Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.03.10 Whistler, Canada (dzień 8)
Dzisiaj już wyjeżdżamy z tego raju. Sześć dni przeleciało jakby to był jeden dzień. Po obfitym śniadaniu spakowaliśmy się do naszego „autobusu” i ruszyliśmy w drogę.
W Whistler, na wysokości 650 metrów temperatura był -1C, pewnie niżej, bliżej oceanu napotkamy wiosnę, gdzie w przepięknej scenerii możne będzie się napić chłodnego piwka.
W planie mieliśmy dojechać do Vancouver na lotnisko, tam zostawić przybyszy z Polski, a my pojechać dalej do Stanów, a dokładnie do Seattle skąd jutro startujemy do NY.
Niestety droga z Whistler o nazwie „See to Sky” jest za piękna żeby tak ją tylko przejechać. Musiały być częste przystanki na podziwianie tej pięknej krainy.
Im niżej się jechało tym było cieplej. W Vancouver już było +15C. Zajechaliśmy na lotnisko na którym to tydzień temu odbieraliśmy przybyszów z Polski. Wypiliśmy pożegnalne piwko i każdy udał się w swoją stronę.
My z powrotem do samochodu i dalej w drogę. Po niecałej godzinie przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do stanu Washington. Stąd już tylko mieliśmy dwie godziny do Seattle. Niestety życie nie jest takie piękne i proste jakby się chciało. Jubilat siedzący na tylnim siedzeniu w wielkim, amerykańskim samochodzie, popijający kolejne, urodzinowe piwko nagle powiedział: „a co to za wielka, ośnieżona góra na horyzoncie?”
"To jest Mt. Baker" - odpowiedziałem.
"A daleko jest do niej?" - Jubilat zapytał.
Ilonka sprawdziła na GPS i powiedziała, że około dwie godziny, w każdą stronę!!!
"A, to spoko, mam na tyle piwa, możemy tam podjechać." - Doleciał głos z tylego siedzenia.
I tak oto szybko zjechaliśmy z autostrady i małymi, krętymi dróżkami zaczęliśmy się podnosić w górę w kierunku wulkanu Baker. Przecież nie wolno odmawiać jubilatowi!
Góra Baker jest to uśpiony wulkan z lodowcami i resortem narciarskim. Wysokość góry to 3,286 metrów. Drogą (jak ją odśnieżą) można wyjechać na około 1500 metrów. My biliśmy na poziomie oceanu, także trochę mieliśmy wzniesienia do pokonania.
Tam też znajduje się resort narciarki, który jest słynny z największej ilości opadów śniegu na świecie. Średnio spada tu około 15 metrów śniegu. W 1998/99 spadło tutaj 31 metrów śniegu! (światowy rekord!).
Jak do tej pory jeszcze nie jeździłem tu na nartach, ale mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni. Byliśmy tam koło 5 po południu i już niestety resort był zamknięty.
Nie przeszkadzało nam to oczywiście w spacerze. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy się przejść.
Rzeczywiście takiej ilości śniegu to ja dawno (albo nigdy) nie widziałem. Byliśmy tu dwa lata temu w lipcu i śniegu było dalej wiele.
Na parkingu było trochę samochodów, które nie przyjechały tu na jeden dzień. Widać było ludzi, którzy szykowali się spać, żeby jutro rano być jednym z pierwszych na stoku. Szacun!
Ruszyliśmy na dół i po kilkunastu minutach śnieg się skończył, a po trzech godzinach zaparkowaliśmy na parkingu pod naszym hotelem w Seattle.
Spod hotelu już taxi pojechaliśmy do znanej już nam restauracji Elliott’s na jakieś ciekawe morskie wynalazki.
Przy ostrygach, rybkach i dobrym winku (Orin Swift, Mannequin) wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w tych rejonach. Kolejne udane wakacje, które na pewno będziemy pamiętać do końca życia.
Jutro jeszcze mamy dużą część dnia na zwiedzanie Seattle. Na pewno coś ciekawego zobaczymy.
2016.07.04 Mt. Baker, WA
Samolot, redeye mamy dopiero o 10 wieczorem (mamy przynajmniej taką nadzieję), więc cały dzień chcieliśmy wykorzystać na zwiedzanie tego pięknego stanu. Pogoda nie zapowiadała się na najlepszą, ale my jak zwykle chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Godzinę na północ od naszego hotelu rozpoczyna się droga 542, którą można wyjechać na wysokość ponad 5,000 stóp.
Przepiękna, zawiła droga ciągnie się przez ponad 40 mil od poziomu Oceanu Spokojnego i kończy się na zboczach czynnego wulkanu Mt. Baker (10,781 stóp). Większość drogi prowadzi przez wilgotne lasy (rainforest), gdzie flora jest tak zielona i bujna, że często musieliśmy się zatrzymywać, podziwiać i oddychać tym jakże innym i nasyconym wilgotnością powietrzem. Oczywiście jak to w tym klimacie, padał deszcz, ale to tylko dodawało uroku otaczającemu nas lasowi.
Jeden z przystanków zrobiliśmy w rejonach wodospadów Nooksack. Mieliśmy szczęście i dzięki dalej topniejącym śniegom wysoko w górach, woda w North Fork Nooksack River była duża i rwąca. Minusem tego był wielki huk jaki ta spadająca woda powodowała, ale tego przecież na zdjęciach nie widać ani nie słychać.
Po jakieś kolejnej godzinie wyjechaliśmy z lasu, ale niestety wjechaliśmy w chmury, więc widoków dalej nie było.
W jakim byliśmy szoku (a zwłaszcza ja) jak pod koniec drogi zaczął się pojawiać śnieg, a na końcu było go już wiele metrów. Przecież to jest lipiec a nie marzec...!
W tych rejonach znajduje się też resort narciarski, Mt. Baker ski area. Resort, jak to resort na zachodzie, duże obszary, jazda ponad lasami.... Czym się wyróżnia? Ilością śniegu. Jest rekordzistą na świecie! Średnia ilość opadów śniegu w zimie to 640 inches (16 metrów). Rekord padł w 1998-99, spadło 1140 inchy (29 metrów) tego białego złota. Ale to musiało fajnie wyglądać. Szkoda, że mnie tu wtedy nie było. Jazda w takiej ilości śniegu musi być ciekawa. Teraz jest lipiec, a śniegu jest dalej mnóstwo.
Mieliśmy plany ubrać raki i trochę pochodzić po zboczach Mt. Baker. Niestety chmury i deszcz wybiły nam to z głowy. Trochę było to niebezpieczne. A szkoda, bo teren i widoki są ponoć oszałamiające. Mt. Baker, jak i cały park bardzo nam się spodobał i planujemy tu często wracać. Może nawet bardziej się przygotować i wyjść na szczyt, na który się idzie tylko dwa dni. Ludzie mówią, że zanim będziesz się wspinał na Mt. Rainer (14,410 stóp), to powinieneś się sprawdzić na Mt. Baker. Jeśli tu dasz radę, to masz szanse na Rainer'a. Mt. Rainer jest to wulkan, a zarazem najwyższa góra w stanie Washington. Dużo lodowców, idzie się parę dni, przewodnik i zezwolenie wymagane.
Pochodziliśmy trochę w klapkach wokół parkingu, ale deszcz szybko nas wygonił do samochodu.
Miejmy nadzieję, że następnym razem jak tu przyjedziemy będzie lepsza pogoda. Zjechaliśmy parę tysięcy stóp w dół, gdzie w przepięknym wilgotnym lesie strefy umiarkowanej zrobiliśmy sobie piknik.
Dostaliśmy informacje, że nasz samolot jest o godzinę opóźniony. Trochę nas to zdenerwowało, ale z drugiej strony mieliśmy jeszcze jedną więcej godzinę na zwiedzanie. Postanowiliśmy wracać do Seattle lokalnymi drogami, żeby coś więcej zobaczyć. Pierwsze wrażenie, wszędzie bardzo zielono, widać, że flora potrzebuje dużo deszczu, żeby być bujną. Małe domki, trochę przypominające letniskowe, ludzie w miasteczkach w swoim (zwolnionym) tempie wszystko załatwiają. Jak potrzebują się dostać do sąsiada na skróty na piwo, to mają tylko dwa rodzaje transportu:
Do Seattle dotarliśmy koło 6 po południu. Byliśmy „trochę” głodni, więc zanim pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód, Ilonka wyszukała fajną restaurację na kolację, Elliott's Oyster House. Dwa dni temu jedliśmy przepyszne ostrygi w innej knajpie w Seattle, tak nam zasmakowały, że teraz też mieliśmy na nie wielką ochotę. Oczywiście nie chcieliśmy wracać do tego samego miejsca, więc znaleźliśmy coś nowego. Mieli ponad 20 różnego rodzaju ostryg, były pyszne, ale chyba dwa dni temu, były jeszcze lepsze. Natomiast rybki mieli wyśmienite. Zamówiliśmy Łososia i Halibuta. Obie ryby były łowione w północnym oceanie spokojnym u wybrzeży Alaski, a nie z farm. Ale pychota, lekko wypieczone, rozpływały się w ustach. Polecamy to miejsce dla ludzi co lubią żyjątka z oceanów.
Oddaliśmy samochód na lotnisku, nadaliśmy bagaże i myśleliśmy, że to już koniec przygód jak na ten weekend. Upssss.... pomyliliśmy się! Samolot mieliśmy o 11 wieczorem, tym razem American Airlines. Około 10:30 pani mówi, że lot jest odwołany. Co?!? Każdy tak zareagował. Jak to odwołany, dlaczego, przecież stoi koło rękawa? Pani na te pytania, nie umiała odpowiedzieć.
Wszyscy natychmiast ustawili się w gigantycznej kolejce do zmiany biletu na inny samolot. Wiedzieliśmy, że już dzisiaj niewiele poleci samolotów na wschodnie wybrzeże, a że jest długi weekend to i tak pewnie większość miejsc będzie zarezerwowana. Zamiast stać w tej długiej kolejce i pewnie nic nie wystać, szybko zadzwoniliśmy do American Airlines i przedstawiliśmy jaka jest sytuacja.
Pan ze spokojnym głosem powiedział, że nam postara się pomóc, ale że już nic do Nowego Jorku dzisiaj nie leci, że są tylko przesiadki. Myśmy się na to zgodzili i zmienił nam lot, który wylatywał za godzinę ze Seattle do Philadelphia, a później za dwie godziny do Newark w NJ. Stamtąd w 45 minut pociągiem można dostać się na Manhattan. Tym oto sposobem, ominęła nas kolejna noc w Seattle.
Udało się, lecimy na wschód. Po wylądowaniu w Philadelphia zjedliśmy śniadanko na lotnisku i udaliśmy się na samolot do Newarku. Upssss.... kolejna przeszkoda, Ilonka już powinna być w pracy, a my jeszcze w Pensylwanii. Dzisiaj miała ważne spotkanie, na którym powinna być, przynajmniej telefonicznie. Akurat o tej porze by była w samolocie. Czyli.... znowu nie leci. Za dwie godziny leci samolot na Queens, na LaGuardie, sprawdziła czy są miejsca i poprosiła o przesunięcie. Ja już zostałem przy moim locie, bo się spieszyłem do pracy.
Wsiadłem do czegoś malutkiego i wzniosłem się do góry.
Lot trwał tylko 25 minut i wylądowałem prawie w domu. Jeszcze tylko pociągiem 45 minut i już byłem w pracy.
Naprawdę im się bardzo spieszyło, bo jest taka zasada, że dopóki pasażerowie są w samolocie to nie wolno go tankować. Chyba to nie dotyczy długich weekendów, bo tylko jak wylądował to podjechała cysterna i zaczęła lać paliwo.
Z reguły staramy się podróżować bez nadawania bagażów. Chyba, że robimy duże hiki i musimy mieć raki i kije, które nie mogą być w podręcznym bagażu. Tym razem mieliśmy taki sprzęt, więc oba plecaki nadaliśmy. Jak w Philadelphi wyszło, że Ilonka leci na Queens, to zmieniliśmy oba bagaże na nią, bo ląduje blisko domu i taksówką łatwo to wszystko zawiezie. Hmmmm....... to by było za piękne. Ja, po wylądowaniu w Newarku sprawdziłem na telefonie, że ja nie posiadam żadnego bagażu, oba ma Ilonka i żaden ze mną tu nie przyleciał. Super, pomyślałem, w końcu im się coś udało. Wyznając zasadę, że nie ufaj nikomu, to poszedłem z ciekawości zobaczyć na taśmę na której wyjeżdżają bagaże. I co widzę? Widzę dwa nasze plecaki jak się ładnie kręcą na taśmie. K....... pomyślałem i głośno powiedziałem. Gdybym tam nie poszedł, to znowu by były problemy z ich odzyskaniem lub z dostarczeniem.
Tak oto, tym sposobem, ja wylądowałem w Newarku, Ilonka na LaGuardii, a oczywiście nasz samochód jest na JFK, bo stamtąd startowałem i tam mieliśmy planowo wylądować. Dzisiaj po pracy pojechałem po niego, przecież jestem wypoczęty po długim weekendzie.
Dziękujemy bardzo Delta i American Airlines za wspaniały „długi” i bezstresowy weekend. Ja rozumiem, że w piątek w NYC był ostrzeżenie przed tornadem, że był to największy dzień w historii Stanów jeśli chodzi o ilość pasażerów na lotniskach. Wiem, że pogoda czasami spłata figle, że samoloty się psują, ja to wszystko rozumiem. Ale że dwie największe amerykańskie linie nie potrafią znaleźć pilota przez ponad 6 godzin, albo, że nie podstawią innego samolotu jak się jakiś zepsuje to chyba coś tu nie jest tak.
Myślę, że bossowie tych korporacji powinni mieć jakieś głębsze przeszkolenie gdzieś w Azji i nauczyć się jak szanować, respektować i nie tracić klientów. Już wielkie ptaki z największego kontynentu lądują na paru lotniskach w Stanach. Wiem, że chcą dalej wejść w amerykański rynek. Ostatnio Delta, AA i United przegrało rozprawę i rząd amerykański zezwolił azjatyckim linią latać więcej po Stanach. Wszyscy wiemy jak to się dalej potoczy..... ✈️✈️✈️ Nowsze, lepsze samoloty, więcej miejsca, super miła obsługa... Jak jeszcze dadzą bagaże za darmo i konkurencyjne ceny biletów to już wszyscy wiemy co się stanie.
Happy 4th of July.......!!!!!
2016.07.03 North Cascades NP, WA
Dzisiejszy dzień był dniem świstaka. Dlaczego?
Po wczorajszym dniu z przygodami, dziś nie mieliśmy ochoty na żadne niespodzianki. O 7 rano opuściliśmy nasz hotel i udaliśmy się do odległego o prawie 2h Parku Narodowego North Cascades. Park ten jest najbardziej dziki, odludny, i posiada najstromsze góry w całych Stanach poza Alaską. Po drodze na parking Ilona zapytała się mnie dlaczego ja tu jeszcze nie byłem, przecież tu jest przepięknie a ja w Stanach już trochę mieszkam. Jak to dlaczego? „Po prostu z najlepszymi parkami czekałem na Ciebie”.
Plan na dzisiejszy dzień, nie był łatwy. Do pokonania mieliśmy 12 mil i musieliśmy się wznieść 4500 ft. do góry, a to tylko, żeby dojść do lodowca Sahale Glacier. A co dalej to czas, warunki i energia pokażą. Parking był dosyć pełny, widać, że wybraliśmy jeden z bardziej popularnych hików w tym rejonie. Szlak na Sahale Arm rozpoczyna się z wysokości 3600 ft i od razu niezliczonymi serpentynami wspina się zalesionym zboczem stromo do góry.
Od razu zauważyliśmy wielką różnicę we florze, jaka tutaj się znajduje. Drzewa były potężne i wysokie, a ściółka leśna bujna i bardzo zielona. Widać, że w tym klimacie, w lecie słońce długo świeci a także opady są intensywne.
Szlak był stromy ale łatwy. Dobrze, że ktoś wpadł na pomysł i poprowadził szlak serpentynami, co znacznie ułatwiało wspinaczkę. Czasami tylko powywracane drzewa spowalniały nas trochę bo te olbrzymy nie łatwo było pokonać. Na wysokości około 5tys ft. zig-zag'ki i las zaczęły się pomału kończyć a co za tym idzie, pojawiało się więcej śniegu, a widoki zapierały dech w piersiach.
Przewaga tego parku nad parkami w Colorado, Californii i innych stanach jest taka, że góry nie są aż tak wysokie a co za tym idzie nie ma problemu z aklimatyzacją. Natomiast jest to najbardziej wysunięty park, na północ w kontynentalnej części Stanów, więc klimat (lodowce) i ukształtowanie gór przypominają bardziej Alpy czy Alaskę niż parki wysunięte bardziej na południe.
5400 ft. osiągnęliśmy ok. 11:30 rano. Większość ludzi dochodzi tylko do tego miejsca, pewnie dlatego, że dalej ilość śniegu się zwiększa (nawet w lipcu) i szlak staje się typowo górski czyli trudniejszy. Po krótkiej przerwie na uzupełnienie kalorii, rozpoczęliśmy wspinaczkę w kierunku lodowca. Rzeczywiście nachylenie trasy wzrosło a także strome płaty śniegu zmniejszyły naszą prędkość.
Na wysokości ok. 6300 ft. poczuliśmy prawdziwe góry. Wiatr zaczynał nam naprawdę przeszkadzać, czasami musieliśmy się obracać od wiatru, żeby złapać oddech. Kolejnym utrudnieniem stały się świstaki. Zaczęły się pojawiać w takich ilościach, że nie wiedzieliśmy w którą stronę kierować aparat i kamerę. Świstaki były tak oswojone i nie bały się ludzi, że podchodziły prawie pod nasze nogi.
Im wyżej tym niestety wiatr i ilość chmur się zwiększały. My, jako wprawieni górołazy, dopóki było w miarę bezpiecznie szliśmy dalej. Oczywiście, uważając i nie chodząc po bardzo stromych płatach śniegu.
Około drugiej po południu doszliśmy do base camp. Jest to miejsce do którego dochodzą ludzie, którzy następnego dnia planują zaatakować szczyt Sahale. Od tego momentu zaczyna się lodowiec. Jego początkowa część nie jest trudna, więc mieliśmy plany trochę się na nim „pobawić”. Niestety wiatr i chmury skutecznie wybiły nam ten pomysł z głowy. Chodząc po lodowcu gdzie nie widzi się prawie nic, po pierwsze nie ma sensu, a po drugie jest to bardzo niebezpieczne.
Stan Washington posiada 450 kilometrów kwadratowych lodowców co oczywiście jest niczym w porównaniu do Alaski, która ma ich 200 razy więcej. Natomiast stan ten jest rekordowy poza Alaską jeśli chodzi o ilość lodowców. Następny jest Wyoming, który to ma ich sześć razy mniej. My poza rakami nie mamy jeszcze sprzętu na lodowce (zamierzamy kupić) więc zajęliśmy się fotografowaniem kozicy.
Ci co mieli namioty, pochowali się do nich przed wiatrem, natomiast my jak i parę innych osób rozpoczęło schodzenie w dół. Im niżej tym robiło się cieplej, a także wiatr malał. Można było w końcu ściągnąć czapkę i rękawiczki i znowu podziwiać widoki, bo wyszliśmy z chmur. Jak ktoś potrzebuje się schłodzić w lato z upału południa to zapraszamy do Washington. Proszę nie zapomnieć ciepłej czapki i rękawiczek, nam to się bardzo przydało. Jak się pakowaliśmy to Ilonka pokazała mi kalendarz z miesiącem lipiec jak ładowałem czapkę i rękawiczki do plecaka. Natomiast w górach mi dziękowała.
Po kolejnej godzinie doszliśmy do jeziora gdzie było bezwietrznie, ciepło i wreszcie można było zrobić przerwę, gdzie zmrożone piwo z batonikiem Clif wyśmienicie smakowało.
Od tego momentu trasa była łatwa, więc szybko ubywała. Spotkaliśmy wiele ludzi, którzy dopiero szli w góry ale widać było po ich sprzęcie, że dzisiaj nie wracają. Najbardziej zaskoczyła nas para w której kobieta niosła dziewczynkę w nosidełku na brzuchu, a dziecko na pewno miało mniej niż 2 lata. Jej partner miał potężny plecak, a do niego przyczepiony sprzęt typu namioty, karimaty itp... Zdecydowanie zostawali na noc lub więcej w tych górach. Szacun na maksa!
Po 9h hiku dotarliśmy znowu na pełny parking. Widać, że masa ludzi poszła na więcej niż jeden dzień. Nawet nie da się opisać jak pozytywnie jesteśmy zaskoczeni tym parkiem. Dalej nie wiem dlaczego do tej pory mnie tu nie było. Ale jedno wiem, że teraz będziemy tu częściej wracać. Park jest duży i ma wiele atrakcji, od małych spacerków dolinami do wielodniowych wspinaczek po lodowcach.
2016.07.01-02 Seattle, WA
Podróżowanie w długie weekendy w Stanach jest masakrą, no ale jak tu gdzieś nie polecieć jak się ma tyle wolnego. Podobno w ten weekend jeszcze więcej ludzi się zdecydowało lecieć niż w Święto Dziękczynienia (największy dzień tranzytu). Niestety pogoda w NY nie współpracowała i tak oto po kolei każdy lot był odwoływany lub opóźniony.
Wszystko zaczęło się od mojego kolegi z pracy, który z przykrą miną przyszedł powiedzieć, że jego lot jest odwołany i tak mógł polecieć w sobotę wieczorem....ale jak lecisz tylko na długi weekend to jaki jest sens lecieć dzień później. Tak więc jego piękna perspektywa spędzenia weekendu w Miami zmieniła się na ponurą perspektywę Nowego Jorku.
Następnie przyszedł czas na mnie.....patrząc teraz z perspektywy innych wydarzeń uważam, że miałam dużo szczęścia ale podróż nie zapowiadała się fajnie. Najpierw dojechałam pociągiem z NYC do lotniska Newark...i tu pierwsza niespodzianka. Coś mówili, że AirTrain jeździ z opóźnieniami, że mogę jakiś autobus wziąć. Jeszcze dałam im szanse poczekałam na AirTrain który zamiast jeździć co 5-10 minut jeździł co 30 minut. Jak wreszcie pociąg przyjechał to już było tyle ludzi, że z moim dużym plecakiem ciężko było się zmieścić. Poszłam więc na autobus...no nic spróbuję szczęścia tam. Jak to bywa w autobusie...ciasno na maksa. Ludzie z walizkami, nie bardzo jest je gdzie układać, ciasno a tu jeszcze dopychają na siłę. Jakby nie mogli częściej podstawiać autobusów. Zwłaszcza, że następny był już w kolejce. No nic jakoś udało mi się dojechać na terminal. Już po drodze moja aplikacja mi powiedziała, że jesteśmy opóźnieni o prawie 2h...ehhh...no nic najpierw wkurzenie i emocje...potem jak posłuchałam ile ludzi się spóźni na samolot, ile z nich będzie musiało spędzić noc na lotnisku bo nie złapią już tego dnia żadnego samolotu...to mi się zrobiło ich żal i moja sytuacja nie wydała się najgorsza. Oficjalna wersja opóźnień – przeciążenie ruchu i burze. Książka...tylko to uratowało mnie od nerwów...zaczęłam czytać i nawet nie zauważyłam jak minęła godzina...nie było aż tak źle. Aż tu nagle kolejna niespodzianka. Dzwoni do mnie Pani z hotels.com, że mój hotel w Seattle jest overbooked...co???? Hotele też sprzedają więcej pokoi niż mają. Na szczęście, bez dodatkowych kosztów przenieśli mnie do hotelu Fiermont. Tak, że nie narzekałam bo Fiermonts hotels są moje ulubione więc wyszłam na tym całkiem dobrze.
Lot minął spokojnie i muszę przyznać, że Alaska Airlines się postarała i najpierw wysiedli ludzie którzy mają przesiadki, potem my. Walizki były dość szybko.....tak więc o północy byłam w hotelu. Wiem powinnam być co najmniej 2h wcześniej ale przynajmniej nie spóźniłam się na żaden inny samolot, prom czy cokolwiek innego.
Miałam nadzieje, że przynajmniej teraz Darek obleci bez problemów. Przecież nie możemy oboje mieć pecha. Darek miał samolot super wcześnie rano (7 rano) i miał lądować w Seattle o 10 rano. Aktualnie jest godzina 14 a on właśnie wystartował. Prawie 7h opóźnienia. Z tego wynika, że moja sytuacja była najlepsza. Darek leci Delta. Delta podpadła nam już tyle razy ale chyba ten raz był najgorszy. Jest dużo ludzi, którzy sobie chwalą Deltę...my mamy z nią tylko problemy. Wiem, po co w takim razie nią lecimy? Po była dogodna i chcieliśmy dać im ostatnią szansę....koniec. O ile jeszcze mogę zrozumieć burze, pioruny, bezpieczeństwo tak nie mogę zrozumieć braku pilota. Czy linie lotnicze nie wiedzą, że będą potrzebować pilota? Czy oni naprawdę musieli najpierw zapakować wszystkich do samolotu, żeby się zorientować, że nie mają pilota? I to nie, że pilot dostał jakiejś poważnej choroby i musieli go reanimować w kokpicie. Nie......pilota po prostu najzwyczajniej w świecie nie było.....Ja nie mogę tego zrozumieć, że Delta, która zatrudnia 80,000 ludzi i w NYC nie może znaleźć pilota przez ponad 6 godzin!
Ja miałam szczęście wyspać się w hotelu....Darek niestety musiał koczować pod ścianą na lotnisku. Mówi, że całe lotnisko wyglądało jak jakiś hostel. Ludzie spali gdzie popadnie, leżeli, część pewnie spędziła tam noc. Dużo lotów dzień wcześniej było odwołanych, więc musieli koczować na lotnisku. Po 6h czekania ludziom już nawet przestało zależeć na tym samolocie. Po spóźniali się na rejsy które wypływają z Seattle na Alaskę. Wspaniałe wakacje dla wielu skończyły się stratą pieniędzy. Przykro, że w takich czasach nie można polegać na liniach lotniczych a one nawet nie poczuwają się do odpowiedzialności aby pokryć część kosztów.
Ja w oczekiwaniu na Darka zwiedzałam miasto. Byłam nadal na jet-lagu więc już o 8 rano wyruszyłam na miasto. Mój hotel jest w samym centrum więc wszędzie na nogach w miarę blisko. Wyszłam na miasto a tu niespodzianka....czy ja na pewno jestem w Seattle? Wszystkie ulice są pagórkami....dokładnie jak w San Francisco. Góra – dól, góra – dół. Aż wywołało to uśmiech na mojej twarzy. Niedaleko mojego hotelu – dosłownie za rogiem, jest biblioteka publiczna. Niektórzy (w różnych artykułach, które czytałam) zachwycali się architekturą tego budynku. Zdecydowanie inny niż reszta i ciekawy ale jakoś tak ginie wśród innych budynków.
Idąc dalej zaczynałam czuć się coraz bardziej głodna.....no nie mogło być inaczej niż iść na kawę i śniadanie do Starbucks'a. To właśnie tutaj w Seattle powstał pierwszy Starbucks który okazał się światowym sukcesem a kawa ta jest kojarzona z bardzo dobrą jakością a nawet stylem życia.
Wzmocniona kaloriami ruszyłam dalej przed siebie. Kolejnym punktem na mapie był Pioneer Square. To tu osiedlili się pierwsi emigranci. Pioneer Square był początkiem miasta Seattle. Niewielki ale dość zielony plac jest nadal kolebką osadników.....tym razem niestety bezdomnych. Nie wiem czy to ze względu, że byłam tak wcześnie rano czy to miasto ogólnie ma dużo bezdomnych ale jest ich trochę. Jeśli chodzi o ilość to porównałabym z Budapesztem, tylko, że w Budapeszcie są inteligentni bezdomni bo prawie każdy z nich rozwiązuje krzyżówki.
Pike Market albo jak kto woli Publick Market jest chyba zaraz po wierzy najważniejszym punktem turystycznym w Seattle. Obawiając się tłumów postanowiłam tam przejść się w następnej kolejności. Plan przypomina polskie place targowe. Poczułam się przez chwilę jak na kleparzu w Krakowie gdzie jedna pani sprzedaje kwiatki a inna własnej roboty koce itp.
To tutaj też jest najstarszy na świecie Starbucks. Spodziewałam się kolejki i rzeczywiście.....był tłum ludzi...ale nadal nie rozumiem dlaczego? Jedną przecznice dalej jest większy Starbucks, serwujący tą samą kawę i oczywiście jest prawie pusty. Ja unikam kolejek jak mogę, więc zaczęłam iść dalej.
Parę kroków dalej trafiłam na stoisko rybne. Tłum ludzi oznaczał, że na coś czekają. Okazało się, że miejsce to jest słynne z latających ryb. Co jakiś czas jak ktoś kupi całą rybę, jeden z pracowników podaje ją drugiemu rzucając. Szacun...jak każdy wie ryby są śliskie i złapać taką, żeby się nie wyśliznęła to aż sztuka. Ja nie kupiłam świeżej ryby ale wędzony łosoś wylądował w moim plecaku....będzie na kolację.
Idąc dalej trafiłam na kolejną ciekawostkę kulinarną. Pączki....ale takie mini. Małe stoisko, które sprzedaje pączki przyciągnęło moją uwagę głównie ze względu na maszynę która robiła te pączki. Wszystko było zautomatyzowane. Z jednej strony dozownik kształtował pączka, którego dawał prosto do oleju. Pączki są małe więc szybciutko się robią i wskakują na taśmę, która następnie je zsypuje do pojemnika....i voila....gotowe do jedzenia. Mam nadzieję, że pączki osłodzą Darusiowi przygody z samolotem więc kupiłam ich z tuzin.
Po placu targowym przyszedł czas w końcu na wieżę. Kierując się na nogach w jej kierunku trafiłam na „dzielnicę handlową” czyli skrzyżowanie Pike street z 5 av. Widać, że i tu 5 av. kojarzona jest głównie ze sklepami z ciuchami. Ja jednak szłam dalej. Przecież te same sklepy mamy w NY. Jak to bywa z punktami widokowymi, są one zazwyczaj bardzo oblegane. Tak tez jest ze Space Niddle w Seattle. Znalazłam ją idąc za większością ludzi bo to przecież nie jest żadnym zaskoczeniem, że każdy chce ją zobaczyć. Zaskoczeniem jednak dla mnie była wysokość tej wieży. Miałam nadzieję, że widać ją z różnych punktów miasta. Niestety ginie ona wśród innych wysokich budynków. Jednak nadal podobno z niej można zobaczyć Mt. Rainer. Wieża ma wysokość 605' ft.
Ustawiłam się grzecznie w kolejce po bilety. Nawet kolejka szła dość szybko. Niestety limit ludzi jaki wpuszczają na każdą godzinę sprawił, że jak przyszedł mój czas pakowania to najwcześniejsze wejście było dopiero o 3 po południu.
Ponieważ i tak wiem, że wrócę tu kiedyś z Darkiem, olałam wieżę. Pospacerowałam jednak po okolicy. Mają tam park z fontannami, jakieś małe stadiony, muzeum dla dzieci i muzeum ESM . Muzeum to jest pewnie rajem dla miłośników szeroko pojętej pop kultury. Jest tam dużo o światowych trendach w muzyce, o zespołach takich jak Nirvana, Police, Beattles czy Pink Floyd. Muzeum to jednak nie skupia się tylko na muzyce i można zobaczyć wystawę dedykowaną Star Wars czy słynnemu Mario Bross.
Ja jednak wybrałam oglądanie meczu i piwko. W barze poznałam Włocha, który jak się dowiedział, że jestem za Włochami a nie za Niemcami to zaczął gadać jak to Włosi....ale ciekawie opowiadał. Widać, że zna się na piłce nożnej i śledzi ligi włoskie tak, że parę ciekawostek się dowiedziałam.
Czas mijał szybko, mecz był bardzo ciekawy więc fajnie się siedziało ale Daruś już się zbliżał do Seattle więc szybko po meczu odebrałam bagaż z hotelu i pojechałam na lotnisko. Seattle ma bardzo dobre połączenie na lotnisko pociągiem (kolejką podmiejską). Płaci się $3, jedzie ok. 30-40 minut do samego centrum. Jest kilka przystanków więc każdy może wysiąść tam gdzie mu pasuje. Pociąg jeździ co 10-15 minut więc nie był za bardo napchany. I tak w końcu się spotkaliśmy. Darek po 12 godzinach przepraw samolotem a ja po 12 godzinach spędzonych w Seattle na poznawaniu tego miasta. Jedno z pierwszych pytań jakie Darek zadał to oczywiście jak mi się podoba miasto? Hmmmmm......zdecydowanie podoba. Rano miałam mieszane uczucie co do bezdomnych ale w ciągu dnia już ich prawie w ogóle nie widziałam. Pogoda...mówią, że w Seattle zawsze pada ale ja deszczu nie doświadczyłam, a przeciwnie było ładne słoneczko i idealna temperatura (nie za ciepło, nie za zimno). Po mieście poruszałam się głównie na nogach ale komunikację miejską mają dość dobrze rozwiniętą. Tak, że hmmmm....ciężko dawać opinię po jednym dniu ale nie wiem czy Seattle nie dałabym minimalnie wyżej niż San Francisco.
Oboje z Darkiem zmęczeni naszymi dniami i jednocześnie szczęśliwi, że znów razem postanowiliśmy sobie to jakoś wynagrodzić i pojechaliśmy na kolację do Westward. Miejsce to poleciła nam Darka była szefowa i dobrze bo byśmy pewnie nigdy tam nie trafili. A warto tam trafić. Miejsce jest nad samą wodę i specjalizuje się w owocach morza. Na start zamówiliśmy ostrygi. Specami nie jesteśmy ale czasem jemy je tu i tam. Te natomiast były przepyszne i prawie rozpływały się w ustach. Mają 8-10 rodzajów ostryg. Większość z wysp albo zatok stanu Washington, ale były też z British Columbia i z północnej Kanady. Chyba najlepsze jakie do tej pory jedliśmy. Inne dania z rybek też były przepyszne. Czuć, że wszystko świeżutkie i dobrze przygotowane.
Jutro czeka nas duży hike więc po kolacji pojechaliśmy do hotelu Holiday Inn w Burlington, gdzie spędzimy kolejne dwie noce.