Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.11.27-28 Cadaques & Barcelona, ES (dzień 4-5)
Ale się wyspaliśmy, cisza, spokój, ciepłe łóżeczko... nie żebyśmy narzekali na hotel w Barcelonie. Tam też było wygodnie. Obudzenie się jednak na wsi ma swoje uroki. Po obudzeniu można wyjść przed domek (w naszym przypadku przed pokój) i zaciągnąć się świerzym porannym powietrzem.
Jak już pisałam wczoraj śpimy w winiarni. Pierwsze pytanie, które zostało nam zadane zaraz po miłym dzień dobry brzmiało czy chcemy śniadanie na zewnątrz czy w środku. O ile poranne słoneczko kusiło, żeby zjeść śniadanie na trawce o tyle temperatura mówiła, że lepiej nie. My jakoś nie pomyśleliśmy, żeby wziąć na ten wyjazd kurtki puchowe. A ludzie rano chodzili w takich. Tak więc śniadanie zostało podane w przytulnej jadalni, troszkę jakby piwniczce.
Każdy stolik indywidualnie dostawał cieplutki chlebek i croissanty prosto z pieca. Do tego oczywiście pełno innych rzeczy. A po śniadanku przyszedł czas na Darka służbowe śniadanko.
Gostek jak się dowiedział, że z Darkiem da się pogadać o winach to nas oprowadził, zdradził tajniki jak robią wino i otworzył chyba z 10 butelek żebyśmy popróbowali. Tak, był tam kubełek i wino było systematycznie wylewane po wypłukaniu nim kubków smakowych.
Moja wiedza o winach jest bardzo słaba ale z każdą wycieczką uczę się czegoś nowego. Tak więc tym razem nauczyłam się, że wino może być leżakowane na dachu. Wczoraj myślałam, że te baniaki z winem to dekoracja ale okazało się, że oni tak leżakują wino które pod wpływem słońca i zmieniających się temperatur kształtuje swój smak.
Drugą ciekawostką było robienie Vermutu. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym alkoholem i jego produkcją. Dopiero dziś dowiedziałam się, że jest to trochę jak co kucharz miał pod ręką albo powinnam bardziej powiedzieć co ogrodnik miał w ogródku. Do produkcji Vermutu używa się takich ziół jakie akurat rosną, dlatego zawsze jest inny i nie powtarzalny.
Pochodziliśmy trochę po parceli i jak zawsze się zastanawialiśmy, czy takie życie na odludziu by nam odpowiadało. Chyba jesteśmy jednak mieszczuchami bo zawsze wtedy stwierdzamy, że dzień-dwa to tak ale dłużej to już ciężko.
Koło 11 ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzisiaj wielki dzień, mecz Hiszpania-Niemcy i na pewno będziemy chcieli to oglądać. Tak więc niby czasu mieliśmy trochę ale też nie chcieliśmy za późno wracać do Barcelony. Dziś postanowiliśmy tylko odwiedzić Montserrat.
Montserrat to pasmo górskie w Katalonii. Szczyty tam przekraczają 1200 m (4000 ft). My pojechaliśmy tam głównie ze względu na klasztor, Opactwo Matki Bożej w Montserrat. Jest to klasztor w skałach. Z początku może się wydawać, że przypomina Meteory w Grecji ale ten jest dużo większy i mniej schowany. Słynie on z przechowywanej tam rzeźby Czarnej Madonny. Dla ludzi mniej wtajemniczonych w religię, klasztor ten może kojarzyć się z książki Dana Browna, Początek. To właśnie tu dzieje się akcja otwierająca książkę (pierwszy rozdział).
Ja książki nie czytałam więc o fakcie, że ma powiązanie z tym miejscem dowiedziałam się jak podsłuchałam jakiegoś przewodnika. Klasztorem i muzeum też jakoś nie byliśmy zainteresowani. Bardziej nas interesowały widoki i górki.
Jak to bywa w takich miejscach „loża szyderców” musi być użyta. Jednak naprawdę różne wynalazki są na tym świecie. Montserrat jest jedną z większych atrakcji, a że dziś jest niedziela to jest dość dużo turystów. Mają jednak dobrze rozwiązany parking więc wszystko idzie w miarę gładko. Oczywiście znalazł się jakiś wynalazek który musiał być pierwszy i wcisnął się przed Darka na chama. Tylko potem myśmy zaparkowali a on dalej szukał miejsca... Haha... naprawdę.
No nic, pośmialiśmy się, żal się nam zrobiło gościa ale poszliśmy w kierunku centralnego placu, jeśli tak można to nazwać. Montserrat jest to kompleks budynków, częściowo zrobiony pod turystów (czyt. Sklepy z pamiątkami) w głównej jednak mierze jest to klasztor Benedyktynów. My zobaczyliśmy ludzi na skałach na górze a potem kolejkę która ich tam wywozi. Tak więc olaliśmy sklepy z pamiątkami i ruszyliśmy do kasy. Mieliśmy nadzieję, że z góry będzie super widok na klasztor.
Widok był z kolejki ale niestety nie z góry. Rzeczywiście klasztor jest schowany, żeby nie był łatwo dostrzegalny przez wroga. Ze szczytu kolejki jest parę szlaków. My kupiliśmy bilety powrotne ale stwierdziliśmy, że w sumie to może zejdziemy bo to tylko 30 minut a mogą być fajne widoki. I takim oto sposobem ruszyliśmy na dół.
Fajna miejscówka. Tak schodziliśmy a tu non-stop było jakieś odbicie w bok na inny szlak. Widać, że można tu całkiem fajnie pochodzić. Pewnie Montserrat nie jest tylko destynacją turystyczną ale lokalni też tu przyjeżdżają na hiki. Troszkę czasu nam tu zeszło. Jak już szliśmy na parking to robiło się coraz chłodniej i pomału słońce zabierało się do zachodu. A przed nami trochę ponad godzina do wypożyczalni a potem metro do hotelu.
W mieście samochodu nie opłaca się mieć dlatego po zakończonej wycieczce pojechaliśmy prosto do wypożyczalni, zostawiliśmy auto i metrem szybko na naszą kochaną stację La Rambla - Pl Catalunya. Stacja jest „ukochana” bo wysiada się w ulu. Tu jest jakieś skrzyżowanie wszystkiego i ludzi jest jak pszczół w ulu.
Tym razem nie śpimy w Marriocie. Ale mamy hotel w sumie nie daleko naszego wcześniejszego więc przynajmniej dzielnica jest ta sama. Ostatnią noc śpimy w hotelu Ohla Barcelona. Okazało się, że na hotels.com też mam jakieś punkty które trzeba zużyć do końca roku. No więc zdradziliśmy chwilowo Marriotta i wybraliśmy lokalny, butikowy hotelik ale do tego jaki fajny.
Na dzień dobry pan zabrał nas na lobby na 0.5 piętra. Tak, recepcję mają dokładnie w połowie piętra. W sumie to nie wiem czemu tak. Jak tylko wysiedliśmy z windy to padło pytanie czy byśmy nie chcieli Cava. Powitalny drink jak zawsze jest mile widziany. Muszę też przyznać, że już bardzo dawno nie siedziałam przy check-in. Tak więc sobie siedzieliśmy popijając Cava, pani wpisywała nasze dane a Darek zadał krytyczne pytanie koledze z obsługi. Gdzie tu najlepiej oglądać mecz.
Gostek polecił nam jakiś bar... wytłumaczył nam żeby skręcić w lewo jak się wyjdzie z hotelu. Super, plan mamy. Tylko po 30 minutach w hotelu jak wyszliśmy z hotelu i skręciliśmy w lewo to obje z Darkiem zadaliśmy sobie pytanie, ale właściwie jak się ten bar nazywał... Nazywał się The George Payne Irish Pub i przy podpowiedzi pana Google udało nam się szybko tam trafić.
No i się zaczęło... Amerykanin w irlandzkim barze w czasie mundialu. Było ciekawie. Na dzień dobry okazało się, że trzeba zapłacić wejściówkę. Pierwsza reakcja.... ale czemu jak mam płacić za wejście do baru, druga.. aaa to tylko 2 EUR za osobę. A to spoko. No i podobno to idzie do pracowników. Pod koniec nocy zastanawialiśmy się co tak mało bo kelnerzy nie mieli łatwo a napiwków tu nikt chyba nie zostawiał.
Drugie zdziwienie było... ops. My jesteśmy na meczu Chorwacja – Canada a tu nie ma już wolnych miejsc. Eeee... pójdą sobie, pomyśleliśmy. Gdzie tam. Nikt nigdzie nie poszedł a ludzi jeszcze przybyło. Tak więc przykleiliśmy się do baru, żeby mieć swój własny kąt i łatwość zamawiania piwa i podeszliśmy do tego jak amerykanie. Będziemy dawać dobre napiwki to dadzą nam stolik albo przynajmniej pozwolą nam postawić stołek przy barze. Niestety... to nie Ameryka i przy barze nie można siedzieć, o stoliku zapomnij. Potem zaczęliśmy współpracować z kelnerami odbierając od nich brudne kufle to przynajmniej nas spod baru nie wyrzucili i mogliśmy w kąciku z dobrym widokiem na telewizory oglądnąć mecz.
Było super jak cały bar kibicował i każdy wpatrzony w telewizor śledził mecz. Zdziwiliśmy się tylko jak dużo niemieckich kibiców było. Nie mieli najlepszych min ale jak to się mówi, piłka zbliża więc wszyscy mieli dobrą zabawę.
Po meczu stwierdziliśmy, że pasuje wreście coś zjeść. Wcześniej priorytezowaliśmy mecz a nie kolację ale głód i nas dopadł. Nie bardzo mieliśmy plan więc wróciliśmy pod hotel i się okazało, że zaraz obok jest całkiem fajne miejsce z tapas. Tak więc przy szynce bellota pożegnaliśmy Barcelonę.
Szkoda, że nie spędziliśmy tu więcej czasu. Oj jak bardzo się stęskniliśmy za Europą. Ma ona coś w sobie. Na drugi dzień obudził nas radosny sms. Nasz samolot jest opóźniony. Normalnie nie jest to fajna wiadomość ale jak jesteś jeszcze w łóżku i dostajesz nagle pół godziny dodatkowego snu to jest to piękne.
Rok się może jeszcze nie skończył ale były to najlepsze wakacje w tym roku. Tak jakoś się poskładało, że mało wakacji mieliśmy międzynarodowych a Barcelona swoją magią, baśniową architekturą, pysznym jedzeniem, no i niesamowitymi kibicami skradła nasze serce. To był intensywny ale piękny wyjazd, tak intensywny, że na lotnisku w lounge była herbatka i polski pączek. Dość piwa na jakiś czas...
2022.11.26 Barcelona i Cadaques, ES (dzień 3)
Udało się, mamy autko. Nawet nie sprawdzali za bardzo międzynarodowego prawa jazdy. Wczoraj je wyrobiliśmy online, potem hotel nam wydrukował, machnęliśmy panu w wypożyczalni przed nosem wydrukowanymi kartkami i dostaliśmy kluczyki. Ale do czego…do czegoś co nazywa się Cupra i ma biegi … a pan mówił, że daje Darkowi lepsze auto za lojalność.
Darek sam, nie przymuszony zgodził się na biegówkę. Stwierdził, że trzeba ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy. Jednego tylko nie przewidział…że będzie musiał jeździć po wąskich, górskich uliczkach i to jeszcze ze światłami, pieszymi, śmieciarkami i innymi atrakcjami.
Dziś wyjeżdżamy z Barcelony. Jeszcze tu wrócimy na jedną noc ale z soboty na niedzielę postanowiliśmy gdzieś wyjechać poza miasto. Myśleliśmy o Valencji, Gironie ale docelowo padło na Cadaques. Planując Barcelonę natknęłam się na stwierdzenie, że Cadaques jest jednym z najładniejszych morskich miasteczek. Na zdjęciach wyglądało fajnie…więc czemu nie olać wąskich uliczek Girony i Valencji i pojechać bardziej na północ.
Tak tu też były wąskie uliczki ale przynajmniej znalazłam nam nocleg w winiarni do ktorej dojazd nie wyglądał źle i która ma dedykowany parking. Nie może jednak w życiu być łatwo i zanim wyjechaliśmy na autostradę to swoje na krętych uliczkach trzeba było przeżyć.
Tibidabo a dokładnie katedra tam była naszym celem. Na obrzeżach miasta Barcelona jest wzgórze (pewnie nie jedno) które my znaliśmy przez kościół Cumbre del Tibidabo. Podobno Tibidabo jest najwyższym wzniesieniem w Barcelonie (512 m / 1680 ft). Wyjeżdżając na te pięćset metrów, biegówką, Darek miał czasami ochotę wysiąść i zostawić auto. Przyznaję, nie była to przyjemna droga z tymi wszystkimi pieszymi chodzącymi jak im się podoba, rowerzystami i śmieciarkami zatrzymującymi się w najmniej odpowiednich momentach. Ale dzielnie wyjechaliśmy na górę i co… i zdziwienie. Duży parking - to akurat plus, i mega kolejka do kasy. Próbujemy się doczytać czy to aby na pewno kolejka po bilety do kościoła ale tam coś pisze, że $35… hmm… trochę dużo jak na kościół. Olaliśmy więc kolejkę i stwierdziliśmy, że podejdziemy jak najdalej się da.
I dało się, podeszliśmy pod kościół, na kościół (schody i mury otaczające) i do kościóla. I wszsytko za darmo. To po co ta kolejka? Do parku rozrywki. Zaraz przy kościele zrobili park z mnóstwem karuzel i innych atrakcji. Jest to najstarszy park rozrywki w hiszpani i jeden z najstarszych w Europie. Wow… no widok jest fajny, ale żeby wyjeżdżać tu po tych krętych drogach to trochę nie fajnie.
Kościół Serca Jezusowego na Tibidabo powstał z początkiem XX wieku (budowa od 1902 do 1961). Ciekawostką jest, że do pomysłu powstania tu kościoła katolickiego przyczyniły się plotki, że protestanci chcą wybudować tu swój kościół plus hotel i kasyno. To zmobilizowało katolików to wykupienia ziemi i stworzenia kościoła.
Budowla ładna, jak zawsze podziwiałam ogrom pracy który został w jej budowę włożony. Na pewno nie było łatwo wywieź tu wszystkie materiały budowlane i narzędzia. Kościół składa się z górnej i dolnej części. W każdej jest ołtarz, nawa itp ale dolna jest zdecydowanie bardziej wystawna.
Można też wyjechać na wieżę i podziwiać widok ale my i tak mieliśmy całkiem fajny widok więc już wyżej nie wyjeżdżaliśmy.
Kościół zaliczony, karuzele nie… ale to na własne życzenie zostało ominięte więc czas w drogę bardziej na północ. Do przejechania mieliśmy 170 km czyli około 105 mil. Niby nie dużo, ale Darek już mi nie wierzył i tylko wypatrywał ile mamy do autostrady. Na szczęście nie było źle i dość szybko wjechaliśmy na autostradę AP7 którą przejechaliśmy większość odległości.
Pod koniec zaczęło się ciekawie ale że nie było dużo świateł ani innych aut na drodze to nie było tak źle i mogliśmy podziwiać widoki a nie stresować się, że potrącimy jakiegoś rowerzystę.
Oficjalnie byliśmy na Costa Brava. Pamiętam jak pod koniec lat 90-tych Costa Brava to było wielkie wow dla Polaków. Powiedzenie, że spędzało się wakacje na Costa Brava to były jakieś egzotyczne wakacje dla bogaczy. Przynajmniej tak mi zapadła ta nazwa w pamięć. Spodziewałam się samych kurortów przy plaży a tu w zamian dostałam pagórki, skaliste wybrzeża i nie da się zaprzeczyć całkiem fajne widoki.
Śpimy w winiarni Sa Perafita. Jeśli kiedyś będziecie w okolicy to polecamy. Naprawdę cudowna miejscówka. Super pokoje, blisko do Cadaques i ogólnie super sielanka. Z tym blisko do Cadaques to jest kwestia sporna. Teraz mieliśmy jakieś 6-8 minut samochodem. W lecie jednak można stać nawet godzinami. Cadaques nie wpuszcza do miasta więcej ludzi i samochodów niż się zmieści na parkingu. Tak więc czasem trzeba czekać. Można też nocować w Sa Perafita i na nogach się przejść do miasta (ok 45-60 min).
My zdecydowaliśmy się na samochód bo przecież na mecz trzeba było zdążyć. Dziś Polska z Arabią Saudyjską gra. To już muszą wygrać… coś w końcu muszą wygrać.
Z tym meczem jednak nie było łatwo. Pojechaliśmy do miasteczka i mieliśmy nadzieję, że przecież wejdziemy do pierwszego lepszego baru i będą telewizory. Ehhh… to amerykańskie podejście do życia. Jak bardzo się zdziwiliśmy jak tu chodziliśmy od baru do baru a telewizora nie ma. Fakt faktem większość miejsc to restauracje, pizzerie itp ale i tak się zdziwiliśmy, że nie puszczają. W końcu weszliśmy do jakiejś restauracji co barman mówił po angielsku. Pytam się go więc o TV i o mecz a on mówi, że ogólnie by włączył ale ktoś akurat tam siedzi przy stoliku więc nie włączy ale jak coś to jest taka knajpa Casino i tam powinni puszczać mecze.
Zawróciliśmy szybko na pięcie i ruszyliśmy w kierunku kasyna. Jak się okazało to była zwykła knajpa, dość duża sala, telewizorów trochę, puszczali mecze i co najważniejsze mieli najtańsze piwo jakie od lat piliśmy. Piwo poniżej $2.5. I to całkiem niezłe. Zwykły hiszpański lager ale za dwa piwa zapłaciłam 4.60 EUR. Wow… to takie ceny jeszcze istnieją.
Widać, że dobrze kibicowaliśmy bo polska wygrała 2:0. No i widzieliśmy sławetny gol Lewandowskiego - jego pierwszy w mistrzostwach świata. Aż dziwne, że tyle kopie piłkę i dopiero pierwszy raz udało mu się zdobyć gol na mistrzostwach.
Po meczu ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Nie jest to duże miasteczko więc zwiedzania za dużo nie ma ale chciałam podejść pod dom Salvador’a Dali. Jeśli dobrze się orientuję to tu Salvador mieszkał do końca swoich dni. Dzielił on swój czas pomiędzy Stanami, Francją i Hiszpanią ale jak przystało na Hiszpana, uwielbiał on mieszkać w tej części świata. Co nie do końca było popierane przez innych artystów (między innymi Pablo Picasso) którzy to byli przeciwni polityce Franco i nie wiele chcieli mieć wspólnego z Hiszpanią.
Pod dom nie było łatwo dojść. Przez jakieś remonty musieliśmy się przeciskać pod siatkami i innymi przeszkodami ale, że każdy tak szedł to my też podążaliśmy za stadem. Domu nie wiele widzieliśmy, ale widok z podwórka miał super.
Cadaques nam się spodobało. Bardzo fajne nadmorskie miasteczko. Pełno małych sklepików, restauracji, bulwar nad wodą i łódeczki pływające po zatoce. My pobyt w miasteczku zakończyliśmy na pizzy. Dużo miejsc było już zamkniętych i zdecydowanie widać było, że jesteśmy po sezonie. Nam to akurat pasuje. Mniej tłumów, tańsze ceny i ogólnie jakoś tak przyjemniej.
Dzień natomiast zakończyliśmy na meczu Argentyna - Meksyk. Też bardzo ciekawy mecz. Niestety w spanie w winiarni ma też swoje negatywne uroki, nie ma tu baru gdzie można oglądnąć mecz. Ale to nic. My sobie bar sami zrobiliśmy. Laptop, piwko z lodówki i wszystko można.
Wygrała Argentyna… czas do spania. Ciekawe czy jutro obudzą nas koguty. W końcu na wsi jesteśmy. W koguty wątpię ale na pewno to będzie spokojna i cicha noc.
2022.11.25 Barcelona, ES (dzień 2)
Kolejny dzień w raju... bo dla mnie to jest raj. Uwielbiamy europejskie miasta i tak bardzo się za nimi stęskniliśmy. Poza Amsterdamem, który odwiedziliśmy przelotem w sierpniu nie zwiedzaliśmy Europy przez ponad 3 lata. Ostatni raz byliśmy w Pradze w 2019 roku. Dlatego ta wycieczka jest taka wyjątkowa. Jest dowodem, że z COVIDem trzeba żyć i nie rezygnować z przyjemności.
Odstukać udało nam się nie mieć dziś jet-laga i nie było pobudki o 4 nad ranem. Te drzemki po wylądowaniu na dobre nam wychodzą i stwierdzam, że trzeba zmienić strategię. Dawniej jak byłam młoda to na siłę próbowałam przetrwać dzień żeby się przestawić. Często jednak wtedy kończyłam z jet-lagiem i pobudki o 4 nad ranem, albo zasypianie koło 6 rano było standardem. Teraz z drzemką w ciągu dnia przestawienie się jest dużo łatwiejsze.
Dzień zaczęliśmy od pysznego hotelowego śniadania. Dobrze jest być platinium bo wtedy śniadanka ma się za darmo i można w papućkach zejść na poranną kawę i świeżo wyciskany soczek. Darek standardowo poszedł w omlet a ja standardowo w wynalazki. I bardziej nie wiem co to za jedzenie to tym bardziej jestem chętna żeby spróbować. No chyba, że wygląda mało apetycznie albo jeszcze chodzi po talerzu. Wtedy i ja zamówię omlet.
Dzisiaj zwiedzania ciąg dalszy. Zaczynamy od Park Guell. Park Gudiego jak potocznie każdy go zna jest prywatnym parkiem w którym można spędzić godziny podziwiając wiszące tarasy, przejścia, alejki, tarasy, fontanny no i papugi.
My do parku podjechaliśmy metrem. Wczoraj za bardzo metra nie używaliśmy ale dziś stwierdziliśmy, że w sumie czemu nie. Na nogach mielibyśmy około 1.5h w każdą stronę więc metro wydało się rozsądnym pomysłem. I tak już zostało. Polubiliśmy metro Barcelońskie. Jest szybkie, można na nim polegać i w cenie metra nowojorskiego. Ma mniej linii i mniejszą sieć ale z czym tu porównywać. Nowy Jork ma metro z największą ilością stacji a metro w Shanghai ma najdłuższą sieć.
Metro dowiozło nas prawie pod park w 20 minut. Prawie bo na sam koniec czekała nas wspinaczka pod dość duża górę. Na szczęście zrobili tam schody ruchome więc poszło. Nie żebym narzekała ale jak na koniec listopada robiło się dość ciepło i ściągaliśmy bluzy dresowe bo było ciepło jak z początkiem lata.
Park Guell to 12 hektarów prywatnego parku, który jednocześnie jest jedną z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych w Barcelonie. Oczywiście swoją popularność zyskał dzięki Gaudiemu bo przecież całe miasto w zasadzie należy do niego. To właśnie Gaudi i jego wizja i sztuka sprawia, że miasto jest bajkowe a turyści spędzają godziny w parku aby zrobić sobie zdjęcie… najlepiej bez tłumów (mało realne) na tle magicznych budynków.
Park jest fotogeniczny, ciekawy i bardzo miło jest odejść od zgiełku miasta. Niestety w miejscach najbardziej kolorowych (przez mozaikę) jest najwięcej ludzi. Dobrze, że można odejść troszkę w głąb i nadal jest ciekawie a dużo mniej ludzi.
W parku spędziliśmy trochę godzin. Człowiek nawet nie zauważa kiedy czas mija. Pogoda nam dopisała - lepszej nie mogliśmy sobie wymarzyć. Chodziliśmy po parku odkrywając zakamarki, czasem te najbardziej oblegane, czasem te mniej ale za każdym zakrętem było coś ciekawego i ładnego.
Darkowi chyba najbardziej spodobało się, że nauczył się nowego słówka. “Grande Idiota” (chyba nie trzeba tłumaczyć). Nie do końca wiemy co ktoś zrobił, ale usłyszeliśmy jak dwóch strażników ze sobą rozmawiało i “grande idiota” często się pojawiało. No tak ciekawe wynalazki są na tym naszym świecie.
Po parku pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Jutro wypożyczamy auto ale już będąc w Barcelonie zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy spakować międzynarodowego prawa jazdy. Niestety bez tego możemy mieć problemy z wypożyczeniem auta. Woleliśmy dziś pojechać i się dowiedzieć co i jak, żeby w razie czego zmienić hotele itp. Na szczęście się okazało, że międzynarodowe prawo jazdy można wyrobić online. Płaci się $29 i do godziny przychodzi na maila. Potem trzeba tylko wydrukować i wszystko jest ok. Tak też zrobiliśmy a jutro się dowiemy czy na pewno nam wydadzą samochód.
A się dziś najeździmy tym metrem. Znów wskoczyliśmy w metro i tym razem pojechaliśmy w kierunku plaży. La Barceloneta to dzielnica przy samych plażach. Takie plaże w centrum miasta to ciekawe urozmaicenie. Oczywiście jest to też raj dla bezdomnych choć na plaży w Barcelonie w listopadzie i zimie musi być zimno. Już teraz dość mocno wiało. Na plaży jest też hotel W. Ciekawa budowla którą widać z daleka. Podeszliśmy pod niego i nawet mieliśmy nadzieję, że uda nam się wypić jakiegoś drinka na dachu ale niestety tylko bar hotelowy na lobby był otwarty. Stwierdziliśmy, że bar jak bar więc wracamy do siebie. Zwłaszcza, że dużo czasu nie mieliśmy bo trzeba kolejną kamienicę Gaudiego odwiedzić.
Casa Mila zwana również La Pedrera, jest kolejnym apartamentowcem zaprojektowanym przez Gaudiego. Gaudi miał około 58 lat jak projektował tą kamienicę na prośbę biznesmena Roger Segimon de Mila. Jak można sądzić po wieku Gaudi był w pełni kariery i twórczości więc wynajęcie go do zaprojektowania tego budynku nie było tanie.
Po Casa Battlo z wczorajszego dnia spodziewaliśmy się kolejnych cudów. Dlatego jak tylko weszliśmy do środka i mieliśmy opcję na nogach czy windą to zdecydowaliśmy się na nogi… ops, to nie był najlepszy pomysł. Znaczy się nic wielkiego się nie stało, po prostu wyszliśmy na szóste piętro ale klatka schodowa nie była warta naszego wysiłku, naprawdę nic ciekawego.
Na ostatnim piętrze można zwiedzać apartamenty. Moją uwagę przykuł jednak widok z okna a szczególnie piękny zachód słońca który zaczął malować różowe kolory na niebie. Ponieważ w Casa Milo jednym z najbardziej intersujących miejsc jest dach to miałam nadzieję, że przy tych kolorach będzie super… i rzeczywiście było.
Zastanawiacie się co to jest? To są kominy. Odpowiedzialne za wentylowanie pomieszczeń, połączone są czasem w grupy a czasem są wolno stojące. Mi to przypomina jakieś stworki. Otwory wentylacyjne wyglądają jak oczy, czyż nie? Tak kreatywne stworzenie kominów pozwoliło na zaadoptowanie dachu do przyjemnych rzeczy. Miło się po nim przechadzać, podziwiać Barcelonę i relaksować się w ciszy.
Zanim jednak wyszliśmy na dach po drodze przeszliśmy przez strych. Nie jest to oczywiście byle jaki strych, zagracony, z pajęczynami itp. Pamiętajcie, że ten strych jest zaprojektowany przez Gaudiego. Jednego z najbardziej kreatywnych architektów.
Tym razem Gaudi zdecydował się na użycie ceglanych luków, które same w sobie nie nadwyrężają struktury budynku a wręcz przeciwnie, wspierają ciężki dach przez co budowla była bezpieczna i przetrwała ponad sto lat.
Aktualnie na strychu znajduje się wystawa o twórczości Gaudiego gdzie przybliżane są architektoniczne szczegóły jego największych dzieł jak La Sangrada, Cala Battlo etc. Tak więc po mało ciekawej klatce schodowej, po takich sobie apartamentach, po niesamowitym strychu cała wycieczka zakończyła się na dachu gdzie było prawdziwe wow… a jak się człowiek dowie jeszcze, że to wszystko to zwykłe kominy to jest podwójne wow.
Już przed zwiedzaniem La Pedrera mieliśmy ochotę na jakąś kawę i ciastko. Niestety w kawiarni w kamiennicy Milo kelnerzy tak się wolno ruszali, że po 10 minutach czekania na kogokolwiek, stwierdziliśmy, że idziemy stąd. Na szczęście od jakiego czasu śledzę tasteaway.pl i jak przystało na znakomitych cukierników, na ich blogu można też znaleźć polecajki na pyszne ciacha.
Kosztowały tyle samo co w Warszawie (po przeliczeniu), smakowały tak samo dobrze… no poczułam się jakbym była w Deseo. Tego nam trzeba było. Po przejściu ponad 20tys kroków, mały zastrzyk energii w postaci czegoś słodkiego i kawy był wskazany.
No to teraz można pokibicować komuś! Akurat grała Holandia z Ekwadorem i udało im się zremisować. Nawet jacyś zabłąkani Ekwadorczycy się znaleźli w barze i kibicowali z całej siły. Piłka jednak łączy bo po chwili każdy kibicował, a ludzie tylko przystawali przy knajpie, żeby załapać się i zobaczyć jakąś dobrą akcję.
Niestety meczu USA nie uda nam się zobaczyć bo akurat wtedy mamy rezerwację w dość dobrej restauracji i wątpię, żeby ktoś tam mecze puszczał. Darek był trochę zawiedziony ale kocha to wybaczył… gorzej bo potem był zawiedziony porcją swojego dania głównego… tu już chyba nasza miłość została poddana niezłej próbie…
Z tą kolacją to było tak. Po pierwsze to najwcześniejsza rezerwacja była na godzinę 20. No to się trochę wystraszyłam, że knajpa tak popularna, że wszystkie wcześniejsze godziny, gdzie normalni ludzie jedzą kolację są już zajęte… ops… zapomniałam, że jestem w Hiszpanii. Tutaj dopiero otwierają o godzinie 20…
Po drugie to knajpę wybrałam z polecenia TasteAway (dziękujemy bardzo), ale zapomniałam, że kuchnia hiszpańska uwielbia tapas czyli mniejsze porcje, bardziej jak zakąski. W restauracji Dos Pebrots właśnie tak jest, że większość dań to mniejsze porcje przez co można więcej spróbować. Tak też zrobiliśmy i popróbowaliśmy różnych wynalazków… krówki, rybki… wszystkiego po trochę.
Super się siedziało i delektowało lokalną kuchnią, nawet deser poleciał… deser który opisali jednym zdaniem “co by się stało jakbyśmy nie pojechali do Ameryki”, deser nie wyglądał może apetycznie ale był przepyszny.
I na tym właśnie skończyliśmy wieczór. Czas się wyspać przed kolejnych dniem pełnym przygód.
2022.11.23-24 Barcelona, ES (dzień 1)
Barcelona…aż trudno uwierzyć, że jeszcze nas tam nie było. Barcelona jest jednym z tych miast Europejskich gdzie każdy Amerykanin leci w pierwszej kolejności. No i nie dziwne, położona na wybrzeżu ma plaże w środku miasta a jednocześnie super nocne życie, raj restauracyjny no i niesamowitą architekturę.. głównie Gaudi ale nie tylko.
Nie sądziłam, że uda nam się wyskoczyć gdziekolwiek w listopadzie bo wiadomo, że w sklepie u Darka jest największy ruch. Więc jak Darek stwierdził, że w sumie to czemu nie, jeśli lot będzie po 8 wieczorem…to mi długo nie trzeba było mówić. Jeden bilet udało nam się skołować za darmo (punkty) więc kolejny powód, żeby powiedzieć tak. Tak więc środa wieczór a my w drodze na lotnisko. Święto dziękczynienia w Stanach to zawsze okres podróży więc troszkę obawialiśmy się kolejek na bramkach ale nawet wszystko poszło sprawnie… kolejki za to były do lounge.
Niestety coraz więcej ludzi wyrabia karty kredytowe, które dają darmowe wejściówki do lounge na lotniskach. Jest to super sprawa bo ceny w knajpach na lotniskach są masakryczne więc możliwość zrelaksowania się w ciszy, przekąszenia małego co-nieco, i wypicia darmowego piwka czy innego napoju wg. preferencji jest kuszące. Niestety zwiększona ilość ludzi, która może skorzystać z tego przywileju sprawia, że już drugi raz pod rząd nie udaje nam się wejść.
Przepłaciliśmy za coś co miało być flatbread ale cóż pociesza nas perspektywa dobrego katalońskiego jedzonka i 5 dni spędzonych w słonecznej Barcelonie.
Bez zbędnych opóźnień nad ranem wylądowaliśmy w Barcelonie. Na dzień dobry przywitała mnie wiadomość z aplikacji Marriotta, że nasz pokój jest gotowy. Była to najlepsza wiadomość bo w samolocie prawie w ogóle nie spaliśmy więc pójście do łóżka na parę godzin drzemki było naszym chwilowym marzeniem.
Z lotniska do centrum wzięliśmy autobus A1. Za 5.90 eur. Można dojechać ekspresowo i bezpośrednio z lotniska do centrum. Na początku wystraszyła nas kolejka ale szybko zobaczyliśmy, że autobus za autobusem przyjeżdża. No i fajne rozwiązanie. Z autobusu do hotelu już spacerkiem na nóżkach 15 min.
Śpimy w Marriocie, choć nie jest to oczywiste bo na tym wyjeździe mamy mieć 3 hotele i tylko jeden jest Marriotta. No tak koniec roku to i koniec budżetu wakacyjnego więc trzeba wykorzystywać wszystkie punkty jakie się ma. Hotel Le Meridien Barcelona położony jest przy ulicy La Rambla. Podobno jednej z bardziej uczęszczany i znanych ulic.
Ilość ludzi tu na ulicach trochę mnie zdziwiła. Dużo ich. Chyba odkąd nie pracuję przy Times Sqr czy Macy's to zapomniałam jak zatłoczone mogą być turystyczne miejsca. Choć tu więcej ludzi jest w okolicy La Rambla niż w rejonie La Sagrada Familia.
To właśnie La Sangrada Familia była naszym pierwszym punktem turystycznym. Katedra La Sangrada jest największym dziełem Gaudiego. Poświęcił jej 40 lat swojego życia, pracował nad nią do końca swoich dni i dalej jej nie skończył.
140 lat po rozpoczęciu budowy nadal są tu drzwigi i prace są dokańczane. Jak dla mnie to katedra z dźwigiem już tak wpasowała się w krajobraz Barcelony, że dziwnie będzie jak już skończą dzieło Gandiego. Oczywiście ładniej będzie jak skończą a może i więcej otworzą bo póki co można tylko zwiedzać dół i wyjechać na wieże. Problem tylko w tym, że wieże są w remoncie i poza wąska klatką schodową to nie wiele można tam zobaczyć. Ogólnie, wieżą (Novelty Tower) byliśmy bardzo zawiedzeni.
Wnętrzem za to byliśmy zachwyceni. Przepiękne sklepienie, witraże, gra świateł, no i detale. Naprawdę robi wrażenie.
Z zewnątrz z kolei to nic innego jak biblia na murze. Zewnętrzne fasady La Sangrada Familia to nieskończona ilość rzeźb, które przedstawiają sceny z pisma świętego. Od narodzin po ukrzyżowanie.
Do Barcelony/Hiszpani przylecieliśmy na dość krótko. Tylko 4 pełne dni, w poniedziałek już wracamy. Jest to wystarczająco, żeby zobaczyć miasto a może i wyskoczyć na wycieczkę za miasto. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę mundialu. Lubimy oglądać mistrzostwa świata czy Europy w piłkę więc teraz do dość zapchanego planu zwiedzania muszę jeszcze dołożyć mecze.
Po La Sangrada udaliśmy się w poszukiwanie jakiegoś fajnego Tapas. Znaleźliśmy ale otwarte dopiero od siódmej popołudniu. No tak…Hiszpanie i ich siesta. Dobrze, że udało nam się znaleźć bar amerykański, który nie tylko był otwarty, miał telewizory gdzie puszczali mecze no i do tego wszystkiego podawali typowy obiad dziękczynienia. W Stanach dziś jest Indyka…tak więc z okazji tego święta i nie tylko dziękujemy wszystkim naszym wiernym czytelnikom. Jesteśmy wam wdzięczni za czas jaki poświęcacie na czytanie naszych wypocin!
Skończył się mecz (wygrana Portugalii), skończył się indyk…piwo tam się nigdy nie kończy ale czas na przerwę się skończył i ruszyliśmy do kolejnej atrakcji.
Casa Batllo, w 1904 roku Gaudi podjął się remontu i przekształcenia starej kamienicy w centrum Barcelony. Josep Batllo, zakupił najgorszą kamienicę w najlepszej dzielnicy. Jest to zawsze dobry pomysł gdyż można kupić nieruchomość w bardzo okazyjnej cenie. Pierwotnie chciał zbużyć budynek i postawić nowy ale postanowił wynająć Gaudiego i zlecić mu przeprojektowanie. Zarowno Josep i jego żona Amalia nie chcieli limitować artysty i dali mu wolną rękę. Co wyszło? Cudo…
Rodzina Batllo należała do burżuazji tamtych czasów. Pieniądze i sukces odnieśli w biznesie tekstylnym. Z ciekawostek słynny Casanova też się dorobił właśnie na ubraniach. To właśnie Batllo i Casanova rządzili sektorem tekstylnym w tej części świata. Chyba Batllo był dobrym biznesmenem bo stworzenie takiej kamiennicy napewno nie było tanie.
Zwiedzać można dolne piętra z salonami, a także prywatne kwatery. Przepiękną klatką schodową można wyjść na wyższe piętra gdzie urzędowała służba oraz na dach. Jak to dziwnie się zmieniło. Teraz im na wyższym piętrze mieszkasz tym lepszy masz status, dawniej im niższy status tym wyższe piętro.
Gaudi w swoich pracach wzorował się dużo na naturze. Inspiracji szukał w lasach, roślinach, zwierzętach. Przez to jego prace są troszkę jakby z wyimaginowanego świta, bo przecież natura sama w sobie jest niesamowita, tajemnicza i wyjątkowa.
I tak wspinając się klatką schodową zaszliśmy na sam strych a ze strychu na dach. Nawet na dachu nie zabrakło ciekawych elementów dekoracyjnych. Widoku z dachu powalającego nie było (same inne dachy) ale elementy dekoracyjne były fajne.
Myśleliśmy, że po dachu już nie wiele będzie. Pewnie zejście na dół do sklepu z pamiątkami i koniec wycieczki. Trochę się pomyliliśmy. Na dół schodzi się inną klatką schodową..nie jest to zwykła klatka schodowa. Japoński architekt Kengo Kuma zainstalował tam niesamowity projekt. Miliony metalowych łańcuszków które sprawiają wrażenie niekończącego się tunelu. Super to wygląda.
Na koniec spytali się czy nie mamy klaustrofobii albo innych schorzeń i zamknęli nas w pokoju… duży był pokój. Powiedzieli tylko, że będzie jakiś pokaz wirtualny. No i rzeczywiście. Zaczęła grać muzyka a na ścianach, suficie i podłodze przewijały się obrazki. Trochę nowoczesne, trochę z twórczości Gaudiego. Mix wszystkiego.
A na sam koniec załapaliśmy się na pokaz światło i dźwięk na kamiennicy Battlo.
Na tym skończyliśmy zwiedzanie, to znaczy skończyliśmy oficjalne punkty wycieczki. Można było wreszcie zanieść ciężkie aparaty i obiektywy do hotelu i ruszyć na miasto. Miałam na liście parę miejscówek więc zaczęliśmy od pierwszej, niedaleko hotelu. Miał to być bar z tapas i lokalnym piwkiem. Jakie było nasze zaskoczenie jak weszliśmy, zobaczyliśmy menu a tam… Browar Stu Mostu, tak dokładnie, ten sam z Wrocławia.
Nie było tam jednak atmosfery więc ruszyliśmy dalej w miasto. Następny przystanek to było Craft Barcelona, tak właśnie nazywała się knajpka. Miało być fajnie, miała być muzyka na żywo i miało być w dzielnicy imprezowej. No to poszliśmy do tej słynnej dzielnicy Gothic Quarter.
Dopóki więcej młodych ludzi szło w naszym kierunku to było dobrze choć były momenty gdzie się zastanawialiśmy czy tu naprawdę coś jest. Jak się okazuje to jest tu dużo tylko trzeba wiedzieć gdzie się zgubić i poskręcać w małe uliczki a wtedy znajduje się perełki.
Za każdym rogiem jakaś niespodzianka. Przez chwilę człowiek się zastanawia czy czasem źle nie skręcił i jak już zaczyna wątpić w swoje wybory to z za rogu wydobywa się muzyka i pojawia się jakiś grajek, tenor czy inny utalentowany muzyk. Wrażenie które nie da się opisać… ale zdecydowanie polecam się tam “zgubić” bo tego nie da się zaplanować.
Dzień zakończyliśmy w Cocktails and Tapas. Ciężko było znaleźć miejsce z otwartą kuchnią o godzinie 22 więc nie wybrzydzaliśmy tylko weszliśmy do pierwszego lepszego miejsca koło hotelu. Początkowo dość pusta miejscówka z czasem zaczęła się zapełniać tak, że jak myśmy wychodzili to już były tłumy i każdy stołek był zajęty. Barcelonę trzeba zrozumieć.. może wyjeżdżając z niej powiemy, że wiemy o co tu chodzi ale póki co liczymy więcej na szczęście a mniej na pana Google.
I takim właśnie oto szczęściem po 14h spedzonych w Hiszpanii w końcu zjedliśmy upragnionej świnki z rodowodem czyli Jamon Iberico Bellota.
2015.05.24-25 Madryt, Hiszpania (dzień 9-10)
Bueno Sol (piękne słońce) obudziło nas dziś rano wkradając się do naszego pokoju przez drewniane rolety. Przespaliśmy całą noc padnięci po wczorajszym hiku. Podobno w hotelu mamy śniadanie ale stwierdziliśmy, że próba dowiedzenia się czy ono napewno jest wliczone i gdzie serwują jest zbyt skomplikowane dla nas. Dlatego szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w drogę w kierunku Madrytu. Oczywiście wyjazd z miasteczka jak i przejazd przez góry to multum małych uliczek, zakrętów, serpentyn i rond. Natomiast widoki i roślinność umilały nam drogę. Widzieliśmy nawet kwitnące kaktusy.
Wraz z utratą wysokości widzieliśmy, że zbliżamy się do cywilizacji a jak już zobaczyliśmy wiatraki to wiedzieliśmy, że wąskie uliczki zmienią się wkrótce w autostradę. Do przejechania mieliśmy ok. 500 km (300 mil).
Autostrady w Hiszpanii nie są najgorsze. Wiadomo, że mogłyby być lepsze ale i tak w porównaniu do innych krajów są porównywalne lub nawet miejscami dużo lepsze. Wcześniej czytaliśmy, że autostrady w Hiszpanii są dość drogie. Pamiętam to też z mojego wcześniejszego pobytu tu. Nam się jakoś udało i musieliśmy zapłacić tylko dwa razy i to parę Euro. Zdziwiło nas, że jak dojeżdżaliśmy do Madrytu to autostrada rozchodziła się na płatną i nie płatną. Płatną nikt nie jechał a bezpłatna była bez korków i dobrej jakości. Koło piątej po południu dotarliśmy do Madrytu. Tym razem spaliśmy w innym hotelu zaraz przy Plaza de Espana. Hotel jak to hotel, trzy gwiazdkowy, czysty a co najważniejsze w samym centrum Madrytu. Wypakowaliśmy bagaże i pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód. Po co komu samochód w dużym mieście kiedy jeszcze trzeba płacić za parking. Z lotniska wróciliśmy metrem co było kolejną przygodą.
Metro jest tu szybkie, punktualne i czyste. Zdziwiło nas tylko, że w wagonie mieliśmy plany 2 linii z czego żadna nie była nasza. Ale w ciągu 30 minut dojechaliśmy do centrum Madrytu i zaczęliśmy szukać gdzie by tu coś zjeść. Na tym wyjeździe jeszcze nie porównowaliśmy fast-food'ów więc przyszedł czas na KFC i McDonald. Zdecydowanie jakość jest lepsza niż w Stanach, za to McDonald dostał duży plus za serwowanie piwa. I tak zamawiając powiększony zestaw BigMac można zamiast dużej, kalorycznej i niezdrowej Coca-Coli dostać duże, świeże, lekkie piwo.
Posileni ruszyliśmy zwiedzić ostatnią atrakcję Madrytu, którą nie udało nam się zaliczyć tydzień temu. Była to świątynia Debot. Jest to egipska świątynia pierwotnie wybudowana 200 lat przed Chrystusem u źródeł Nilu. W 1960 roku w ramach przebudowy tamy na Nilu świątynia musiała zostać przeniesiona. Hiszpania ją “przygarnęła” i teraz jest jedną z największych atrakcji Madrytu.
Nie jest to duża budowla ale bardzo ciekawa i niesamowite, że przetrwała tyle lat. Na ścianach widać egipskie malowidła które nadal są bardzo czytelne...wow....prawie 2500 lat temu ta budowla została stworzona, potem przeniesiona na inny kontynent i nadal wiele ludzi może ją podziwiać.
Najlepiej jednak oglądać ją w nocy a ponieważ w Hiszpanii ściemnia się dopiero koło 21 to mieliśmy troszkę czasu. Ruszyliśmy więc odkryć dzielnicę Malasana. Podobno jest to najbardziej imprezowa dzielnica Madrytu. Może i jest ale myśmy nie znaleźli w niej nic ciekawego. Fakt było dużo młodych ludzi, zdecydowanie nie nasze klimaty, ale poza opuszczonymi lokalami, murami w graffiti nie widzieliśmy nic ciekawego. Tak więc szybko zmieniliśmy plany i poszliśmy w kierunku znanego nam już centrum. Po wczorajszym hiku nogi nas trochę bolą tak więc nie chodziliśmy za długo a do tego zaczęło się robić chłodnawo więc poszliśmy do restauracji z tapas koło naszego hotelu. Tapaspana, bardzo fajna knajpka w której serwują różnego rodzaju przystawki. Oczywiście nie obyło się bez szynki iberyjskiej i serka.
Ściemniło się więc znów wróciliśmy do świątyni Debot, która znajduje się niedaleko naszego hotelu. Było zdecydowanie mniej ludzi, choć nadal turyści robili sobie pamiątkowe zdjęcia. W nocy bez ludzi to miejsce prezentuje się dużo ładniej. W ciągu dnia można wejść do środka i pochodzić pod murami natomiast nocą można robić tylko zdjęcia z zewnątrz co i tak jest wystarczająco blisko.
Nasze pożegnanie z Hiszpanią nie było jakieś szalone czy intensywne. Po pierwsze byliśmy już zmęczeni troszkę tymi wakacjami....no bo jak to my twierdzimy jak wracasz wypoczęty z wakacji to znaczy, że były nudne. A po drugie Madryt nie jest tak fajny jak Sevilla gdzie na każdym kroku są jakieś kameralne knajpki.
Tak więc ostatnią noc przespaliśmy i zrelaksowani obudziliśmy się następnego dnia. Mieliśmy trochę czasu do samolotu a pamiętając o tych którzy śledzą naszego bloga chcieliśmy jak najszybciej nadrobić zaległości. Tak więc udaliśmy się na śniadanko do Starbucksa. Nie ma to jak poranna kawka, szybki internet i wspominanie hiku poprzez uaktualnianie bloga.
Potem przyszedł czas na zakupy. Bardzo nam smakowała szynka iberyjska jak i winka hiszpańskie więc chcieliśmy trochę przywieść do domu. Zwłaszcza, że tu wszystko jest tańsze niż w Stanach. Tak więc udaliśmy się do pobliskiego supermarketu, wybraliśmy szynkę, serek i parę butelek winka. Fajnie będzie je otworzyć za parę miesięcy i powspominać cudowne wakacje.....bo wakacje były jak „Życie w Madrycie...”
Z hotelu niestety musieliśmy się wymeldować wcześnie, nóżki nas za bardzo bolały aby gdzieś dalej chodzić więc po spakowaniu poszliśmy na lunch do dobrze już znanej nam Tapaspana. Znów skusiliśmy się na ich szyneczkę jak i dla odmiany spróbowaliśmy lokalnych szprotek. Wszystko było przepyszne a kelnerzy widząc, że piszemy bloga, udzielamy się na Tripadvisorze, wystawiamy w internecie zdjęcia z jedzeniem i gonimy po ich restauracji cykając nowe zdjęcie skakali koło nas jakbyśmy byli z jakiejś gazety. W sumie to dobry chwyt, udawać, że jest się kimś znanym a zrobią wszystko, żebyś ich miło zapamiętał. Tak więc nawet porcje dawali nam większe niż normalnie na tapas przystało.
No i na tym skończyły się nasze wspaniałe wakacje. Potem już tylko taxi na lotnisko, lot przez ocean i standardowe odczekanie godziny w kolejce na immigration. Miejmy nadzieję, że przed następnymi wakacjami będziemy mieć już Global Entry. Adios amigos!!!
2015.05.22-23 Sierra Nevada, Hiszpania (dzień 7-8)
Koniec cywilizacji, musimy odpocząć na łonie natury. Były miasta, było morze, więc nastał czas na górki.
Jak się okazało najtrudniejsze dzisiaj było wydostanie się z podziemnego parkingu w Granadzie. Trochę nam zeszło zanim wyjechaliśmy, ale to była wina naszego hotelu. Miał jakieś wadliwe vouchery na parking. Po około 30 minutach jazdy na południe od miasta zjechaliśmy z autostrady, i tutaj zaczęła sie zabawa. GPS w samochodzie powiedział nam, że do celu, do miasteczka Capileira mamy zaledwie 30 km, ale pojedziemy godzinę. Godzinę, 30 km?!? Zaczęliśmy się zastanawiać.... Coś chyba nie tak. Po przejechaniu pierwszego kilometra wszystko się wyjaśniło. Były takie ostre serpentyny, że ledwo co można było jechać 30 km/h. W dodatku Hiszpanie jeżdżą jak to Hiszpanie.... szybko i ścinają zakręty.
Udało się jednak troszkę nadrobić i za 45 minut dojechaliśmy do Capileira. Bardzo małe miasteczko (500 mieszkańców) położone na wysokości 1400 metrów. Wszystkie domy pomalowane na biało, wąskie uliczki, parę sklepów, restauracji i lokalni wałęsający się po ulicach. Typowe, hiszpańskie, górskie miasteczko, fajny klimacik. Jutrzejszą noc mamy w nim spędzić to pewnie go lepiej poznamy i opiszemy.
Prosto skierowaliśmy się do "centrum" informacji. Mały, biały domek, do którego musiałem się schylić jak chciałem wejść. Pan nawet mówił troszkę po angielsku więc udało nam się dowiedzieć parę rzeczy o naszym hiku. Wyjechaliśmy z miasteczka i jeszcze jechaliśmy parę kilometrów w głąb doliny, ale już za wiele się nie podnosząc. Dojechalismy do jakieś starej hydroelektrowni i tam zaparkowaliśmy nasz samochód. Nie było żadnego parkingu ani nic takiego, samochód został zaparkowany na poboczu odludnej drogi. Miejmy nadzieje, że jutro tam będzie stał cały i z naszymi bagażam.
Byliśmy na wysokości 1500 metrów, nasze schronisko jest na 2500. Mamy do zrobienia tysiąc metrów do góry i lekko ponad 7 km. Pogoda troszkę mało ciekawa, na wysokości ok. 2000 m widać chmury, które zasłaniają szczyty Sierra Nevada. Szlak nie rozpieszczał od początku i ostro zaczął się wspinać do góry. Potem były małe niespodzianki, jakieś opuszczone wioski, jakieś rozgałęzienia, szlak trochę schodził w dół i szedł fajną dolinką.
Dużo było ścieżek wydeptanych prawdopodobnie przez pasące się zwierzęta. Parę razy zmyliło nas to i wylądowaliśmy w chaszczach, z których musieliśmy się wracać. Po drodze mijaliśmy parę górskich strumyków, parę akweduktów, pastwiska baranów na których się ich setki pasły.
Potem zrobiło się trochę płasko i zaczęliśmy się martwić. Bo ubywało kilometrów, a wysokości nie przybywało. I się zaczęło, ostatni kilometr był ostry, stromo..... ale w sumie spodziewaliśmy się czegoś gorszego. Nawet jakoś się szło, może dlatego, że nie było słońca, temperatura była tylko 10C i powiewał chłodny wiaterek. Nie pociliśmy się.
W końcu ukazało nam się nasze schronisko. Duży, murowany budynek. Jak się późnie okazało to ma prawie 100 lóżek. Nam się dostał pokój numer 1 w którym może spać ponad 20 osób. Oczywiście nie wiemy jak nasz znajomy z Peru robił nam rezerwację, ale oczywiście jej nie mieliśmy. Dobrze, że schronisko nie jest pełne i nie było problemu z łóżkiem. Poprosiliśmy znajomego żeby tutaj zadzwonił, bo pewnie łatwiej im się było dogadać po hiszpańsku. Chyba jednak nie....
Zajęliśmy nasze łóżka, położyliśmy na nich śpiwory i wróciliśmy na świetlicę. Wzięliśmy butelke winka Rioja Tempranillo i odpoczywaliśmy. Na początku prawie nikogo nie było, ale tak po 7 wieczorem zaczęło się trochę ludzi schodzić. Było gdzieś 8 grup i każda mówiła innym jezykiem. Nawet było też dwóch chłopaków z Polski do których się dosiedliśmy i stworzyliśmy polską grupę. O 20 mają podawać kolację. Ciekawe co będzie do jedzenia?
W trakcie kolacji troszkę pogadaliśmy z rodakami. Oni tutaj w tych górkach spedzają tydzień. Chodzą od schroniska do schronu i tak przez tydzień....Nice....!!! Z tego co oni powiedzili to w górach Sierra Nevada jest tylko jedno prawdziwe schronisko (to w którym jesteśmy) natomiast reszta to tak zwane schrony, czyli murowane cztery ściany i dach i nic poza tym.
Na kolację dostaliśmy cztery posiłki. Zupa, makaron, kurczak i deser. Zamiast górskiej kozicy, które jak widać na powyższym obrazku chodzą wokół schroniska dostaliśmy kurczaka. Może i dobrze bo te kozy są takie fajne. Jedzenie było dobre, poza deserem, który im nie wyszedł, panacota z miodem. Jest godzina 21 wieczorem, powoli trzeba będzie mysleć o śpiworku i łóżeczku. Jutro ciężki dzień idziemy na szczyt Mulhacén, 3500 metrów. Na szczycie w południe ma być -5C. Jak w południowej Hiszpanii w lato, nie?
Od 22 i tak panuje cisza nocna, więc za długo nie posiedzimy w świetlicy.
Dobranoc.
Noc przebiegła spokojnie. Chociaż często się budziliśmy. Wiadomo, 2500 metrów i brak aklimatyzacji robi swoje. Jak wchodziliśmy w śpiwory to było zimno, więc wyzapinaliśmy się po szyję. W nocy chyba musieli grzać bo często było słychać jak ludzie rozpinają śpiwory. Obudziliśmy się rozpięci i bez skarpetek.
Śniadanie serwują od 7-9 rano. Nic specjalnego, ale co mamy oczekiwać? Byleby tylko załadować w siebie kalorie i w góry. Fajny klimat rano w świetlicy panował. Ludzie jedząc śniadanie oglądali mapy, sprawdzali pogodę, rozmawiali o warunkach w górach. Typowe śniadanie w schronisku.
W schronisku mają wypożyczalnie sprzętu, ale powiedzieli, że już nie ma dużo śniegu i damy radę. Są jeszcze duże płaty śniegu, ale można je obejść.
Zostawiliśmy większość naszych rzeczy, bo i tak tu wrócimy i już z lekkimi plecakami poszliśmy w góry.
Na początku szliśmy wzdłuż strumyka Mulhacén, aż do jezior które znajdowały się na wysokości około 3000 metrów. Szlak nie był trudny, trochę skałek, ale nic wielkiego, czasami było troszkę śniegu, ale albo przez niego szliśmy, a jak było za stromo to obchodziliśmy.
Od jezior się zaczęło. Po pierwsze, byliśmy już na wysokości ponad 3000 metrów, więc tlenu mniej, po drugie nachylenie stoku się zwiekszyło, a po trzecie, pogoda przestała z nami współpracować. Wiatr się zwiększał, robiło sie chłodniej (-5C) i chmury zaczęły wszystko zasłaniać.
Szły z nami dwie inne grupy. Jedni z Austrii, a drudzy lokalni z Hiszpanii. Wreszcie o 12:30 pm stanęliśmy na szczycie!!!!!!!!
Mulhacén, 3482 metrów (11,423 ft) jest to najwyższy szczyt Hiszpanii i najwyższy w Europie poza Alpami i Kaukazem. Jest to też najwyższy szczyt w Europie na jaki się wspinaliśmy. Wychodziliśmy na wyższe, ale na innych kontynentach.
Na górze było parę innych grup, którzy zbierali się do schodzenia w dół, bo niestety warunki pogodowe nie sprzyjały.
Na szczyt dochodzą trzy szlaki. Jeden od jezior (nasza droga), drugi, północny, bardzo techniczny i trzeci południowy (granią), tym co mamy schodzić. Po paru pamiątkowych zdięciach, filmie i krótkich dialogach z innymi zaczeliśmy schodzić granią w dół. Na początku się szło nawet OK, szlak był oznaczony i pogoda sprzyjała. Nie było dużo chmur. Wiedzieliśmy, że muismy odbić w prawo, żeby dojść do schroniska. To już nie był szlak, ale ludzie tamtędy chodzą, więc ścieżka powinna być wydeptana.
Po pół godzinie pogoda się zmieniła. Znowu wyszły duże chmury i widoczność się zmniejszyła do paru metrów. Tutaj muszę naskarżyć na leni Hiszpanów. Ich szlaki w ogóle nie są oznaczone. Nigdzie nie ma namalowanego szlaku na skałach albo drzewach, czasami (bardzo rzadko, raz na kilometr) jest wbity słupek w ziemię z numerem szlaku. Są kopczyki z kamieni, ale też bardzo rzadko. Podczas widoczności na parę metrów jest ciężko. Szliśmy pomału, oczywiście nie wiedząc czy idziemy szlakiem czy nie. Zaczął padać śnieg i wiatr się wzmagał. Widoczność była na parę metrów. Za pomocą GPS, mapy topograficznej i map satelitarnych załadowanych wcześniej na telefon szliśmy w kierunku schroniska. Szło się ciężko, były mokre skały i dosyć stromo. Często słyszeliśmy ludzi, którzy pobłądzili i się nawzajem nawoływali. Myśmy tylko słyszeli głosy, ale widoczność była tak mała, że nie można było nikogo zobaczyć.
W pewnym momencie wpadło na nas czterech Hiszpanów, którzy zaczęli nam tłumaczyć gdzie chcą iść. Oczywiście jak to Hiszpanie nie mieli żadnej mapy, ani nic bardziej zaawansowanego. Szli na jakiś autobus, który gdzieś miał przyjechać. Oczywiście nie szli w dobrym kierunku. Otworzyliśmy nasze mapy i dopiero tam nam pokazali gdzie chcą iść. Tak się składało, że ich pół "trasy" pokrywało się z naszą, więc wyprowadziliśmy lokalnych z gór. W połowie drogi pokazaliśmy im gdzie mają iść i poszliśmy w naszym kierunku. Ciekawe czy doszli do celu? Przynajmniej mają nauczkę, że w takie duże góry nie idzie się bez przygotowania. Pogoda może się szybko zmienić i wtedy jest ciężko.
Gdzieś na wysokości 2600 m wyszliśmy z chmur i wreszcie widzieliśmy gdzie idziemy. Po chwili również ukazało nam się schronisko, więc nawet jak szlak był nie oznaczony to szliśmy na azymut.
Po kolejnej godzinie dotarliśmy do schroniska. Tutaj w końcu mogliśmy odpocząć i się posilić. Piwko i konserwa świetnie smakowały, ale też nie mogliśmy się rozsiadać, bo musieliśmy zejść na dół. 7 km i 1000 metrow w dół. Obowiązkowe zakupienie pamiątkowych koszulek ze szczytem Mulhacén (można już było je kupić, bo szczyt zaliczony) i w drogę.
Zejście przebiegło bez żadnych komplikacji i po 2:15, ku naszej radości, ukazała się nasza BMW. Pod koniec schodzenia czuliśmy nasze kolana. Ten dzień był dla nich dużym obciążeniem. Najpierw 1200 metrów (4000 ft) do góry, a potem 2200 metrów (7200 ft) w dół. W sumie w ten dzień zrobiliśmy 18 km. Im bardziej schodziliśmy w dół tym ładniejsza pogoda się robiła. Wreszcie mogliśmy podziwiać piękną dolinę i otaczające je góry w których spędziliśmy ostatnie 2 dni.
Schodząc w dół towarzyszyły nam nie tylko kozy i barany ale też super lokalne strachy na wróble. Nawet dobrze mówili po angielsku.
Góry Sierra Nevada, położone są 20 km od wybrzeża Morza Śródziemnego. Nie przypuszczaliśmy, że Hiszpania ma aż tak potężne góry. Jak już wspominaliśmy najwyższy szczyt to Mulhacen ale jest też wiele innych szczytów powyżej 3000 m które warto zdobyć. W tych górach położony jest również duży resort narciarski. Jak to w europejskich górach znajduje się też dużo małych klimatycznych miasteczek położonych na stromych stokach gór.
Głodni, zmęczeni i spragnieni zapakowaliśmy się do samochodu i po 20 minutach dojechaliśmy do Capileira. Nawet szybko udało nam się znaleźć hotel. Pomimo, że miasteczko jest niewielkie to dla osoby spoza miasteczka trudno jest nawigować i cokolwiek znaleźć. Jeżdżenie samochodem po tych wąskich, stromych uliczkach nie było łatwe. Mimo, że miasteczko jest nastawione na turystów pan w naszym hotelu w ogóle nie mówił po angielsku. Często za to lubiał powtarzać “bueno”. Udało nam się jednak dowiedzieć przy pomocy języka migowego i paru słów hiszpańskich które znamy, gdzie mamy zaparkować samochód i gdzie jest nasz pokój. Bardzo przytulny pokoik tak jak i miasteczko, z przepięknym “buena vista”. Zdziwiło nas tylko, że w hotelu było dość zimno i nie można było włączyć ogrzewania. Wygląda, że dla nich to jest środek lata nawet pomimo, że na zewnątrz jest tylko 10C.
O restaurację już się nie pytaliśmy na recepcji bo stwierdziliśmy, że i tak się nie wiele dowiemy. Poszliśmy za to na główną ulicę (czyli pod hotel) i znaleźliśmy restaurację El Asador która nam od razu przypadła do gustu. W restauracji było menu po angielsku, przyjmowali karty kredytowe i było kilka innych grup. Czyli wyglądało dość obiecująco. I tak rzeczywiście było. Wybór był dość bogaty. Mieli troszkę dań kuchni włoskiej ale to od razu wykreśliliśmy jako opcję. Ostatnie doświadczenia nam pokazały, żeby jednak trzymać się ich lokalnej kuchni. Naszą uwagę przykuł dział lokalnego mięsiwa. Więc na przystawkę poleciał oczywiście Iberian Ham, tutaj trzeba dodać, że porcja było wielka. Ilonka zamówiła kawałek wieprzowiny marynowany w papryce i czosnku a ja poszalałem i zamówiłem całą nogę jagnięcia.
Ale było pyszne. Porcje były ogromne więc winko do kolacji się przydało i poprawiło nam trawienie. Kelner polecił nam winko z niedalekiej Granady i był to rzeczywiście dobry wybór. Idealnie pasowało do naszych mięs. Byłem głodny a do tego jedzenie było przepyszne więc zajadałem aż mi się uszy trzęsły.
Bardzo polecamy tą restaurację, Al Asador. Jak będziecie w okolicy albo znudzą wam się plaże i będziecie chcieli schłodzić się w górach to polecamy miasteczko jak i wspomnianą restaurację. Po kolacji byliśmy tak zmęczeni, że od razu padliśmy do łóżka w śpiworach bo było tak zimno.
2015.05.21 Granada, Hiszpania (dzień 6)
Wczoraj widzieliśmy zamek Alhambra z przeciwległego wzgórza przy zachodzie słońca a potem w nocy. Dzisiaj jest czas na zwiedzenie go w ciągu dnia i od środka.
Nie udało nam się kupić biletów wcześniej na internecie, bo już ich nie mieli, ale miejmy nadzieję, że mają jakąś liczbę biletów dla turystów którzy po prostu przyjdą pod zamek.
Korzystając z okazji, że dziś nie mieliśmy dużo do zwiedzania, troszkę dłużej pospaliśmy. Po śniadanku poszliśmy prosto na zamek Alhambra. Granada jest położona na wysokości powyżej 700 metrów n.p.m. więc poranki są nawet chłodne, było tylko 19C. Po 30 minutowym spacerku doszliśmy do pierwszej bramy zamku prowadzącej do ogrodów. Po kolejnych 10 minutach wspinania się do góry doszliśmy do jednej z głównych bram zamku (brama sprawiedliwości). Ładnie się zapowiadało, potężne, grube mury, ciekawa architektura, wiele ciekawych zabudowań, dużo wszystkiego do zwiedzania, całe miasto tam się znajdowało....
Niestety biletów już nie było. Wszystkie zostały wykupione na internecie o wiele wcześniej. Szkoda, bo naprawdę piękny zamek. Oczywiście bez biletów też można było część zamku zwiedzić, ale niestety ciekawsze miejsca były dla nas zamknięte. Pewnie muszą limitować ilość turystów, bo inaczej by się nie dało zwiedzać jak by morze ludzi tu przyszło. I tak ponoć jest limit 6,000 biletów dziennie.
Pochodziliśmy po części po której mogliśmy, coraz bardziej narzekając, że jednak nie udało nam się zdobyć biletów. Im więcej widzieliśmy tym bardziej chcieliśmy iść dalej, a tu niestety była bramka i pan który mówił: boletos por favor...!!! Oczywiście mamy zamiar tutaj wrócić i zwiedzić cały zamek.
Dodatkowo na terenie zamku znajdują się dwa hotele w których mamy zamiar spać. Troszkę zawiedzeni wróciliśmy na dół do miasta i postanowiliśmy to sobie jakoś wynagrodzić. A jak? Jak prawdziwi Hiszpanie, lodami....Hiszpanie uwielbiają jeść lody. Często można spotkać stoiska z dziesiątkami rodzajów. Opłacało się, były pyszne...!!!
Mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu, więc chcieliśmy to jakoś wykorzystać. Czemu więc nie popróbować lokalnej kuchni, a zwłaszcza ich szyneczki.
Często staramy się jeść lokalną szynkę iberyjską. Zwana lokalnie Jamon Iberico. Ponoć najlepsza szyneczka na świecie. Nawet pobija włoskie prosciutto de Parma.
Prosciutto jest bardziej okrawane z tłuszczu, więc nie mają takiego głębokiego, bogatego, złożonego smaku jak szyneczki iberyjskie.
Tak nam smakują, że musieliśmy się o niej coś więcej dowiedzieć.
Więc, produkowane są one w południowej Hiszpanii ze specjalnie hodowlanych czarnych świń.
Zaraz po okresie kiedy prosie przestaje być karmione przez matkę, jego dieta składa się z jęczmienia i kukurydzy. Trwa to przez wiele tygodni. Następnie świnka jest "zapraszana" na pastwiska gdzie je naturalnie rosnącą trawę, a także chodzi sobie po specjalnie sadzonych lasach dębowych na których się zajada żołędziami, korzeniami, ziołami....Tuż przed ubojem, dieta świnki się zmienia i może już "tylko" zjadać oliwki i żołędzie. Po uboju, tylne nogi są solone i wieszane na dwa tygodnie, żeby schły. Następnie są myte i znowu wieszane na kolejne 3-4 tygodni.
Potem następuje proces twardnienia, który trwa minimum rok, a może być nawet parę lat dla najlepszych szynek. Szynka twardnieje wisząc do góry nogami w różnego rodzaju pomieszczeniach w zależności od temperatury, wilgotności.... Czasami wisi sobie na zewnątrz, żeby zaczerpnęła świeżego powietrza, ale w większości przypadków wiszą pod sufitem.
Jest wiele rodzajów Jamon Iberico. Najlepsza nazywa się Jamon Iberico de Bellota. Cena dochodzi do €200 za kilogram i jest ciężko dostępna poza granicami Hiszpanii. Ponoć jakieś rodzaje już tych szynek można kupić w Stanach. Musimy poszukać....Z ciekawostek jeszcze mogę dodać, że najlepsze są świnie z papierami (rodowodem). Jak udowodnisz że ojciec i matka zabitej świnki pochodzą z najlepszej hodowli to możesz sobie do nazwy swojej szynki dodać słowo PURO (pure) co oczywiście podnosi cenę produktu. Ponoć produkcja tych szynek jest bardzo kontrolowana przez rząd hiszpański, coś jak z winami w Europie. Oczywiście najlepsza jest świeża, prosto krojona z całego kawałka. Im dłużej leży tym smak staje się płytszy, mniej intensywny. Taką też staramy się tutaj zamawiać. Większość supermarketów ma stanowisko z takimi szyneczkami.
Ogólnie Hiszpania zaskoczyła nas pozytywnie cenami. Poza paliwem do samochodu która kosztuje €1.25 za litr diesel (2 razy droższe niż w Stanach) to wszystko jest o wiele tańsze. Kolacja w restauracji na dwie osoby z butelką dobrego wina kosztuje €30-40. Gdzie EUR już jest prawie jak USD. Trzeba doliczyć jakieś 10% więcej. W Unii Europejskiej w przeciwieństwie do Stanów TAX jest już wliczony w cenę a napiwek jest rzadko spotykany, a jak jest to jakaś reszta drobnych.
Piwo w barach kosztuje €2-3 i często masz już wliczoną jakąś przekąskę (tapa). Dobre wino w sklepie kupisz za €7-12, a w restauracji €10-20 i to już mówimy o dobrych winkach. Hotele też są tanie. Płacimy średnio €60-70 za hotel za noc w trzy-gwiazdkowych w centrum. Jak nie jest w samym centrum, to na nogach można w ciągu 15 minut spokojnie dojść. Odwiedzając po drodze lokalne bary, oczywiście w celu próbowania ich tapas. Nie znam cen wszystkich krajów europejskich, porównuje do Włoch, Szwajcarii czy Irlandii gdzie jest znacznie drożej niż w Hiszpanii.
Jutro rano opuszczamy cywilizowaną część Hiszpanii i jedziemy w góry Sierra Nevada gdzie mamy w ciągu dwóch dni wyjść na jej najwyższy szczyt, Mulhacén 3482 metrów.
Pożegnalną kolację mieliśmy w fajnej, lokalnej restauracji: Taberna Granados. Na start dostaliśmy oczywiście tapas, a potem poleciał kurczak i królik. Smaczne było. Kanapeczki podane jako tapas były pyszne natomiast to coś małego z oczkami i wąsami dziwnie wyglądało. Ale widzieliśmy jak lokalny brał do ręki garść tego i połykał.....hmmm....my spróbowaliśmy ale żadna rewelacja.
Oczywiście nie obyło się bez dobrego hiszpańskiego winka z Rioja. Montelciego Reserva 2010 DOCa. Dobre, smak suszonych owoców, leżało sobie ponad dwa lata w beczkach, idealnie wybalansowane z wyraźnymi mineralnymi smakami. Idealne do naszych mięs.
2015.05.20 Malaga, Nerja i Granada, Hiszpania (dzień 5)
Nasz hotel o nazwie “Las Vegas” jest typowym hotelem na tzw. wczasy. Jest świetlica, jest stół do bilarda jest blisko plaża itp. Tak więc przy śniadaniu obserwując gości hotelowych doszliśmy do pewnych obserwacji. Są różne rodzaje wczasów, można jechać na all inclusive do Turcji, Tunezji czy na Karaiby. Wakacje te głównie cechują się jedzeniem, piciem, jedzeniem, piciem i od czasu do czasu może jakąś wycieczką. Ja osobiście, jeśli już mam jechać na wczasy zorganizowane to wolę Europejską wersję, czyli Włochy, Grecja, Hiszpania itp. W tym przypadku nie bierze się zazwyczaj all inclusive....no bo po co? W Europie jest tyle miasteczek które mają jakąś swoją małą lokalną historię, pełno knajpek gdzie można poznać ludzi z całego świata i jak ktoś lubi sklepów nie tylko z pamiątkami. Tak więc jadąc do Europy ciężko jest siedzieć w resorcie a nawet chce się spędzać czas poza nim. W końcu kto jest w stanie wysiedzieć cały dzień na plaży.
Oczywiście nasz sposób zwiedzania jest totalnie inny I nie ma nic wspólnego ze zorganizowanymi wczasami. My na plaże co prawda poszliśmy po śniadanku ale nawet nie braliśmy strojów kąpielowych bo nie mieliśmy czasu na leżakowanie a poza tym dość chłodno jeszcze było, może później się ociepli. Było to jedno z ostatnich miejsc na naszej wycieczce gdzie można było dojść do morza, więc Darek postanowił wejść do wody. Po dwóch minutach powiedział, że woda jest zimna i idziemy już z plaży.
My znów w drogę zwiedzać kolejne miasta, regiony, odkrywać nowe światy. Tak więc po szybkim spakowaniu ruszyliśmy na zamek w Maladze, zwany Gibralfaro. Zamek ten datowany jest na X wiek choć przeszedł już wiele przebudowań i zmian. Poza zamkiem w Maladze warto też zobaczyć Alcazaba, fort znajdujący się niedaleko Gibralfaro.
Zanim jednak dotarliśmy na zamek po drodze odwiedziliśmy corridę, zwaną Plaza de toros de La Malaga. Wygląda, że arena jest jeszcze czynna a jak nie ma rodeo to można sobie wejść i pochodzić po trybunach. Ciekawe doświadczenie choć dziwię się, że jest to troszkę zaniedbane. Myślę, że mogliby więcej udostępnić do zwiedzania.
Po spędzeniu paru minut na corridzie wróciliśmy do naszego pierwotnego planu - zdobycia zamku. Wyjście jak to do zamków było pod górę i po raz kolejny stwierdziliśmy, że dawniej zdobycie zamku to nie była łatwa sprawa. Sam zamek to ciekawe ruiny, które przetrwały setki lat. Najbardziej nam się podobało, że można było wejść i chodzić po murach obronnych wokół całego zamku. Przepiękne widoki na miasto, morze a zarazem na zamek. Niesamowite jak teraz mamy taką super technologię ale nie potrafimy zbudować nic trwałego. A lata temu ludzie bez większych maszyn budowali tak potężne i wspaniałe budowle, które przetrwały nie jedną wojnę.
Po zamku, spragnieni wody udaliśmy się w kierunku naszego hotelu gdzie mieliśmy samochód. Troszkę PRLem zalatywało po drodze. Hotele o nazwach Las Vegas, California czy Floryda to standard....w centrum zwanym starym miastem na pewno hotele są nowocześniejsze i mają bardziej nowoczesne standardy. My jednak wybraliśmy hotel blisko centrum ale na plaży. Przynajmniej raz na tym pobycie chcieliśmy posłuchać szumu fal i przejść się po piasku. Do tego do centrum jest bardzo trudno dojechać samochodem.
We wszystkich miasteczkach jakich byliśmy zaszokowały nas wąskie uliczki w centrum. Często zastanawialiśmy się jakim sposobem przejeżdża tam samochód. Darek często musiał uważać, żeby nie porysować naszego samochodu. Pewnie ubezpieczenie by to pokryło ale po co użerać się znów z firmami ubezpieczeniowymi. Tak więc cieszyliśmy się, że nasze hotele nie są w ścisłym centrum. Po Maladze udaliśm się do Nerja. Darek bardzo chciał przjechać lokalnymi drogrami więc zamiast autostrady wybraliśmy drogę blisko morza. Niestety większość dostępu do plaży jest zabudowana i hotele czy inne rezydencje pobudowały się tam. Udało nam się jednak gdzie niegdzie dojrzeć Costa del Sol (wybrzeże słońca) podobno najładniejsze wybrzeże Hiszpanii.
Dopiero jak dojechaliśmy do Nerja to mogliśmy podziwiać te słynne plaże. Narja jest małym miasteczkiem typowo turystycznym. Jak to przewodniki piszą, upodobanym przez angielskich turystów. Popieram bo sama byłam tu wcześniej na wycieczce zorganizowanej przez angielskie biuro podróży. Podobno to od Nerja zaczyna się całe wybrzeże nazywane przez hiszpanów Costa del Sol. W centrum miasteczka jest Balcón de Europa. Najlepsze określenie tego to właśnie balkon z którego rozpościera się ładny widok na wybrzeże.
Było dość przyjemnie, piękne widoki, lekki chłodek i szum morza więc postanowiliśmy, zjeść lunch. Wybraliśmy restaurację, która była włoska i tu był nasz błąd. Jak ogólnie uważamy, że Hiszpania ma bardzo dobre jedzenie tak Hiszpanie robiący włoskie specjały to nie najlepsze połączenie. Ja wzięłam paella i był to jak się okazało bezpieczny wybór. Jest to tradycyjna hiszpańska potrawa więc im wyszła. Darek natomiast zamówił pizze i była to katastrofa. Ciasto było za twarde a prosciutto tak drobno posiekane, że ciężko je było wyczuć. Dałam im szansę pokazać, że jednak potrafią robić włoskie potrawy i zamówiłam Panna Cotta...kolejna porażka. Zrobiliśmy jeszcze parę zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę do Granada.
Droga z Nerja do Granada wyglądała na nową. Nawet GPS jej jeszcze nie miał. Tak więc super się jechało po idealnym asfalcie. Kolejne zaskoczenie bo znów nic nie zapłaciliśmy, czyli jednak autostrady w Hiszpanii nie są takie drogie. Zaskoczyła nas ilość tuneli – choć nadal Japonia wygrywa pod tym względem jak i zmienność pogody. Z wybrzeża kierowaliśmy się w kierunku gór i jak wjechaliśmy w jeden z wielu tuneli to była ładna sloneczna pogoda, natomiast jak wyjechaliśmy z niego po ok. 1.5 km przywitał nas ulewny deszcz...który zaraz po paru minutach zniknął.
Granada najbardziej słynie z zamku Alhambra. Początkowo w 889 roku wybudowano tam fortece. Następnie w XI wieku przebudowano na pałac. Przebudowa została dokonana dla ówczesnego władcy Granady Emira Mohammed ben Al-Ahmar. Pamiętajmy, że przez wieki Andaluzja była pod wpływami arabów i stąd w ich architekturze widać bardzo duże wpływy arabskie. W późniejszych latach zamek przeszedł w ręce chrześcijan którzy nadali mu ostateczny wygląd. Alhambra jest jedną z największych atrakcji turystycznych w Hiszpanii i jest wpisana na listę UNESCO jako światowe dziedzictwo. Jest to budowla która niesamowicie łaczy styl arabski i chrześcijański. My wybieramy się tam jutro ale dziś postanowiliśmy przejść się do Plaza Mirador de San Nicolas. Podobno stamtąd jest najlepszy widok na zamek. I tak też było.
My wybraliśmy drogę na skróty i szliśmy bardzo wąskimi uliczkami, że aż czasem zastanawialiśmy się czy my wchodzimy komuś na podwórko czy jeszcze nie. Można tam dojść główną ulicą ale jest troszkę na około. Główną ulicą za to schodziliśmy.
Po wyjściu na górę najpierw ukazał nam się tłum ludzi – wtedy Darek uwierzył, że jednak dobrze szliśmy. A po drugie piekny widok. Góry i zamek prezentowały się w całej okazałości. Jak już kiedyś wspomniałam w Hiszpanii dość późno zachodzi słońce. Tak więc jak myśmy byli tam koło 8 wieczór to jeszcze było w miarę jasno. Widok był tak piękny a my wiedzieliśmy, że raczej tu nie wrócimy jutro więc postanowiliśmy poczekać aż słońce całkowicie zajdzie. Siedliśmy w pobliskiej restauracji i czekając na zachód słońca delektowaliśmy się widokiem i piwkiem o nazwie Alhambra.
Doczekaliśmy się....niestety widok był troszkę gorszy. Normalnie budowle i stare miasta zyskują po zachodzie słońca kiedy to wszystko jest ładnie oświetlone. Niestety wraz z zachodem słońca zniknęły też górki który były w tle i które dodawały uroku.
Zamek Alhambra połóżony jest u podnóża gór Sierra Nevada. Są to najwyższe góry w Europie zaraz po Kaukazie i Alpach no i oczywiście najwyższe w Hiszpanii. My za trzy dni planujemy wyjść na ich szczyt który ma ok. 3500 m n.p.m. Trzymajcie kciuki. Dziś tak podziwiając zamek zauważyliśmy, że niektóre szczyty mają jeszcze śnieg. Mam nadzieję, że to tylko w jakiś dolinkachi mniej rozdeptancyh szlakach. Zobaczymy...dojdziemy dokąd się da a jak nie to zawrócimy.
Na tym skończyliśmy nasz dzień. Do miasta zeszliśmy dłuższą drogą za to o fajnej nazwie Carrera del Darro która przechodzi koło rzeki Rio Darro. Daruś nawet nie wiedział, że ma tu swoją ulicę i rzekę. Dzień był dość intensywny więc szybko padliśmy bo jutro kolejne emocje i atrakcje.
2015.05.19 Gibraltar i Malaga, Hiszpania (dzień 4)
Druga noc w tym samym hotelu – jak dla nas to już rozpusta. Uczciliśmy to nawet śniadaniem w hotelu....tak wiem, jak dla nas to druga rozpusta. Mieliśmy nadzieję na jakieś lokalne śniadanie. Niestety poza szynką iberyjską, paroma lokalnymi serami i większym wyborem soków owocowych to nie wiele to się różniło od hotelowych śniadań. Ale było świeże i smaczne. Pojedzeni ruszyliśmy w drogę. Dziś kierunek Gilbraltar....a zaraz po tym Malaga.
Droga jak to droga w południowej Hiszpanii. Darek, znów stwierdzał, że nie ma lasów, za to był zachwycony ilością wiatraków i jak Don Kichot chciał je gonić. Po krajobrazie i wykorzystaniu energii naturalnej widać było, że zbliżaliśmy się do oceanu. A ja już z góry uprzedzałam, że na Giblartarze wieje.
Ja już na Gibraltarze byłam wcześniej ale chętnie chciałam go zobaczyć po paru latach. Dodatkowo bardzo mi się podobał – szczególnie małpki więc miałam nadzieję tym razem zrobić troszkę lepsze zdjęcia niż za pierwszym razem. Po przjechaniu ok. 150 km dotarliśmy do granicy Gibraltaru. Z wcześniejszego doświadczenia wiem, że nie warto pchać się na Gibraltar własnym autem tak więc zaparkowaliśmy w miasteczku które graniczy z Gibraltarem. Z parkingu do przejścia granicznego mieliśmy 5 minut na nogach. Darek najbardziej cieszył się z 3 rzeczy, po pierwsze przeszedł przejście graniczne na nogach, po drugie przeszedł po płycie czynnego lotniska, a po trzecie był w nowym kraju, w którym jeszcze nigdy nie był.
Z granicą wszystko było fajnie ale pan powiedział nam po polsku „Dzień dobry, dziękuję!” a my byliśmy w takim szoku, że zapomnieliśmy poprosić o pieczątki do paszportów. Szkoda....ale sami przyznajcie, kto by się spodziewał polskiego celnika na Gibraltarze. Szok na max'a.
Drugą atrakcją jest przejście przez płytę lotniska. Gibraltar ma lotnisko. Podobno pasażerskie loty na Gibraltar zostały wznowione dopiero w 2006 roku. Niestety to państwo-miasto jest otoczone skałą i nie ma wiele miejsca na stworzenie lotniska więc pas startowy przechodzi przez zwykłą ulicę. Albo na odwrót...ulica wylotowa z kraju przechodzi przez pas startowy.
Po standardowych zdjęciach na pasie startowym ruszyliśmy główną ulicą do centrum miasta. Gibraltar należy do Angli. W 1969 roku Giblartalczycy mogli zdecydować w referendum czy chcą należeć do Angli czy Hiszpani, 12,138 osób zagłosowało za Anglią a tylko 44 za Hiszpanią. Takim sposobem Gibraltar stał się kolonią Angielską, która używa funtów i euro na przemian, jeździ po prawej stronie ale nadal najbardziej popularnym daniem jest Fish & Chips. Jest też duży plus, napisy i ludzie są dwu języczni.
Szczerze, spodziewałam się troszkę innych sklepów na głównej ulicy. To co zobaczyliśmy to nic innego jak ulica Floriańskaw w Krakowie, albo Krupówki w Zakopanem. Pełno sklepów z ciuchami, kosmetykami i sprzętem elektronicznym, a tylko od czasu do czasu jakiś sklep z pamiątkami. Tak idąc, po 20 minutach doszliśmy do kolejki na szczyt Gibraltar lub jak inni to nazywają na szczyt skały, która znajduje się ponad 400 metrów n.p.m.
Kolejne zaskoczenie. Z tego co ja pamiętałam, to kolejka zatrzymywała się w tzw. mid-station. Stacja w połowie góry miała swój urok, bo jak ja tam byłam, to było tam dużo małp. Kilka nawet otoczyło moją koleżankę tylko dlatego, że coś jadła. Niestety aktualnie kolejka nie zatrzymuje się w połowie drogi między kwietniem a październikiem. Jak się spytałam pani dlaczego to odpowiedziała „my nie obsługujemy”. Hmmm....dziwne to trochę.
Jadąc na górę nie widzieliśmy małp....pewnie przeniosły się tam gdzie są ludzie. Małpy na Gibraltarze, żyją swobodnie, ochrona parku chce im zagwarantować jak najbardziej naturalne warunki, ale one doskonale widzą, że tam gdzie ludzie jest jedzenie.
Wyjechaliśmy na szczyt. Porobiliśmy parę zdjęć na wszystkie strony świata i spotkaliśmy parę małp. Jak dla mnie było ich za mało. Widok nie wiele się zmienił. Dalej był niesamowity. Stoisz na górze, a z każdej strony co innego widać. Z jednej wąski ląd i granicę z Hiszpanią, z drugiej port, z trzeciej kanał gibrartarski i w oddali Afrykę (do której się wybieramy za 4 miesiące), a z czwartej niekończące się Morze Śródziemne. Darek nazwał wszystko jedną wielką komercją i centrum handlowym. Dopiero później zmienił zdanie jak poszliśmy w mniej uczęszczane trasy. Zanim to się jednak stało zrobiliśmy sobie małą przerwę na piwko. Darek jako smakosz piwa szybko odkrył, że coś jest nie tak z jego piwem. Jak się okazało, piwo było przedatowane. Na szczęście pracownicy stoiska grzecznie nam podziękowali za zauważenie i pozwolili wymienić jedno na dwa inne piwa. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy zwiedzać dalej. W planie mieliśmy zejść do jaskiń, Micheal's Caves i sprawdzić ile małp jest po drodze.
Plan nawet się udał. Po drodze spotkaliśmy troszkę małpek. Jedne miały nas gdzies i nie reagowały na nic, inne były młode i chciały się bawić i skakać po czym tylko się da, a inne po prostu szukały jedzenia.
Można było do nich dość blisko podchodzić a one spokojnie siedziały i nie bardzo przejmowały się samochodami czy ludźmi chodzącymi obok nich. Widać, że dla nich to normalka i same garną tam gdzie jest cywilizacja.
Doszliśmy do jaskiń....wszystko fajnie aż do momentu rozczarowania. Jaskinia jest dość duża, choć nie mogliśmy przejść całej trasy (hmmm....znów nie obsługujemy???), do tego gra świateł. Ja rozumiem, że to jest fajne jak się tylko ogląda jaskinie ale do zdjęć to była masakra. Zdjęcia wychodziły jak z jakiś filmów science-fiction i ciężko było ustawić fajne światło.
Dużo lepiej by było jakby stosowali naturalne/żółte światło.
Po przejściu jaskini (ok. 20-30 min.) wróciliśmy z powrotem na szczyt kolejki. Z jednej strony gonił nas czas a po drugie stwierdziliśmy, że i tak nie ma małp w mid-station więc po co tam iść. I mieliśmy rację. Większość małp skakała po wagoniku kolejki. Najpierw niewinnie sobie skakały ale ludzie jak to ludzie zobaczyli blisko małpki i chcieli sobie z nimi zrobić zdjęcie. A małpka jak to małpka jak zobaczyła blisko coś na co może skoczyć to skoczyła. I takim sposobem niektórzy turyści mają zdjęcia jak małpka im chodzi po ramionach, itp. Ja tam się cieszę, że nic mnie nie podrapało.
Skała jest największą atrakcją na Gibraltarze. Drugim ważnym punktem wycieczek jest Europa Point. Teoretycznie z tego miejsca widać całe Morze Śródziemne jak i Afrykę. Ludzkie oko mogło dziś zobaczyć Afrykę...aparat chyba jednak nie do końca to uchwycił. Nie jest to najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy ale byliśmy wystarczająco blisko. Najbardziej wysunięty punkt jest po stronie Hiszpańskiej parę kilometrów od Gibraltaru.
W punkcie Europa znajduje się pomnik Generała Władysława Sikorskiego, którego samolot rozbił się tutaj w 1943. Generał wraz z 16 innymi ludźmi nie przeżył tej katastrofy. Do dziś trwają spory, czy był to zamach, czy jedynie wypadek.....
Nie tracąc czasu po Europa Point wróciliśmy do granicy. Zanim jednak to się stało to czekała nas kolejna niespodzianka. Wcześniej w punkcie informacji pan nam powiedział, że z punktu Europa można wrócić autobusem numer 2 do Market Place i potem przesiąść się na numer 5. Taki też mieliśmy plan dopóki nie dowiedzieliśmy się, że linia numer 5 jest obsługiwana przez inną firmę i w związku z tym pomimo że mamy całodniowe bilety musimy dopłacić 2 EUR. My to olaliśmy i poszliśmy na nogach. I dobrze....dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak lądował samolot. My uchwyciliśmy samo kołowanie ale to i tak dużo, że mieliśmy szczęście spotkać w ogóle jakiś samolot lądujący na Gibraltarze.
Zaraz po Gibraltarze, po krótkiej przerwie na bułeczkę i konserwę ruszyliśmy do Malagi. Malaga jest sprawcą całej tej wycieczki. Darek znał kiedyś osobę z Malagi, która tak mu polecała to miejsce, że podczas losowania Darek umieścił ją na naszej liście.
Z Gibraltaru do Malagi było ok. 120 km. Czyli nie tak źle. Do tego widoki rozpieszczały nas jeszcze bardziej. Gdzie niegdzie górki, gdzie niegdzie plaża. Za to samochód ma trochę do życzenia. Ma nowy system, który automatycznie wyłancza silnik po 5 sekundach stania w korku. Ponoć ma to oszczędzać paliwo. Niestety bardziej to drażni niż to całe oszczędzanie jest warte. Cały czas wyłancza silnik a co za tym idzie też klimatyzację. Ruszając ze świateł, silnik się automatycznie zapala ale trwa to parę sekund. Jest to drażliwe zwłaszcza w jeździe po miastach. Dobrze, że można to wyłączyć jednym przyciskiem. Wkońcu dotarliśmy do naszego hotelu, Las Vegas. Tak to nazwa naszego hotelu. Hotel znajduje się przy samej plaży więc teraz pisząc bloga siedzę sobie na balkonie i słucham szumu fal...
Nie tracąc czasu ruszyliśmy na miasto. Nie planowaliśmy dziś dużo zwiedzać tylko odwiedzić stare miasto, wstąpić na jakąś przekąskę i wrócić do hotelu. Jako naszą destynację wybraliśmy El Pimpi. Jest to restauracja otwarta w 1971 roku. Przez El Pimpi przewinęło się wiele sławnych ludzi. Jak np. rodzina Picasso, Antonio Banderas, Tony Blair.....
Byliśmy w sumie najedzeni, więc zamówiliśmy tylko deskę (talerz) serów i butelkę wina Verdejo. Lekkie, fajne, chłodne, lokalne winko idealnie pasowało do zestawu serków.
Po drodze do tej restauracji zobaczyliśmy zamek który chętnie odwiedzimy jutro.
Po wypiciu winka, przekąszeniu serków i poznaniu lokalnej restauracji postanowiliśmy po pierwsze wrócić tam jutro na nadziewane bułeczki (specjalność tego regionu) jak i odwiedzić bar z Craft Beers. Piwa z mikro-browarów przyciągają naszą uwagę coraz bardziej więc grzechem byłoby nie spróbować Hiszpańskich specjałów. Takim sposobem doszliśmy do knajpki: Cerveceria Arte & Sana Craft Beer Cafe. Trzeba przyznać, że chłopaki mają bardzo ciekawy wybór. Mają kilkaset rodzajów piw z całego świata. Myśmy próbowali hiszpańskich po wpiciu dwóch na miejscu udało się wziąć jeszcze jedno do hotelu.
Po relaksie przy piwku wróciliśmy do hotelu i siedząc na balkonie słuchaliśmy fal Morza Śródziemnego. Jutro dalsza część wyprawy...Granada a potem Sierra Nevada i spanie w schronisku...będzie na pewno ciekawie.
2015.05.18 Sewilla, Hiszpania (dzień 3)
Dziś cały dzień miał być dedykowany Sewilli. Jak już Darek pisał we wcześniejszym wpisie wczoraj udało nam się trochę liznąć Sewillę, zobaczyć katedrę, starą fabrykę tytoniu i najsłynniejszy hotel Alfonso XIII. Hiszpanie żyją w swojej własnej strefie czasowej i restauracje otwierają o 20 godzinie, my się pomału przestawiliśmy na "lokalny" czas i wczoraj poszliśmy spać koło 3 rano (pisanie bloga zajmuje trochę czasu). Tak więc dziś spaliśmy prawie do południa. Po szybkim śniadanku ruszyliśmy na miasto.
Pierwszy nasz punkt to Plaza de Espana przy Parku Maria Luisa. Plac Hiszpanii – na pierwszy rzut oka jest super. Budowa tego obiektu została ukończona w 1928 roku. Pierwotnie miały się odbywać tam targi przemysłu i technologi. Dziś budynek zajmują agencje rządowe a plac jest niebanalną atrakcją turystyczną. Mnie powaliła nie tylko architektura (Art-Deco) ale przede wszystkim stan w jakim to wszystko jest zachowane. Nie sądzę, żeby on był zamykany na noc a mimo to jest czysty, zadbany i aż miło tam spędzić czas. Oczywiście nie brakuje ludzi handlujących pamiątkami i łódek które można wypożyczyć i przepłynąć „sadzawkę” wokół placu.
Następnie parkiem przeszliśmy nad rzekę. Park jak to park, zdecydowanie wyróżnia się roślinnością. W przeciwieństwie do roślinności klimatu umiarkowanego tu przeplata się bardziej roślinność tropikalną. Widzieliśmy nawet drzewa z pomarańczami co dla nas nie jest typowym widokiem.
Rzeką chcieliśmy się przejść w rejony starego miasta (czytaj katedry) ale szybko wybrzeże nas rozczarowało. Nie było za bardzo zagospodarowane. Dopiero później dość mały kawałek był deptak i ludzie chętnie tam biegali. My jednak uderzyliśmy do Katedry. Google nam wcześniej powiedziało, że katedra otwarta jest do 17:30....a tu upsss....na miejscu się okazało, że do 15:30....tak więc nici ze zwiedzania katedry w środku. A szkoda bo chętnie byśmy zobaczyli jak wygląda 3 co do wielkości katedra od środka, pozostało nam tylko podziwianie zewnętrznej dekoracji.
Ostatnią atrakcją w tym rejonie miasta był zamek, Alcazar. My kupiliśmy bilety wcześniej na internecie aby ominąć kolejki i wejście mieliśmy dopiero na 5:30. Takim sposobem mieliśmy troszkę czasu który postanowiliśmy wykorzystać na odwiedzenie Bodegi Santa Cruz. Miejsce to słynie z dwóch rzeczy. Po pierwsze podobno mają najlepsze tapas a po drugie rachunki piszą na ladzie.
Rzeczywiście nie da się ukryć tapas mają bardzo dobre a szczególnie szynkę, Iberian Ham. Szynka na podobieństwo szynki parmeńskiej, prosciutto itp. która produkowana jest tylko ze świń wychodowanych na ziemi hiszpańskiej. Podobno do roku 2005 szynka ta była nie do kupienia w Stanach Zjednoczonych, gdyż nie przeszła standardów sanepidu. Na szczęście to się zmieniło bo szynka jest przepyszna.
Szynkę można przechowywać podobno nawet do dwóch lat. Ważne jest aby jej koniec (nogi) były zawinięte w papier w celu zachowania świerzośći. A kiedy zacznie się ją już jeść dobrze jest przykrywać ją folią plastikową lub aluminiową. Tak przynajmniej powiedział nam barman, po hiszpańsku, którego Darek poznał jak ja buszowałam po sklepie z pamiątkami. Darek zna troszkę hiszpańskiego (meksykańskiego) z Mangi, więc miejmy nadzieję, że wszystko dobrze zrozumiał, bo mamy zamiar przywieźć ze sobą do Stanów "kawałeczek”. Ciekawe co na to powiedzą celnicy na JFK?
Ja natomiast w sklepie spotkałam polkę. Dość dużo polaków się tu spotyka ale co się dziwić jak wszyscy jesteśmy jedną wielką europejską rodziną. Oczywiście w między czasie jak ja byłam w sklepie Darka zainteresowała pewna beczka i spróbował lokalnego wina. Nam to smakowało jak cherry, ciekawe czy właściciel je robi sam w piwnicy.
Zbliżał się czas wejścia na zamek i musieliśmy pożegnać się z przemiłym barmanem. Na koniec oczywiście barman dostał od nas napiwek. I tu kolejna fajna reakcja...wziął monetę i jak w koszykówkę, rzucił monetę do wiaderka gdzie trafiały wszystkie napiwki. Szczerze, szacując po odległości nie było to łatwe zadanie.
W końcu przyszedł czas na Alcazar. Jest to zamek królewski, który pierwotnie wybudowany był przez muzułmańskiego króla a następnie po podboju Andaluzji przerobiony na zamek królewski, który do dziś uznawany jest za jeden z najładniejszych w Hiszpanii.
Rzeczywiście zamek robi wrażenie, choć według mnie nadal wygrywa zamek w Grenadzie. Tam będziemy dopiero za kilka dni. Oba zamki jak i większość budowli w Andaluzji cechuje połączenie stylów islamskich z europejskimi. Mnie się to bardzo podoba. Wprowadza to trochę egzotyki od europejskiego stylu i sprawia, że Andaluzja jest wyjątkowa.
Zdecydowanie najładniejsze w zamku były ogrody. Niesamowicie duże, zadbane i nawet był tam nie jeden paw. Jak widać zdecydowanie przykuł naszą uwagę i został obfotografowany i sfilmowany na dziesiątą stronę.
Ogrody otoczone są murem, po którym można się przespacerować i podziwiać ogrody z góry. Szczerze....duże to...ciekawe czy my zwiedziliśmy to całe.
Udało nam się za to znaleźć łaźnie, a właściwie jedną dużą wannę. Ciekawe, muszę przyznać...ale kąpać bym się tam nie chciała. Ciekawe jak często zmieniali tam wodę i ile osób naraz tam wchodziło. Podobno służyło to też za miejsce schładzania się. Rzeczywiście jak się tam weszło to powiewał przyjemny chłód. Pewnie dlatego, że cała łaźnia znajdowała się pod ziemią.
Ostatni punkt na naszej mapie Sewilli to Parasol. Dokładna nazwa to Espacio Metropol Parasol. Jest to drewniana struktura o wysokości 26 m po której górze można chodzić. Podobno jest to największa drewniana konstrukcja i jak to bywa na współczesną sztukę nie do końca można zrozumieć co autor miał na myśli. Pomysł jednak mi się podoba i jako platforma widokowa spełnia swoje zadanie.
Ponieważ często architektura wygląda lepiej jak jest podświetlona to postanowiliśmy zjeść kolację i poczekać na zmierzch. Dodatkowo chciałam wspomnieć, że spacerek z Alcazar do Parasola to ok. 15-20 minut na nóżkach. Wybraliśmy restaurację (która bardziej przypomina jadłodajnię albo bar mleczny), która była dość blisko i miała bardzo dużo klientów. Niestety jedzenie nie było najlepsze. Zamówiliśmy mix wędlin które były bardzo dobre ale chleb i hiszpański placek ziemniaczany już nie przypadły nam do gustu.
Ściemniło się i ruszyliśmy pochodzić po parasole. Zajęło nam trochę czasu aby zorientować się gdzie jest wejście ale zauważyliśmy dużą wycieczkę i poszliśmy za nimi. Pani w kasie myślała, że jesteśmy z nimi więc nie musieliśmy nic płacić, choć i tak nie jestem pewna czy trzeba. Z tego co mi się wydaje płatne jest tylko muzeum powstałe w podziemiach Parasola. Muzeum to powstało jak wykopywali ziemię pod budowę i odkryli stare mury. Niestety dość krótko w ciągu dnia jest ono otwarte i już z góry wiedzieliśmy, że nam się nie uda go odwiedzić. Mogliśmy tylko zobaczyć przez szybę jego fragment.
Wyjechaliśmy na górę i rzeczywiście fajne to. Na samym szczycie zrobili chodnik i można zobaczyć Sewillę z góry ze wszystkich stron świata. Dodatkowo wrażenie, że chodzi się po czymś co wygląda dość krucho jest niesamowite.
To co nas zaskoczyło to fakt, że Sewilla jest dość niska. Budynki które wystawały ponad miasto to w większości kaplice, kościoły, zamki itp.
Do hotelu standardowo wróciliśmy na nóżkach ale już bez żadnych dodatkowych przystanków. Jutro ruszamy jeszcze dalej na południe. Pierwszy przystanek to Gibraltar.
2015.05.17 Cordoba i Sewilla, Hiszpania (dzień 2)
Dzisiaj czeka nas długi dzień. Musimy dojechać do Sewilli, ponad 500 km na południe Hiszpanii. Po drodze chcemy odwiedzić Cordobę i zobaczyć ich słynną katedrę, która została zmieniona z islamskiej na katolicką. Pożegnanie z Madrytem było w lokalnej knajpce przy espresso i croissancie.
Samochód mamy zarezerwowany na lotnisku więc taxi w 20 minut nas tam dowiozło.
Oczywiście jak to u nas, nie mogliśmy przystać przy tym co pierwotnie zarezerwowaliśmy. Udało mi się wyłudzić upgrade do lepszej klasy i po bardzo korzystnych cenach. Niewiele więcej płacąc wyjechaliśmy BMW X1 automatem, z nawigacją i w dodatku diesel. Zapłaciliśmy €90 więcej za 10 dni, ale jak obliczyliśmy to powinniśmy wyjść na to samo. Diesel mniej pali i paliwo jest tańsze o €0.20 za litr.
Dostaliśmy nowe BMW. Przejechane ma tylko 300 km. Jeszcze pachniało nowością
Zapakowaliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy na południe. Wyjazd z Madrytu przebiegł bez większych problemów i już byliśmy na A4, która prowadzi do Cordoby. W Hiszpani autostrady są bardzo drogie. Płacisz €8 za każde 100 km. Nie wiem jak to się stało, ale myśmy nic nie zapłacili i dojechaliśmy do Cordoby.
Droga była ciekawa. Mnie najbardziej zaskoczył brak lasów. Cały czas były pola uprawne i pastwiska. Droga wiodła przez wzgórza, doliny, ale jednak jakość miała wiele do życzenia. Pewnie dlatego że była za darmo, ale przynajmniej prowadziła przez ciekawe tereny, a nie jak płatne autostrady, które lecą przez pustkowia i nic nie widać.
Po około 4 godzinach dojechaliśmy do Cordoby. Najbardziej chcieliśmy zobaczyć Cathedra Cordoba. Wpisaliśmy w GPS jej adres i chcieliśmy tam gdzieś zaparkować. Nie udało się. Były tak wąskie i ciasne uliczki, że nawet nie było mowy o zaparkowaniu. Nawet zakręty musiałem brać na dwa razy, bo nasze małe BMW tam się nie mieściło. Ciekawe jak bym tu jechał jakimś dużym, amerykańskim SUV...!!!
Po jakimś czasie udało się zaparkować trochę dalej od centrum, w podziemnym parkingu. Przynajmniej samochód nie będzie stał w słońcu i tak bardzo się nie nagrzeje. Zajęło nam około 30 minut żeby dojść do Katedry. Szło się wąskimi uliczkami zabytkowej części miasta.
Budowla powstała w VI wieku i nazywała się San Vincente Bazylika. Była głównym kościołem Cordoby. W 785 roku muzułmanie zburzyli kościół i wybudowali sobie tutaj swój meczet. Który był najważniejszym meczetem na zachodzie, a Cordoba stała się stolicą Al-Andalus.
W 1236 roku, król Ferdinard II podbił Cordobę i znowu zmienił meczet na katedrę. Jest to unikatowa katedra bo jest wybudowana na styl islamski ale posiada akcenty chrześcijańskie.
Zwiedzanie zajęło nam jakąś godzinkę. W klasztorze było nawet chłodno, ale miejsca na zewnątrz były na maxa nagrzane. W drodze powrotnej fajnie było usiąść w cieniu na chłodnym piwku i sobie odpocząć. Ciekawie jak tu jest w czerwcu albo w lipcu. Chyba musi być gorąco. Wróciliśmy do samochodu i udaliśmy się w dalszą drogę na południowy-zachód. W Hiszpani jest limit prędkości 120 km/h. Ludzie tak jadą w okolicach 130 km/h. Jadąc 140-150 zacząłem się za bardzo wyróżniać. Nie chciałem się tłumaczyć policji po hiszpańsku więc droga do Sewilli zajęła nam ponad godzinkę. Około 8:30 wieczorem przyjechaliśmy do naszego hotelu. Mamy już samochód, więc musieliśmy mieć hotel z parkingiem. Novotel spełnił nasze wymagania. Ma parking, blisko centrum i fajne pokoje w niewysokiej cenie. Długo się nie zastanawiając, zostawiliśmy rzeczy w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Było po 9 wieczorem, a dalej było jasno. Słońce co dopiero zachodziło. Byliśmy trochę głodni, więc zaczęliśmy szukać coś do jedzenia. I tu kolejne zdziwienie, restauracje otwierają dopiero o 8-9 wieczorem i są czynne do późnych godzin nocnych. Hiszpanie w ciągu dnia odpoczywają w chłodzie domowych klimatyzatorów i dopiero wieczorami wychodzą na miasto.
Udaliśmy się w pobliże katedry Sewilla. Jest to gotycka katedra, która jest jedną z największych i najwspanialszych gotyckich kościołów na świecie. Jej budowa została ukończona w 1506 roku. Jest trzecim co do wielkości kościołem na świecie, po watykańskiej bazylice i brazylijskiej. Niestety była już zamknięta. Pochodziliśmy wokół niej, robiąc dużo zdjęć.
Ta katedra jest idealnie oświetlona, wiele różnego rodzaju świateł..... Lubimy chodzić nocami po miastach, a zwłaszcza po ich starych dzielnicach. Nocny klimat dodaje dużo uroku i ludzi jest o wiele mniej niż w dzień. Głód dawał się coraz bardziej we znaki, więc zaczęliśmy odwiedzać knajpki z tapas i innego rodzaju jedzeniem.
Oczywiście przepijając to wszystko zimnym piwkiem. Wiem...., uważny czytelnik powie, a gdzie dobre hiszpańskie winka? Zgadza się... Hiszpania ma świetne wina, ale białe nie są moje ulubione, a w temperaturze 37C nie chce mi się pić ciepłych czerwonych.
Tak też pochodziliśmy po knajpkach i po drodze odwiedzając ciekawe zabytki. Byliśmy koło słynnej, byłej fabryki tytoniu, która aktualnie przerobiona jest na Uniwersytet Sewilli.
Oraz zobaczyliśmy słynny hotel Alfonso XIII. Hotel został wybudowany w latach 1916-1928. Otwierał go król Hiszpanii a aktualnie gości najbardziej wpływowych ludzi świata. Nie braliśmy w nim pokoju bo nie miał fajnych cen na parking.
Około 1 w nocy wróciliśmy do naszego hotelu. Zdziwiło nas, że szliśmy prawie pół miasta na nogach nocą, a wszędzie było dużo turystów, albo lokalnych ludzi. Sewilla, tak jak NYC chyba nigdy nie śpi.....a jak śpi to między 6 rano a 6 po południu. Jutro (już dzisiaj) dalszy ciąg zwiedzania miasta...
2015.05.16 Madryt, Hiszpania (dzień 1)
Madryt jest stolicą i zarazem największym miastem Hiszpanii. Jest też trzecią co do wielkości metropolią w Unii Europejskiej, zaraz po Londynie i Paryżu. Madryt jest nie tylko siedzibą parlamentu ale również króla Hiszpanii (Filipa VI).
My jednak nie planowaliśmy poświęcić Madrytowi więcej niż jeden dzień, a tym bardziej królowi. Wiemy doskonale, że jeden dzień to za mało aby poznać to miasto ale w drodze powrotnej planujemy spędzić dodatkowy dzień w Madrycie a do tego wiemy, że jeszcze nie raz będziemy w tym mieście zwiedzając pozostałe części Hiszpanii.
Wylądowaliśmy (bagaże też) szczęśliwie o 10:30 rano i mieliśmy prawie cały dzień na zwiedzanie. Nie tracąc czasu wzięliśmy taksówkę do hotelu. Wreszcie miasto, które ma normalne ceny taksówek i do centrum Madrytu przejazd kosztuje 30 EUR. Na szczęście wartość Euro wyrównała się już prawie z dolarem więc wakacje w Europie nie są już takim luksusem. Mieszkamy w hotelu NH Breton. Nie jest to hotel położony w samym centrum miasta ale na nogach można dojść do większości atrakcji turystycznych. Tak więc całe miasto zwiedzaliśmy na nóżkach...w końcu jest to najlepszy sposób na zwiedzanie.
Zanim jednak ruszyliśmy na główne atrakcje turystyczne musieliśmy zwalczyć JetLag, nie ma to jak szybkie Espresso na świeżym powietrzu.
Pierwszy na naszej liście był plac Cibeles gdzie znajduje się pałac i piękne fontanny. Palacio de Cibeles pierwotnie był siedzibą poczty głównej a aktualnie odgrywa rolę ratusza i jest siedzibą burmistrza miasta. Zdecydowanie spodobały nam się nie tylko pałac ale również fontanny z posągiem bogini Kybele.
Zbliżała się pora lunchu a my byliśmy tylko po małym śniadaniu w samolocie, więc poszliśmy szukać restauracji. Wcześniej wyczytałam, że Cafe Wok jest polecane na lunch Niestety jak doszliśmy pod wskazany adres nic tam nie było. Przyciągnęła nas jednak nie daleko stojąca restauracja Yakitoro. Hiszpania słynie z Tapas. Ta restauracja nie miała selekcji tapas (przystawek) ale porcje były dość małe więc można je zaliczyć jako tapas. To jest w sumie sprytne. Małe porcje, każdy chętnie przekąsi a zawsze można zamówić więcej. Do tego w taki upał nie chce się dużo jeść. Tak więc wypiliśmy po piwku/winku, przekąsiliśmy po małym szaszłyku i ruszyliśmy dalej zwiedzać.
Madryt jest dość wysoko położony, 646 m n.p.m – najwyżej położona stolica Europy, a dopiero na 43 miejscu w rankingu stolic świata. Tak więc upały nam aż tak nie dokuczały. W słońcu oczywiście było ok. 35C natomiast w cieniu temperatura spadala już do przyjemnych 25C. Madryt jest miejscem dość zielonym, ma dużo drzew, parków co daje przyjemny cień i sprawia, że chętnie się spaceruje po mieście.
Następnym naszym przystankiem było „Puerta de Alcala”, monument z 1778 roku, który stoi tylko parę metrów od Park del Retiro. Park chcieliśmy zwiedzić na rowerze ale niestety coś się zepsuło i nie działał system wypożyczania.
Park przypomina trochę Central Park tylko oczywiście jest dużo mniejszy. Można za to jak w Central Parku, popływać łódką po jeziorku, posiedzieć w cieniu lub poopalać się.
Zwiedzanie miasta powinno się przeplatać, krótkimi odpoczynkami. Zwłaszcza jeśli jest lato a słońce i temperatura dodatkowo męczą. Kolejnym punktem na naszej liście było Casino de Madrid. Podobno mają tam fajny taras na którym zalecane jest wypicie kawy lub wina. Niestety jak się okazało jest to prywatny klub w którym aktualnie była impreza i wszyscy byli ładnie ubrani....zdecydowanie my w szortach nie pasowaliśmy do tego towarzystwa. Tak więc pomaszerowaliśmy dalej w rejony Plaza Mayor. Tam znów nie udało nam się wejść do tawerny polecanej w internecie, Taberna de La Daniela.
Tawerna był ale prawie nikogo nie było w środku i wyglądała bardziej na jadłodajnie niż miejsce aby się ochłodzić. Tak więc poszliśmy dalej szukać jakiegoś fajnego baru. I tu pozytywne niespodzianki, po pierwsze na naszej drodze stanął sklep z szynką ineryjską i serami....wyglądało wszystko przepysznie więc skusiliśmy się na małe zakupy. Jak się potem okazało w hotelu, był to bardzo pyszny wybór i szynka zniknęła w bardzo szybkim tempie. W sklepie znajdowało się wiele rodzajów szynek, ceny nawet dochodziły do 190 EUR za kilogram. Ciekawe jak to smakuje?
Druga niespodzianka była zaplanowana, był to Market, Marcado del San Miguel. Jest to jedyny targ w Madrycie, który nadal posiada metalową konstrukcję. Początki sięgają 1430 roku. Spodziewaliśmy się zobaczyć market podobny do Budapesztaskiego....jednak nas pozytywnie rozczarował. Targ w Budapeszcie jest bardzo fajny i zdecydowanie polecamy go odwiedzić. Ten w Madrycie jest bardziej jak restauracja. To znaczy chodzisz sobie po stoiskach i na jednym możesz kupić piwo, na innym wino a to wszystko poprzeplatane jest stoiskami z przekąskami tzw. tapas. Wszystko jest oczywiście bardzo dobrej jakości i reprezentuje autentyczną kuchnię hiszpańską.
Nasze pierwsze tapas były dość bezpieczne. Jakiś ser kozi, kawior, prosciutto itp. Druga partia to już były większe wynalazki. Jedne nazywały się Gulas (nie ma to nic wspólnego z polskim gulaszem), jest to młody węgorz, który pomimo że ma 2-3 lat jest dość mały, ma tylko 8 cm długości i wyglądem przypomina spaghetti. Do tego była druga kanapeczka z pasztetem z kaczki.
Pojedzeni poszliśmy zwiedzać dalej, na Plaza Mayor, ichniejszy rynek tylko ma mniej knajpek a więcej sklepów z pamiątkami. Niedaleko znajduje się również zamek królewski (Royal Palace). Pałac ten należy do rodziny królewskiej, która jednak tam nie mieszka. Pałac ten wykorzystywany jest tylko na formalne uroczystości a na co dzień rodzina królewska mieszka w Palacio de la Zarzuela na obrzeżach Madrytu. Budowla robi wrażenie choć znów zdecydowaliśmy nie wchodzić, gdyż większość komnat przeznaczona jest na muzeum sztuki. Można za to pochodzić na około, zobaczyć dziedziniec, katedrę Almudena i piękny widok na odległe góry.
Na tym skończyliśmy zwiedzanie. Pomimo, że było już po 7 wieczorem to jeszcze było jasno. Na naszej liście zostało jeszcze Temple of Debod (świątynia egipska przeniesiona do Madrytu). Świątynię tą jednak zaliczymy w ostatni dzień naszych wakacji.
Noc jednak była jeszcze przed nami długa więc postanowiliśmy odwiedzić dzielnicę La Latina. Darek wyczytał, że podobno są tam najlepsze tapas. Żadna restauracja nie zainteresowała nas jakoś specjalnie poza irlandzkim barem. Malutki bar ale miał swój klimat i przypominał nam bary z Dublina. Jak się okazało barmanem był polak, który w Madrycie mieszka już ok 20 lat. Zaczął nam opowiadać, parę ciekawostek.
Po pierwsze oryginalne tapas to nic innego jak resztki z zeszłego dnia. To co dzień wcześniej nie zeszło podawało się w mniejszych porcjach przed kolacją. Przekonaliśmy się o tym, kiedy w drodze powrotnej do hotelu wstąpiliśmy do jeszcze jednego baru i dostaliśmy risotto....które nie grzeszyło świeżością. Jednak w dobrych restauracjach tapas przybierają formę przekąski i oznacza mniejszą porcję regularnego jedzenia.
Po drugie dowiedzieliśmy się, że ciężko w Hiszpanii powiedzieć coś na styl „tu są najlepsze bary”. Podobno Hiszpanie nie mają zwyczaju zapraszać znajomych do siebie do domu tylko do baru lub restauracji. Takim sposobem restauracje, tawerny i bary powstają wszędzie i zazwyczaj są bardzo dochodowe.
Posiedzieliśmy chwilę, posłuchaliśmy opowieści i nawet nie zauważyliśmy kiedy bar stał się pełny. Widać było, że jak tylko słońce zaszło i zrobiło się chłodniej to ludzie wyszli na ulice. Nasz dzień dobiegał końca bo nie przespana noc w samolocie dawała nam się we znaki. A jutro ciężki dzień – jedziemy do Sewilli po drodze zatrzymując się w Cordobie.
2015.05.15 Hiszpania (dzień 0)
"Viva España !!!" - Niech żyje Hiszpania!!!
Znów Europa...no tak jakoś wyszło....
Dokładnie pięć lat temu Darek podjął decyzję i przyleciał do Stuttgartu spotkać jak się później okazało swoją przyszłą żonę. Tak więc Memorial Weekend (długi weekend majowy) ma zawsze dla nas duże znaczenie a tym bardziej po 5 latach. Mogliśmy to uczcić kolacją w NY albo na innym kontynencie. My po prostu nie potrafiliśmy nie polecieć nigdzie z tej okazji.
Wybór był trudny. W końcu jest tyle miejsc na świecie. Tyle miejsc jest wyjątkowych, które chcemy zobaczyć. Zdecydowanie się na jedno miejsce było nie możliwe. Dlatego pojawił się pomysł losowania. Każdy z nas miał zrobić listę 7 destynacji, które chce odwiedzić. Lista była dość ciekawa pojawiły się miejsca bliskie jak Lake Placid, miejsca romantyczne jak Paryż, miejsca egzotyczne jak Brazylia i wiele więcej. Jak już się domyślacie Hiszpania też pojawiła się na liście i ku naszemu zaskoczeniu wygrała. Dokładnie wygrała Malaga (nie pytajcie czemu akurat Malaga). Najlepsze połączenie do Malagi było przez Madryt więc plany wycieczki się powiększyły do rejonu Andaluzji plus Madryt. Plan jest napięty, miejsc do zobaczenia jest wiele więc zachęcamy do śledzenia naszego blogu przez następne 10 dni.
No to lecimy....JFK Terminal 7...nie latamy stąd często więc zaskoczyła nas wielkość tego terminalu. Jest dość mały jak na lotnisko które należy do jednych z największych. Plusem jest to, że jest dużo miejsca na samochody, które czekają na przylatujących pasażerów. Minusem, brak barów przed odprawą. Tak więc pomimo, że rodzice Darka nas odwieźli nie mogliśmy z nimi nigdzie usiąść i pogadać.
Udało nam się odprężyć dopiero po przejściu bramek. Załadunek do samolotu poszedł nawet szybko i mogliśmy się usadowić w naszych fotelikach. Pierwsze zaskoczenie (negatywne) nie ma monitorków przy siedzeniach....już zapomnieliśmy, że takie samoloty jeszcze latają między kontynentami. Przynajmniej mamy nadzieję, że się wyśpimy bo nie będziemy zajęci oglądaniem filmów. Plusem tego, że samolot jest starszej generacji jest ilość miejsca na nogi. Przynajmniej na to nie narzekamy.
Teraz czekamy na obiadek a potem dobranoc i Viva España !!!