IDM Travels

View Original

2015.02.21-22 Okemo, VT

To już kiedyś pisaliśmy ale jak to bywa w życiu historia lubi się powtarzać tak więc kiedy w sobotę nad ranem większość Nowojorczyków (i nie tylko) wraca z barów my pakujemy naszą mazdunię i wyruszamy na nartki. Bary może są fajne, ale są rzeczy fajniejsze na tym świecie.

Tym razem wybraliśmy resort Okemo w Południowym Vermont. Ani ja ani Darek jeszcze nigdy nie byliśmy tu, a skoro SKI Magazin bardzo go zachwalał to trzeba było przekonać się na własnej skórze co w trawie piszczy. Okemo jest oddalone od NY o 4h jazdy co w nocy rzeczywiście było czterema godzinami. Jazda bez korków jest marzeniem. Okemo to 655 akrowy resort, rozciągający się przez parę gór ze 120 trasami narciarskimi. Oczywiście najwyższy szczyt to Okemo 1019 m (3344 ft). 32% to łatwe trasy, 37% trudniejsze i 31% najtrudniejsze, tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. Darek na pewno sprawdzi czy te najtrudniejsze są wystarczająco trudne. Poza tym, z ciekawostek to Okemo słynie z największej różnicy wzniesień w Płd. Vermont 670 m (2200 ft) a także są numerem 1 jeśli chodzi o naśnieżanie tras (pokrywają 96%). Do tego ich polityka dotycząca up-hill traffic jest chyba najlepsza ze wszystkich resortów. Po prostu można chodzić wszędzie. To wszystko przyciągnęło nas i naszych przyjaciół do tego miejsca. Zobaczymy na ile marketing pokrywa się z prawdą. Mamy tylko nadzieję, że pogoda dopisze bo im bardziej jechaliśmy na północ tym bardziej spadała temperatura...upppssss..... Po wjechaniu do stanu Vermont osiągnęliśmy magiczne -23C.

7:50 rano i jesteśmy już na parkingu. Prawie zdążyliśmy na pierwsze krzesełko. Szybkie przebranie butów i przygotowanie się do zjazdów i w drogę. Polecamy kupić bilet na liftopia.com – jakieś 30% taniej niż standardowa cena na miejscu. Teraz to już nie opłaca się kupować biletów w okienku....zdecydowanie dużo lepiej jest pomyśleć o tym troszkę wcześniej i się zaopatrzyć w bilet na sieci.

Oboje ruszyliśmy swoją drogą....Darek na narty, ja na górę na nóżkach. Pomimo, że mogłam chodzić wszędzie to wybrałam na rozgrzewkę zieloną trasę Sachem a potem kontynuowałam niebieskimi (Countdown) aż do Summit Lodge. Szło się bardzo przyjemnie, nie za dużo ludzi na trasach, ładnie ubity śnieg i piękna pogoda. Czego chcieć więcej. Było około -15C ale tego się nie czuje jak się idzie pod górę tak więc cała porozpinana po 2h dotarłam do Summit Lodge. Tam mieliśmy się wszyscy spotkać koło 11 ale skoro miałam jeszcze trochę czasu to wyskoczyłam sobie na szczyt Okemo 1019 m (3344 ft). Z Summit Lodge to już tylko parę minut pod wyciąg który dojeżdża prawie na szczyt. Potem, krótki spacerek przez las i wyjście na wieżę widokową.

Na szczycie wieży niestety wiało więc długo się tam nie dało wytrzymać przy tym wietrze i zimnie. Ale mimo pogody znalazłam chwilkę na podziwianie widoków.

W między czasie Darek:
"Jest to mój pierwszy dzień w Okemo, więc cały dzień starałem się go poznawać, pytać się ludzi na wyciągach gdzie są ciekawe trasy. Ma 120 tras, czyli jest średniej wielkości resortem, na pewno w ciągu jednego weekendu się go całego nie pozna, ale już jakiś zarys będę miał. Jeździłem od jednego końca do drugiego, czasami sam, czasami ze znajomymi, którzy z nami tutaj przyjechali."
O 11 był ustalony meeting i mała przerwa w Sky Bar w Summit Lodge. Teoretycznie bary otwierają w resortach o godzinie 11 rano. Ja byłam parę minut po 11 a już wszystkie stoliki były zajęte....pijaki....miejsce to nie należy do moich ulubionych. Za małe, za dużo ludzi. Alkohol można pić tylko w wyznaczonej strefie koło baru (co ma całkowicie sens) ale stoliki zajmowali ludzie którzy tylko jedli i to jedzenie przyniesione z innych miejsc.

Długo jednak tam nie siedzieliśmy i szybko ruszyliśmy z powrotem na stoki. Ja miałam za zadanie przygotować lunch (czyt. obrać ziemniaki). Tak dosłownie obrać ziemniaki, zrobić łososia itp. No tak restauracje w milion gwiazdkowych hotelach podają przecież najlepsze dania.

Wcześniej musiałam oczywiście zejść. Chciałam uniknąć tłumów na stokach więc uderzyłam z powrotem na trasę Sachem, która jest długą zieloną trasą ciągnącą się wzdłuż domków. Po raz kolejny podziwiałam małolaty, które śmigają jeden za drugim. Nie ma chyba nic lepszego na świecie niż zacząć uczyć dzieci jazdy na nartach jak tylko zaczyna chodzić. Jeden chłopczyk miał może 3 latka ale już za każdym razem jak tylko mógł pakował się na boczne wały śniegu, żeby mieć troszkę więcej zabawy. Rodzice byli tuż za nim ale nic mu nie pomagali. Widać było, że chłopiec miał radochę.

Poza kilkoma dziećmi na trasie nie spotkałam dużo narciarzy. Pewnie byli w bardziej uczęszczanych (czytaj fajniejszych) miejscach góry. Tak więc szybko zeszłam na dół i wzięłam się za obieranie ziemniaków i przygotowywanie lunchu dla zgłodniałych narciarzy.

Lunch pomimo, że w polowych warunkach wyszedł przepyszny i już nikomu nie spieszyło się wracać na stok. Do tego zaczynało bardziej wiać, sypać i robiło się późno. I tak wszyscy zaliczają dzień do udanych. Darek miał 15 zjazdów a ja zdobyłam szczyt. Hotel mieliśmy 30 minut od resortu, Holiday Inn w Springfield. Tak więc szybko ruszyliśmy w drogę. Niestety to samo postanowili zrobić inni i korek do wyjazdu był duży. Około 20 minut zajęło nam wyjechanie z parkingu na główną drogę 103.

W hotelu krótka drzemka bo przecież nie wiele spaliśmy tej nocy. Po zregenerowaniu sił przyszedł czas na kolację...i tutaj nasz przyjaciel Grześ wygrał dwa razy. Jeszcze nie wiemy co wygrał ale wiemy za co. No więc pierwsza nagroda przypadła mu za umiejscowienie grilla – za oknem na stoliku turystycznym. Same plusy...nie trzeba wychodzić z domu, wszystko ma się pod ręką i nie jest zimno. Tak to można w zimie w nocy grillować. Drugą dostał na spółkę z Beatką za zrobienie jednych z najlepszych hamburgerów na świecie. Wołowina połączona z pikantną włoską kiełbasą i Montenery Jack ser. Darek pomógł im znajdując przepis ale każdy wie, że składniki i umiejętność przyrządzenia to podstawa, a nie przepis. Beatka i Grzesiu, DZIĘKUJEMY za pyszną kolację!

Wszyscy zmęczeni szybko padliśmy spać, żeby podreperować siły na kolejny dzień białego szaleństwa.
Dla mnie drugi dzień (niedziela) to praca, nadrabianie zaległości i relaks przy książce. Tak więc tu zostawiam miejsce dla Darka, niech sam się przyzna co szalonego robił na stoku.

Dzień Drugi - Niedziela
Szalonego? Nie, ja tylko jeździłem wyciągiem na górę i na nartkach zjeżdżałem na dół. No dobra, od początku......
W tym sezonie w północno-wschodnich Stanach mamy super zimę. Ciągle sypie śnieg, a do tego temperatury cały czas są poniżej zera, więc nic nie topnieje. Wszystkie resorty narciarskie mają 100% otwartych terenów, więc białe szaleństwo jest fantastyczne. Widać to po samochodach na autostradach. Prawie połowa z nich ma na dachu nartki albo deski. Oczywiście w resortach niestety też jest dużo ludzi. Na stokach i w kolejkach do wyciągów. Ale ja mam na nich sposób. Zaczynam jazdę o 8 rano, jak jeszcze większość ludzi śpi. Tak gdzieś w okolicach 10 rano jak już się robią kolejki to ja wtedy wchodzę do kolejki na pojedynczą linie (single line) i z reguły już za parę minut jadę na górę.
W sobotę od 2 po południu zaczęło sypać i sypało do późnych godzin nocnych więc warunki narciarskie na niedziele zapowiadały się rewelacyjne. W sumie nasypało 15 cm (6") białego puchu. W takich dniach każdy zjazd na nartkach jest fantastyczny. Nie wolno marnować żadnej minuty, więc o 7:15 byliśmy już po śniadaniu i spakowani w samochodzie.

Po około pół godziny zajechaliśmy do resortu.
Oczywiście pierwszego krzesełka już nie miałem, bo fanatycy białego szaleństwa już tam od 7:30 stoją w kolejce. Parę minut po 8 już jechałem do góry pierwszym wyciągiem.

Okemo dzieli się na trzy części. South Face, Okemo Main Base i Jackson Gore. Dowiedziałem się, że ze względu na wspaniałe warunki i dużo świeżego śniegu, żadna trasa w South Face nie była ubijana przez ratraki. Mądrzy ludzie. Co to oznacza? PUCH....!!!! Musiałem wziąć dwa wyciągi żeby tam dojechać. Opłacało się i już o 8:30 pływałem w puchu.

Oczywiście nie jest to puch jaki występuje w Colorado, Utah czy w Japonii. Nie jest taki suchy i miękki, ani też nie ma go w takich dużych ilościach w jakich tam występuje, ale jak na te rejony świata jest idealny.
Ludzi jeszcze dużo nie było, więc można się było bawić non-stop. W South Face jest trochę tras, od najłatwiejszych zielonych do najtrudniejszych podwójnych diamentów przez las. Oczywiście musiałem zjechać większością z nich żeby się przekonać na własnej skórze (nogach) jakie są. Jestem w tym resorcie po raz pierwszy więc jest to oczywiste, ze trzeba je sprawdzić.

Niestety nie byłem jedyny który sprawdził gdzie są nie ubijane trasy i godzinę później robiły się już małe muldy przez coraz to większą grupę narciarzy. Ale na szczęście były to miękkie, puchowe muldy, które tylko w niewielkim stopniu utrudniały zabawę. Musiałem tylko przestawić nogi na bardziej sportowe zawieszenie i już się znowu rewelacyjnie pływało. Miałem świetne przygotowanie przed Zermatt (Szwajcaria), gdzie za tydzień będę się bawił w jeszcze głębszym puchu.
Około 10 spotkałem Grzegorza i jeszcze z dobrą godzinkę razem bawiliśmy się w South Face.

Jednak jeżdżenie w puchu ma jedną wadę. O wiele bardziej nogi muszą pracować. Do tego stopnia, że po trzech godzinach takiej jazdy, nogi już tak parzą, że narciarz o niczym innym już nie myśli, tylko o schłodzeniu nóg. Było już po 11 więc bary zostały już otwarte i trzeba było usiąść przy wspaniałym Long Trail IPA. Ilonka oczywiście do nas dołączyła i można było sobie odpocząć w większym gronie.
Jak to narciarze mówią, w górach jest fajnie, ale najlepiej na stoku, więc po szybkim ugaszeniu pragnienia wraz z Grzegorzem wzięliśmy się do roboty.

Wiedzieliśmy, że już nie ma po co jechać do South Face, bo tam już pewnie są same muldy, więc postanowiliśmy sprawdzić lasy w Main Base, a także ciekawe trasy w Jackson Gore. To był dobry pomysł. Większość tras była już rozjeżdżona, a w lasach dalej było idealnie. Szczególnie podobała mi się trasa Everglade. Ciekawa, dużo drzew, urozmaicony teren, dobre nachylenie.

Jackson Gore też ma parę ciekawych tras. Od długich, szerokich niebieskich, do stromych, technicznych. Tuckerd Out jest ciekawą trasą. Długa, niebieska, parę mocniejszych zakrętów, idealna na szybki zlot na dół. O dziwo, nawet w popołudniowych godzinach nie było na niej dużej ilości muld. Pewnie większość ludzi na niej nie zakręca tylko uprawia bieg zjazdowy.
Około 3 po południu musieliśmy zakończyć białe szaleństwo i udać się w drogę powrotną do NYC gdzie czekała na nas imprezka, a nie chcieliśmy za późno się na nią pojawić.
Okemo, ciekawy resort, położony w południowej części VT. Wiadomo, nie ma go co porównywać do Killington, który jest tylko pół godziny dalej na północ, ale też uważam, że czasami warto jest pojechać 40 mil dalej i pojeździć w Okemo zamiast w Mount Snow. Nie mam nic do Mount Snow, lubię tam jeździć, ale teraz po odkryciu Okemo, Mount Snow ma dużą konkurencje. Okemo też miał duże szczęście, że trafiliśmy tam na idealne warunki. Zwłaszcza w niedzielę. Dawno już nie jeździłem w tak wspaniałych warunkach na wschodnim wybrzeżu Stanów. Większość ludzi na wyciągach mówiła, że to jest ich najlepszy dzień w sezonie.
Na tym wyjeździe używałem nowej aplikacji na telefon. Ski Tracks.

Podoba mi się. Ma wiele możliwości i ciekawe dane można z niej odczytywać. Mówi mi np. że jechałem 19 razy, średnie nachylenie stoku to 29 stopni, Maksymalna prędkość to 66km/h (to chyba nie jest źle jak cały czas się jeździ w puchu, albo po lesie) i wiele innych informacji na wielu ekranach jak np. która trasą już jechałem, a która jeszcze nie.....

To jest wersja podstawowa. Następnym razem się pobawię wersją PRO, to napiszę porównanie. Wiadomo, każda aplikacja na telefon, która używa GPS zjada baterię w ciągu paru godzin, więc niestety trzeba wozić ze sobą parę zapasowych.