Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.12.02-03 Watykan & Rzym, IT (dzień 4-5)
Czterdziesty pierwszy kraj do mojej kolekcji… kolega kiedyś powiedział mi, że jego plan to mieć na swoim koncie co najmniej tyle odwiedzonych krajów co ma lat. Było na styk, już prawie myślałam, że spadnę i ilość krajów na moim rachunku będzie poniżej mojego wieku… ale się udało. Watykan, najmniejsze państwo świata ale pewnie jedno z najbogatszych, jak nie najbogatsze.
Czy zwykły człowiek może odwiedzić Watykan? To zależy jak na to się spojrzy. Teoretycznie na Plac Świętego Piotra może wejść każdy a wg. mapy to już jest Watykan, więc tak można być jedną nogą w dwóch krajach jednocześnie. Są teorie i ludzie którzy jednak uważają, że plac Świętego Piotra nie należy do Watykanu i jest jeszcze częścią Rzymu. Przeświadczenie to wynika z faktu, że Watykan jest ogrodzony murami i jest bardzo mocno strzeżony przez Gwardię Szwajcarską.
My tylko zwykli turyści, żadnych specjalnych przepustek nie mamy więc papieża nie odwiedzimy, ale mury przejdziemy… pierwsze w planie mieliśmy zwiedzanie muzeum Watykańskiego zakończonego wizytą w Kaplicy Sykstyńskiej. Po muzeach planowaliśmy na spokojnie odwiedzić Bazylikę Świętego Piotra. Pod Watykan zajechaliśmy jednak dość wcześnie i podeszliśmy pod Bazylikę przed muzeum.
Skoro byliśmy za wcześnie to podeszliśmy na Plac Św. Piotra wcześniej, i dobrze. Jak zobaczyliśmy kolejkę do Bazyliki to się przestraszyliśmy. Masakra… kilka godzin stania jak nic. Wejście jest za darmo więc nie można robić rezerwacji, kupować biletów itp. Było wejście boczne “na modlitwę” i już myślałam z niego skorzystać ale jednak chęć zobaczenia wszystkiego bardziej mnie pociągała. Co w takiej sytuacji? Szybko wyciągnęłam telefon i zaczęłam szukać czy możemy się dopisać do jakiejś wycieczki z przewodnikiem na dziś. Założenie było, że przewodnik chyba nie musi stać w tych kolejkach, na pewno mają jakieś boczne wejście… udało się, wykupiłam szybko wycieczkę na popołudnie więc nadzieja, że wejdziemy była.
Ja naprawdę nie wyobrażam sobie co tu się dzieje w lato. Czy ludzie naprawdę stoją na tym placu, w słońcu, skwarze i upale po kilka godzin? Nie dziwię się, że muszą zamykać atrakcje skoro napływ turystów jest tak duży, że wszędzie trzeba czekać w kolejkach.
My kolejki mieliśmy w PRLu więc teraz unikamy ich jak możemy. Albo mamy bilety na specjalne godziny albo po prostu olewamy atrakcję. Fajnie jest być w wielu miejscach ale nie za wszelką cenę. Bilety na konkretną godzinę mieliśmy do Muzeum Watykańskich więc na placu dużo czasu nie spędziliśmy.
Watykan jest bogaty, nie da się ukryć. Przez lata kościół gromadził dzieła sztuki, ich biblioteka ma prace Galileusza i innych światowych naukowców. Ogólnie to część rzeczy zabrali w trakcie przeróżnych procesów o herezje, część powstała na ich zlecenie, i pewnie było jeszcze wiele innych dróg do stworzenia takiej kolekcji. W muzeum Watykańskim wystawiona jest tylko część. Nam na muzeum średnio zależało, ale muzeum trzeba przejść aby dojść do Kaplicy Sykstyńskiej która nas najbardziej interesowała.
Mieliśmy audiobook i nawet fajnie opowiadali. W pierwszej sali (Egipt) słuchaliśmy dość uważnie. Tak nas zainteresowały mumie, piramidy i hieroglify, że nawet zachciało nam się pojechać do Egiptu. Musimy tylko poczekać, aż tamten rejon świata się trochę uspokoi politycznie.
Potem było już tego wszystkiego za dużo. Niesamowita ilość rzeźb, obrazów i innych arcydzieł. Wszystko fajnie opowiadane ale było tego za dużo, żeby zapamiętać. Podziwialiśmy więc z daleka przechodząc z sali do sali. Sam wystrój no i sufity przyciągały już uwagę i krzyczały swoim przepychem.
Sala a właściwie korytarz map przykuł naszą uwagę. Mapy różnych rejonów Włoch były wymalowane w bardzo dużym formacie na ścianach. No tak wtedy nie mieli map rozkładanych, papierowych czy Google Maps. Żeby cesarz czy król wiedział co ma pod swoim władaniem musiał mieć mapy namalowane ze szczegółami ukształtowania terenu.
Po sali map przyszła pora na polski akcent i mogliśmy podziwiać obraz pędzla Jana Matejki przedstawiający Jana Sobieskiego pod Wiedniem. Obraz olbrzym… trzeba przyznać, że Matejko małych obrazów nie malował.
My w muzeum spędziliśmy około 2h a wiele miejsc pomijaliśmy, myślę, że koneser sztuki może tam spędzić dzień jak nie dwa. Udało nam się w końcu dojść do Kaplicy Sykstyńskiej. Niestety tam nie wolno robić zdjęć. Zainteresowanych zachęcam do poszukania zdjęć w Internecie bo można znaleźć ich całkiem sporo. My niestety zdjęcia nie mamy, ale wrażenia jednak zostały. Co mnie zaskoczyło to brak mebli, prawie w ogóle nie ma tam ław do siedzenia, ołtarz to tylko (albo aż) dzieło Michała Anioła, Sąd Ostateczny. Cała dekoracja to malowidła na ścianach, niby skromnie ale z przepychem bo malowidła są niesamowite, pełne szczegółów i kunsztu pracy.
To właśnie w Kaplicy Sykstyńskiej odbywa się konklawe. To tutaj kardynałowie z całego świata debatują i wybierają następną głowę Kościoła. Zasady mówią, że po każdym głosowaniu, kartki są palone i dodawane są proszki które sprawiają, że dym jest biały albo czarny. Jak biały to znaczy, że papież jest wybrany, jak czarny to znaczy, że narada dalej trwa. Intrygowało mnie gdzie oni to palą i jakoś nie mogłam znaleźć… może było gdzieś w koncie przykryte.
Uff… nachodziliśmy się po tym muzeum aż przerwy nam się zachciało. Dobrze, że niedaleko Watykanu jest bardzo przyjemna niemiecka knajpka. Nie mogliśmy jednak długo siedzieć bo mieliśmy kolejną wycieczkę, tym razem do Bazyliki ale spóźnić się nie chcieliśmy bo jak już tu jesteśmy to dobrze by było wejść do środka.
Idąc do umówionego miejsca musieliśmy znów przejść plan Św. Piotra. Tym razem kolejka była mniejsza ale my nadal mieliśmy nadzieję na szybkie wejście, bo przecież z przewodnikiem. Niestety… nadzieja matką głupich. Jak się okazało, przewodnicy (może nie wszyscy ale nasz na pewno) też muszą stać w tych kolejkach. Na szczęście udało nam się, że po pierwsze kolejka nie była najgorsza a po drugie Pani fajnie opowiadała i jakoś te 20 minut w kolejce zleciało.
Zwiedzanie Bazyliki zaczęliśmy od drzwi… drzwi których za rok już nie będzie. Co 25 lat w Watykanie są uroczystości zwane Jubileuszem. Wcześniej były co 50 lat ale stwierdzono, że to za rzadko więc teraz mamy co 25 lat… Drzwi mają symboliczne znaczenie. Znajdują są one w 4 największych kościołach w Rzymie i z początkiem roku są niszczone. Każdy chrześcijanin który przejdzie przez wszystkie 4 drzwi w roku Jubileuszu zostaje odkupiony ze wszystkich grzechów. Dlatego cały Rzym jest w remoncie… szykują się na zjazd wszystkich grzeszników.
Drzwi póki co są zamknięte więc do głównej nawy poszliśmy przez podziemia. Można wejść do Bazyliki głównym wejściem ale nasza przewodniczka stwierdziła, że lepiej będzie zacząć od podziemi gdzie pochowani są papieże aby skończyć na najważniejszym grobie Jana Pawła Drugiego. Jan Paweł Drugi, uznany jako święty jest pochowany na górze w głównej części kościoła.
Bazylika Świętego Piotra jest największym kościołem na świecie. Ma powierzchnię ponad 15tys metrów kwadratowych i zbudowana jest na grobie Świętego Piotra. Do samego grobu Św. Piotra nie można się dostać ale wg. tradycji każda następna głowa kościoła jest pochowana właśnie tu w podziemiach.
Papież należy do kościoła i dlatego jest tu pochowany ale bogactwo jego rodziny decyduje jak bardzo zdobiony jest sarkofag. Ci bogatsi mieli grobowce zakończone swoją płaskorzeźbą naturalnych rozmiarów. Gest ten miał sprawić, że ciało jest bliżej Boga po śmierci. Inni mieli skromniejsze sarkofagi. Jak na przykład Jan Paweł I. Jest to papież który najbardziej walczył z korupcją i kościele i próbował wyprostować finanse i skandale kościoła. Nie do końca mu się to udało i dlatego później Karol Wojtyła przyjął jego imię aby kontynuować walkę z korupcją. Też pewnie nie do końca się mu to udało choć jako główną zasługę przypisuje mu się powiększenie kościoła. Za jego bowiem panowania najwięcej ludzi wstąpiło do Kościoła i przyjęło wiarę katolicką.
Nie zatrzymywaliśmy się przy każdym grobie papieża. Nasza pani przewodnik wybrała czterech według niej najbardziej zasługujących na wspomnienie. Po wizycie w podziemiach ruszyliśmy do wnętrza bazyliki. Wyszliśmy bocznym wejściem z podziemi i od razu doznaliśmy szoku. Potężne było pierwsze słowo jakie przyszło mi na myśl. Przepych też jest ale nie rażący. Wiadomo, złoto, marmury, alabastry to drogie materiały wykorzystane do budowy i dekoracji ale przy tak ogromnej powierzchni nie razi to w oczy a bardziej wzbudza podziw, że przetrwało to setki lat.
Czy przewodnik jest potrzebny, tak… pomimo, że ilość informacji nas przerosła i nie byliśmy w stanie wszystkiego zapamiętać to pomogło nam zwrócić uwagę na szczegóły i naprawdę podziwiać to nie tylko święte miejsce ale przede wszystkim dzieło architektoniczne.
Nie sądzę czy kiedykolwiek widziałam piękniejszą Bazylikę. Ale z drugiej strony jak najładniejsze nie byłaby w Watykanie to coś by było nie tak. Nie dość, że “siedziba główna” zawsze jest najbardziej reprezentacyjna to Włochy i Watykan mieli dostęp do bardzo najzdolniejszych artystów jak Michał Anioł, Bernini i wielu innych.
W Bazylice jest też słynna rzeźba Michała Anioła, Pieta. Przedstawia ona Matkę Boską trzymającą w rękach Jezusa ściągniętego z krzyża. Piet jest klika na świecie ale właśnie ta Watykańska jest podobno najsłynniejsza. Koncept Piety (czyli Matki Boskiej trzymającej Jezusa) był popularny już wcześniej ale Michał Anioł przez wykonanie idealnej wersji i prowadzeniu paru zmian w spojrzeniu sprawił, że jego wersja stała się najsłynniejsza.
W Rzymie i Watykanie zdecydowanie dużo się nauczyliśmy. Skoro już napełniliśmy nasze mózgi wiedzą to przyszła kolej aby napełnić nasze brzuchy. W Bazylice mogliśmy spędzić jeszcze trochę czasu na własną rękę ale pani przewodnik tak ładnie nam wszystko opisała, że byliśmy gotowi przetrawić tą porcję wiedzy przy jakimś winku i makaronie.
Ostatnia kolacja na tym wyjeździe. Tym razem postawiłam na sieć restauracji Tonnarello, lokalizację San Pietro. Miałam nadzieję na domową kuchnię gdzie włosi krzyczą Mama Mia!!! Niestety albo byliśmy za wcześnie albo w zbyt turystycznej dzielnicy po pomimo, że jedzenie było dobre to klimatu nam troszkę brakowało.
Objedliśmy się ale nie chcieliśmy kończyć jeszcze przygody z Rzymem. Wróciliśmy spacerkiem w naszą część miasta. Powłóczyliśmy się po mieście, żeby spalić troszkę kalorii i wylądowaliśmy w dobrze znanej nam restauracji z pierwszego dnia…
Darek miał ochotę popróbować włoskie wina. Ja zdecydowanie wolałam wino na trawienie niż zapychać się piwem. Tak więc skoro, Rimessa Roscioli miało bardzo fajną kartę win postanowiliśmy odwiedzić ich ponownie. Naszego kelnera dziś nie było, ale był inny, równie zabawny i fajny. Oczywiście, najpierw dali nam stolik tylko na godzinę ale potem jak zamawialiśmy wina bez etykiet (bo stare) i kelner doceniał, Darka wiedzę o winach to nikt nas już nie popędzał tylko podawali coraz to nowe rzeczy do spróbowania.
Wino bez przedniej etykiety było z 1999 roku. Przynajmniej z tyłu miało etykietę więc wiedzieliśmy co pijemy. Tak nam zasmakowało, że stwierdziliśmy, że jedno byśmy wzięli do NY. Wzięliśmy… tylko drugie już nie miało żadnej etykiety. Pan pokazywał nam podobieństwa, trochę jak w Foro Romano, widzicie tą linię… to jest pozostałość po tym napisie… hmmm… uwierzyliśmy mu. Wino daliśmy w prezencie ale osobie która na pewno wyczuje czy jest stare i dobre. Może nawet się podzieli i sami będziemy mogli przypomnieć sobie ten smak, ta starą skórę.
Jutro już wyjeżdżamy. Ostatnimi rzeczami na naszej liście było Cannelloni i Gelato. Czyli rurka z kremem i lody. O dziesiątej w nocy przynajmniej nie ma kolejek do cukierni więc przechodząc koło jednej skusiliśmy się na coś słodkiego! Było pyszne… ale po winie z 1999 roku chyba wszystko lepiej smakuje.
Plan na jutro? Pobudka, śniadanie, taksówka i niestety fajny weekend europejski dobiega końca. Ten wyjazd sprawił, że mam najwyższy status w Delcie… dlatego zapowiada się wygodna podróż powrotna bo udało nam się dostać upgrade do pierwszej klasy. Miejmy tylko nadzieję, że wszystko będzie bez opóźnień.
PS. podróż minęła bez przygód choć samolot był trochę stary więc i pierwsza klasa nie taka fajna. Ale jak to się mówi, darowanemu koniowi nie patrzy się w gębę…
2024.12.01 Rzym, IT (dzień 3)
Dzisiejszy dzień był zaplanowany przez Darka. Troszkę na spontanie, troszkę taki dzień na TAK. Nie wiem czy znacie taką zabawę, w dzień na TAK. Polega to na tym, że trzeba zgadzać się na wszystko co druga osoba zaproponuje. Tak właśnie wyglądał nasz dzień dziś.
Zaczęliśmy od leniwej kawki i śniadania na ostatnim piętrze naszego hotelu. Śpimy w Marriocie Grand Flora i w sumie cały czas się zastanawiamy co tu było wcześniej. Przecież coś musiało być, bo budynek wygląda na stary i mieści się w murach miasta. No więc w pierwotnej formie budynek ten był troszkę mniejszy. Wybudowany w 1895 był pierwotnie przeznaczony na rezydencję księżnej Borghese, ale po pierwszej fazie budowy projekt przejął niemiecko-rosyjski Krumbugel i zmienił przeznaczenie na hotel. Finalnie hotel został kupiony przez rodzinę Signorinis którzy powiększyli go. W 1925 budynek przeszedł zmiany architektoniczne i powstała aktualna forma.
Nas jednak bardziej od hotelu interesowały mury. Widzieliśmy je codziennie rano otwierając okno a za nimi piękny park. Zarówno park jak i mury zainteresowały Darka więc zwiedzenie zaczęliśmy od obejścia murów a potem spaceru wzdłuż nich.
Jak to pan przewodnik na wczoraj opowiadał… jak wąska cegła to znaczy, że oryginał. Nie trudno się domyślić, że mury są murami miasta ale zaskoczyło nas, że są one z III wieku. No tak, wąska kostka jak nic.
Przeszliśmy się wzdłuż murów zobaczyć jak daleko idą ale niestety za dużo ich nie przetrwało i dość szybko się skończyły. Wylądowaliśmy za to przy schodach hiszpańskich. W nocy wyglądały one dość fajnie, miejsce spotkań ludzi którzy sobie siedzą, gadają, piją winko ale wszystko kulturalnie. W dzień to tłum, masa turystów i ludzi robiących zdjęcia w sumie nawet pewnie nie wiedzą czemu.
Schody Hiszpańskie są jedną z tych atrakcji o których się mówi. Barokowe schody mają w sobie trochę romantyzmu który inspirował artystów przez lata. Jednak teraz stały się wyznacznikiem ekskluzywnej dzielnicy bo to właśnie tu ulokowały się wszystkie najdroższe sklepy.
Jak najdroższe sklepy to i najdroższe restauracje i kawiarnie. Caffe Greco, powstałe w 1760 roku zwane jest również Tea Room. Jest to najstarsza i najbardziej artystyczna kawiarnia w Rzymie. To tu przesiadywała cała śmietanka artystyczna jak Goethe, Andersen, Wagner, Mark Twain, Nietzsche, no i Cyprian Norwid. My też usiedliśmy na chwilkę. Ale dosłownie na chwilkę bo jak zobaczyliśmy, że za Cappuccino chcą 15 EUR a za piwo ponad 20 to wyszliśmy. Tak, wiem, że tam się płaci ze możliwość podziwiania rzeźb i obrazów których oryginałów jest tam dość dużo. Tak czuje się człowiek jak w muzeum i na pewno są ludzie którzy to docenią. My jednak koneserami sztuki nie jesteśmy więc poszliśmy dalej.
Darek zaczął kierować nas w kierunku parku… tego samego co widzimy z okien pokoju. Troszkę się wystraszyłam ale dzień na TAK musi być więc nic nie mówiłam tylko grzecznie szłam. Parku to się nie bałam. Parki zawsze są fajne… ale miałam tylko nadzieję, że nie wpadnie na pomysł oglądania świątecznych światełek. W parku bowiem na święta zrobili wystawę dekoracji świecących. Prawdopodobnie za wejście trzeba płacić a potem ogląda się tylko plastik, jakoś nie jest to moja preferowana atrakcja. Na szczęście zamiast światełek dostałam piękny widok na miasto, grajka z gitarą w tle i popiersia słynnych ludzi. Nawet Pitagoras się załapał.
Pogoda idealna na chodzenie po parku. Ogólnie to ociepliło się po wczorajszym dniu. Dziś już fajnie świeciło słoneczko i kurtki były nie potrzebne. Idealna na leniwą niedzielę w parku. Nie tylko my mieliśmy taki pomysł. Dużo ludzi przychodziło z krzesełkami, siadali w parku, słuchali przydrożnych grajków i odpoczywali w promieniach słońca z chłodnym piwkiem w ręce. My krzesełka nie mieliśmy więc ruszyliśmy dalej szukać jakiegoś miejsca ze stołkami.
Zeszliśmy na Piazza del Popolo z nadzieją, że znajdziemy tu jakąś fajną knajpkę na przerwę. Niestety wszystko to bardziej restauracje i ceny piwa dość wygórowane. Po wczorajszych dobrych doświadczeniach z Irish Pub zaczęliśmy takich właśnie szukać ale okazało się, że to dopiero po drugiej stronie rzeki. Na szczęście do rzeki mieliśmy nie daleko więc dość szybko znaleźliśmy się po imprezowej części miasta.
Jak się później dowiedziałam to właśnie strona gdzie jest Watykan jest ta bardziej imprezową stroną miasta. Niby knajpy są wszędzie ale to bardziej restauracje. Jak chce się znaleźć nocne życie, bardziej bary niż restauracje to trzeba iść do dzielnicy Trastevere. Podróże kształcą więc następnym razem tam weźmiemy hotel i pozwiedzamy inną część Rzymu. Tą mniej turystyczną a bardziej imprezową.
Darek znalazł Irish Pub i mogliśmy usiąść na chwilkę na przerwę. Usiedliśmy tylko na chwilkę bo jakoś bez klimatu ten bar. Po 13 latach w Stanach widzę różnicę między barami w Stanach a na świecie. W Stanach jak tylko się siądzie przy barze to od razu barman coś tam zagada. Głupie jak minął dzień, skąd jesteś i już jest jakoś tak przyjemniej. Do tego można zawsze pogadać z barmanem i dowiedzieć się coś o mieście, gdzie chodzą lokalni. Nawet nasz dzielnicowy barman w NY daje nam sugestie co się w mieście dzieje i gdzie fajnie iść. Tego niestety brakuje na świecie. Pewnie jest jakaś tam bariera językowa ale myślę, że to jednak wychowanie i kultura a nie język.
Bar był dość blisko Castel Sant'Angelo (Zamku Świętego Anioła) więc się ucieszyliśmy, że może uda nam się tam zaglądnąć. Zamek ten był bardziej jako dodatkowa atrakcja. Nie kupowałam wcześniej biletów bo nie wiedziałam czy coś innego nie przyciągnie naszej uwagi i w ogóle to chcieliśmy mieć taki jeden dzień bez większych planów, tak na poszwendanie się. Będąc jednak tak blisko stwierdziłam, że może zaglądniemy. Jak tylko zobaczyliśmy kolejkę to już wiedzieliśmy, że nie zaglądniemy… okazało się, że w niedzielę dużo atrakcji (włącznie z Zamkiem Św. Anioła) jest za darmo. WOW… chyba nie chciałoby mi się czekać godzinami w kolejce tylko po to żeby za darmo wejść. No więc jak się domyślacie tą atrakcję odłożymy na następny raz, kiedy to będzie można kupić bilety i wejść jak człowiek bez kolejki.
Skierowaliśmy się więc w kierunku kolejnej atrakcji która przykuła naszą uwagę. Widoczna jest bowiem prawie z każdego punktu w Rzymie (a przynajmniej z każdego wzniesienia), Monument to Victor Emmanuel II. Marmurowa świątynia na część pierwszego króla Rzymu i żołnierzy poległych w pierwszej wojnie światowej.
Uważni czytelnicy będą kojarzyć imię Victor Emmanuel II z naszego pierwszego wpisu. Jest on bowiem pochowany w Panteonie i jego grób natychmiast rzuca się w oczy. Nam w oczy rzucił się monument na jego cześć bo widoczny był i z ruin Foro Romano, i z dachu naszego hotelu i jeszcze z wielu innych miejsc.
Z początku myślałam, że to jakiś dobrze odbudowany pałac cesarza. Pomimo, że monument ten jest niedaleko Palatine Hill (siedziby cesarzy) i Foro Romano (centrum w którym powstał Rzym) jest on nowszy i został wybudowany dopiero między 1885 a 1935 rokiem. Jak to nasz przewodnik powiedział…. to jest baby. No tak w Rzymie jak coś ma 100-200 lat to nadal traktowane jest jak dziecko.
Na szczęście do wejścia nie było kolejki a wejście za darmo. Ciekawe czy dlatego, że trzeba pokonać niezliczoną ilość schodów czy po prostu wpuszczają więcej ludzi bo świątynia jest potężna. Wychodzi się dość wysoko i przez to jest piękny widok na miasto ale też można podziwiać to architektoniczne cudo które przetrwało Drugą Wojnę Światową i wiele więcej.
Tak naprawdę Rzym nie miał wiele zniszczeń w czasie Drugiej Wojny Światowej. Bliskość Watykanu uchroniła go od bombardowania. Mediolanowi się dostało i innym miastom Włoskim ale Rzym na szczęście uchronił swoje zabytki.
Victor Emmanuel II urodził się w 1820 roku w królestwie Sardynii. W XIX wieku Włochy były podzielone i Victor Emmanuel wstąpił na tron jako Król Sardynii (1849). Większość swojego panowania poświęcił pojednaniu Włoch, co mu się udało w 1861 roku. 17 Marca 1861 roku Victor Emmanuel II został koronowany na króla zjednoczonych Włoch. Myślę, że za takie coś zasłużył na pamiątkowy monument.
Jak wspominałam widok z góry był niesamowity. Dodatkowo byliśmy tam po zmierzchu więc widzieliśmy miasto nocą, co zrobiło dodatkowe na nas wrażenie. Bardzo miłe zakończenie dnia który z początku nie mieliśmy pojęcia jak się potoczy.
Zbliżała się siódma godzina więc mogliśmy iść na kolację. Tutaj restauracje otwierają dość późno więc przed 7 ciężko jest coś zjeść, poza jakąś pizzą. My wybraliśmy kolejną włoską knajpkę, Osteria Circo.
Makarony mi się troszkę przejadły… wiem, nie sądziłam, że to powiem, więc postawiłam na inne słynne włoskie danie, klopsiki. Darek poszedł w jagnięcinę w trzech postaciach. Jedzenie było smaczne. Nie wiem czy jest to jakieś wow do którego będziemy wracać ale zdecydowanie smaczne więc jak jesteście w okolicy to polecamy.
To nasze chodzenie cały dzień sprawiło, że wylądowaliśmy po drugiej stronie miasta. Tak więc do hotelu mieliśmy kawałek, jakieś 45 minut. Standardowo nie znaleźliśmy żadnego miejsca żeby po drodze usiąść i odpocząć przy drinku więc dzień zakończyliśmy w hotelowym barze. Tym razem było więcej ludzi (oczywiście amerykanów) więc pogadaliśmy z nieznajomymi z Miami, a z kelnerami pośmialiśmy się z cen w Caffe Greco. Było wesoło…
2024.11.30 Rzym, IT (dzień 2)
Oczywiście, że dopadł nas jet-lag. Czemu miałoby być inaczej. Ja obudziłam się o 1:30 rano i przez 2h pisałam bloga, Darek o 4 rano i przez 2h czekał na wschód słońca…no i się doczekał.
Dziś jest najbardziej wyczekiwana atrakacja, Koloseum. Wybudowany w roku 70 AD, jest zdecydowanie cudem świata. Z listy 7 cudów świata to druga budowla którą widzieliśmy. Pierwszą na naszej liście jest Chichen Itza w Meksyku. Został nam jeszcze Taj Mahal, Wielki Mur Chiński, Petra, Machu Picchu i statua Jezusa w Rio.
Koloseum dawnej nazwane po prostu Amfiteatrem zachowało się do dziś. 40% jest nadal oryginalne, 20% to rekonstrukcja a reszta została zniszczona. Szkoda, ale nawet te 60% widoczne teraz robi niesamowite wrażenie.
Zanim jednak doszliśmy do punktu kulminacyjnego dnia to było wiele innych przystanków. Do Koloseum wzięliśmy przewodnika bo po pierwsze było ciężko kupić bilety a po drugie stwierdziliśmy, że może się nauczymy czegoś i to prawda. W miejscach tak historycznych przewodnik jest wskazany. Bez odpowiedniej wiedzy, miejsce to tylko stos kamieni. Dobrze opowiadający przewodnik potrafi ożywić te kamienie.
Wycieczkę mieliśmy dopiero o 13 godzinie więc rano poszliśmy na spacerek po mieście. Tu jakaś fontanna, tu jakiś kościół. Przez to, że Rzym jest bardzo rozłożysty można na każdym kroku napotkać coś zabytkowego. Dla koneserów sztuki to raj na ziemi bo większość rzeźb na fontannach czy kościołach jest wykonana przez słynnych artystów.
Ja koneserem sztuki nie jestem ale doceniam ilość talentu potrzebnego do sworzenia nie tylko czegoś co jest piękne ale co przetrwa setki jak nie tysiace lat. W Rzymie jak się mówi, że coś jest z lat 70…to ma się na myśli naprawdę rok 70 a nie 1970.
Zwiedzanie Koloseum jest połączone z Palatine Hill i Foro Romano. Najpierw przeszliśmy się z Darkiem po okolicy sami. Próbowaliśmy sobie wyobrazić jak to wyglądało lata temu ale niestety pozostałości nie są za duże więc ciężko było sobie to wszystko poskładać do kupy.
Na szczęście przewodnik miał reprodukcję i bardzo fajnie nam pokazywał co gdzie stało. Która kolumna przetrwała, którą część nadbudowali. Bo jakieś 2tys lat temu to Foro Romano było rynkiem gdzie zjeżdżali się kupcy, gdzie były trzy sądy i inne budynki administracyjne. To tu wrzało życie.
Widzicie podobieństwa? My musieliśmy szukać. Fajna zabawa i kolejny dowód, że przewodnik to całkiem fajna sprawa.
Po Foro Romano ruszyliśmy na Palatino, czyli wzgórze gdzie urzędował cesarz. Aktualnie zostały z niego głównie fundamenty ale widok miał niesamowity, trzeba mu przyznać. Obszar jaki zajmował pałac też robi wrażenie. Od razu przypomniały mi się filmy gdzie cesarz przyjmował ludzi na obszernym tarasie z pięknym widokiem na miasto. Na wzgórze prowadzi betonowa rampa. W dawnych czasach oczywiście wyjeżdżali tam końmi czy powozami. My wspinaliśmy się na nogach. Muszę przyznać, że strome to podejście.
Jak widać cesarz do Koloseum daleko nie miał. Oczywiście miał drogę prowadzącą prosto do tego słynnego amfiteatru więc i my mogliśmy zakończyć naszą przygodę z Foro Romano, Palatino i przejść jak cesarz prosto do Koloseum.
Jeśli oglądaliście film Gladiator to właśnie przez ten łuk przechodzili gladiatorzy, my przechodziliśmy obok ale sam fakt, że byliśmy tak blisko jest nie do uwierzenia. Koloseum też robi wrażenie… choć na Darku zdecydowanie większe niż na mnie. To znaczy się na mnie zrobiło duże wrażenie, Darek nie mógł przestać o tym mówić. Więc pozwolę jemu przejąć pałeczkę i opisać wrażenia.
Koloseum, ta historyczna budowla wywarła na mnie największe wrażenie ze wszystkich zabudowań jakie widzieliśmy w Rzymie i nie tylko. Nawet stadion olimpijski w Atenach nie wywarł na mnie aż tak wielkiego wrażenia! No popatrzcie sami…
Jak człowiek, 2,000 lat temu mógł coś takiego zbudować. Coś co przetrwało dwa milenia, niezliczoną ilość wojen i grabieży, pożary, trzy wielkie trzęsienia ziemi i wiele problemów polityczno finansowych.
Zbudowanie czegoś takiego w tamtych czasach (w sumie w teraźniejszych też) wymagało wielkiego planowania i potężnych nakładów finansowych. Rzym miał ten plus, że miał tanią siłę roboczą. Ciągle podbijał nowe tereny, a lokalną ludność zabierał do siebie jako niewolników. Zaplanowali, że będą to budować przez około 15 lat, a Koloseum powstało w niecałe 10. Oczywiście to wiązało się z potężnymi kosztami w ludziach. Dziesiątki tysięcy niewolników zginęło podczas tej niewyobrażalnie wyczerpującej pracy. Nawet do tej pory nie został pobity rekord i Koloseum jest największym amfiteatrem jaki został zbudowany na naszej planecie. Mógł pomieścić nawet +70,000 ludzi.
Mieliśmy specjalny bilet i mogliśmy nawet wejść w podziemia tej gigantycznej budowli. Ponoć to nie jest takie proste i maksymalnie może być tylko 25 ludzi na dole i cały czas w towarzystwie pracowników Koloseum.
Co tam się kiedyś działo to aż strach myśleć. Jakie nieludzkie warunki tam panowały to pewnie tylko się dowie ten kto tam był.
Czy wiecie, że Koloseum miało windy? Tak, i to nie jedną, nie 10, miało ich 60! Każda obsługiwana przez 8 niewolników. To już 250 osób, plus cała obsługa, gladiatorzy, dziesiątki zwierząt…. i oczywiście te 70,000 ludzi musiało się gdzieś załatwiać. Siedzieli, jedli i pili tam cały dzień.
Do tego było ciemno, więc musieli używać pochodni do rozświetlenia tych podziemi. Panował tam ogromny upał, brak tlenu i straszliwy smród od tego wszystkiego. Często niewolnicy padali z wycieńczenia. Nie było z tym żadnego problemu bo szybko byli wymieniani na nowych.
Z podziemi wyszliśmy na główną część gdzie mogliśmy ten ogrom oglądać od środka. Cała arenę mieliśmy jak na dłoni.
Oj działo, działo się tam przez jakieś 400 lat. Od walk gladiatorów, poprzez polowania, różnego rodzaju pokazy, a skończywszy na egzekucjach więźniów i niewygodnych ludzi. Szacuje się, że na tej arenie zginęło około 400,000 ludzi i ponad 1 milion dzikiej zwierzyny!
Masakra, co?
Nasz bilet zezwalał nam na zwiedzenie prawie całego Koloseum, więc mogliśmy zaglądać w większość miejsc, a nie ograniczać się tylko do turystycznej części. Oczywiście cały czas musieliśmy być w towarzystwie pracowników Koloseum.
Jedyne miejsce dopuszczone dla zwiedzających, a nie było na naszym bilecie to sama góra. Ponoć można wyjść na górne poziomy i oglądać to wszystko z góry. Ale nie można iść do podziemi i na górę w tym samym czasie. Za długo by to wszystko trwało. Ileż można zwiedzać jedną budowlę. Przewodnik powiedział nam, że znacznie więcej „atrakcji” jest na dole niż na górze. A po drugie ani Cesarz ani wybitni Rzymianie nie wychodzili na górę, więc po co my mielibyśmy wychodzić.
Zwiedzaliśmy ten przepiękny amfiteatr chyba ze dwie godziny. Co chwilę przewodnik nas gdzieś zabierał i opowiadał ciekawe historie. Tak to można zwiedzać.
Tak, zdecydowanie polecamy zwiedzanie z przewodnikiem. Zwłaszcza budowli o znaczeniu historycznym o których mamy średnio małą wiedzę. To przewodnik pokaże że to są schody… choć schodów już nie ma to można sobie łatwo wyobrazić co powyższa dziura miała za zadanie.
Koloseum zwiedzaliśmy do ostatniej minuty. Byliśmy ostatnią grupą i dzięki temu nie przeraził nas tłum turystów bo na pewno jest ich tu trochę. A może to były zdolności przewodnika, że prowadził nas tam gdzie mało kto dochodził? Najważniejsze, że wycieczka się udała, nauczyliśmy się dużo nowych rzeczy i byliśmy pod dużym wrażeniem. Jedyne co to troszkę wymarzliśmy… dziś było dość chłodno… jak na Rzym to bardzo chłodno, dlatego prosto po Koloseum poszukaliśmy jakiegoś miejsca, żeby się ogrzać i usiąść po ponad 3h chodzenia, stania i słuchania.
Znaleźliśmy bardzo przyjemny bar gdzie akurat puszczali mecz. Nie sądziłam, że w Rzymie aż tak będą za ligowymi meczami w piłkę nożną. Tu to się musi dziać podczas mistrzostw. Trafił nam się mecz Celtics z kimś innym… z kimś mniej ważnym bo Celtics ładowało bramkę za bramką i już na koniec pierwsze połowy było 5:0. Wow… dla kogoś kto ogląda tylko mistrzostwa takie sytuacje rzadko się widzi.
Ogrzaliśmy się i poszliśmy szwendać się dalej. Drugi dzień w Rzymie i drugi wszystko na nogach oglądamy. Tak się najlepiej zwiedza a też mamy plus, że mieszkamy w miarę blisko wszystkich atrakcji a do tego centrum Rzymu nie jest aż tak rozłożyste jak np. Londyn gdzie jednak przejście z jednego końca na drugi zajmuje ponad godzinę.
Na kolację wybraliśmy Astemio, Wine Bar. Mieliśmy nadzieję, że jak wine bar to sobie popróbujemy jakiś fajnych winek. Niestety na kieliszki mieli dobry wybór ale nie powalający a jak Darek się spytał o kartę win to kelner powiedział, że mają tak dużo, że nie ma szans tego zmieścić w książce… ok… ale to jak w takim razie mamy wybrać? Nie zaprosił nas do piwniczki, ani na pogadankę o winach przy półkach więc olaliśmy ich i zamówiliśmy na szklanki. Jednak wczoraj była zdecydowanie fajniejsza atmosfera. Jedzenie było dobre ale brakowało klimatu rozrabiaków więc pewnie już tam nie wrócimy. Zobaczymy co inne restauracje mają nam do zaoferowania.
Objedzeni pizzą, makaronem i oczywiście tiramisu poszliśmy na spacer w kierunku hotelu. Chcieliśmy może jeszcze gdzieś wejść na drinka przed snem ale Rzym nie ma za wiele barów. Może nie wiemy gdzie chodzić ale tak, żeby iść ulicą i gdzieś wejść to nie jest proste. To chyba najbardziej nas zdziwiło. No nic, pozostał bar hotelowy. Tam też może być wesoło i od lokalnych barmanów można się zawsze coś ciekawego dowiedzieć.
2025.11.28-29 Rzym, IT (dzień 1)
Według tradycji na Święto Dziękczynienia powinien być indyk, ziemniaczki ubijane z sosem spod mięsa, sos żurawinowy, nadzienie indyka z chleba kukurydzianego, fasolka zielona no i ciasto dyniowe...
Czy o czymś zapomniałam? Pewnie tak....ale podstawowe składniki są wymienione. W tradycji nie ma jednak mowy gdzie ten świąteczny obiad powinien być zjedzony... choć oczywiście najlepiej jeśli wśród bliskich osób.
Nasz dziękczynny obiad był dość wcześnie bo już o 2 pm i w dość wyjatkowym miejscu jakim jest lotnisko ale wśród bliskiej osoby. Niestety dość dużej części tych bliskich ludzi brakowało ale to nadrobimy innym razem.
Gdzie tym razem lecimy? Do Rzymu. Aż wstyd się przyznać, że jeszcze nas tam nie było. Bilety kupiliśmy dużo wcześniej. Było to na zasadzie… Delta otworzyła non-stop połączenie, cena jest dość dobra a po środzie już nikt w sklepie alkoholu nie będzie kupował więc czemu by nie polecieć na jakieś dobre makarony, pizzę no i oczywiście tiramisu.
Mam nawet swoją liste….4 dni, 4 makarony…
Carbonara
Cacio e pepe
Pasta alla gricia
All'amatriciana
Mam też listę punktów do odwiedzenia… z tym może być większy problem żeby wszystko odchaczyć ale postaramy się dużo pochodzić. Nie wiem tylko jaką listę ma Darek…mam nadzieję, że jest to lista włoskich win.
Jak na Europejski lot to był to dość długi lot. A wiecie dlaczego….dlatego, że NY jest na tej samej szerokości geograficznej co Rzym. Może nawet NY jest minimalnie niżej (40.7 stopni vs. 41.9). Stopnie sprawiaja, że klimat i długość dnia między tymi miastami jest podobna, natomiast sprawia też, że trzeba lecieć po równoleżniku prawie prosto a to oznacza dłuższy lot. I tak lot do Rzymu zajął nam troche ponad 8h. Dla nas był to dzienny lot więc ze spaniem ciężko było ale lot jakoś zleciał.
O 7 rano (1 w nocy czasu NY) wylądowaliśmy w Rzymie i odrazu pojechaliśmy do hotelu. Pokój na nas czekał bo rezerwację zrobiłam już od czwartku. Fajnie, że Marriott miał deal, że 5 noc gratis więc nam się idealne udało. Tak więc o 8 rano, byliśmy już w pokoiku i mogliśmy nawet na śniadanie się załapać.
Śpimy w Rome Marriott Grand Flora. Pani na dzień dobry powiedziała, że mamy super lokalizację. Pewnie nie najgorszą. Do 30 min można dojść do większości atrakcji. A atrakcji to jest tu trochę… non stop jakieś stare mury, fontanny czy inne niesamowite budowle. Jak to jest, że jak dawniej coś zbudowali to nic temu nie dało rady. A teraz… teraz mocno uderzysz w ścianę i odrazu dziura.
Miasto Rzym, założone około 756 roku przed naszą erą. Kiedyś potęga. Za czasów Imperium Rzymskiego było to najwieksze miasto w Europie a pewnie i na świecie…i co się stało? Wiele.
Ciężko jest być największym… nie ważne czy miastem, krajem czy biznesem. Imperium Rzymskie rozrosło się do takich wielkości, że ciężko było je kontrolować. Stworzenie Imperium które sięga od dzisiejszej Angli przez Portugalię po Maroko aż do Egiptu i dalej do Syrii było niesamowite. Ale ile wojen było potrzebnych do takiego podboju. Koszty wojen, korupcja, zawiść, walka o władzę, niewolnictwo i bieda w najniższej klasie społecznej nie były niestety przykładem mocnego państwa.
W 330 roku naszej ery, Imperium Rzymskie zostało podzielone na zachodnie z siedzibą w Rzymie i wschodnie ze stolicą w Konstantynopolu (obecnie Istambuł). Prawie 150 lat później (476 AD) zachodnie imperium upadło a tysiąc lat później (1453 AD) po upadku Konstantynopola przestała istnieć również jego wschodnia część i zaczął się okres Imperium Bizantyjskiego.
Wow… taka historia ale co jest bardziej niesamowite to, że trochę budowli zachowało się z tamtych czasów. Dlatego po paro godzinnej drzemce ruszyliśmy zwiedzać miasto i uczyć się historii dalej.
Pantheon. Najlepiej zachowana budowla. Dzisiejsza wersja ma prawie 2000 lat bo wybudowana była w 126-128 AD. Pierwszy Pantheon powstał już w 27 BC, niestety zniszczony został przez pożar, potem była jeszcze jedna wersja, też spalona aż w końcu zbudowali coś nie do zniszczenia, coś co przetrwało prawie 2tys lat…wow… potwierdzenie do trzech razy sztuka pasuje tu idealnie.
Pantheon to aktualnie kościół katolicki. Został on jednak wybudowany jako kościół wszystkich bogów, kościół pogański.
Co nas najbardziej zaskoczyło? Potęga tej budowli. Mury mają na dole 6m szerokości a na górze 2m. A wejście chronią 16 tonowe drzwi z brązu. Tego już nie da się spalić. Kolumny przed wejściem zostały przywizione w jednym kawałku z Egiptu, i jak widać czas im nie straszny. Wnętrze zostało rozgrabione niestety ale sam fakt, że taka budowla przetrwała czas robi wrażenie.
W kopule Pantheonu jest dziura…z początku myśleliśmy, że jest ona oszklona, jednak okazało się, że jest to otwarty otwór przez który pada deszcz. Jednak nie leje on strumieniami bo kopuła jest tak stworzona, że zanim deszcz doleci do ziemi to się skrapla. Zaskoczyło nas to…ale wytlumaczyło to dlaczego środek jest ogrodzony i nie można tam chodzić.
W Pantheonie pochowanych jest też parę znanych ludzi. Raphael najsłynniejszy artysta Renesansu. Ci co czytali Anioły i Demony, Dan’a Brown mogą go kojarzyć bo to jego sztuka jest przewodnim motywem książki.
Poza Raphaelem pochowany jest też król Victor Emmanuel II, pierwszy król zjednoczonego królestwa Włoch, jego syn Król Umberto I i żona Umberto Królowa Małgorzata.
Po Panteonie powłóczyliśmy się jeszcze troszkę i natknęliśmy się na fontannę Trevi. Fontanna jest jednym z najpopularniejszych atrakcji Rzymu. Nie da się ukryć, że jest wspaniałym dziełem architektury Barokowej ale ilość ludzi jaka tam jest nas jednocześnie załamała i rozśmieszyła.
Aby podejść bliżej trzeba stać około pół godziny w kolejce…a to jest koniec listopada i podobno nie ma sezonu. Nie chcę wiedzieć co się tu dzieję w lato przy 40C upałach. My zdjęcie odchaczyliśmy i poszliśmy dalej, na jakieś włoskie piwko.
Bar amerykański ale co się dziwić. Amerykanie w każdym kraju tworzą największy procent turystów a tym bardziej w stolicach Europejskich. A że są dumni ze swoich universytetów to cieszą się jak w barze są proporce ich reprezentacji sportowych.
Na kolację poszliśmy do Rimessa Roscioli. Restauracje Roscioli zostały mi polecone przez kolegę z pracy. Roscioli Salumeria con Cucina wygląda bardziej klimatycznie ale później ją otwierają a my już głodni byliśmy. Poszliśmy więc do siostrzanej lokalizacji i wcale nie żałujemy. Rimessa Roscioli zaczynała jako winoteka a potem dołożyli restaurację. Można wziąć doświadczenie z degustacją wina i jedzenia albo tak jak my po prostu zamawiać z karty.
Zanim jednak udało nam się zamówić wino to Darek zaprzyjaźnił się z somalierem, Francesco który tylko donosił nowe butelki wina i kazał nam każde spróbować. Wcale nie narzekaliśmy. Popróbowaliśmy kilka wcale nie narzekając ale poszliśmy w stare Barbaresco z 2012 roku. U nas tak stare wina Europejskie są trudno dostępne i dość drogie.
Do mięska wino było idealne natomiast do mojego makaronu Carbonara gość szybko przyniósł mi coś innego. Pomimo, że wino pijemy do jedzenia często i Darek zawsze dobiera to dopiero teraz poczułam różnicę co znaczy miec źle dobrane wino.
Z początku makaron mi nie bardzo smakował i byłam trochę rozczarowana. Przede wszystkim był za słony. Jak Francesco zobaczył co jem do Barbaresco to szybko przyniósł mi pomarańczowe wino z Umbri. Smak zmienił się momentalnie. Nagle sól została zbalansowana winem i skończyłam z apetytem.
Tiramisu też było dobrze zbalansowane…Darek jako rodzinny ciasteczkowy potwór ocenia je dość wysoko. Nie najwyżej ale dość wysoko. No nic…będziemy szukać dalej idealnego Tiramisu.
Po takim obrzarstwie trzeba było się przejść. Byliśmy blisko rzeki Tiber. Doszliśmy do zamku świętego anioła (Castel Sant’Angelo). Zobaczyliśmy Bazylikę Świętego Piotra z daleka i porobiliśmy fajne nocne zdjęcia.
I znów nawiązanie do książki Anioły i Demony. To właśnie w tym zamku była wg. książki siedziba Iluminatów.
Spacerkiem doszliśmy do hotelu, po drodze zachaczając o schody hiszpańskie. Pewnie w ciągu dnia są tu takie same tłumy jak przy fontannie Trevi ale późnym wieczorem można spokojnie przejść.
Pierwsze wrażenie Rzymu jest bardzo pozytywne. Miast bardzo fajne, choć ilość samochodów na wąskich ulicach, super wąskie chodniki i duża ilość ludzi nie sprzyja turystom wgapionych w mapy czy stających i robiących zdjęcia.
2024.10.27 Vail, CO (dzień 3)
Jak dzisiaj rano Ilonka się dowiedziała gdzie idziemy to powiedziała: “chyba cię po……! Po ciężkim dniu wczoraj ja mam znowu wyjść na ponad 12,500 stóp (prawie 4,000 metrów!)?”
Zacząłem tłumaczyć, że jest ładna pogoda, piękne widoki na szlaku, jeszcze nie ma dużo śniegu… itd. Pomogło. Postanowiliśmy iść dokąd damy radę i ewentualnie zawrócić jak sił albo czasu braknie. Dzisiaj jeszcze musimy wrócić do Denver i oddać samochód.
Z tym czasem na takich szlakach to trzeba uważać, one nie mają końca. Mamy zamiar iść długodystansowym szlakiem o nazwie Continental Divide, który się ciągnie od Meksyku do Kanady. Jest bardzo trudny i trzeba iść miesiącami. Niestety nie planujemy go dzisiaj przejść w całości, tylko jego malutką część.
W stanie Kolorado w dużej części pokrywa się on z The Colorado Trail. Kolejny paro-tygodniowy długodystansowy szlak. I właśnie jeden z jego segmentów panujemy dzisiaj zrobić. Dość tego gadania, do roboty!
W ciągu 20 minut bardzo krajobrazową drogą przez przełęcz Vail zajechaliśmy na wielki, ale jeszcze przed sezonem pusty parking w resorcie Copper. Planujemy wyruszyć stąd na wschód, czyli na szczyty resortu Breckenridge.
Oba narciarskie resorty są mi bardzo dobrze znane. Należą do ścisłej czołówki najlepszych resortów w Stanach. Wiele dni w każdym z nich spędziłem. Zawsze się zastanawiałem dlaczego ich nie połączą jakąś szybką gondolą żeby zrobić mega wielki resort jak w Alpach. Odpowiedź jest prosta - inni właściciele. Breckenridge należy do Vail a Copper nawet nie wiem do kogo. Na pewno Vail ma chrapkę na Copper, ale pewnie Copper nie chce być sprzedany, albo urząd antymonopolowy trzyma na tym rękę i mówi nie.
Pogoda jak zwykle piękna z idealną temperaturą na hike. Przynajmniej na dole. Jest to jeden z głównych szlaków w Kolorado, więc spodziewaliśmy się dobrze przygotowanej trasy i taka też była. Pierwszą część można nawet jeździć na rowerze, jak ktoś ma siłę pedałować do góry. Jest zakaz elektryków.
Szeroką ścieżką pomału posuwaliśmy się do góry delikatnie trawersując zbocze góry.
Szliśmy lasem, więc za wiele ciekawych widoków nie mieliśmy. Czasami tylko pojawiała się jakaś po lawinowa przecinka w lesie na szerokość kilkudziesięciu metrów, przez którą można było obserwować zmieniający się teren.
Pewnie dlatego nie ma tutaj tras narciarskich bo występuje wiele lawin w tym rejonie. Chociaż w zimie często widzę tutaj ślady odważnych (albo głupich) narciarzy. Wyjeżdżają wyciągami z drugiej strony, z resortu Breckenridge i tutaj, poza trasami zjeżdżają w dół.
Im wyżej tym więcej śniegu i mniej drzew. Gdzieś tak w połowie stoku doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Nasz, główny szlak (Colorado trail) robi ostrą serpentynę i znacznie stromiej zaczyna się wspinać do góry. Prosto dalej można iść dalej w głąb gór.
Od tego miejsca łatwy spacerek w lesie właśnie się zakończył. Szlak szedł znacznie stromiej do góry, śniegu przybywało i wiatr stawał się coraz to bardziej odczuwalny. Plusem było to, że powili wychodziliśmy z lasu, a co za tym idzie, widoki stawały się coraz to ciekawsze.
Zwłaszcza widoki na resort narciarski Copper, który to ładnie się odsłaniał z całymi tylnymi górami. W końcu mogłem Ilonce pokazać gdzie z reguły jeżdżę na nartach jak jestem w tym resorcie. Z dołu tego nie widać. Trzeba wyjść na przeciwległe stoki.
Dopiero teraz Ilonka widziała i zrozumiała, że czasami żeby wrócić do głównej części resortu i spotkać się z nią na piwko potrzebuje z godzinę. Nie jest tak łatwo wydostać się z tych wielkich dolin, ale jest tam dziko, pusto i pięknie!
Od granicy lasów do przełęczy myślę, że szliśmy gdzieś z 1.5h. Ciągle zatrzymując się podziwiając widoki i czasami jakieś zdjęcie robić. Im wyżej tym wiatr coraz to skuteczniej utrudniał nam wędrówkę. Czasami trzeba było się obracać od wiatru żeby wyrównać oddech.
Tutaj spotkaliśmy trochę ludzi. Jakieś 4-5 małych grup. Czyli sporo jak na Kolorado. Większość szła w przeciwnym do nas kierunku. Szli z miasteczka Breckenridge górami do resortu Copper. Potem musieli mieć jakiś transport z powrotem do Breckenridge. Albo drugi samochód, albo autobus. Chociaż nie wiem jak autobusy tutaj jeżdżą poza sezonem.
Lokalni mówili, że mamy szczęście do pogody. Ten potężny wiatr jest na zmianę pogody. Idzie wielki śnieżny sztorm. Od jutra ma ostro sypać na wysokościach. Super informacja dla narciarzy, niekoniecznie dobra dla górołazów.
Na przełęcz wyszliśmy około godziny 14. Ale tu wiało!
Pocieszeniem były widoki na drugą stronę, na resort Breckenridge i otaczające go góry. Znowu mogłem Ilonce pokazywać którędy można ciekawie zjechać ze szczytów Breckenridge.
Na grani bardzo wiało, ale jak tylko się zeszło parę kroków w dół z drugiej strony to już było super. Można było zrobić mały odpoczynek i podziwiać widoki.
Ja się ma dwa samochody, albo zna się rozkład autobusów to można iść dalej, do wioski narciarskiej Breckenridge. Potem wrócić samochodem do Copper. Można też wziąć taxi/uber z Breckenridge. Niestety nie znamy tego odcinka szlaku i nie wiemy jak długo by nam zajęło zejście. A musimy jeszcze dzisiaj wieczorem oddać samochód na lotnisku w Denver.
Zaczęliśmy pomału wracać tym samym szlakiem co wychodziliśmy. W sumie idziesz tą samą trasą ale masz zupełnie inne widoki bo jesteś obrócony o 180 stopni. Prawie tak jakbyś był w innych górach.
Łatwy szlak to prawie się zbiegało. Tylko na zaśnieżonych odcinkach trzeba było trochę zwalniać.
Nogi same pędziły na dół, bo wiedziały, że im niżej tym mniej wieje i jest więcej tlenu.
Gdzieś koło 15:30 weszliśmy w las i jakąś godzinkę później byliśmy już na parkingu. Kolejny piękny hike!
Ilonka prawie nie wierzyła, że udało nam się go zrobić. Teraz się cieszyła, ze wspaniałego dnia, ale dzisiaj rano miała bardzie sceptyczne podejście do tego „spacerku”.
Godzinkę później byliśmy już w Denver, a za kolejne 30 minut na lotnisku. Samochód udało nam się oddać o czasie. Niestety o tej porze już nic nie lata do Nowego Yorku, więc wzięliśmy pociąg z powrotem do Denver i poszliśmy prosto do fajnego browaru Wynkoop. Ilonka bardzo chciała mnie wziąć do My Brother’s Bar. Najstarszego baru w Denver który nadal ma zachowany stary styl. Niestety wracając pociagiem okazało się, że My Brother's Bar jest zamknięty w niedziele i wylądowaliśmy w bardzo fajnym browarze Wynkoop.
W końcu można było usiąść, odpocząć, zjeść jakiś konkretny posiłek i uzupełnić płyny i powspominać. Kolejny wspaniały hike w tym raju dla górołazów. Chyba już ostatni w tym sezonie. Nadciągają śnieżne chmury, a to się wiąże z wielkimi opadami białego skarbu. Nie ma się co martwić, trzeba zmienić buty na mniej wygodne, przypiąć do nich jakieś deski i znowu wrócić na przełęcz. Tym razem znacznie szybciej…
W poniedziałek pracowaliśmy z hotelu ale przed samym samolotem udało nam się z walizką podejść do My Brother's Bar i mogłem spróbować i ich hamburgerów które są dobre ale podanie ich jest unikatowe.
2024.10.26 Vail, CO (dzień 2)
Planując ten wyjazd do Kolorado nastawialiśmy się na intensywne górołazowanie. Codziennie chcemy iść na jakiś duży hike. Nart jeszcze nie ma bo za mało śniegu spadło, więc idealny czas żeby przewietrzyć głowę na wyżynach stanu Kolorado.
Wprawdzie wyżej w górach już trochę śniegu spadło ale dalej za mało, żeby skutecznie utrudniać wspinaczkę. Dalej można spokojnie wychodzić na 12 tysięcy stóp (3,500m) lub wyżej i to bez raków czy rakiet.
Październik jest świetnym miesiącem na zwiedzanie górzystych części stanu Kolorado. Nie za gorąco, jeszcze w miarę długi dzień, nie ma latającego paskudztwa, i śniegu mało. Ilość ludzi tutaj jest zawsze mała, więc to akurat nie ma znaczenia lato czy jesień. Wiosna też by była fajna, ale niestety paro-metrowa warstwa śniegu utrzymuje się tutaj spokojnie do maja lub czerwca.
Po wczorajszym hiku nogi za bardzo dzisiaj nie chciały chodzić. Zwłaszcza jak się dowiedziały, że dzisiaj jest największy hike na tym wyjeździe. Planujemy dotrzeć do jeziora Pitkin, które znajduje się w rejonie resortu Vail. Dokładnie na jego przeciwległych stokach.
Dzień jeszcze jest w miarę długi, więc na hike wyszliśmy dopiero o 10 rano. Po pierwsze już nie ma upałów, więc nie trzeba unikać wspinaczki w środku dnia, a także o tej porze roku nie ma już większego problemu z parkowaniem samochodu na początku szlaku. Co prawda mieliśmy wyjść jakąś godzinę wcześniej, ale niestety w nocy mieliśmy emergency które nam zabrało dwie godziny snu. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło i o 10 rano wyruszyliśmy.
Większość hików w rejonie Vail zaczyna się zaraz koło autostrady 70, więc gdzieś przez pierwsze 30 minut słychać jej odgłosy. Na szczęście odgłosy nie są aż takie męczące i trochę też tłumione przez las. Ciężarówki mają zakaz hamowania silnikiem w rejonie Vail co też zmniejsza decybele. A w sumie to my mieszkamy w NYC gdzie tam zawsze jest głośno i już do tego jesteśmy przyzwyczajeni.
Początek trasy jest dość stromy. Trzeba wyjść z dna doliny. Przyjemnie zygzakami przez brzozowy las w promieniach słońca szybko nabieraliśmy wysokości.
Szybko też brzozy zamieniliśmy na drzewa iglaste i dalej nabieraliśmy wysokości. Śnieg zaczął się pojawiać. Na początku tylko na zacienionych odcinkach a w miarę nabierania wysokości częściej i więcej. Dalej w ilościach na tyle małych, że raczki które mieliśmy w plecaku nie musieliśmy ubierać.
Gdzieś tak po godzinie z hakiem dolina zaczęła się rozszerzać i las zaczął ustępować polanom.
Była taka super cisza. Bezwietrzna pogoda i praktycznie żadnych innych ludzi. W tych rejonach ponoć występuje spora ilość zwierzyny. Szliśmy, nasłuchiwaliśmy, rozglądaliśmy się uważnie ale poza wiewiórkami i chipmunkami to nic innego nie biegało.
Można tu spotkać znacznie większe ssaki. Mieszkają tu niedźwiedzie, pumy, kozice górskie, łosie, jelenie, lisy… Internauci często wystawiają zdjęcia z napotkanych zwierzaków. Wczoraj tu ponoć przechodziła niedźwiedzica z dwoma małymi.
A może to i dobrze, że nie spotkaliśmy lokalnych mieszkańców… Ilonka nie miała gazu pieprzowego przy sobie.
Szlak to Pitkin Lake nie jest trudny, ani też techniczny. Ma parę stromszych odcinków ale łatwych do pokonania. Mimo wszystko, każde stromsze podejście na wysokości powyżej 10,000 stóp (3,000 metrów) wymaga troszkę energii i tlenu. Niestety nie mieszkamy jeszcze w górach, więc z tym tlenem nie jest tak łatwo, ale nie jest źle. Organizm pamięta wysokości i im częściej się przekracza 10,000 stóp tym łatwiej.
Jezioro Pitkin znajduje się na 11,400 stóp (3,500 metrów). Lasy w stanie Kolorado dochodzą gdzieś do 11,000 stóp (3,350m.). Wiadomo, że tak gdzieś od 10,000 stóp stają się rzadsze i mniej gęste. Ostatnią godzinkę hiku szliśmy polanami, skałami i często w śniegu.
Mimo, że śnieg był zmrożony czyli nie było za ciepło to jednak pustynne słońce i wysokość robi swoje. Szliśmy tylko w podkoszulkach z długim rękawem (żeby słońce nas za bardzo nie spaliło) i było nam ciepło. W sumie stan Colorado leży na podobnych równoleżnikach co Afryka północna, a tam słońce ostro grzeje.
Około godziny 14 dotarliśmy nad jezioro. Oczywiście nie było nikogo, dopiero później doszło parę osób.
Mimo niskich temperatur w nocy jezioro nie było zamarznięte, ani nie pływały na nim żadne lody. Pewnie jakieś ciepłe podziemne wody do niego muszą wpływać.
Natomiast zimny wiatr od niego wiał i szybciutko musieliśmy się cieplej ubrać.
Ogólnie nas trochę ten hike zmęczył i taka 30-to minutowa przerwa była wskazana. Coś przegryź, pooglądać otaczające nas góry i wypatrywać jakiś większych zwierzaków.
Pół godziny minęło, żadne większe zwierzaki nie przyszły (poza psem który chciał się wykąpać w lodowatej wodzie jeziora, chyba się zmęczył tym czterogodzinnym spacerkiem), więc postanowiliśmy wracać na dół.
Łatwy szlak, więc w szybkim tempie można było się poruszać. W wyższych partiach jeszcze było trochę śniegu, więc trzeba było uważać żeby zająca nie złapać.
Jak tylko odeszliśmy trochę od jeziora i zbiliśmy wysokość od razu zrobiło się ciepło i bluzy nie były już do niczego nam potrzebne. Niestety żadnych zwierzaków dalej nie spotkaliśmy.
Około 16:30 ponownie weszliśmy w las Brzozowy i pomału zaczęły do nas dochodzić odgłosy autostrady.
Pół godziny później zadowoleni byliśmy już przy samochodzie. Piękny dzień z idealną pogodą i wspaniały hike w okolicach Vail. Siedmio-godzinny spacer wysprzątał nam głowę z głupich i niepotrzebnych myśli.
Samochodem w 10 minut zajechaliśmy do naszego mieszkanka i prosto udaliśmy się na balkon gdzie w promieniach zachodzącego słońca można było się ochłodzić i obserwować jak Vail przygotowuje się do sezonu narciarskiego który pewnie zacznie się już niebawem.
Fajnie się siedziało i odpoczywało na balkonie, ale głód zaczął nam doskwierać na maxa. Wczoraj w Bully Ranch było ok jedzenie, nic specjalnego. Dzisiaj postanowiliśmy iść do Mountain Standard. Ciekawa restauracja nad rzeczką w centrum Vail. W sezonie raczej nie ma szans tutaj się dostać. Dobrze, że jeszcze stoki są zamknięte i jest znacznie mniej ludzi.
Knajpa była dość pełna, ale nawet udało nam się znaleźć miejsce przy barze. Lubimy siadać przy barze. Zawsze jest lepsza interakcja z obsługą i można się jakiś ciekawych lokalnych newsów dowiedzieć.
Był to bardzo dobry wybór. Nie dość, że mają bardzo dużo lanych piw to jeszcze zamówiłem golonkę którą „dało się zjeść.” Ładnie podana , smaczna i rozpływała się w ustach. Czego więcej trzeba na zakończenie dnia.
Dzisiaj też za długo nie siedzieliśmy w barze. Zmęczenie zaczęło się pojawiać a na jutro też oczywiście zaplanowałem ciekawy spacerek. Chcemy przejść z jednego do drugiego resortu. Górami oczywiście….
2024.10.25 Denver, CO (dzień 1)
Zazwyczaj jak człowiek spróbuje czegoś lepszego to potem jest mu dużo trudniej wrócić do wcześniejszego stanu rzeczy. Nie ważne czy chodzi tu o coś smaczniejszego, wygodniejszego, czy po prostu lepszego w mniemaniu danej osoby. Raz podniesiona poprzeczka ciężko spada na dół. A jak spada to z hukiem i tego nikomu nie życzymy.
Dla nas chyba najbardziej podniosła się poprzeczka jak poznaliśmy szlaki górskie na zachodzie Stanów. No bo jakoś było nie do pomyślenia, że można w tak piękne miejsca dojść w jeden dzień. No i wina/whiskey jak Darek nas wyedukował.
Ostatnio oboje z Darkiem mamy za dużo pracy, dlatego bez większego zastanowienia zrobiliśmy sobie weekend relaksu. A dla nas relaks polega na aktywnym łażeniu więc w czwartek po pracy wskoczyliśmy w wielkiego ptaka i ruszyliśmy na zachód do naszego „domku”, czyli do Denver.
Technicznie lotnisko w Denver opuściliśmy już po północy więc nasze wakacje zaczęły się w piątek, dokładnie w piątek rano jak po nocy w hotelu ruszyliśmy w kierunku górek. Szlak na pierwszy dzień był tylko godzinę od Denver, kiedyś próbowaliśmy go zrobić ale to był koniec kwietnia i jeszcze było dość dużo śniegu. Teraz pomimo, że trochę śniegu spadło we wtorek mieliśmy nadzieję, że uda nam się go dokończyć.
Szlak był przewidziany na niecałe 4h tam i z powrotem i mniej więcej tyle nam zajął. Musieliśmy wyjść jakieś 1700 ft (500 metrów) do góry. I niby nie było by to nic dziwnego ale start szlaku był ponad 10 tys feet (3000 metrów). Kiedyś moją granicą było 10tys. Do 10 tys mogłam chodzić bez większych problemów ale po przekroczeniu 10tys zaczynałam czuć brak tlenu. Powyżej dwunastu tysięcy (3600 m) nie przepadałam za hikami. Przebywanie w Denver i nie tylko sprawiło, że 10tys nie jest już takie straszne. Wysokość zaczynam odczuwać jak się zbliżam do 12tys a dyskomfort jest bardziej koło 13-14 tys (4000 m).
Ostatni raz (rok temu) przekroczyliśmy 12tys też w Kolorado. Wtedy chcieliśmy zdobyć Peak 10 (13,633 /4155 m) Wtedy wymiękliśmy na około 12,700. Na tym wyjeździe chyba nie będziemy szli pod 13tys ale trenowanie w okolicach 12tys jak najbardziej nam się przyda.
Plusem szlaków na zachodzie, a zwłaszcza tych przekraczających 10tys ft wysokości jest ich łatwość. Ciężko zrobić trudne szlaki na wysokości gdzie jest mniej tlenu i o zadyszkę nie trudno. No chyba, że się tu mieszka i co tydzień chodzi po górach to nawet biegać można. Kiedyś miejmy nadzieję dojdziemy do takiej kondycji, albo przynajmniej czymś pomiędzy biegaczem a górołazem mieszkającym na poziomie morza.
Kolejna ciekawostka która odróżnia lokalnych od turystów. Na szlaku często mówi się “Cześć co słychać?” no i jakieś tam mała wymiana zdań się szybko nawiązuje, czasem kończy się na “baw się dobrze” a czasem przeradza się w to w rozmowy o pogodzie. Darek zaczepiał dziś wszystkich i mówił “piękny dzień mamy” no bo rzeczywiście pogoda dopisała i było cudo. Tylko ktoś mu dogadał (tak przyjaźnie) no w Kolorado jesteś… tu przecież zawsze jest pogoda. No tak bo albo tu świeci słońce albo pada śnieg. Pochmurnych dni, deszczowych i zachmurzonych raczej tu nie wiele jest. Kolorado - pogada dla bogaczy.
My Kolorado mamy od święta więc rozkoszowaliśmy się pogodą i widokami. Szlak prowadził piękną trasą, otoczoną górami, aż doszliśmy do jeziora. Przed jeziorem można skręcić i iść wyżej w góry ale to już mówimy o poważniejszym szlaku więc my się skupiliśmy na jeziorze. Od jeziora było chłodnawo bo wyżej już trochę śniegu było. Nadal można było spokojnie po nim chodzić ale chłodek od niego wiał.
Zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i chwilę podziwiania natury w ciszy. Góry to fajna sprawa. Ja chyba nigdy nie zrozumiem ludzi którzy wolą wylegiwanie na plaży niż takie widoki i takie otoczenie. Nie dość, że nagroda jest w samym ruchu to jeszcze widoki niesamowite. No nic, na szczęście różni ludzie lubią różne rzeczy bo inaczej szlaki by były przepełnione a tak to, spotkaliśmy może w sumie z 10 ludzi na całym szlaku. Idealnie. Wystarczająco, żeby przepędzili misie a nie za dużo, że mówienie “cześć” ci się nudzi.
Zejście do auta to już było z górki na pazurki. Kolejnym plusem szlaków na zachodzie jest to, że schodząc w dół dostaje się więcej tlenu a co za tym idzie więcej energii. A szlak jest na tyle łatwy, że można prawie biec. Oczywiście nadal trzeba uważać bo wtedy najłatwiej o kontuzję ale spokojnie schodzi się połowę czasu który zajęło wyjście.
Byliśmy mniej więcej w 3/4 drogi z Denver do Dillon. Dillon, Silverthorne i Frisco to trzy miasta połączone prawie w jedno skąd rozjeżdżają się drogi w różne części gór. My śpimy w Vail ale zanim tam dojechaliśmy to po takim fajnym spacerku należała nam się przerwa w Silverthorne.
Normalnie spanie w Vail, tak centralnie w Vail to nie dla psa kiełbasa. W sezonie zimowym lekko trzeba liczyć $600-$1000 za noc. Dobrze, że teraz nie ma sezonu i ceny bardziej przypominają ceny hoteli we Frisco. Dlatego zdecydowaliśmy się na pomieszkanie w centrum Vail i wyobrażeniu sobie jak to jest mieć 5 min na nogach do wyciągów w tym najsłynniejszym resorcie w Stanach jak nie na świecie.
Miasteczko puściutkie. Śpimy w części Lions Head i jak poszliśmy na kolację to prawie nikogo nie było na chodnikach. Restauracje też jeszcze w większości pozamykane. Każdy właściciel biznesu pewnie gdzieś odpoczywa bo jak się zacznie z końcem listopada to pewnie do kwietnia nie będą mieli przerwy. My postanowiliśmy dziś na “barowe” jedzenie i poszliśmy do Bully Ranch. Bully Ranch jest w hotelu Sonnenalp który ma pyszną restaurację ale niestety jest to jedna z tych na sezon zamkniętych. Stwierdziliśmy jednak, że skoro to w tym samym hotelu to i może jedzenie będzie podobne. Zamówiliśmy pizzę i żeberka. No i niestety żeberka nie powaliły. Spodziewaliśmy się wow a były tylko dobre. No nic, następnym razem w Vail Darek będzie musiał sam robić bo nawet najlepsza knajpa w mieście nie sięga mu do pięt. Jutro kolejny “spacerek”, dłuższy i też zapowiada się piękny, no więc po kolacji, grzecznie do domku i do spania, trzeba mieć siły na jutro.
2024.09.11 Gdańsk, PL
Wolne miasto Gdańsk…nie wiem skąd mi się to wzięło ale jak tylko słyszę Gdańsk to na myśl przychodzi mi określenie “wolne miasto Gdańsk”. Może dlatego, że ciężko sobie wyobrazić, że jakiekolwiek miasto może być samo w sobie wolne i niezależne tym bardziej z początku XX wieku gdzie wojna goniła wojnę.
No i nie wytrzymał długo jako wolne, niezależne miasto. Gdańsk za czasów Unii Polsko Litewskiej (Rzeczpospolitej Obojga Narodów) należał do Rzeczpospolitej. Niestety Polska nie pożyła długo na mapie świata i podczas rozbiorów Prusy szybko zachamęcili Gdańsk. Potem wpadł Napoleon Bonaparte, bo też chciał tu rządzić. I tak biedne miasto Gdańsk przechodziło z rąk do rąk aż w 1920 roku ustanowiono go Wolnym Miastem Gdańsk. Wówczas większością mieszkańców byli niemcy. Wolne Miasto Gdańsk miało jednak wpływy zarówno niemieckie jak i polskie. W efekcie ta mieszanka wybuchowa przesądziła, że to właśnie tu zaczęła się Druga Wojna Światowa.
Dlaczego akurat Gdańsk? Ze względu na ukształtowanie wybrzeża jest on naturalnym portem. Jest on też jednym z największych portów na Morzu Bałtyckim. Tak więc kto miał Gdańsk ten rządził na Morzu Bałtyckim. A morze to jest strategiczne bo i Niemcy i Rosjanie (Kallimgrad i St. Petersburg) mają tam swoje porty. Wygląda, że to zawsze chodziło o Rosję.
Początek Drugiej Wojny Światowej to atak na Pocztę Polską i Westerplatte. Oczywiście było więcej punktów strategicznych ale te najbardziej zapamiętałam ze szkoły. No więc i my zaczęliśmy zwiedzanie Gdańska od Poczty Polskiej.
Potężny to był gmach, chyba nadal tam jest poczta. Muzeum jednak jest dość małe i pomimo, że była to niewatpliwa tragedia wyszłam z niego z niedosytem wiedzy.
Aby zaspokoić apetyt wiedzy postanowiliśmy przenieść się w czasie do drugiej polowy XX wieku i ruchu Solidarności. A jak Solidarność to nic innego jak Stocznia Gdańska.
Całej historii nie będę tu opowiadać bo po pierwsze pewnie parę błędów historycznych bym popełniła, po drugie na temat Solidarności można tomy pisać…a nie jakiś śmieszny wpis na bloga.
Czy jednak skoro jest to tak ważny etap historii komukolwiek uda się to zamknąć w czterech ścianach muzeum? Myślę że się udało. Muzeum Solidarności na terenie Stocznii Gdańskiej jest zdecydowanie warte odwiedzenia.
Naprawdę człowiek czuje się jakby wszedł na zakład, przeplatanie wystawy, multimediów, i rekwizytów z tamtych czasów, a wszystko z podkładem audio przewodnika pokazuje całokształt wydarzeń.
Jakieś dwa lata temu czytałam książkę Anny Walentynowicz “Anna szuka raju”. Teraz wchodząc na halę stoczni, widząc jej suwnicę wspomnienia z książki powróciły i fajnie, bo łatwiej było to wszystko poskładać do kupy.
Co na mnie zrobiło największe wrażenie? Historia wiadomo, niesamowita, tragiczna ale potrzebna. Zaskoczyło mnie jednak jak pokazywali mapę i pomału wszystkie kraje bloku wschodniego stawały się białe czyli wyzwoliły się z komunizmu. Niektóre bardziej pokojowo, niektóre z większym przelewem krwi. Jednak to co mnie zdziwiło to, że ostatni kraj który wyzwolił się z komunizmu w Europie zrobił to dopiero w 2006 roku i było to Kossovo.
Czy muzeum przypomniało nam parę rzeczy z dzieciństwa? Okrągły stół, ogłoszenie stanu wojennego i brak teleranka, kartki żywnościowe czy kolejki za niczym zdecydowanie pamietamy. Mniej lub bardziej ale pamiętamy. Samego powstania Solidarności, przewrotów w Stoczni Gdańskiej nie bardzo ale potem komunę to chyba nikt nie zapomni.
Parę dni przed przyjazdem do Gdańska byliśmy w Muzeum Humoru i Absurdu w Uradz. Ty pokazywali tą wesołą stronę komuny, parodię którą życie pisało a potem Bareja przekładał na filmy.
Dwie strony medalu. Z jednej strony tragedia, z drugiej parodia. Dobrze że w tej całej szarówce znalazły się chwile śmiechu. Ja też jestem pod niesamowitym wrażeniem jak wtedy powiedzenie “Polak potrafi” naprawdę działało i wiele potrafiliśmy. Z perspektywy czasu jak się pomyśli, że taki film jak KingSize powstał bez żadnych efektów komputerowych ale z efektami na pewno….szacunek.
Ale wracając do Gdańska. Muzeum Solidarności też próbowało poprzeplatać troszkę humoru, jednak barykady policyjne, powykrzywiane bramy wjazdowe i inne tragedie ludzi, którzy zginęli przytłoczyło absurd.
Oczywiście w czasach buntu nie obyło się bez graffiti, nielegalnych drukarni, pracy czy ulotek rozdawanych w podziemiu. Jedno graffiti szczególnie wpadło mi w oko…
Moje pokolenie o nie wiele walczyło dzieki naszym rodzicom. Urodziliśmy się w dobrych czasach gdzie docenialiśmy wiele a jednocześnie mieliśmy wolność i warunki do rozwoju. Ale nadal się buntowaliśmy. Jak patrze na dzisiejszą młodzież to ich walka jest chwilowa, słomiana i rozkojarzona, nie bardzo wiedzą o co walczyć bo jest tego za dużo. Myślę, że źle to wróży rewolucja. A rewolucja co pół wieku wcale nie jest zla i nie zawsze musi być krwawa.
Dobra…koniec tych poważnych rozmyślań. Czas się zrelaksować, w końcu to nasz ostatni dzień wakacji! Poszliśmy więc na stare miasto, powłóczyć się, i odpocząć przy piwku.
Starówka Gdańska jest przyjemna. Podobna do Krakowa czy Wrocławia. Może tu jest mniej na planie kwadratu a wiecej skupia się nad rzeką. Ale kamieniczki, sklepiki z bursztynem czy inne atrakcje turystyczne są bardzo podobne na całej długości szlaku bursztynowego.
Stare miasto wydaje się stosunkowo małe więc jak już obeszliśmy całe to usiedliśmy na obiad. Tym razem polska kuchnia w restauracji co waży swoje własne piwo, Gdanski Bowke.
Gdański Bowke to miejsce gdzie czas się zatrzymał i nadal można poczuć portowy klimat sprzed 200 lat. Tak piszą na stronie a my możemy to potwierdzić. Może gostek co śpiewał bardziej pop niz szanty do tego portowego klimatu nie pasował ale i tak miło że muzyka na żywo była.
To już koniec naszej przygody z Polska i kolejnej nauki historii, historii tak bliskiej a tak dalekiej.
2024.09.10 Sopot, PL
Obiecałam, że będzie od gór do morza więc teraz czas na morze. Trójmiasto… nikomu nie trzeba tłumaczyć, że jest to Sopot, Gdańsk i Gdynia. My Gdynię tym razem sobie odpuścimy ale Gdańsk i Sopot chcieliśmy zobaczyć. A tak się jeszcze ładnie złożyło, że akurat nam loty z Gdańska spasowały i wszystko ładnie się logistycznie zeszło.
Spaliśmy w Sopocie więc zaraz jak tylko oddaliśmy auto ruszyliśmy nad Bałtyk. Polskie może wraca do łask. Po okresie gdzie wszyscy wymienili Bałtyk na morze Śródziemne, teraz Bałtyk znów wraca do łask. Głównie przez ocieplenie klimatu. Niestety teraz w lipcu i sierpniu nad morzem Śródziemnym nie da się wytrzymać a bardziej na północ Bałtyk zaczyna przyciągać turystów… nie jest jednak on tani. Czy nadal jest taniej jechać na południe, zdecydowanie, ale czy nie lepiej dopłacić i mieć troszkę przystępniejsze temperatury a nie patelnię?
Sopot z tych wszystkich nadmorskich miast jest najdroższy i najbardziej “ekskluzywny”. No to skoro jest taki ekskluzywny to pewnie ostrygi z szampanem można dostać…
No i można… naganiaczy na ostrygi było trochę. My wybraliśmy Seafood Station, polecaną przez TasteAway.pl. Nigdy chyba w Europie nie jedliśmy ostryg (albo nie pamiętamy) więc bardzo byliśmy ciekawi co mają do zaprezentowania. Troszkę żartowałam, że jak ostrygi to i szampan Ruinart by się przydał, ale żart stał się rzeczywistością. O dziwo mieli go w karcie. Cena co prawda mocno Nowojorska więc skończyło się na Cavie.
Ostrygi bardzo dobre ale dużo droższe niż w Stanach. Ostryga w Sopocie kosztuje 40-50 zl ($10-12), w bardzo dobrej restauracji na Manhattanie ok $4-5 za sztukę. Załoga bardzo dobrze się znała na ostrygach i opowiadała czym się różnią w smaku, wielkości itp. Ostrygi nie były z Polskiego morza Bałtyckiego bo tu ich za bardzo nie ma ale już Niemcy w swoim Bałtyku mają i od nich zaczęliśmy. Lepsze i droższe sprowadzają je z morza Północnego z rejonów Belgii i Francji.
W Sopocie do zwiedzania nie ma wiele. Jest słynne molo sopockie którym chcieliśmy się przejść ale jak się okazało, że trzeba płacić za wejście to ich olaliśmy. Niby nie dużo 10zł. Ale dla zasady jakoś molo nie wydaje mi się czymś za co warto płacić. Kawałek deptaka. To tyle płaci się za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego a obszarem, atrakcyjnością tras i w ogóle całym przygotowaniem szlaków, bije na głowę trochę desek wchodzących w morze.
Od mola do stacji kolejowej ciągnie się ulica Bohaterów Monte Cassino, potocznie zwana Monciak. Kiedyś była to po prostu ulica morska (Seestrasse) ale po drugiej wojnie światowej aby upamiętnić Bohaterów Monte Cassino została przemianowana. Monciak jednak przyjął się bardzo szybko i mało kto używa pełnej nazwy. Monciak jako przedłużenie mola został oczywiście zagospodarowany dużą ilością restauracji, barów i innych sklepów z pamiątkami. Na tej ulicy jest też słynny Krzywy Domek, takie cudo ktoś sobie kiedyś wybudował.
Sopot jest przyjemnym miastem do spacerowania. Deptaki wzdłuż morza, plaża dla tych co wolą piasek albo chcą zanurzyć stopy. Nam to wyciszenie się podobało. Zwłaszcza, że turystów było mało, dla nas idealna ilość. Wybitnie widać było, że jesteśmy po sezonie ale to nam się najbardziej podobało.
Sopot to była dla nas jednak kulinarna wyprawa bardziej niż kulturalna. A dokładnie była to rybna przygoda kulinarna bo skoro jesteśmy tak blisko morza to pewnie ryby powinni tu mieć dobre. Tak więc zdecydowanie wygrał Fisherman (Rybak) jako wybór restauracji na dziś.
Poleciały ryby. Na przystawkę metka z suma i tatar z pstrąga a potem dalej ryby sandacz z Jeziorowni i halibut. Ale wszystko było pyszne.
Fisherman jest restauracją pana Rafała Koziorzemskiego który wyróżniany jest na różnych festiwalach i wygrywa konkursy szefów kuchni. Niestety dziś go nie było, więc nie mieliśmy okazji pogratulować mu ale kazaliśmy przekazać kelnerowi wyrazy uznania. Naprawdę jakość na najwyższym poziomie. Nawet zwykłe truskawki to niebo w gębie!
Do tego załoga… wyluzowana a jednak profesjonalna. Kelner bardzo szybko złapał Darka poczucie humoru a że nie było za dużo ludzi w restauracji to zarówno kelner jak i my mieliśmy dobrą zabawę. Na koniec kelner podsumował “Dawno nie miałem takiego stolika”. Mówiąc to miał uśmiech od ucha od ucha więc chyba nas polubił. No tak… nie jesteśmy ludźmi co zadzierają nosa i dlatego, że znają się na winach biorą wszystko serio. Życie jest po to żeby się śmiać!
Dzień zakończyliśmy w barze Przystań. Bar ma super położenie na samej plaży. Jest to olbrzymi budynek, kiedyś jednak taki nie było. Kiedy w 1992 roku dwóch właścicieli zaczynało współpracę, zaczynali od małego gospodarczego budynku wynajętego od Centrali Rybnej. A pierwsze ryby smażyli na palniku gazowym i patelni przyniesionej z domu. Pasja i ciężka praca jednak się opłaca i ponad 30 lat później Bar Przystań nadal przyciąga spragnionych turystów na rybkę i piwko a jego budynek nie jest już szpetnym budynkiem gospodarczym tylko bardzo klimatyczną restauracją. Jeść tu już nie jedliśmy ale pożegnaliśmy się z plażą i morzem bo jutro cały dzień planujemy spędzić w Gdańsku.
2024.09.04 Grześ i Rakoń, Tatry, PL
W Zakopanym pewnie byłem ponad sto razy. Zawsze jadąc do tego miasteczka udawałem się w Tatry. Nie było znaczenia jaka pora roku, czy pogoda. Jak się nie dało iść w Tatry Wysokie to zawsze w dolinkach czy przy jeziorach można było miło spędzić czas.
Większość czasu (tak z +95%) spędzałem w Tatrach Wysokich. Powodów było kilka. Po pierwsze zakwaterowanie z reguły miałem w okolicach Kuźnic, znam dobrze szlaki w tym rejonie, no i do miasta w miarę blisko.
Ostatnio mój dobry znajomy i miłośnik Tatr odwiedził Tatry Zachodnie. Mówił, że go pozytywnie zaskoczyły i ani przez chwilę nie żałował, że nie poszedł w Tatry Wysokie.
Pomyślałem, że w sumie w Tatrach Zachodnich to ja chyba nie byłem z 30 lat i z chęcią odwiedzę ten zakątek. Tak też się stało, zebrałem ekipę i przedstawiłem plan na hike.
Mieszkamy oczywiście w rejonach Kuźnic, więc nie dało tak się po prostu wyjść w góry. Trzeba było samochodem podjechać do najbardziej wysuniętej na zachód doliny Tatr, do doliny Chochołowskiej.
Była wczesna godzina, więc po około 20 minutach bez korków zaparkowaliśmy na parkingu i ruszyliśmy przed siebie.
Długo nie szliśmy, jakieś 5 minut. Dolina Chochołowska jest bardzo długa. Od parkingu do schroniska z którego mamy zamiar dalej iść w góry to aż ponad 7 kilometrów w każdą stronę! Ciężko by było to zrobić na nogach i potem jeszcze szlakami górskimi pewnie drugie tyle. Na szczęście znajduje się tutaj traktor, który za niewielką opłatą podrzuca cię gdzieś tak do połowy doliny.
Drugą część doliny niestety musieliśmy pokonać już na nogach. Ale przy tak pięknej pogodzie, chłodnym i bezwietrznym poranku było to sama przyjemność.
Szeroka droga szła lekko do góry wzdłuż strumyka a wyżej przez górskie hale. Po około godzinnym szybkim spacerku (4km) doszliśmy do schroniska na polanie Chochołowskiej.
Dolina Chochołowska jest największą doliną w Tatrach. Dlatego pewnie schronisko też mają największe, aż 121 miejsc noclegowych. Posiada restaurację z lokalnymi przysmakami, bistro bar i duży taras widokowy. Jest idealną bazą wypadową w Tatry Zachodnie. Szczególnie jest popularne zimą, ze względu na dużą ilość tras narciarskich.
Była już 9 rano. Robiło się ciepło. Słoneczko coraz mocniej świeciło. W schronisku trzeba było zrzucić trochę ubrań, nasmarować się kremem z dużym filtrem i zaatakować góry.
W planie mamy wyjść na Grześ, potem na Rakoń, a następnie zejść zielonym szlakiem na przełęcz pomiędzy Rakoń a Wołowiec. Stamtąd stromo w dół schodzi szlak prosto do schroniska. Takie kółeczko, które pewnie zajmie nam jakieś 6 godzin z przerwami na zdjęcia i odpoczynki.
Od samego początku szlak na Grzesia nie rozpieszczał. Prosto do góry dobrze przygotowaną, szeroką ścieżką.
Mimo, że już jest po wakacjach i środek tygodnia, to ludzi szło trochę. Może nie aż tyle co w głównej części Tatr, ale ciągle spotykało się ludzi na szlaku.
W większości szlak szedł polanami, a nie lasem, co pozwalało nacieszyć oko coraz to ładniejszymi widokami. Minusem tego było słońce, które to coraz bardziej nas przypiekało.
Mniej więcej w okolicach 11 rano cała piątka stanęła na szczycie Grześ! Wysokość 1,653 metrów.
Szczyt jest na granicy ze Słowacją co pozwoliło nam rzucić okiem na ich zachodnie Tatry. Powiem Wam, że atrakcyjnie wyglądają. Ciekawe szlaki, schroniska i masywne szczyty. Trzeba będzie kiedyś ich odwiedzić i złazić ich szlaki.
Na szczycie było trochę ludzi. Odpoczywali, podziwiali widoki i oczywiście coś tam zajadali. Ja wyciągnąłem pyszne zakopiańskie pączki z Dobra Pączkarnia i wpatrzony w krajobraz górski zajadałem się tymi przysmakami.
Po około 30 minutach ruszyliśmy dalej. Następny cel to Rakoń. Idzie się gdzieś z godzinę granią do góry z przepięknymi widokami po obu stronach. Szczyt Rakoń jest położony 200 metrów wyżej niż Grześ.
Tu już nie ma drzew. Czasami pojawiają się tylko kępy kosodrzewiny. Słońce idealnie cię piecze, jak na patelni. Dobrze, że byliśmy na grani, to czasami jakiś wiatr próbował nas ochłodzić.
Szło trochę ludzi w obu kierunkach. Szlak jest szeroki, więc można przystawać i zamienić parę zdań z napotkanymi turystami.
Ze względu na przepiękne widoki szliśmy powoli, ciągle przystając, robiąc zdjęcia i rozmawiając.
Na Rakoń wyszliśmy dopiero około godziny 13.
Obowiązkowa przerwa i podziwianie krajobrazu. Widoki z tego szczytu podobały mi się bardziej niż z Grzesia. Czułem się tak jakby bardziej w sercu gór.
Jeszcze lepiej to wszystko wyglądało jak ktoś znalazł w plecaku parę piw. Nie ma to jak ochłodzić się czeskim piwkiem na słupku granicznym Polski ze Słowacją.
Nawet nam wpadł do głowy pomysł zdobycia szczytu Wołowiec. Tak ładnie górował nad nami. To jednak była dodatkowa godzina w obu kierunkach. Nie każdy chciał iść, a też nie chcieliśmy się rozdzielać.
Wołowiec i kolejne szczyty dalej za nim zostawiliśmy na następny raz.
Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół zielonym szlakiem.
Początek był dosyć stromy i szybko zbiło się wysokość.
Doszliśmy do kosodrzewiny a później lasu. Szlak zmieniał się ze stromego na w miarę płaski. Niestety nie można było szybko schodzić bo teren na to nie pozwalał. Kamienie i korzenie skutecznie to utrudniały. Natomiast plusem był las, a co za tym idzie chłodny cień.
Około godziny 14:30 było już widać schronisko, a pół godziny później zasiedliśmy do wielkiego drewnianego stołu. Górskie kółeczko zostało zamknięte.
Wszystkim bardzo spodobały się Tatry Zachodnie. Nie są tak szpiczaste i strome jak Tatry Wysokie, a co za tym idzie, szlaki nie są aż tak wymagające. Nie ma tych niebezpiecznych odcinków z drabinami i łańcuchami. Ilość ludzi też jest znacznie mniejsza. Ogólnie same plusy. Wrócimy tu na pewno!
Jak na razie to musimy wrócić do samochodu. Ale to już łatwą i szeroką drogą prościutko na dół.
Po godzinie wsiedliśmy do tego samego traktora i po jakiś 15 minutach dotarliśmy na parking.
Ten odcinek od parkingu do schroniska można pokonywać na rowerze. Nawet są wypożyczalnie rowerów obok parkingów. Wtedy pewnie szybciej jesteś w schronisku i więcej masz czasu na góry. Trzeba pewnie będzie rozważyć następnym razem.
Wróciliśmy do naszych ulubionych domków kablowskich na zasłużony odpoczynek. Dobrze było tak ściągnąć buty, wyciągnąć nogi, wygodnie usiąść na ganku i wsłuchać się w odgłos strumyka.
Dzień zakończyliśmy w naszej ulubionej restauracji Bąkowo Zohylina Wyźnio. Byliśmy tutaj dwa dni temu i nam się podobało. Góralski klimat, weseli kelnerzy, dobre jedzenie i nawet nie aż tak drogo jak na Zakopane. Wczoraj na kolacji byliśmy w Karczmie Przy Młynie i już tam na pewno nie wrócimy. Jedzenie ok, ale nie pyszne, natomiast jest drogo i brak góralskiego klimatu.
2024.09.02 Przełęcz Krzyżne, Tatry, PL
Od gór do morza, ten wyjazd do Polski jest zdecydowanie turystyczny i pogoni nas od samej granicy ze Słowacją aż do morza Bałtyckiego.
Ja Tatry znam tak sobie. Doliny, schroniska czy Wodogrzmoty Mickiewicza są mi znane jeszcze ze szkoły. Jednak szczyty i trasy nadal pozostają dla mnie do odkrycia. Dlatego kiedy padł pomysł spędzenia czasu w Zakopanym w 100% zdałam się na Darka i jego wybór szlaku. Zresztą planowanie szlaków jest zawsze jego domeną bo jest w tym najlepszy.
Oczywiście nie zawiodłam się. Tatry potrafią być trudne jak Orla Perć itp ale potrafią też być piękne. I właśnie taki był dzisiejszy szlak. Nie trudny ale przepiękny. Nadal zrobiliśmy 1500 metrów różnicy wzniesień (3800 ft) i pewnie z 25km (15 mil). Ale nie było ekspozycji, łańcuchów i innych utrudnień więc można było skupić się na podziwianiu widoków.
Ile godzin zajmie nam szlak było dyskusyjne. Pięć osób liczyło więc nie dziwne, że opinie były podzielone od 12h do 9h. Ja postawiłam na 11h już z przerwami w schroniskach… przecież naleśniki najlepiej smakują w schronisku. 11h…. hmmm… oznacza to że pobudka o 4 rano jest wskazana.. no może troszkę po czwartej ale na pewno jak jeszcze jest ciemno. Pierwszą noc w Zakopanem spaliśmy w hotelu Tatry (nie polecamy… PRL na maksa), więc na początek szlaku trochę musieliśmy podjechać ale o 6:30 planowo już dreptaliśmy po szlaku w kierunku Wodogrzmotów Mickiewicza a potem do schroniska Pięciu Stawów.
Szlak do Piątki zrobiliśmy dwa lata temu tak że wiedzieliśmy czego się spodziewać. Zmieniliśmy tylko pod koniec i zamiast iść dłuższą i mniej stromą trasą koło wodospadu Siklawa, poszliśmy czarną trasą prosto do góry. Dobrze, że było rano bo słońce już dość mocno świeciło i troszkę się człowiek gotował pod tą górę. Szczerze to nie byłam dumna ze swojej kondycji ale ciepło i nieprzespana kolejna noc (jet-lag mnie trzyma nadal) dały mi sie we znaki. Ale wyznając zasadę, że z każdym krokiem bliżej celu równomiernie podnosiłam nogi i wspinałam się do Doliny Pięciu Stawów. Niezła mi to dolina do której trzeba wyjść 700 m (2300 ft). Żartuję, oczywiście, że warto.
Schronisko a zwłaszcza mała ilość ludzi w nim zaskoczyła nas mocno. Tatry słyną z dużej ilości turystów. Często na szlakach są korki i trzeba dreptać za wolniejszymi, schroniska są tak pełne, że nie można stolika znaleźć i lepiej jest przegryźć coś swojego z boku niż stać w kolejce po szarlotkę. To wszystko jest w weekend, w wakacje, w ciągu dnia. W poniedziałek, o 8:30 rano w pierwszy dzień roku szkolnego sytuacja wygląda całkiem inaczej…
Rano niewiele zjedliśmy na śniadanie tylko na szybko jakąś kromkę chleba z serem. Teraz po wydrapaniu się na 1671 m n.p.m (5482 ft) można było w końcu zjeść śniadanie i napić się kawy. Darek stwierdził, że tak bardzo parówki mu jeszcze nigdy nie smakowały. Ja postawiłam na szarlotkę i soczek pomarańczowy. Witaminy się przydadzą a soczek świeżo wyciskany jest zawsze mile widziany.
Większość ludzi która przewinęła się przez schronisko szła na Zawrat i Orlą Perć. Mało kto wybrał nasz szlak. My w planie mieliśmy wspinać się na przełęcz Krzyżne i stamtąd zejść do Murowańca a potem do Kuźnic. Tak, dobrze myślicie, że w planie mamy przejść prawie z jednego końca Tatr na drugi.
Normalnie ludzie robią nasz szlak w drugim kierunku. Zaczynają w Kuźnicach, potem Murowaniec, przełęcz Krzyżne, Pięć Stawów i Łysa Polana. To ma sens bo najładniejsze widoki są na odcinku Piątka - Przełęcz. Dlatego lepiej jest tu schodzić bo piękne widoki ma się cały czas. My jednak kolejne noce spędzimy w Kuźnicach więc większy miało dla nas sens zacząć od Piątki. Jak się potem okazało był to bardzo dobry wybór.
Szlak na Krzyżne jest z początku bardzo łatwy… prawie prosta trasa zboczem gór. Druga połowa jest bardziej stroma, nic strasznego i nawet dość łatwo idzie się do góry bo skały mają często formę prostokątną. Stok jest natomiast nasłoneczniony więc w samo południe, w lato ciężko tu jest w tym słoneczku. My mieliśmy nawet troszkę wiaterku i małe zachmurzenie. Czuliśmy jednak ciężkie powietrze i obawialiśmy się burzy. Pragnęliśmy tylko przejść przełęcz zanim rozpęta się burza.
I udało się. Deszcz wytrzymał długo i dopiero jak kończyliśmy przerwę na przełęczy zobaczyliśmy ciemne chmury zbierające się w Dolinie Pięciu Stawów. Uff… dobrze, że my schodzimy na druga stronę. Do Piątki chyba byśmy biegli, żeby tylko zdążyć przed deszczem i burzą. Zapowiadało się ostro.
Tak jak wspominałam, większość ludzi robi ten szlak w drugim kierunku. Tak więc niestety większość kierowała się w kierunku chmur. Najbardziej nam jednak było żal tych co postanowili zrobić Orlą Perć. Być tam teraz, wystawionym na wiatry, burze i deszcze, trzymając się łańcuchów i myśląc jak się nie poślizgnąć na mokrych skałach… nie chciałabym być w tej sytuacji. Niestety w górach pogody nie przewidzisz i może złapać się deszcz i burza w najmniej odpowiednim momencie. Problem jest, że ciężko jest zejść od razu jak spadnie pierwsza kropla. Czasem trzeba dojść do rozgałęzienia szlaku a to może już być niebezpieczne. Mam nadzieję, że dla wszystkich dzisiejszy dzień w górach dobrze się skończył.
My mieliśmy duże szczęście. Deszcz jakby czekał aż zejdziemy z najtrudniejszych odcinków. Zejście z przełęczy Krzyżne w kierunku Murowańca było dość strome i szło się po rozrzuconych kamieniach. Na szczęście jeszcze suchych kamieniach więc schodziliśmy dość szybko.
Dopiero jakieś 30 minut przed schroniskiem złapał nas deszcz. Chcieliśmy przeczekać ale zapowiadało się na dłuższą ulewę więc nie zważając na deszcz ruszyliśmy przed siebie. Kurtki przeciwdeszczowe mieliśmy ale spodni nie ubieraliśmy. Prawda jest taka, że jak się idzie w tych przeciwdeszczowych ubraniach to człowiek się tak poci, że na jedno wychodzi czy mamy GoreTex czy nie. Tak nawet najbardziej fancy GoreTex jest średnio przepuszczalny i łatwo się spocić.
Dogoniliśmy słońce. My szliśmy w jednym kierunku, chmury w drugim i takim oto sposobem jeszcze zanim doszliśmy do schroniska nasze ubrania wyschły. No i nawet tęczę widzieliśmy.
Oj jak dobrze że jak doszliśmy do Murowańca to nie padało. To schronisko w porównaniu z Piątką dziś rano to niebo a ziemia. Człowiek na człowieku. Dobrze, że nie padało to przynajmniej na zewnątrz jakiś stolik znaleźliśmy. Tak dużo było ludzi, że nam wszystkie pierogi zjedli, naleśników nie było i musieliśmy stworzyć nową tradycję pod tytułem bigos w schronisku.
Cudownie było usiąść przy piwku, rozłożyć rzeczy do wyschnięcia i naładować kalorie. Schronisko jednak podpadło nam paroma rzeczami. Po pierwsze to płatność tylko gotówką. To jeszcze mogę zrozumieć bo jak czytałam książkę o schronisku w Pięciu Stawach to wspominali, że z płatnościami kartą jest ciężko bo nie zawsze jest Internet żeby transakcja przeszła. Ale za toaletę kartą jakoś można płacić. Toaleta jest płatna w każdym schronisku. W Piątce jest skrzyneczka i wrzucasz 2 zł, wszystkim ufają. Tutaj nie dość że chcą 4 zł. To jeszcze są bramki jak w metrze w NY…masakra. 4 zł można odzyskać bo bramka przy toalecie wydaje paragon i można potrącić to z zamówienia później, tylko że zazwyczaj najpierw się pije piwo a potem sika a nie na odwrót.
Siedzielibyśmy dłużej ale trzeba było ruszać w drogę. Dziś mamy kolację która się apetycznie zapowiada. Do tego reszta ekipy nie mogła się już na nas doczekać bo wyszli przed nas na szlak. No więc polecieliśmy….z górki na pazurki (zejście było strome) w kierunku doliny Jaworzynki.
Zleciliśmy znów dziękując, że kamienie nie są mokre i można śmiało zaufać butom. A na dole w dolince czekała nas miła niespodzianka. Rodzice przywitali nas pysznymi croissantami i piwkiem. Jak nie ma schroniska to zawsze sobie można jedno zrobić…
38 tys kroków to było za mało dlatego na kolację tam i spowrotem poszliśmy na nogach. Tego nam trzeba było, takiego długiego spacerku w pieknym otoczeniu żeby człowiek się zmęczył i zrozumiał że dla takich chwil żyjemy.
Na kolację poszliśmy do Bąkowo Zohylina Wyźnio. Dwa lata temu próbowaliśmy się tam dostać ale niestety nie było wolnych stolików. Teraz mieliśmy rezerwację więc sprawdzimy czy rzeczywiście warto.
Tak, warto….strasznie nam się spodobało. Jedzenie pyszne choć pierogów z kaczorem (kaczką) nie mieli. Ale inne dania były smaczne. Natomiast klimat to jest to po co się chodzi do góralskich restauracji. Kelner który gwarą nawija, żartuje, mowi ciociu do naszych mam i doradza co zamówić. Nie sposób się nie uśmiać i od razu zapomina się o bolących nogach i kilometrach które dziś zrobiliśmy.
2024.07.21 Reykjavik, Islandia (dzień 10)
Lodowce na Islandii widać chyba z każdego punktu. Nie zwiedziliśmy całej Islandii ale nie było dnia żebyśmy nie widzieli lodowca i żeby Darek nie szukał jak tam dojechać a najlepiej jeszcze wyjść.
Lodowce robią wrażenie. Przez ostatnie dziesięć dni przywykliśmy do ich widoku i troszkę łezka kręciła się w oku, że dziś trzeba się z nimi żegnać. Patrząc na nie zaczęłam się zastanawiać kiedy pierwszy raz widziałam lodowiec… a było to w 2013 roku w Chamonix, potem przyszła Nowa Zelandia, Islandia, Alaska, znów Chamonix, Nowa Zelandia i znów Islandia… hmm… zaczynam widzieć tu jakiś trend… czyżby następny raz był znów na Alasce. Czemu nie?
Z lodowcami jest trochę jak z zorzą polarną. W folderach reklamowych wyglądają cudownie, a w rzeczywistości na pierwsze wrażenie rozczarowują. Jeśli chodzi o lodowce to często wydają się brudne. Nie dziwota… pchają w końcu ten lód w dół, zbierają po drodze ziemię, pył i wszystko inne. Dlatego na lodowiec najlepiej jest wyjść i pospacerować po nim albo podziwiać go z odległości.
Z zorzami jest trochę inaczej… są piękne i czyste ale wzrok musi się przyzwyczaić a też aparat lepiej je rysuje bo może uchwycić jak się ruszają i przez to są większe niż w rzeczywistości. Zorze to drugi ewenement Islandii. Choć my na zorze polecamy bardziej środek lądu jak np. Północne Terytorium Kanady (Yellowknife). Zdziwilibyście się ile ludzi w pracy pytało mnie czy widziałam zorze. Też wam chodzi po głowie to pytanie? Mam nadzieję, że uważnie czytaliście i pamiętacie, że tutaj są białe noce… a jak jest jasno to zorze może i są ale nikt ich nie zobaczy.
Ale wróćmy do tego co widzieliśmy a nie tego czego nie widzieliśmy. Lodowce fascynują nas oboje. Choć mnie chyba bardziej góry lodowe, Darka ciągnie, żeby na lodowce wychodzić… żeby tak iść kilometrami.
Po lodowcu często chodzi się z przewodnikiem. Bez przewodnika chodziliśmy tylko raz na Alasce. Poza tym razem gdzie sami doszliśmy do lodowce i wyszliśmy na niego to byliśmy jeszcze parę razy z przewodnikami. Tym razem przewodnika nie chcieliśmy brać. Zrobiliśmy to siedem lat temu i teraz jeśli wyjdziemy to sami. Nie ma co przepłacać i wlec się z całą wycieczką.
Znalezienie lodowca pod który można podejść a nawet wyjść nie jest łatwe. Przez cały wyjazd próbowaliśmy wiele bocznych dróg ale żadna nie doprowadziła nas blisko lodowca. W końcu w ostatni dzień nam się udało… i gdzie trafiliśmy, trafiliśmy w to samo miejsce to siedem lat. Wtedy to my byliśmy jednym z tych hipków co się plątają po lodowcu za przewodnikiem.
Oczywiście skoro to jest jedyne albo jedno z niewielu dojść do lodowca to sobie możecie wyobrazić ile tu było turystów. Grupy z przewodnikami się tylko wymieniały. Chyba naliczyliśmy 8 grup w ciągu pół godziny jakie tam spędziliśmy.
Widząc tyle ludzi i przewodników nie pchaliśmy się na lodowiec. Pomimo, że natura należy do wszystkich to na pewno by nam zwrócili uwagę, że nie mamy kasku, nie mamy czekana… i pomimo, że mamy bardzo dobre raki to pewnie by marudzili, że nie możemy wejść itp. Prawda też jest taka, że ten lodowiec nie jest fajny z początku. Jest dość brudny. Żeby naprawdę zobaczyć jego piękno trzeba wejść dalej ale bez przygotowania, czekana i kilku godzin to może być trudne.
Darek pogodził się z faktem, że tym razem nie wyjdzie na lodowiec. I znalazł sobie nową fascynację.
ps. znów uważni czytelnicy pewnie pamiętają, że na tym wyjeździe raz byliśmy na lodowcu. Chodziliśmy po nim w butach bez raków, bez czekanów a lodowiec był czarny.
Veni, vidi, vici
Darka nowa fascynacja to lawa porośnięta mchem. Jak na lawę i skały wulkaniczne to bardzo miękko się po tym chodziło. I tu przynajmniej Darek mógł sobie pogonić do woli. To jest właśnie Islandia. Te różne krajobrazy przeplatające się, wchodzące jedno w drugie i zmieniające co chwilę krajobraz. Tu nic nie jest takie same i jak się wraca po paru latach to wyspa zachwyca na nowo swoim pięknem i nowymi formacjami.
Dzisiejszą noc spędzamy w Reykjaviku. Jutro już czas wracać do domku i do pracy zarabiać na te wakacje. Co nas najbardziej zaskoczyło na tym wyjeździe? Myślę, że wszystkiego się spodziewaliśmy ale nie na taką skalę.
Spodziewaliśmy się, że będzie dużo Polaków, ale nie spodziewaliśmy się, że 80% czasu będziemy jednak rozmawiać po Polsku. Spodziewaliśmy się, że będzie drogo… ale było tak około 20% drożej niż się spodziewaliśmy. Z wcześniejszego wyjazdu pamiętaliśmy, że EUR było tu bardzo popularne i często rachunki podawali w EUR. To już historia. Islandia zdecydowanie chce zatrzymać swój język, swoją walutę, być sobą.
Spodziewaliśmy się, że będzie pięknie ale chyba nie aż tak pięknie…
Zdecydowanie zaskoczył nas wiatr w Reykjaviku, spodziewaliśmy się trochę bardziej klimatycznego miasteczka, zwłaszcza, że zachwalali, że hotel mieliśmy przy ulicy Laugavegur która miała słynąć z fajnych knajpek i restauracji.
Droga do Raykjaviku zajęła nam ponad 5h ze wszystkimi przystankami. Zaparkowaliśmy w garażu podziemnym, standardowo na recepcji pani przywitała nas z dużym uśmiechem i słowami “Witamy” (tak kolejna Polka), i skierowaliśmy się do hotelowego baru.
Dopiero siedząc przy piwku zauważyliśmy co się dzieje na zewnątrz. Ludzie mieli problemy z chodzeniem prosto nie dlatego, że właśnie wyszli z baru ale dlatego, że wiało tak ostro, że utrzymanie prostej linii graniczyło z cudem. W sumie to ciekawe jak pijany człowiek chodzi na wietrze… może połączenie dwóch zyg-zaków stworzy prostą linię… hmmm…
Bar hotelowy był bardzo przyjemny. W końcu byli rozmowni kelnerzy, bo z tym jakoś słabo w innych barach było. A rozmowni kelnerzy to podstawa bo zawsze cię namówią na jakiegoś, hamburgera czy kolejne piwko. Nas namówili.
Siedziało się super bo piwko z lokalnych browarów bardzo dobre, jedzenie też całkiem sobie a krzesła to już prze wygodne. Ale chcieliśmy troszkę zobaczyć tego miasta. Głupio tak ostatnią noc spędzić w hotelu nie wystawiając nosa. Poszliśmy więc na miasto.
Pospacerowaliśmy troszkę, ale muszę przyznać, że jakoś miasto mnie nie wciągało. Jakieś takie za bardzo turystyczne. Może my trafiliśmy w złą dzielnicę a może lokalni mieszkają na farmach poza Reykjavikiem a ty tylko imigranci co pracują w serwisie i turyści w hotelach.
Weszliśmy do jednego baru na piwko, ale jakoś nie miał klimatu, posiedzieliśmy, pogadaliśmy, poszliśmy szukać kolejnego… nic nas nie wciągnęło i znów wylądowaliśmy na wygodnych krzesłach barowych w hotelu. Pomimo, że to hotel to bar jest bardziej w stylu beer garden. Ma duży wybór lokalnego piwka i bardzo miłą atmosferę.
Wycieczkę zakończyliśmy rozmawiając z kelnerami którzy tym razem byli z Węgier i z Wysp Owczych… tak z Wysp Owczych też się gostek załapał. Szkoda tylko, że dowiedzieliśmy się o tym już płacąc rachunek bo byśmy zdecydowanie zasypali go pytaniami. Przecież Wyspy Owcze też są na naszej liście. Podróżując można spotkać naprawdę ciekawych ludzi… i świat od razu staje się bliższy.
My wracamy do domu w poniedziałek. Dobrze, że nie w piątek czy sobotę. Nas awaria CrowdStrike dotknęła pozytywnie. Przez uziemione loty w piątek i sobotę, dużo ludzi zaczęli upychać na następne samoloty. Dlatego nasz lot był pełniutki. Nawet pierwszą klasę wypełnili do końca. Niestety my z Darkiem lecieliśmy na osobnych rezerwacjach więc tylko ja dostałam upgrade do pierwszej klasy… ale odstąpiłam Darkowi. Bo tak cudownie zaplanował tą Islandię, że mu się należało coś więcej niż tylko dziękuję!
2024.07.20 Islandia (dzień 9)
Dziewiąty dzień naszej przygody z Islandią. Na tym etapie stwierdziliśmy już, że nie warto robić zdjęć… i tylko śmialiśmy się sami do siebie jak po raz kolejny sięgaliśmy po aparat.
Po każdym dniu oglądaliśmy zdjęcia zrobione tego dnia. Oglądaliśmy na ipadach żeby były większe i lepiej je oceniać. Każdego dnia dochodziliśmy do tego samego wniosku. Zdjęcie ładne (może niektórzy powiedzą czasami wow) ale dla nas nadal nie oddawały tego piękna co mieliśmy w pamięci. Góry spłaszczone, perspektywa przybliżona, kolory nie zawsze tak intensywne. Wiem nie jesteśmy ekspertami w fotografii ale coś tam wydaje nam się że umiemy. I sprzęt też nie najgorszy mamy. Powód? Tam po prostu trzeba być. Trzeba być, poczuć ten ogrom, zobaczyć całą panoramę i poczuć się maluśki przy ogromie i pięknie natury.
Nie wiem czym sobie zasłużyliśmy ale dziś mieliśmy kolejny cudowny, słoneczny dzień. Chyba ktoś na górze nas lubi bo pogoda o ile na wyjeździe jest w kratkę o tyle zawsze na szlaku nam sprzyjała.
A dziś nawet zdjęliśmy bluzy i szliśmy w samych podkoszulkach. Tak, dziś temperatura przekroczyła 20C. Jak na termometrze w aucie wybiło 22C (71F) to aż szok mały doznaliśmy.
Jako pożegnalny szlak Darek wybrał szlak na szczyt Kristinartindar albo przynajmniej pod szczyt. Bo w tym przypadku nie destynacja a droga jest celem. Szlak bowiem idzie w załóż lodowca Skaftafell, który to jest językiem największego lodowca Vatnajokull.
Darek we wcześniejszych wpisach wspominał parę razy o tym jak lodowce dochodziły do oceanu, i jak to topnieją. Znikają niestety… a jak szybko to możecie porównać na poniższym zdjęciu. 1996 vs 2017
Lodowiec nam towarzyszył już od pierwszych minut na szlaku aż na samą górę. Często polecają tą trasę zrobić w przeciwnym niż my kierunku. Bardziej w kierunku wskazówek zegara. Darek wyczytał że w przeciwnym kierunku jest lepiej i muszę się z nim zgodzić. Cały czas mieliśmy piękne widoki. Przy schodzeniu lodowiec masz za sobą i trzeba stanąć, żeby go podziwiać.
Dziś na szlaku było troszkę więcej ludzi. Nie dziwne. Piękna pogoda, weekend no i szlak cudo.
Nie były to jednak Tatrzańskie tłumy więc spoko. Mijaliśmy się tu i tam i tylko co jakiś czas patrzyliśmy gdzie w oddali ktoś się przemieszcza, żeby określić gdzie szlak idzie.
Szlak prowadził najpierw bardzo dobrze przygotowaną ścieżką. Z wysokością pojawiało się trochę więcej kamieni aż kamienie to było wszystko co widzieliśmy. Były to luźne kamienie ale nawet nie utrudniało to chodzenia. Wręcz przeciwnie, cieszyliśmy się, że dzięki kamieniom nie ma blota bo jak tylko byly trawiaste odcinki to można było błotko spotkać.
Na Islandii nie ma drzew. Więc perspektywa i widoczność jest super…tylko czasem jakaś góra zablokuje widoczność. Ta widoczność na kilometry sprawia, że z jednej strony są przepiękne widoki, z drugiej widać ile jeszcze ma się do przejścia a z trzeciej sprawia że niektóre odcinki są dość odkryte i wtedy lęk wysokości się włącza.
Już prawie przed skrzyżowaniem szlaków przed szczytem jest pewien odcinek, że trzeba włączyć napęd na 4 koła. To znaczy, kijki można schować, bo ręce i nogi są w jednakowym użyciu.
Tu spotkaliśmy lokalnego. Ja się wdrapywałam po skałach szukając jak najszybciej jakiegoś prościejszego odcinka a Darek uciął sobie pogawędkę z lokalnym. Fajnie było spotkać kogoś kto na pytanie skąd jesteś odpowiedział, że “stąd”. Lokalny jak to lokalny zna tu wszystkie szlaki. Gadał więc z Darkiem, obserwował moje raczkowanie po skałach i zapytał się bardzo grzecznie czy idziemy na szczyt. My, że chyba tak ale jeszcze w sumie nie wiemy. A on na to… jeszcze grzeczniej czy może nam coś powiedzieć. My że jasne. A on czy na pewno, my że jasne. A on na to że na szczyt jak się idzie to są odcinki trudniejsze niż ten który właśnie pokonuję. Aha….czyli delikatnie, bardzo delikatnie gostek mi dał do zrozumienia, że nie dla psa kiełbasa.
No nic… ja sobie pewnie szczyt odpuszcze. Darek się wahał ale jak zobaczył, że to nie jest 15 minut. I że dość trudnym szlakiem ma zrobić kolejne 200 metrów (700 ft) to stwierdził, że chyba woli się wcześniej piwka napić w hotelu. Bardziej mu chyba było żal się rozdzielać niż tego piwa… przynajmniej tak sobie mówię.
Tak serio to oboje podjęliśmy decyzję, że tu chodzi bardziej o drogę niż o szczyt i ruszyliśmy innym szlakiem w dół. Zaczęło się wesoło od piargów i kamienii. Dość ostro szło się w dół bo przecież trzeba teraz zejść to co się wyszło. A tu ma być stromiej.
Z tej strony też były cudo widoki. Tylko czasem przemykało nam przez myśl “o wow…ile jeszcze dreptania przed nami” bo końca szlaku nie widać było.
Po kamieniach zleciało się w miarę szybko. Potem był odcinek dość płaski ale za to z niesamowitymi widokami na dolinę po drugiej stronie grani.
W Adirondacks też czasem tak dreptamy i dreptamy bez końca i zawsze mnie to denerwuje. Chodzenie po płaskim w górach jest troszkę stratą czasu bo wiesz, że kilometry robisz ale wysokość się nie zmienia. Jest jednak dość duża różnica między dreptaniem w Adirondacks a tu…tu zdecydowanie są piękniejsze widoki. I tutaj płaskie odcinki nadal nas zadziwiają. Nawet jak to jest polana.
Bo nawet na polanie można spotkać coś niesamowitego….kizi mizi… nie wiem co to rosło ale w pewnych miejscach było tego dość dużo i bylo super mięciutkie i milusie.
Szliśmy i szliśmy i znów się zmieniała sceneria. Raz było do dołu, raz były kilometry płaskie. Te płaszczyzny to chyba po lodowcowe. No bo duże połacie się topią to powstają jeziora ale potem i jeziora wysychają jak już nie zasila je lodowiec. I takim sposobem powstają płaskowyże ciągnące się kilometrami.
Wraz ze schodzeniem w niższe partie gór pojawiało się więcej zieleni, aż weszliśmy w dość wysokie trawy.
Trawy doprowadziły nas do wodospadu Svartifoss. Tu to już była mieszanka wybuchowa ludzi. Część co wyszła z “lasu” bo całym dniu łażenia i część co wyszła dopiero spod prysznica i przeszła 30min z parkingu.
Wodospad Svartifoss jest unikatowy i popularny ze względu na bazaltowe kolumny które go otaczają. Są to kolumny z lawy bazaltowej, która ma duży procent żelaza i magnezu. Lawa ta zazwyczaj jest cieplejsza przez co szybciej płynie i dopiero jakąś przeszkoda ją może zatrzymać. Wtedy lawa zaczyna zastygać. Lawa bazaltowa wypuszczając energię powoduje pęknięcia, które tworzą kolumny. To jest super uproszczona wersja ale najważniejsze, że jest to stworzone przez lawę.
Od wodospadu to już jest autostrada. Chyba tłumy przychodzą tu codziennie. Ale pewnie tylko do wodospadu. Dzisiejszy dzień postanowiliśmy zakończyć w hotelowym barze, zjeść jakąś kanapkę, wypić parę piwek na Happy Hours no i najważniejsze popracować nad blogiem. Pisanie bloga na wakacjach jest czasochłonne, ale potem lubimy czytać i wspominać. Mam nadzieję, że wam też się fajnie czyta… możecie napisać w komentarzach. Będzie nam miło wiedząc, że ktoś dotarł do tego momentu. Z Islandią jeszcze nie koniec. Jeszcze przed nami Reykjavik.
2024.07.19 Islandia (dzień 8)
Wczoraj „trochę” padało, więc większość czasu spędziliśmy w samochodzie. Islandia ma niestety minusy. Jednym z nich są opady. Często leje.
Pogoda na dzisiaj zapowiadała się znacznie lepsza. Dalej chmury miały pokrywać większość nieba, ale przynajmniej opady powinny być znikome.
Tak też było, nie lało, ale na niebie chmury były gęste. Rano prosto po śniadaniu wyruszyliśmy w nieznane tereny. Pojechaliśmy w Hjallanes. Jest to część Parku Narodowego Vatnajökull.
Po co tu przyjechaliśmy?
Wczoraj wracając w deszczu z innego rejonu południowego wybrzeża Ilonce wpadło w oko ciekawa formacja skalna i droga, naniosła to na mapę. Dzisiaj postanowiliśmy to sprawdzić
Hjallanes jest to rejon z paroma lodowcami, jeziorami polodowcowymi i niezliczoną ilością dróg szutrowych.
W sumie mamy samochód na takie drogi, więc trzeba go wykorzystywać. Dalej nie jest to super jeep który pokona metrowe rzeki, ale Subaru sprawowało się dzielnie.
Po jakiś 15-20 minutach jechania dojechaliśmy do rzeki, która niestety nie zachęcała na przejazd. Szeroka, szybka i głęboka. Chyba nie tym samochodem.
Ogólnie Subaru podjazdy do góry czy zjazdy w dół ogarniało świetnie. Wysokość zawieszenia też jest ok. Praktycznie tylko parę razy poczułem że podwozie coś dotknęło. Niestety nie mieliśmy opon na off-road. Nie były najgorsze, ale uważam, że w takich rejonach wypożyczalnia powinna wyposażać samochody w lepsze opony. Zwłaszcza, jak bierzesz samochód na off-road.
Po kolejnych 20 minutach dojechaliśmy do lodowcowego jeziora. Zaparkowaliśmy i poszliśmy na spacer. Kiedyś (jakieś 100 lat temu) nie było tych jezior. Lodowce dochodziły do moreny, które same sobie robiły. Niestety klimat się zmienia i wyższe temperatury topią lodowce. Lodowce się cofają, a w ich miejsce powstają jeziora.
Wadą tych jezior jest to, że nie można dojść do lodowca. Można podpłynąć kajaczkiem, ale nie za blisko. Lód w każdej chwili może się oderwać i…..
Zrobiliśmy sobie taki godzinny spacer moreną. Posłuchali ptaków, porobili trochę zdjęć (chociaż ponoć się nie robi zdjęć na Islandii) i powdychali świeżego a zarazem lodowcowego powietrza. Idealny odpoczynek.
Potem jeszcze testowaliśmy samochód na lokalnych dróżkach i wróciliśmy na drogę numer 1 w kierunku zachodnim. Droga 1 to jest chyba najgłówniejsza droga na Islandii. Nazywana jest też Ring Road, dlatego, że można nią objechać wyspę wokół.
Dużo turystów co przyjeżdża na Islandię jedzie nią, okrążając wyspę i podziwiając różne atrakcje i widoki. Czas przejazdu to minimum tydzień jak się chce coś zobaczyć.
My też czasami nią jedziemy w celu przemieszczania się w inne rejony. Natomiast my uważamy, że ta ładniejsza część Islandii jest trochę głębiej schowana. Trzeba wjechać samochodem w głąb wyspy, albo przynajmniej wejść trochę na nogach. To niestety wymaga czasu, dlatego podzieliśmy Islandię na parę rejonów. Nie da się wszystkiego sobaczyć za 10 dni.
Dojechaliśmy do Diamond Beach. Jest to jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Islandii wzdłuż drogi 1 oczywiście. Znajduje się w południowo-wschodniej części wyspy.
Swoją sławę zawdzięcza pływającymi górami lodowymi, które po oderwaniu się z lodowca Jökulsárlón, płyną jeziorem aż do Oceanu Atlantyckiego.
Kiedyś (tak gdzieś do początku 20 wieku) lodowiec dochodził do samego oceanu, więc nie było jeziora ani też Diamond Beach. Fale Atlantyku rozbijały się o lodowiec Jökulsárlón. Wtedy pewnie cały ten rejon był niedostępny dla ludzi. Raczej nie da się wybudować drogi na lodowcu. Pewnie trzeba było objeżdżać go statkami.
Na zdjęciach widać tylko około 10% góry lodowej, reszta jest pod wodą. Jakie to ogromne kawałki lodu muszą się odrywać od lodowca i płynąć tym jeziorem, że aż tak dużo wystają z wody.
Oczywiście tłumów tu nie brakuje. Rejon posiada 3 ogromne parkingi, a i tak ciężko było znaleźć miejsce do zaparkowania. Ilość turystów odwiedzających Islandię zwiększa się z roku na rok. Nie dziwię się, Islandia to przepiękna wyspa!
Mieliśmy jeszcze całe popołudnie i zapowiadała się bezdeszczowa pogoda. Postanowiliśmy to wykorzystać na hike i odjechać trochę od tłumów.
W okolicach Diamond Beach znajduje się przepiękny kanion Múlagljúfur. Hike w nim trwa jakieś 2-3 godziny i ponoć widoki są cudne. Tak też było!
Idziesz do góry po zachodniej części kanionu. Już od samego dołu widoki były wspaniałe, a im wyżej tym jeszcze ładniej.
Na szlaku było trochę ludzi, ale im wyżej tym ich ubywało. Było pochmurno, a wysoko w górach przewalały się ciemne chmury. Mieliśmy szczęście bo jak doszliśmy do końca trasy to nawet chmury się lekko rozeszły i ukazały się końcówki lodowców.
Niestety zdjęcia nie oddają tego w pełni. Przestrzeń, kontrasty, odległości, barwy… jest zupełnie inaczej jak widzisz to w rzeczywistości. Na zdjęciu to wszystko jakieś takie płaskie jest, mało dynamiczne.
Może video coś więcej pokaże. Przynajmniej w części ukaże piękno tego rejonu
Takie bajecznie góry porośnięte intensywnie zielonym mchem. Wodospady wokół, wyżej w górach lodowce, niżej skaliste strome zbocza kanionu, za tobą Ocean Atlantycki… a ty w środku tego wszystkiego. Bajka!
Na kolejne dwie noce wzięliśmy hotel w tym rejonie. Foss Hotel to są sieciowe hotele na Islandii. Ponoć dobrej klasy i w miarę blisko atrakcji. Zresztą za wiele nie ma tu opcji. Mało jest hoteli jak się odjedzie od Reykjavik.
Hotel ma fajny bar i restauracje. Można było wygodnie odpocząć, przy lokalnym piwku bloga napisać i zaplanować następny dzień. Restauracja też niczego sobie. Oczywiście królowała jagnięcina pod każdą postacią.
Na start musiałem spróbować Carpaccio z młodego baranka, a na główne danie jeszcze więcej tego lokalnego przysmaku. Dało się zjeść. Ciekawe czy kiedykolwiek znudzi mi się to mięsko…
2024.07.18 Islandia (dzień 7)
Pod iloma postaciami jedliście jagnięcinę? My myśleliśmy, że trochę wersji znamy… jednak Islandia nam pokazała, że można więcej. Parę dni temu jedliśmy zupę z jagnięciny/baraniny. Dziś na śniadaniu przeżyliśmy kolejny szok.
Pasztet, kiełbasa… wędlina i to wszystko robione na miejscu na farmie która też jest właścicielem hotelu. Opinia? Rolada i kielbasa były całkiem dobre. Pasztet nie przypadł mi do gustu.
Dziś niestety pogoda utrzymała się z wczoraj czyli dość dużo padało. Mieliśmy zaplanowany na dziś hike ale udało się zamienić i dziś zrobiliśmy samochodowy dzień jeżdżąc drogami szutrowymi i wyskakując na chwilę zrobić zdjęcia.
Co jakiś czas dojeżdżaliśmy do rzeki i pomimo, że widzieliśmy, że po drugiej stronie droga dalej bieganie to nie odważyliśmy się naszym Subaru jej przejechać.
Chcieliśmy podjechać pod Glacier Lagoon czyli jezioro Jokulsarlon. Ale nie chcieliśmy tego robić od najbardziej turystycznej części. Wjeżdżaliśmy więc w różne drogi ale większość albo kończyła się rzeką albo znajdowaliśmy tylko barany.
Baranów zwłaszcza tych czworonożnych jest tu trochę. Bardzo zastanawia nas jak to jest, że one tak łażą wszędzie. Podobno owce na Islandii mają bardzo mocny instynkt i pamięć. Są w stanie zapamiętać otoczenie i budynki co ułatwia nawigację spowrotem do domu. Jeśli jednak owce za długo nie wracają to raz do roku wszyscy pasterze się zbierają i zaganiają je do właściwych farm.
W końcu Darek wyciągnął asa z rękawa, kazał ustawić nawigacje do jakiegoś punktu na mapie i voila. Udało się znaleźć fajny parking i szlak który idzie na jezioro i podobno mamy tam zobaczyć kry i góry lodowe. Ubraliśmy się w nasze miejskie stroje przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w kierunku jeziora a co ważniejsze w kierunku gór lodowych.
Oczywiście, że zaczęło padać po drodze. Ale troche przeszliśmy się i udało nawet się dojść do jeziora i podziwiać góry lodowe i kry w spokoju.
Po tym spacerku jednak poddaliśmy się i stwierdziliśmy, że pojedziemy bardziej na wschód i może dogoniomy słońce albo przynajmniej zgubimy chmury.
Udało się….nasz instynkt zadziałał i zgubiliśmy chmury. One szły w przeciwnym kierunku do nas więc wyobraźcie sobie jaka była nasza radość jak wreszcie zobaczyliśmy słońce a przynajmniej przebłyski niebieskiego nieba.
Nasz plan było dojechać do Stokksnes gdzie podobno kręcą filmy o Wikingach ale przede wszystkim gdzie są piękne góry wchodzące do oceanu.
Żeby wjechać na plażę z widokiem na góry albo zrobić hike trzeba przejechać przez prywatną posesję a tam bramka i 1000 ISK od osoby. Dziś to nawet za kawałek słońca zapłacimy.
Wjechaliśmy, akurat góra Vestrahorn się trochę wyłoniła, tak że mogliśmy pochodzić po czarnych piaskach i podziwiać górę. Nigdy w sumie nie chodziłam po wydmach z czarnego piasku więc kolejne nowe doświadczenie.
Góra Vesturhorn jest jedną z nielicznych gór zbudowanych ze skał gabro (zasadowych skał głębinowych). Szacuje się że ma ona 8-11 milionów lat. Jest to dość dużo jak na wyspę która ciągle się zmienia przez aktywność wulkanów. Góra ma 454 metry (1500 ft). Kiedyś tu wrócimy i zrobimy szlak (11km) wokół Kambhorn i góry Vesturhorn.
Rejony w których się znajdujemy są niedaleko miasta Horn. Ten rejon planowaliśmy odwiedzić jak będziemy zwiedzać Islandię wschodnią i jej fiordy. Dziś dojechaliśmy tu w poszukiwaniu słońca więc tylko liznęliśmy okolicę. A Horn ma podobo ciekawą historię bo to właśnie stąd zaczynała się kolonizacja Islandii. Pierwsza osada farmerska na Islandii to właśnie Horn i została ona założona przez Norwega Hrollaugur Earl of More.
Podchodziliśmy trochę po okolicy ale czas zaczął nas gonić. Odjechaliśmy trochę od hotelu a musieliśmy mieć na uwadze, że to nie NY i nie można tu zjeść kolacji o każdej porze dnia. Tak więc ruszyliśmy w drogę powrotną. Chcieliśmy odwiedzić lokalny browar i tam coś zjeść. Na zdjęciach na Google wyglądało, że mają dobre jedzenie.
Brawar wyglądał miło, troszkę jak salon w czyimś domu a nie browar ale niestety do jedzenia mieli tylko zupy. Wybór był zacny ale jakoś woleliśmy coś bardziej konkretnego. Tak więc nie siedzieliśmy długo tylko szybko wróciliśmy do auta żeby zdążyć przed 20 na kolację w hotelu. Dzień skończyliśmy na rybce i oczywiście jagniecinie. Nawet w Nowej Zelandii chyba Darek nie jadł tyle jagnięciny co tu.
Na jutro już nie zapowiadają deszczu więc jest szansa, że uda nam się zrealizować dzisiejszy plan i pójdziemy w góry.
2024.07.17 Islandia (dzień 6)
Jest deszcz i jest deszcz Islandzki. Tak można podsumować dzisiejszy dzień. Jak pisałam gdzieś we wcześniejszym wpisie to, że na Islandii będzie padać jest gwarantowane. Pytanie jest tylko kiedy i jak długo.
Dziś znów się przemieszczamy między hotelami dalej na wschód. Nawet te dni w drodze chcemy wykorzystać i gdzieś się zatrzymać, coś zobaczyć. Dziś padło na oglądanie ptaków.
Czy po Galapagos nadal mamy ochotę robić zdjęcia ptaków? Widocznie tak skoro się tak poświęcamy. Ja chciałam zobaczyć Maskonury (po angielsku przyjemniej się nazywają Puffin). Są to ptaki bardzo popularne na północy. Występują na Alasce, Islandii, Norwegii. Na zimę przenoszą się w troszkę cieplejsze rejony ale nadal preferują północne klimaty. Chyba mamy z nimi coś wspólnego.
Kiedyś widzieliśmy je na Alasce ale ponieważ był dość ciepły dzień to chłodziły się w wodzie i były dość mało aktywne. Puffin ma czarne upierzenie więc preferuje chłodniejszą pogodę.
Skoro już jesteśmy na Islandii, która to słynie z największej kolonii tych ptaków to czemu nie wybrać się na wycieczkę na oglądanie ich. Żeby oglądać Maskonury trzeba się dostać traktorem przez plażę na klify. Fajnie, odwiedzimy jakieś mniej dostępne miejsce.
Tylko moje wyobrażenie plaży a rzeczywistość to troszkę różna sprawa.
O godzinie na którą mieliśmy wykupioną wycieczkę podjechaliśmy na farmę do punktu zbiórki. Zaczynało trochę padać, trochę mżyć. Nie przestraszyliśmy się tym za bardzo wiedząc, że mamy przeciwdeszczowe ubrania. Ubraliśmy się w dobre buty, przeciwdeszczowe kurtki i spodnie i ruszyliśmy w kierunku traktorów.
My opatuleni na maksa a pan przewodnik w samej bluzie dresowej. No więc chyba źle nie będzie. Pamiętajcie jedno, lokalnymi nie warto się sugerować. Parę godzin później jak wykręcałam wodę z rękawiczek to zastanawiałam się jak bardzo przemokła jego bluza… ale pewnie wrócił do domu, wrzucił bluzę do suszarki i po sprawie.
Ja się spodziewałam krótkiej przejażdżki plażą, może przekroczenia trochę wody tu i tam… a tu taka niespodzianka. Zaraz po załadowaniu grupy na wóz na siano ruszyliśmy traktorem przed siebie i przez rzekę. Ale nie byle jaką, muszę przyznać.
Jednak to co przyszło później przerosło nasze wszelkie oczekiwania dotyczące tej wycieczki. Po rzece i paru dość dużych kałużach wjechaliśmy na plażę. Tylko, że plażą jechaliśmy jakieś 25 minut, w pewnym momencie przestaliśmy widzieć brzeg i nie mieliśmy zielonego pojęcia gdzie jedziemy. Było to jednocześnie ekscytujące i troszkę przerażające. No bo co by się stało jakby tu się traktor zepsuł? Dobrze, że na parkingu gdzie była zbiórka widzieliśmy drugi więc założyliśmy, że ktoś by po nas przyjechał.
Tak wiało, padało, a mi uśmiech nie schodził z twarzy. Przygoda, przygoda. Nigdy nie byłam w takim miejscu. Ja na środku pustyni bez jakiejkolwiek widoczności. Gdzie nie spojrzysz to przestrzeń, czarny piasek i płytka woda gdzie nie gdzie. Zdecydowanie jedno z przeżyć które będziemy pamiętać do końca życia.
Darkowi na ptakach mniej zależało niż mi ale ta wycieczka traktorem dla niego też była wisienką na torcie. Islandię obserwujemy z różnych wysokości i zdecydowanie płaszczyzny i obszary jakie tu są nas zaskakują. Ale żeby tak jechać prawie pół godziny i nic nie widzieć… to jest jakiś kosmos.
W końcu dojechaliśmy pod klify. Kolejne zaskoczenie to ilość piasku nawiana na te klify. Z jednej strony klify, z drugiej ocean, z trzeciej ciągnąca się kilometrami czarna plaża i w końcu gdzieś z czwartej strony ląd z którego przyjechaliśmy a którego z tej odległości już nie widać. No tak jak się chce oglądać zwierzęta to trzeba się dostać w bardziej oddalone i dziewicze tereny. Super, że mogliśmy to doświadczyć.
Przewodnik, młody chłopaczek ok. 20 lat, opowiadał nam trochę o historii Islandii. Ziemię którą jechaliśmy zakupił jego dziadek. Mają niesamowite ilości tej ziemi ale nie wiele mogą z nią zrobić bo wszystko jest zasypane piaskiem. Na szczęście mają niedaleko klify które są już terenem państwowym ale upodobanym przez Puffins.
Nie do końca słyszeliśmy wszystko co opowiadał bo na klifach wiało już dość mocno a my w kapturach bo deszcz też był coraz większy. Niestety nie była to najlepsza pogoda na robienie zdjęć ale podobno im cieplej tym mniejsze szanse na zobaczenie ptaków. Ogólnie nie przemakały nam kurtki więc jakoś i ten deszcz nam nie przeszkadzał.
Ja robiłam zdjęcia ptakom, Darek robił zdjęcia mi jak robię zdjęcia i tak nam mijał czas. Trochę też pogadaliśmy o życiu z panem przewodnikiem. Polaków turystów lubi ale emigrantów to już mniej. Zresztą kto lubi… każdy kraj myśli, że emigranci zabierają im pracę, niestety nie patrzy na to, że zazwyczaj jest to praca której nikt nie chce. No ale tak chyba jest w każdym kraju więc i tu niczym się podejście nie różni.
Wycieczka trwała około 3h z przejazdem. Zrobiliśmy kółeczko wokół klifów i wróciliśmy do wozu na siano. Tu już trochę zdaliśmy sobie sprawę, że chyba nasze przeciwdeszczowe ubrania są dobre ale na mało-średni deszcz. Na Islandię jednak trzeba mieć lepsze rzeczy. Ale kto by się przejmował deszczem jak znów czekała nas atrakcja w postaci przejazdu przez te piaski, przestrzenie i wody. Większość ludzi siedziała skulona i tylko niektórzy nadal podziwiali ten unikatowy krajobraz.
Odstawili nas na parking i wtedy po ściągnięciu przeciwdeszczowych ciuchów przekonaliśmy się, że spodnie trochę przemokły a z rękawiczek można wodę wykręcać. Czyli przeciwdeszczowe ciuchy na zwykłe gory vs. na Islandię to dwie różne rzeczy. Na szczęście mieliśmy w aucie rzeczy na przebranie więc szybko wskoczyliśmy w ciepłe ciuchy i podjechaliśmy do hotelu FossHotel Glacier Lagoon. Jest to hotel w którym będziemy spać ale dopiero za dwa dni. Jest on jednak bardzo blisko farmy z której jechaliśmy traktorem i wiedzieliśmy, że bar jakiś jest więc i zagrzać się można.
Nie wiele oglądaliśmy później. Po pierwsze pogoda się pogarszała. A po drugie jednak wszystkie cieplejsze ciuchy musiały trochę przeschnąć. Tak więc po krótkiej przerwie w FossHotel ruszyliśmy do naszego hotelu na dzisiejszą noc. Hali Country Hotel - jest to chyba najgorszy hotel na tym wyjeździe. Nadal pokój przestronny, czysty itp ale widać małe braki jak np. fakt, że pokoje są w innym budynku a restauracja w innym i trzeba chodzić albo samochodem. Z nas się pewnie śmiali bo my samochodem na kolację pomimo, że idzie się 10 min ale tak to już jest jak się weźmie na Islandię letnie spodnie… za zimno, żeby je nosić i w deszczowy dzień chodzić po polu.
Przy kolacji nadal byliśmy w szoku gdzie to myśmy dziś byli, jak jechaliśmy i w ogóle, że tak można i takie coś istnieje. Jutro mamy w planach iść w góry. Zobaczymy jak pogoda się wyklaruje bo póki co średnio to widzę.
2024.07.16 Islandia (dzień 5)
Dzisiejszy dzień a szczególnie hike który zrobiliśmy był jednym z top 10 jak nie top 5 jakie w życiu przeszliśmy.
Chyba nie ma zdjęcia które odda całe piękno tego szlaku. To co było unikatowe to różnorodność krajobrazów. Szliśmy jakieś 10h i w ciagu tego czasu mieliśmy wszystko, wszystkie krajobrazy Islandii w jednym miejscu. Od wodospadów, po lodowce, kadery wulkanu, i piękne zielone góry jak z filmów.
Kojarzycie te momenty w filmach gdzie bohaterowie idą i idą i mijają jeden krajobraz (porę roku) za drugim? Na filmie wygląda to jakby szli miesiacami lub latami. My mieliśmy to samo w ciągu 10h i w ciągu jednego dnia.
“Spacer” zaczęliśmy spod hotelu. Na dzień dobry musieliśmy wspinać się 400 schodów do góry, na szczyt wodospadu Skogafoss. Ogólnie wodospady dużo lepiej podziwia się z dołu lub średniej wysokości a nie z góry. Jednak to tylko początek. Nawet jak ktoś nie ma czasu lub siły zrobić cały szlak który my zrobiliśmy to polecam przejść się godzinę i zobaczyć inne wodospady. Od Skogafoss biegnie dość łatwa trasa z wodospadami co kilkadziesiąt kroków. Podobno jest ich ponad 30.
Idąc w zdłuż wodospadów podnosiliśmy się delikatnie do góry i niestety weszliśmy w chmury. Tutaj, pomimo, że chmury to fajny klimat tajemniczości to niestety widoczność malała. A jak tu zrobić najbardziej krajobrazowy szlak jak nic nie widać.
Kierując się jednak podstawową zasadą, że w górach pogoda może zmienić się w minutę, szliśmy przed siebie.
Mijaliśmy trochę ludzi ale im dalej od Skogafoss tym mniej ich było na trasie. Doszliśmy do mostka. To około 1/4 trasy do góry. Mostek super zrobiony, solidny. Po przejsciu go krajobraz się momentalnie zmienił. Z pieknych zielonych terenów przeszliśmy na skaliste płaszczyzny.
Zaczęliśmy oddalać się od wodospadów i wchodziliśmy w dolinę między lodowcami. Tytaj była szeroka trasa, prawie droga.
W pewnym momencie zaczęło się przejaśniać i nudna kamienista droga stała się cudownym szlakiem otoczonym lodowcami. Szliśmy miedzy dwoma lodowcami i cały czas mieliśmy je po prawej i lewej stronie.
Tą kamienistą drogą doszliśmy do schroniska. Schronisko bardzo małe…pewnie nawet schroniskiem nie bardzo można je nazwać. Ale rozbić się koło niego wolno i pewnie co po niektórzy to robią.
Zrobiliśmy sobie małą przerwę i mentalnie przygotowywaliśmy się na kolejną zmianę terenu. Tym razem czekało nas zejście do doliny po śniegu, a potem po piachu ktory przykrywa lodowiec a potem po czarnym lodowcu. Lodowiec nie tylko był brudny ale też ze względu na działanie wulkanu był czarny. Tutaj ogień (lawa) mocno walczy z wodą (lodem). Aby przepłynąć dalej lawa musi stopić lód. Pewnie czasem lawa przegrywa i robi sie czarny lód albo popiół wulkanoczny miesza się z lodem.
Tak więc z krainy zielonych wodospadów, szarych kamienistych piargów weszliśmy w biało czarną krainę lodu i ognia.
Teren nie był łatwy bo do końca nie widziało się po czym się idzie. Czasem było twardo ale to wyglądało jakby piach / popiół z wulkanu przykrywał lodowiec. Czasem wpadało się w błoto. Pewnie tu lodowiec trochę bardziej się stopił. A czasem szło się po lodowcu. Na szczęście lodowiec jest chropowaty i nie slizgaliśmy się jak po lodowisku.
Czyli wodospady, wypalone, kamieniste piargi, sniegi i lodowce za nami…co dalej? Zanim dowiedzieliśmy się co dalej musieliśmy wyspinać się prawie po pionowej scianie, całej z piachu do góry. Już z dołu jak widziałam tą ścianę to miałam złe przeczucie, ale Darek uspokajał, że przecież jest szlak. Z dołu może i widać szlak, będąc na nim szło się prosto do góry starając się jak najmniej ześlizgiwać w dół. Bo na piachach i piargach to dwa kroki do góry i jeden w dół.
Po tej pionowej ścianie znów zmieniła się sceneria. Przed nami zrobiło się czarno. Wszystko pokrywał czarny, po wulkaniczny pył. Czasem pojawiały się płachty śniegu ale ogólnie to pustynia na maksa…tylko czarna pustynia.
Tu mniej więcej był szczyt. Choć jeszcze parę podejść mieliśmy bo ten szlak to nie proste wyjście na górę i zejście. Widoczność jednak byla rewelacyjna, chmury zostały w tyle i dole. Wygląda, że posówamy się szybciej niż one. I dobrze niech zostaną z tyłu za nami. Tu zrobiliśmy sobie przerwę. Przerwa z widokiem na lodowiec.
Po przerwie ruszyliśmy na płaskowyż. Rownina która przed nami była to jedna wielka czarna plama z białym paskiem. Islandia ma bardzo dużą ilość płaszczyzn bo kiedyś tu wszędzie były lodowce.
Po takich terenach lepiej idzie się śniegiem niż piaskiem. Piasek w dużej mierze to błoto a ponieważ pod nim jest lodowiec albo wietrzna zmarzlina to woda nie wsiąka i jest błotko. Tu było mega duże błoto
Po czarnych piaskach przyszła kolejna niespodzianka…
Szlak zaczął prowadzić skałami wulkanicznymi, ale takimi jeszcze świeżymi bo były ostre jak pumeks. Tu lepiej się nie potykać bo wylądowanie na takiej chropowatej i ostrej powierzchni nie jest fajne.
Jak już wspominałam na początku, zdjęcia nie do końca oddają klimat tego szlaku. Ale wyobraźcie sobie, że kiedyś tu był wulkan, wybuchł, lawa się rozlała a w kaderze wulkanu zostały skały i jedno wielkie pobojowisko. To właśnie te chropowate skały to kadera wulkanu. Czyli zeszliśmy pareset metrów w dół, przeszliśmy kaderę i znów musieliśmy wyjść te pareset metrów do góry.
Po pokonaniu kadery przyszedł czas na schodzenie. Oczywiście najpierw po piargach i piasku…natomiast widok jaki nam się ukazał to przerósł wszystkie oczekiwania, i tak…zdjecie tego nie odda. Jednak ludzkie oko jest dużo lepsze niż najlepsze obiektywy. No albo my nie umiemy robić zdjęć…
Schodzenie nie było łatwe bo w końcu ponad 4tys stóp (1200 m) wyszliśmy. Teraz musieliśmy prawie tyle samo zejść. Jednak widoki totalnie zajęły nasze myśli i nawet półki skalne czy linki w dół nie zrobiły na nas wrażenia. Czuliśmy się jakbyśmy przenieśli się do jakiejś bajkowej krainy.
To co zrobiło na nas wrażenie to kolejny płaskowyż. Tym razem równinę i szlak było idealnie widać z góry. Uważni czytelnicy mogą wypatrzyć ten szlak i to platau na pierwszym zdjęciu.
Tą równiną szliśmy około pół godziny. Ubywało kilometrów ale nie metrów. I znów po równie przyszła kolej na kolejną zmianę krajobrazu. Tym razem zielone skały, mech wulkaniczny albo inne małe roślinki.
Tu się super schodziło na dół. Łatwy, piękny szlak.
Zielone krajobrazy towarzyszyły nam dość długo. Oczywiście nic nie jest proste więc nadal czasem było do góry, czasem w dół. Czasem wąsko, czasem otwarte skały (kocie grzbiety) gdzie łatwiej było na czworaka przejść ale dla takich widoków robi się wszystko.
No a na sam koniec znaleźliśmy las. Na Islandii dawno temu Vikingowie wykarczowali wszystkie lasy a teraz ciężko posadzić bo jest wietrzna zmarzlina. A my jednak znaleźliśmy las. A co mnie zaskoczyła to polska flora. Były mlecze, dmuchawce, ale też inne trawiaste rośliny które przypominały mi zabawy pod blokiem.
Udało się, po 10h czyli tak jak myśleliśmy doszliśmy do Basar. Tu podobno ma po nas przyjechać autobus, ma być o 20:30….czyli mieliśmy jakieś 2h czekania. Woleliśmy czekać na mecie niż spieszyć się na szlaku. Pozatym do nas do Skogar dojeżdża tylko jeden autobus i ma 3 godziny odjazdu. Na 16:30 byśmy nie zdążyli więc 20:30 wydała się optymalna.
Basar to mini wioska biwakowa. Jest schronisko, pole namiotowe, no i jest sklep. A w sklepie Fanta, Pepsi, jakieś przekąski ale też mieli piwo. W takiej otoczce, po takim spacerku piwo smakuje wyśmienicie. Tak wyśmienicie, że zostaliśmy na dwa zanim zaczęliśmy obmyślać co dalej i gdzie właściwie przyjedzie autobus.
Basar nie jest duży. Wszystko jest w obrębie 30-50 metrów. Jest też cudownie położone wśród gór a nasz szlak jest tylko jedną z wielu opcji. Można tu dojechać ale trzeba mieć dobry samochód. Przekracza się parę rzek. Teren i fakt, że hike robiliśmy tylko w jedną stronę zdecydował, że wzięliśmy autobus spowrotem. Ale była też grupa Polaków którzy wzięli inny autobus w obie strony i sobie tak tylko przyjechali pochodzić po okolicy. Można i tak.
Przystanek autobusowy szybko znaleźliśmy, a przy przystanku wygodne, królewskie krzesła i stolik. Tak można czekać aż coś nas odbierze. Na szczęście odebrał o czasie.
Podróż autobusem trwała 1.5h. Myśleliśmy, że wykorzystamy to na małą drzemkę. Przejdziemy rzekę i padniemy. Stety, niestety, plan nie wypalił. Po pierwsze rzek było kilka więc obserwowaliśmy każdą jedną jak głębokie są. Nie były aż tak głębokie, Subaru by przejechało bo najgłębsze miały ok 30-40 cm i nie były rwące.
Po drugie było pięknie. Jak tu przespać taką drogę jak w około tak ślicznie. Znów zdjecia nie oddają piękna które nas otaczało więc musicie wierzyć nam na słowo.
Do hotelu dojechaliśmy planowo o 22 godzinie. O tej porze restauracja jest już zamknięta ale wcześniej dogadaliśmy się z załogą, że miskę zupy nam odgrzeją. Super bo my w sumie to tylko o jakiś prowizorycznych kanapkach w tortilli i paru batonach.
Pierwszy raz w życiu jedliśmy zupę z jagnięciny. Nie głupia, taka ich wersja rosołu. O ile my mieliśmy ugadaną kolację i byliśmy wdzięczni za każdą łyżkę ciepłej potrawy o tyle przyszła rodzinka i niedość, że załoga im zrobiła przysługę to oni jeszcze wybrzydzali, że chcą stolik z widokiem na wodospad. Masakra…
My w miarę szybko zjedliśmy co by załoga mogła zamknąć a tamci dalej siedzieli. Ja po kolacji i prysznicu padłam. Darek stwierdził, że 42,700 kroków które dziś zrobiliśmy to za mało i poszedł jeszcze pod wodospad obserwując “midnight sun”.
2024.07.15 Islandia (dzień 4)
Wczorajsze słoneczko było wisienką na torcie. Na Islandii to że będzie padać jest gwarantowane. Pytanie tylko jest kiedy. My mamy wycieczkę podzieloną na różne rejony ale wszystko na południu wyspy gdzie ogólnie pada więcej niż na północy. Co dwie noce będziemy sie przemieszczać do innego hotelu i co drugi dzień będziemy szli w góry. Miejmy nadzieję, że deszcz, jeśli w ogóle ma być będzie tylko w dni gdzie się przemieszczamy.
Dziś z gór wyjeżdżamy na Ring Road. Tu będzie więcej turystów ale to jest tylko kolejny powód, aby iść w góry i “zgubić” ich. Bo w góry się chodzi a nie robi się im zdjęć. Po tym wyjeździe to zdanie nabrało nowego znaczenia. W Islandii są takie przestrzenie, że patrząc gołym okiem trudno to ogarnąć. Obiektyw… zepsuje, on spłaszczy, przybliży i ogólnie to zdjęcie nie odda tego piękna, tego ogromu i tej wielkości. Dron… może tak, on uchwyci przestrzeń z góry ale zgubi szczegóły. I dlatego… w góry się chodzi a nie robi się im zdjęć.
Dziś po raz drugi z rzędu przywitało nas słoneczko. Wow… aż trzeba było szukać okularów przeciwsłonecznych.
W końcu mogliśmy zobaczyć jak dolina którą jechaliśmy dwa dni temu wygląda przy super widoczności. Robi wrażenie, góry, lodowce i pewnie też wulkany. Ciężko jest w Islandii poznać która góra to wulkan. Mniej więcej można obstawiać, ale ciężko powiedzieć który może wybuchnąć w ciągu kilkunastu lat a który już rozrabiał i teraz siedzi cicho.
Korzystając ze słońca zjechaliśmy po drodze nad jezioro Hvitarvatn. Już jadąc w góry chcieliśmy się tam zatrzymać ale zerowa widoczność zmieniła nasze plany. Tym razem pogoda utrzymała się i mogliśmy przespacerować się małą ale prawie prywatną plażą i oglądać lodowce po drugiej stronie jeziora. Byli ludzie którzy mieli jeszcze lepszy pomysł. Przyjechali z kajakami na dachu i zamierzali jeziorem podpłynąć pod lodowiec. To musi być dopiero fajne przeżycie. I to z zerową ilością ludzi. Oni sami i lodowiec.
My kajaków nie mieliśmy bo my z pływaniem trochę na bakier jesteśmy… więc pozostało nam przejście się po plaży i podziwianie lodowców w oddali.
Po plaży ruszyliśmy dalej w drogę. Dalej podziwialiśmy widoki i tylko wspominaliśmy, że parę dni temu była tu taka mgła, że nic człowiek nie widział. A teraz… cuda natury.
Zrobiliśmy pełne koło i znów byliśmy pod wodospadem Gullfoss. Zaparkowaliśmy i wyszliśmy z auta bo było piękne słoneczko. Nawet tęcza się zrobiła. Nie schodziliśmy jednak na dół tylko rzuciliśmy okiem i jeszcze raz piękno natury skusiło nas na pstryknięcie kolejnych zdjęć.
Z wodospadu Gullfoss do drogi numer 1 jest około 60 km, ale ponieważ asfalt zaczyna się właśnie przy wodospadzie Gullfoss to robi on za swoistą bramą do cywilizacji.
Odcinek drogi nr 1 z Reykiaviku do Diamond Beach znamy z wcześniejszego pobytu na tej wyspie. Jest to chyba najpopularniejszy odcinek bo jest blisko lotniska i ma wiele do zaoferowania. My jednak chcieliśmy odwiedzić nowe miejsca. Darek wynalazł rejon Dyrholaey gdzie można wyjść na klify i podziwiać czarne plaże z góry. Podobno można też tu zobaczyć ich słynne ptaki Puffins. My jakoś szczęścia do ptaków nie mieliśmy choć szczerze się przyznam, że byłam mało skupiona bo akurat wysiadając z auta dowiedziałam się, że dostałam bilety na mecz FC Barcelona z Real Madryt jak będą grać towarzyski mecz w New Jersey. Wygląda, że w końcu moje marzenie się spełni i zobaczę jakiś fajny mecz na żywo.
Żartuję. Bilety tylko trochę oderwały moją uwagę. Klify, skalne formacje w oddali robiły wrażenie. Islandia wydaje się taka mała a jednak jest taka duża. Człowiek przy ogromie tych gór, przestrzeni, lodowców itp jest niczym… jest tylko małym pudełkiem zapałek.
W końcu koło 18 dotarliśmy do kolejnego hotelu gdzie spędzimy dwie noce. Tym razem śpimy w średniej klasy hotelu w najbardziej turystycznym miejscu. Widok z tarasu restauracji jest prosto na wodospad Skogafoss.
W ciągu dnia jest tu pewnie tona ludzi. My zdecydowaliśmy się podejść pod wodospad dopiero po kolacji. Koło 10 w nocy nadal było jasno, żeby porobić zdjęcia a ludzi prawie w ogóle nie było. Zostali tylko nieliczni którzy śpią w naszym hotelu albo na pobliskim polu biwakowym.
Zdziwiłam się, że w tak turystycznym a jednocześnie pięknym miejscu można rozbijać namioty albo spać w samochodach. Pewnie po części jest to dozwolone ponieważ ze Skogar (tego miasteczka) aż do Bazar (po drugiej stronie gór) idzie szlak. My go planujemy zrobić jutro i zajmie nam prawdopodobnie około 10h w jedną stronę. Na nas ma czekać autobus ale pewnie wiele ludzi robi to kilka dni śpiąc w górach i stąd kamping na początku i na końcu trasy.
Ja wykorzystałam okazję, że ludzi było mało i mogłam się pobawić zdjęciami ze statywu z dłuższym czasem naświetlania. Takie oto są plusy mieszkania w centralnej lokalizacji.
2024.07.14 Islandia (dzień 3)
W końcu nadszedł nasz ulubiony dzień. Po paru dniach w podróży i przemieszczaniu się możemy ubrać górskie buty, zapiąć plecaki i wyruszyć na hike.
Na ten wyjazd mamy zaplanowane cztery duże hiki i parę mniejszych (takich do jednej godziny). Dzisiaj wyruszamy na Hveradalir. Jest to przepiękny geotermiczny obszar znajdujący się w sercu ośnieżonych gór Kerlingarfjoll
Nie było łatwo zaplanować szlaki na Islandii. Tu nie chodzi o to, że ich nie ma. Jest ich tyle, że nie wiadomo które wybrać. Prawie każdy hike jaki wybierzesz będzie ciekawy. Chodzi, o to żeby wybrać te najlepsze. Te, które zostaną w pamięci na wiele lat.
Dlatego podzieliliśmy Islandię na trzy strefy, bo ilość hików nas przerosła. Jeden ciekawszy od drugiego. W samym tym rejonie, w masywie Kerlingarfjoll jest ich wiele. Wybraliśmy Hveradalir ze względu na urozmaicony teren, w miarę łatwość dostępu i chcieliśmy uniknąć wspinania się na wysokie i ośnieżone szczyty. Nie znamy jeszcze środkowej Islandii na tyle, żeby z pewnością i bezpiecznie się tu przemieszczać. Mam nadzieję, że ten wyjazd nas nauczy i przygotuje do kolejnych, bardziej zaawansowanych wypraw. Po tych paru dniach na Islandii już wiemy, że będziemy tu często wracać.
Z naszej Highland base (wysokogórskiej bazy) w rejon Hveradalir prowadzą dwie drogi. Jedna to pieszy szlak, a druga to droga szutrowa którą możesz jechać samochodem. Oczywiście, że wybraliśmy szlak. Nie dość, że idziesz przepięknymi terenami, to jeszcze zwiedzasz znacznie większą część tych geotermicznych obszarów bez ludzi. Tak, od naszej bazy do Hveradalir nie spotkaliśmy nikogo. Pięknie, nie?
Pogoda wyglądała nawet obiecująco. Brak opadów, słońce przebijające się przez chmury i duży wiatr. Niestety nie wszystko może być idealne. Plusem letnich hików na Islandii jest brak nocy. Możesz wyjść kiedy chcesz, a na pewno zdążysz przed zmierzchem. Dlatego wyszliśmy dopiero o 9:30, po długim śniadaniu. Jedyne na co chcieliśmy zdążyć to na finał Euro 2024, ale to dopiero wieczorem.
Z naszej bazy do początku Hveradalir idzie się jakieś dwie godziny. Szlak jest łatwy, cały czas lekko do góry z coraz to piękniejszymi widokami.
Oczywiście po drodze mijamy parę innych szlaków, ale tak jak pisałem wcześniej, nikogo nie ma. Mi już w głowie rysuje się plan następnych wypadów tutaj i odkrywania kolejnych rejonów tych jakże ciekawych terenów.
Im wyżej tym ładniejsze widoki i oczywiście więcej śniegu. Wczoraj pytaliśmy się przewodniczki jakie są warunki śnieżne w górach. Powiedziano nam, że tam gdzie idziemy to nie potrzebujemy raków. Większość trasy jest wolna od śniegu i lodu.
Tak też było. Śnieg występował, ale na płaskich terenach i żadnej dodatkowej trakcji nie było potrzeby zakładać.
Natomiast coraz lepiej było widać masy lodowca Hofsjökull. Jest to trzeci pod względem wielkości lodowiec Islandii. Położony w środku wyspy i niestety mało dostępny dla zwykłych ludzi.
Po około dwóch godzinach weśliśmy do Hveradalir. Weszliśmy to może za łatwo powiedziane. Nie było tak łatwo ze względu na wielkie błota jakie tutaj występują. Zima tu trwa przez 8 miesięcy, więc wszystko jest zamarznięte. Wiosna to zaledwie parę tygodni. Szybko przychodzi lato, które jednak ma niskie temperatury na tej wysokości i nie zdąży roztopić gruntu. Woda nie ma gdzie uciekać i turysta wpada dosyć głęboko w błotko. Ogólnie to nie jest nic strasznego, ale mamy jeszcze prawie cały dzień przed nami i ciężko jest chodzić w mokrych butach.
Hveradalir jest to geotermiczny obszar otoczony wielokolorowymi skałami, ośnieżonymi szczytami, zielonym mchem i bulgocącymi zboczami gór. No po prostu bajka!
Pierwotny plan zakładał, że zrobimy tutaj takie wielkie paro-kilometrowe kółeczko i wrócimy do schroniska tym samym szlakiem. Plan nawet dobry, więc ruszyliśmy go wykonać.
Oczywiście jak tylko weszliśmy w Hveradalir to poczuliśmy jego zapach. Czytaj: siarka połączona z zapachem zepsutych jaj. Piękne, nie? Ponoć można się do tego przyzwyczaić. Na szczęście był duży wiatr i te lokalne zapachy szybko nam wywiewał.
Zaczęliśmy schodzić w dół. Podchodziliśmy bliżej głównych atrakcji, czyli geotermicznych źródeł. Nawet tak nie śmierdziało, pewnie nasze receptory zapachowe już się przyzwyczaiły do tych zapachów. Oczywiście im niżej tym bliżej parkingu i więcej ludzi.
Zeszliśmy na sam dół Hveradalir. Ze względu na dużą popularność tego rejonu i wielką ilość ludzi odwiedzających to miejsce park musiał zamontować ułatwienia dla turystów w postaci dużej ilości stopni na stromych odcinkach.
Są one bardzo przydatne. Ziemia, a bardziej glina była bardzo mokra czyli śliska. W dodatku strome podejścia lub zejścia byłyby niebezpieczne bez sztucznie zrobionych stopni. My przynajmniej mieliśmy dobre, górskie buty, ale duża część ludzi z parkingu niestety takiego obuwia nie miała.
Biegaliśmy tam po tym Hveradalir jak dzieci po sklepie z zabawkami. Co chwilę to inny widok, inne gorące źródełko, inny kolor skał….
Zaczęliśmy wracać w rejon naszej bazy, a tu problem. Nie ma mostu. Ostatnio były duże opady deszczu i most zerwało. Rzeka nie jest jakaś duża, tak może do kolan z szybkim nurtem. Nawet już planowaliśmy ściągać buty i próbować przejść gdy nagle pojawiła się osoba co próbuje naprawiać szlaki w tym rejonie. Zapytała nas gdzie chcemy iść. My, że do Highland base. Pani powiedziała, że jest jeszcze jeden szlak powrotny, koło kanionu. Mało uczęszczany, koło drogi, ale też z ładnymi widokami. Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Nowy szlak, nowe widoki… jak najbardziej.
Żeby tam się dostać, to trzeba wyjść na parking. Potem znaleźć jakieś kołki wbite w ziemię i iść za nimi. Na parkingu spotkałem moją nową zabawkę. Mam nadzieję, że kiedyś wyruszę taką w nieznane i odległe tereny gdzieś na naszej planecie. Sprawdziłem cenę i niestety jeszcze troszkę muszę uzbierać kasy i żonę do drugiej pracy wysłać.
Szlak znaleźliśmy i ruszyliśmy w dół. Niestety jest to mało uczęszczana ścieżka, bo nie było żadnych ludzkich śladów na ziemi ani kamieniach. Mało tego, większość tyczek już nie istniała i odnajdywanie szlaku nie należało do łatwych.
Natomiast widoki były super. Zarówno kanionu jak i w oddali lodowcu Hofsjökull. Szliśmy w dół, mniej więcej w kierunku naszej bazy. Teren był kamienisty, ale nawet nie błotnisty. Nie zapadaliśmy się w błoto. Drogę mieliśmy na horyzoncie, a nawet czasami pojawiały się wbite tyczki w ziemie wyznaczające nam kierunek marszu.
Pod samam koniec schodzenia, już prawie widać było naszą bazę pojawiła się góra, Ásgarðsfjall.
Tak ładnie wyglądała w promieniach zachodzącego słońca, że nie mogliśmy sobie odmówić jej zdobycia.
Nie była to jakaś wielka góra. Myślę, że wyszliśmy na nią w około 30 minut. Opłacało się, widoki na oba masywy lodowców były cudne. Taka wisienka na widokowym torcie na końcu dnia.
Ze szczytu szybciutko zbiegliśmy prosto do naszej bazy, a dokładnie do jego baru. Nic tak bardzo nie pragnęliśmy, jak ochłodzić się zimnym piwkiem na tarasie z widokiem na góry. Jak szybko pogoda w górach się zmienia to już wszyscy wiedzą. Tutaj chyba jeszcze szybciej. Usiedliśmy przy stoliku to było słońce. Za parę minut pojawiły się gęste chmury.
Chmury i zimno wygoniło nas do środka, ale to w sumie dobrze, bo zaczęli podawać kolacje.
Kolacje są tutaj podawane w formie bufetu. Ogólnie smaczne jedzenie i ładnie podane. Oczywiście jest wieprzowina, wołowina, łosoś i wiele innych dodatków. Jeść możesz ile chcesz. Jednak uważam, że cena jest za wysoka za kolacje. Ludzie, którzy tutaj przyjeżdżają nie mają innej możliwości tylko żywić się u nich. Ale tak jak Ilonka wcześniej pisała, na Islandii ogólnie wszystko jest drogie, więc o pieniądzach się tutaj nie rozmawia.
Przyszedł czas na mecz. Euro 2024, Hiszpania - Anglia. Sala barowa szybko się wypełniła i każdy kibic zasiadł żeby kibicować swojej drużynie, albo tak jak my, oglądać dobrą piłkę.
Po kolacji i meczu wróciliśmy do pokoju odpoczywać. Zanim poszliśmy spać to zaciekawiła mnie ilość ludzi tak o godzinie 23 albo nawet o północy chodzących na zewnątrz. Nie było ciemno, taka lekka szarówka. Ludzie chodzili tak trochę bez sensu. Plątali się to z jednej części resortu na drugą. Pewnie nie mogli spać. Mimo północy to dalej było w miarę jasno. My zasłoniliśmy grube kotary w oknie, wyłączyliśmy ogrzewanie, weszliśmy pod grube kołdry i szybko zasnęliśmy po długim i wyczerpującym dniu.
2024.07.13 Islandia (dzień 2)
Kotary przeciw świetlne spisały się dobrze. Nawet nie wiedziałam, która jest godzina jak zadzwonił budzik. Po otworzeniu oczu a potem kotar wolałam jednak wrócić do krainy snów. Bo po co w sobotę tak wcześnie wstawać zwłaszcza, że za oknem pada. Darek jednak przygotował dzień pełen wrażeń i trzeba było po śniadaniu zbierać się w drogę.
Dziś śpimy w Highland Base Kerlingarfjoll. Kerlingarfjoll to rejon górski pełen geotermalnych źródeł i przepięknych szlaków. Dziś w góry nie pójdziemy ale śpimy w hotelu który jest na początku naszego szlaku więc już pewnie dziś zobaczymy piękne widoki.
Dzisiejszy dzień można podsumować “o ładnie, zatrzymaj się”, szybkie wyskoczenie z auta, pstryk zdjęcie i znów do auta bo zimno, bo wieje, bo pada deszcz.
Zanim jednak opuściliśmy Reykjavik, zrobiliśmy zakupy. Jedzenie ogólnie mamy w hotelach ale piwko, przekąski w góry, woda, powerrade na własną rękę trzeba kupić. Sklep spożywczy jak to sklep spożywczy, znajdziesz na każdym kroku. Z monopolowym jest gorzej. Tutaj piwo można kupić tylko w sklepach monopolowych Vinbudin. Są to sklepy państwowe. W zwykłym supermarkecie można kupić piwo ale tylko do 2.25%, może troszkę więcej ale 2,25% widzieliśmy najwyżej. Tak więc odwiedziny w Vinbudin musiały być…a tam Żywiec, Łomża, Soplica itp. kolejny dowód, że Polaków tu multum… Skoro polskie produkty są w cenie to szkoda, że nie mieli Delicji w supermarkecie.
Do pokonania mamy 226 km. Na takim odcinku w tak pięknym kraju nie ma możliwości nie zobaczenia czegoś ładnego. Sama trasa jest piękna. Z jednej strony góry, lodowce, z drugiej przestrzenie lawy i ocean. Bardzo duża część turystów ogranicza się tylko do przejechania Ring Road, czyli głównej drogi w około całej wyspy. My dość szybko zjechaliśmy na mniej popularne drogi ale nadal asfaltowe. Jak asfaltowe to oczywiście turystyczne, ale Darka ciągnęło do żwiru więc nawet z asfaltowej drogi znalazł coś w bok i takim oto sposobem odkrywaliśmy nowe zakamarki wyspy.
I takim oto sposobem zajechaliśmy do resortu narciarskiego. Co prawda już zamkniętego ale zobaczenie jakie mają trasy i górki kusiło. Niestety chmury zamknęły też góry więc zobaczyliśmy tylko bazę i parę dolnych wyciągów. Chyba nie jest to największy resort narciarski w tym kraju. Choć nigdy nie wiadomo bo w sumie Islandia nie słynie za bardzo z nart.
Prawdziwa Islandzka pogoda towarzyszyła nam przez większość drogi. Deszcze, chmurki… ale nawet to ma swój urok. Po pierwsze mgła/chmury nadają większej tajemniczości temu krajobrazowi, po drugie bez opadów deszczu Islandia nie byłaby tak zielona. Tutaj okres wegetacji jest dość krótki, ze względu na długie zimy więc rośliny muszą rosnąć w przyspieszonym tempie, żeby znów zwierzątka miały co jeść.
Im bardziej oddaliliśmy się od oceanu tym mniej padało a nawet jakieś słoneczko wychodziło. Poza małymi przystankami tu i tam mieliśmy zaplanowany jeden większy przystanek przy wodospadzie Gullfoss. Jest to jedna z topowych atrakcji na Islandii, zwłaszcza wśród ludzi z ograniczonym czasem (tylko 1.5h od Reykjavik’u). Gullfoss znaczy Złoty Wodospad i nie jest tak nazwany tylko dlatego, że jest piękny ale ze względu na połysk wody która czasem przybiera kolor złotawy, efekt osadu z pobliskiego lodowca.
Wodospad Gullfoss położony jest na rzece Hvita i ma 175 m (575 ft) szerokości. Nie jest on najwyższy (32 m / 105 ft). Ale nie w tym jego piękno. Jego piękno jest właśnie w szerokości i ogólnie położeniu w przepięknej dolinie.
Oczywiście ludzi tłum ale porobili fajne schodki, deptaki i platformy widokowe więc jakoś się ten tłum rozchodzi. Do tego wodospad pryska na prawo i lewo więc blisko wodospadu ciężko jest przebywać przez dłuższy czas. My mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe ale spodni przeciwdeszczowych nie ubieraliśmy. Niektórzy to full ubranie, to dopiero są przygotowani turyści.
Zdziwiło mnie, że cała atrakcja, włącznie z parkingiem jest bezpłatna. W sumie natura powinna być bezpłatnie dostępna dla każdego. Pewnie dlatego przy wodospadzie jest bardzo duży sklep z pamiątkami i ciuchami, żeby ktoś mógł na tym zarobić. A zarobić można bo barzo łatwo rozkojarzyć tu turystę. Spontaniczne zakupy w kraju w którym wszystkie ceny są w tysiącach nie jest najlepszym pomysłem. Tutaj 10,000 Koron Islandzkich to około $70, więc zrób tą samą matematykę jak na kupisz pamiątek, usłyszysz 50,000 i masz parę sekund na reakcję. Pewnie większość wyciągnie kartę, zapłaci a potem w domu jak sprawdzi ile naprawdę zapłacili to się załamie. No ale cóż wakacje w końcu są raz w roku. My spontanicznych zakupów nie robimy więc na nas nie zarobili.
Wodospad jest ostatnią atrakcją na drodze dopuszczonej dla wszystkich aut. Po wodospadzie droga idzie dalej w ciekawsze i piękniejsze tereny ale tylko samochody z napędem 4x4 i z wypożyczalni które pozwalają mogą dalej jechać.
Droga F35 która potem przejdzie w F347 już nie ma asfaltu tylko żwir, droga jest “international” to znaczy, że jedziesz po tej stronie po której ci pasuje, po której lepiej omijać się dziury i kałuże. Choć czasem nie warto omijać tych kałuż tylko trzeba po prostu w nie wjechać. Obiecywali, że trzeba będzie przejechać jakąś małą rzeczkę, ale niestety obiecanki cacanki. Darek się nastawiał, żeby wypróbować Subaru ale wszędzie porobili mostki. Może to i lepiej.
Na tej drodze już jest stosunkowo mały ruch. Nadal było trochę samochodów, zwłaszcza wracających z gór, ale to nic w porównaniu z dość mocno uczęszczanymi drogami asfaltowymi.
Najpierw widzieliśmy drogę, otaczające ją płaszczyzny lub mniejsze pagórki. Wtedy wyobrażaliśmy sobie góry które nas otaczają. Potem nawet tego nie widzieliśmy, wjechaliśmy w takie mleko, że trzeba było uważać na niewidzialne owce. Niewidzialne owce (albo co kolejek się pasie w danym rejonie) to określenie zwierząt które wychodzą na drogę we mgle. One nie mają świateł przeciwmgielnych więc często jak się je zobaczy to może być za późno.
Po mleku znów trochę widzieliśmy ale gór w tle nadal brak. A Darek obiecywał, że otoczeni jesteśmy lodowcami… a tu nie było lodowców. Dopiero jakieś 30-45 minut od końca naszej podróży zobaczyliśmy góry, lodowce, i… rowerzystów.
Na Islandii spotyka się dużo rowerzystów, ale nie takich jednodniowych, na rowerze mają torby a w nich śpiwory, namioty itp. Na Instagramie śledzimy gościa Chris Burkard. Świetny człowiek jeśli szukacie inspiracji. Rok czy dwa lata temu przejechał całą Islandię na rowerze. Nie jest to łatwy wyczyn bo trasa czasami idzie piaskami a czasami skalistymi szlakami. Ja tam jednak wolę samochód bo jazda w takim deszczu a potem spanie pod namiotem nie jest najprzyjemniejsza. Wiadomo, najważniejsze, żeby śpiwór był suchy. W każdym razie podziw dla każdego rowerzysty w Islandii. Tu pogoda nie jest rowerowa na pewno.
Na sam koniec spotkała nas niespodzianka w postaci bardzo fajnego wodospadu. Zdecydowanie mniejszy niż Gullfoss ale cały dla nas.
Koło godziny 18 dojechaliśmy w końcu do naszej bazy. Nieźle to wygląda. Pośrodku niczego, u podnóża gór wybudowali nie najgorszy hotel. Są tu też małe domki kempingowe i pole namiotowe. Część ludzi śpi też w autach. Dobrze zrobiony bus może też tu wyjechać a i spać w nim można itp. Tak że ludzi troszkę po okolicy się kręciło. Nasze okno wychodziło akurat na ten kamping więc mogliśmy poobserwować lokalnych turystów. Choć pewnie i byli turyści spoza Islandii którzy wynajęli kampera, przywieźli rower albo/i namiot i przyjechali tu… nie najgorszy hotel pod gwiazdami, tylko gwiazd nie zobaczą bo tu białe noce. Ja jednak wolę w ciepełku grzać się z Hot Toddy. Barman stwierdził, że w menu nie mają drinków na ciepło ale mi zrobi. Dla nich może to lato ale mi tam zimno było po tym wyskakiwaniu i wskakiwaniu do auta.
Wieczór minął nam spokojnie. Kolacja, ogarnięcie się, popisanie bloga itp. Jutro czeka nas hike. Niby nie duży bo ludzie ogólnie robią to w 4-6h ale coś czuję, że będzie pięknie i nam zejdzie więcej. Robienie zdjęć zajmuje trochę czasu ale jak tu nie nacieszyć się takimi widokami i je uwiecznić. Miejmy tylko nadzieję, że pogoda i widoczność dopiszą.