IDM Travels

View Original

2018.09.23 Paryż, Francja (dzień 2)

Niedziela – normalni ludzie idą na brunch, do kościoła, śpią do południa...my za to znów wskakujemy w pociąg. Każdy robi to co lubi. Za 2.5h z centrum Londynu powinniśmy się znaleźć w centrum Paryża. Muszę przyznać, że ciekawa opcja jak na niedzielne popołudnie.

My w Paryżu mamy zamiar spędzić trzy dni, więc nie do końca jest to tylko niedzielna przejażdżka, jednak widząc ludzi w pociągu doszłam do wniosku, że przy tak szybkim połączeniu można naprawdę wyskoczyć na kolację do znajomego albo na zakupy do Paryża, czy na dobre angielskie piwo.

Szybka kolej to jest przyszłość. Na krótkie odcinki, powiedzmy do 1,000 kilometrów wyprzedza samoloty, pod warunkiem, że jest dobrze zaplanowana i nie ma opóźnień. Podróżując po rozwiniętych krajach często używamy pociągi do przemieszczania się pomiędzy dużymi miastami. Tym razem też tak było. Londyn-Paryż bez przystanku w niecałe 3 godziny. Z centrum Londynu do centrum Paryża w 3 godziny nie ma szans żadnym samolotem. Cena za bilet jest porównywalna do samolotu, ale w pociągach masz większy komfort, więcej miejsca i mniejsze ograniczenia jeśli chodzi o bagaż i towary jakie się przewozi. Pociąg jest dosyć długi i posiada 18 wagonów. Z czego 16 przeznaczonych jest dla pasażerów, a dwa pozostałe to bar i restauracja. W miarę wygodne siedzenia, które niestety się nie rozkładają. Przynajmniej w klasie 2, w której jechaliśmy. Odległość między siedzeniami trochę większa niż w samolotach. Komfort jazdy był ok. Nie mam jakiś dużych zastrzeżeń. Jednak widać, że Europa w szybkiej kolei jest dalej trochę za Azją. Nie wspomnę tutaj o Ameryce, w której szybka kolej jak na razie nie istnieje. Prędkości są porównywalne, ale mimo, że jest to jeden z najszybszych pociągów w Europie to widać różnice jak się porówna do japońskich super-expresów. Podczas podróży 300km/h wyczuwało się nierówną trakcję kolei, a także zakręty nie były idealnie wyprofilowane. Piwo na moim stoliczku niestety się przesuwało i gdybym nie trzymał je ręką to pewnie by spadło wiele razy. Przyjechaliśmy do Paryża 11 minut opóźnieni. Jest to niedopuszczalne w japońskich Shinkansenach, w których wszystko działa co do sekundy. Jeździliśmy tam dwa tygodnie pociągami i ani raz nie zdarzyło się żadne opóźnienie. Pociągi Londyn-Paryż jeżdżą średnio co pół godziny. Dla przykładu Tokyo-Kyoto jeździ co dwie minuty i nie może tam być żadnego opóźnienia. W Japonii jak budowali kolej to od razu tory były planowane do dużych prędkości. Ten pociąg pewnie jedzie po torach na których kiedyś jechały składy 200 a nie jak teraz 300 na godzinę. Zakręty nie są wyprofilowane do takich szybkości i niestety pasażer to odczuwa. Każda nawet najmniejsza nierówność jest wyczuwalna. Coś jak turbulencje w samolotach. Porównuje to tylko do japońskich pociągów, ale są plany, że może za rok sprawdzimy chińskie, koreańskie i tajwańskie super-ekspresy. Wtedy napiszemy szersze sprawozdanie. Jak narzazie dobrze, że Europa coś w tym kierunku robi i turysta więcej czasu spędzi na zwiedzaniu niż na przemieszczaniu się. Jednak Europa, proszę się pospieszyć, bo Azja już testuje pociągi co „lecą” 500+ km/h. Lecą, a nie jeżdżą. Ona już nie mają kół, tylko magnesy.
A Ameryka? Cóż, Ameryka dalej śpi i uważa, że podróż samolotami, albo wielkimi, paliwożernymi samochodami to dalej przyszłość....!!! Szkoda, że tak myślicie. Bo o wiele bardziej bym się przejechał w dwie godziny do resortów narciarskich w Vermont niż stał w korkach 5-6 godzin i pokonał ten sam dystans. Już jeżdżą narciarskie pociągi z Londynu w Alpy od grudnia do kwietnia. Reklamują się, że będziesz w alpejskich kurortach szybciej, taniej i bezpieczniej. Pewnie z innych europejskich miast jest podobnie. Tak trzymać Europa! Dawno temu był projekt, że zbudują kolej w Stanach z lotniska w Denver w resorty narciarskie w Colorado. 10 lat później ten projekt wciąż jest (w fazie projektu), a ludzie dalej czekają, aż odśnieżą autostradę I-70. Albo gorzej, ludzie giną na tej drodze jadąc w śnieżycy na wymarzone zimowe wakacje. Widocznie amerykański rząd woli pieniądze przeznaczać na jakieś inne, na pewno „ważniejsze” projekty...

Widzę, że Darek rozpisał się o pociągach, natomiast ja wspomnę, że dla mnie największe doświadczenie to było być pod wodą przez około 40 km. W sumie to nie zdajesz sobie z tego sprawy bo tunel to tunel. Ale ciekawi mnie trochę jak przebiega akcja ratunkowa w takim tunelu. Jest to też chrapka dla terrorystów. Na szczęście każdy jest skanowany i sprawdzany na 10 stronę. I dobrze bo dzięki temu bezpiecznie dojechaliśmy do Paryża i nie musieliśmy się przekonywać jak wygląda ewakuacja w tunelu pod wodą. Może plan ewakuacyjny nie jest potrzebny bo szanse przeżycia są nikłe. Z lekkim opóźnieniem dotarliśmy do dworca Gare du Nord, czyli dworzec północny. Jak na północny dworzec to było tu bardzo południowo. Przez dobre parę minut zastanawialiśmy się czy myśmy dojechali do Paryża czy do Nairobi. Jednak było dość kolorowo na dworcu. I mam tu na myśli ubrania ludzi, którzy ubrani byli w dość tradycyjne stroje afrykańskie. Przed nami jednak było nie lada zadanie, musieliśmy się dostać na dworzec Gare de Lyon, koło tego dworca bowiem jest nasz hotel. Google przyszło nam z pomocą i podpowiedziało, że powinniśmy wziąć pociąg RER zamiast metra. Nie znając się na sieci komunikacji zaufaliśmy technologii. Na peron trafiliśmy ale jednak łatwo nie było, część pociągów odwołana, monitory pokazują co innego co minutę, informacje wyświetlają się przy złych peronach, czyli ogólnie zamotka na maksa a ludzi na peronie przybywa z każdą minutą. Jakoś udało nam się rozgryźć tą zagadką wzięliśmy pierwszy pociąg co przyjechał, przesiedliśmy się na inny i wreszcie dojechaliśmy do naszego hotelu – Citizen M.

Citizen M to sieć hoteli, w rękach prywatnego biznesmena a Amsterdamu. Są to w miarę nowe hotele i zdecydowanie wyróżniają się wyglądem. Nigdy w nich jeszcze nie spaliśmy więc w ramach badania konkurencji (żartuję – wygrała ciekawość) zdecydowaliśmy się tu zatrzymać.

Hotel jest zautomatyzowany. Check-in robisz sobie sam przy komputerze, w pokoju światła, żaluzje i cała reszta jest sterowana komputerowo. Możesz sobie robić światła jak w dyskotece albo puścić romantyczne czerwone światło. No tak romantycznie musi być bo przecież jesteśmy w Paryżu – choć - “We don't do that shit anymore” - ale o tym później. Pokój jest mały ale bardzo fajnie urządzony – coś na połączenie nowoczesności i kapsułowych hoteli z Japonii. Nie wiele większy, niż hotel w Singapurze ale za to bardzo ustawny. Pokój jednak wygrał ze względu na widok. Jakby na to nie patrzyć to wieżę Eiffla widać z naszego okna a do tego Sekwanę i Katedrę Notre-Dame.

Widok z okna nam nie wystarczył więc ruszyliśmy w miasto. Był już wieczór więc za bardzo nie chcieliśmy chodzić. Nadal chcieliśmy coś zobaczyć ale przede wszystkim zjeść dobrą kolację. Po moim ostatnim pobycie w Paryżu mam sentyment do restauracji Le Chat Noir, koło placu Pigale i Moulin Rouge. Jest to też niedaleko katedry Sacre Coeur więc przeszliśmy koło katedry, a potem na dół do restauracji.

Ładne zdjęcie, nie? No właśnie – mam nową zabawkę, nowy obiektyw. Obiektyw typu Tilt & Shift pomaga nie tylko uchwycić na zdjęciu cały budynek to jeszcze sprawia, że ściany są prostsze niż w przypadku zwykłych aparatów. Cały weekend będę testować ten obiektyw ale pierwsze wrażenie zrobił na mnie duże i już się z nim zaprzyjaźniłam.

Katedra Sacre Coeur położona jest na wzgórzu i trzeba się na nie wspiąć ale za to w nagrodę dostaje się niesamowity widok na miasto, oczywiście ze sterczącą wierzą. W środku katedra jest przepiękna choć tym razem nie wchodziliśmy do środka. Oboje z Darkiem Paryż znamy dość dobrze – przynajmniej jeśli chodzi o atrakcje turystyczne. Tak więc tym razem chcemy pochodzić, porobić zdjęcia popularnych zabytków ale raczej nie tracić czasu, żeby na nie wyjechać czy wejść do środka. Tak więc zamiast wchodzić do środka, małymi uliczkami dzielnicy Montmartre zeszliśmy na dół na bulwar Clichy.

Po drodze chcieliśmy zobaczyć Wall of love – ścianę na której wypisane są wyznania miłosne w każdym języku. Nie jest to jakaś atrakcja turystyczna ale skoro już jesteśmy w mieście miłości i przechodzimy koło niej to chcieliśmy zdjęcie pstryknąć. Jednak jak to się mówi “We don't do this shit anymore.” I jest w tym dużo prawdy. Paryż to już nie jest romantyczne miejsce, które znamy z filmów. Więcej tu Sex-Shopów niż romantycznych kawiarni, a turyści przeplatają się z imigrantami którzy sprzedają migające wierze Eiffla na każdym rogu. Nie jest to Paryż który Darek pamięta sprzed 18 lat czy ja sprzed 7 lat. Jednak dla dużego miasta 10 lat robi straszną różnice. Miasta takie jak Paryż, Londyn czy Nowy Jork, które lata świetności miały w latach 60-80 nie potrafią wytrzymać napływu ludzi i różnych kultur, często budynki czy metro są stare i potrzebują remontu na który przeważnie miasto nie ma pieniędzy. Teraz na topie są miasta jak Amsterdam, Kopenhaga, nie wspominając o krajach Azjatyckich.

Boulevard de Clichy pomiędzy stacją Pigalle i Blanche to przede wszystkim Sex Shops, Moulin Rouge, no i moja ulubiona restauracja Le Chat Noir (czarny kot). Jak w tym otoczeniu znalazła się taka fajna restauracja? W XIX wieku dzielnica Montmart była dzielnicą bohemii Paryża. To tutaj spędzali większą część czasu malarze i artyści. Pierwsza lokalizacja Le Chat Noir była przy Boulevard de Rochechourart i została otwarta w roku 1881. Było to jeden z pierwszych kabaretów i nocnych klubów. Kabaret był przenoszony kilka razy i jego ostatnia lokalizacja jest przy Boulevard de Clichy, gdzie lokal przekształcony jest w restaurację, z muzyką na żywo. To dla tego pianina i tej muzyki wróciłam ponownie w to miejsce.

Również w tym miejscu (na Clichy) w roku 1889 powstał inny słynny kabaret Moulin Rouge. Słynny budynek spłonął w 1915 roku ale już w 6 lat po pożarze został odbudowany i działa do dziś. Kiedyś słynny kabaret teraz jest tylko pułapką dla turystów. Podobno dużo mu brakuje do dawnej świetności i jakości występów. Dziś to tylko droga rozrywka dla nie wtajemniczonych turystów. Wiem – osobiście tam nigdy nie byliśmy więc zdania nie powinnam mieć ale jednak to słyszałam bardzo dużo negatywnych opinii więc postanawiam zastanowić się dwa razy.

Na nas przyszedł czas. Chcieliśmy zdążyć do domu przed zamknięciem metra. Nie jesteśmy pewni o której zamykają metro w Paryżu ale wiedzieliśmy, że po północy może być problem z dostaniem się do hotelu komunikacją publiczną. Tak, że wskoczyliśmy w jedno metro, potem drugie a potem trzecie....tak trzy linie metra musieliśmy wziąć ale wszystko zgrało się w czasie i już po 20 minutkach byliśmy z powrotem w pokoju.

W Paryżu są dwa rodzaje pociągów, którymi można się poruszać po mieście. Jedne to podstawowe metro, drugie to RER. RER to bardziej podmiejskie pociągi, które mają miej przystanków w mieście ale za to jadą dalej poza centrum. Metro jak to metro. Kupując bilet za 1.90 EUR można poruszać się oboma pociągami. Najpierw braliśmy RER bo tak nam podpowiadało Google – no tak mniej przystanków czyli szybciej można się dostać z A do B. Natomiast wracaliśmy już Metrem. Wydaje nam się bardzo na czas, czystsze niż RER i bezpieczniejsze. Tak więc zamiast słuchać Google czasem warto załadować mapę metra na telefon i samemu wymyślić jak wrócić do domu. Google robi z nas głupich ludzi, którzy nie potrafią podjąć decyzji jak jakiś pociąg jest odwołany.