Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.05.26 Azory, Portugalia (dzień 9)
Wczoraj zwiedzaliśmy samochodem wschodnią część wyspy Sao Miguel, więc dzisiaj przyszedł czas na jej zachodnie ziemie.
To, że wschodnie Azory przypominają nam Polskę sprzed wielu lat to już wiecie ze wczorajszego dnia. Oczywiście piszę, to w pozytywnym słowa tego znaczeniu. Cisza, spokój, nikomu nigdzie się nie spieszy, brak dużych miast. Parę małych miasteczek, gdzie każdy każdego zna i ma czas się zatrzymać i zamienić parę zdań.
Zachodnia część wyspy ze względu na jej atrakcje turystyczne jest bardziej turystyczna i więcej widać zabłąkanych pieszych z aparatami w rękach koło drogi niż pasących się krów, które występują na każdym kroku na wschodzie.
Poza paroma miejscami na dzisiaj nie mieliśmy żadnego napiętego planu. Wsiąść w samochód, pojeździć po ich krętych dróżkach i zaglądnąć tu i tam. Na początek chcieliśmy zobaczyć najbardziej odwiedzany rejon na wyspie czyli Sete Cidades Caldera.
Jest to miejsce gdzie przez ostatnie 40,000 lat następowało wiele wulkanicznych erupcji. Ostatnia była zaledwie 600 lat temu. W związku z tym powstał wielki wulkaniczny krater, gdzie teraz na jego dnie znajdują się dwa wielkie jeziora.
Ze względu na ciekawe reakcje zachodzące na dnie jezior woda w nich ma różne kolory. W jednym jest zielona a w drugim niebieska. Miejsce jest na maksa przygotowane turystycznie, posiada wiele dróg, punktów widokowych i szlaków turystycznych.
Niestety Azory nie mają dobrej pogody. Ponad 200 dni w roku są tu chmury, mgła lub pada deszcz. Dzisiaj oczywiście mieliśmy ich tradycyjną pogodę, więc widoków nie było. Na dodatek była taka ogromna wilgoć w powietrzu, że po 20-to minutowym spacerze wróciliśmy do samochodu się ochłodzić.
Postanowiliśmy samochodem zwiedzać dalszą część rejonu. Zjechaliśmy w dół do miasteczka Sete Cidades w celu wstąpienia do lokalnego baru na ochłodę. Chcieliśmy usiąść gdzieś nad brzegiem jeziora, wypić chłodne piwko i podziwiać widoki. Niestety tego typu „atrakcje” nie dotarły jeszcze do tej części wyspy. Wprawdzie znaleźliśmy jedno miejsce, które być może serwuje piwo, ale wyglądało bardziej jak McDonald z placem zabaw niż bar, więc nawet nie chciało nam się wysiadać z samochodu.
Wzięliśmy mapę (czytaj: google maps) i znaleźliśmy drogę na obrzeże kanionu z ponoć ładnym punktem widokowym. Wyjechaliśmy wysoko, na 540 m i dotarliśmy do punktu widokowego Mira Douro. Mieliśmy szczęście do pogody, bo właśnie w tym momencie wiatr przegonił chmury i mogliśmy podziwiać cały wulkaniczny krater z jeziorami w dole.
Co nas bardziej zaciekawiło to betonowy moloch który stoi na szczycie. 5-6 piętrowy budynek bez okien, drzwi, futryn, sam beton! Niestety tak byliśmy nim zainteresowani, że nie udało nam się żadnego zdjęcia mu zrobić. Później dopiero poczytaliśmy o tym budynku troszkę więcej. Był to hotel Monte Palace, który był wybudowany na początku lat osiemdziesiątych. W tych czasach był on jednym z najlepszych hoteli w całej Portugalii. Przepych, bogactwo, pięcio-gwiazdkowe restauracje, bary, baseny. Niestety ze względu na klimat na Azorach (ciągłe chmury i deszcze) w krótkim okresie został zamknięty. Przez kolejne 10 lat mieszkał tam strażnik z psem, który pilnował tej posesji na odludziu. Niestety pieniądze na strażnika się skończyły, więc hotel został sam, bez ochrony. Długo nie trzeba było czekać, aż lokalni wtargnęli na posesje i rozgrabili wszystko. Ukradli wszystko, co można było ukraść. Począwszy od wyposażeń pokoi, kuchni poprzez dywany, okna, drzwi, futryny a skończywszy na wielkich lodówkach i windach.
Stoi taki pusty, wielki budynek i tylko odstrasza ludzi i rozkręca wyobraźnie amatorów horrorów. Ciekawe czy coś tam już nakręcili. Ostatnio ponoć już znalazł się kupiec, który chce przywrócić hotelowi dawny wizerunek. Chce go odremontować i otworzyć na nowo. Teraz Azory są bardziej popularne niż kilkadziesiąt lat temu, więc pomysł może się udać. Inwestor oczywiście jest z Chin.
Pochodziliśmy tam jeszcze chwilę, wróciliśmy do samochodu i ruszyli przed siebie. Wyjechaliśmy z turystycznej części to natychmiast ubyło samochodów i ludzi. Zaczęły się pojawiać pastwiska i małe, ciche miasteczka. Pojeździliśmy wokół nic ciekawego nie znajdując, więc Ilonka wzięła się do roboty i znalazła fajną skalistą plaże.
Była niedziele, miejsce bardzo lokalne, więc było nawet trochę ludzi. Większość to okoliczni mieszkańcy, którzy grillowali i odpoczywali na świeżym powietrzu.
Niestety do wybrzeża trzeba było spory kawałek iść. Jakiś czas temu ziemia się usunęła i zniszczyła drogę, została tylko ścieżka. Nie był to jakiś duży odcinek, natomiast był stromy. Powrót był o wiele gorszy, bo stromo pod górę i w słońcu, ale dla tych widoków warto było się przejść.
Wzburzony ocean, który walczy z wąską cieśniną. Staliśmy tak dobrą chwilę, popijaliśmy piwko i obserwowali to ciekawe zjawisko. Co chwilę przychodziła duża fala i potężną energią rozbijała się o czarne, wulkaniczne fale
Szkoda, że człowiek nie potrafi jeszcze dobrze wykorzystywać energii z morskich fal. Ilość energii jakie te fale ze sobą niosą pewnie by wystarczyła na zaspokojenie wielu potrzeb.
Do naszego hotelu w stolicy Azorów, Ponta Delgada mieliśmy jakieś pół godziny samochodem. Droga minęła szybko, co niestety nie można było powiedzieć o parkingu. Mimo, że hotel ma swój parking to i tak z miejscem była masakra. Ludzie parkowali wszędzie. Na chodnikach, trawie, skrzyżowaniach, placach, przejściach dla pieszych...... gdziekolwiek tylko był skrawek wolnego miejsca, żadne zakazy nie obowiązywały. Ciężko było przejść ich wąskimi uliczkami, nie mówiąc już o przejechaniu samochodem.
Udało nawet nam się zaparkować pod hotelem, akurat ktoś wyjeżdżał. Głodni na maksa zaczęliśmy szukać restauracji na kolacje. Dzisiaj jest wielkie święto na Azorach festiwal Jezusa Pana od Cudów (wolne tłumaczenie Christ Lord of Miracles), więc zanim gdzieś pójdziemy musimy się upewnić, że knajpa jest czynna i ma dla nas wolny stolik. Hotel ma restauracje, ale jak już zapewne wiecie, my staramy się nie jadać kolacji w hotelach, chyba, że już nie ma innego wyjścia. Internet nam mówił, że wiele restauracji jest dzisiaj zamknięta albo ma zmienione godziny otwarcia. Wybraliśmy jedną, która ponoć jest otwarta i ruszyliśmy na miasto.
Ciężko się szło. Nie dość, że chodniki mają mniej niż pół metra szerokości to na dodatek samochody były tam zaparkowane. Oprócz tego tłum ludzi szedł w naszym kierunku świętować. Wieloma ulicami szła procesja i praktycznie nie dało się ich przejść. Nie doszliśmy do restauracji. Trwało by to za długo, a pewnie i tak by była zamknięta, albo by nie miała wolnego stolika. Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy do hotelowej restauracji. Ze stolikiem też był mały problem, ale gdzieś po 10 minutach udało nam się usiąść. Tak jak przypuszczaliśmy, jedzenie nie było dobre. Znaczy się było ok, ale nie takie żebym jutro tu chciał wrócić. Ta restauracja gdzie jedliśmy wczoraj kolacje była świetna w porównaniu do hotelowej.
Nie chciało nam się już wychodzić w te tłumy, więc poszliśmy do hotelowego baru i tam przy piwku (i innych atrakcjach) uzupełnialiśmy zaległości z blogiem i żegnaliśmy się z Portugalią. Jutro już niestety wracamy do domu.
Od tego weekendu (Memorial Day weekend) Delta wznowiła na sezon bezpośrednie połączenia pomiędzy Ponta Delgada a Nowym Jorkiem, więc bez przesiadek w 5 godzin można się dostać ze środka oceanu do domu.
Mieliśmy wczesny lot, więc nie dużo pospaliśmy i pewnie ze zmęczenia nie ogarnąłem moich paszportów i pan celnik mnie nie wypuścił z Portugalii. Zabrał mi amerykański paszport i kazał dać paszport na którym wjechałem do Portugalii, czyli Polski. Oczywiście ja go nie miałem tylko Ilonka, która już przeszła celników i sobie gdzieś poszła z wyłączonym telefonem. Wszystko się dobrze skończyło, znalazłem Ilonkę, wróciłem z paszportem do celnika i odzyskałem wszystkie dokumenty.
Lot był krótki i szybko zleciał. Jest to nowe, sezonowe połączenie, więc samolot był pusty. Można się było wyłożyć, przespać, bloga napisać....
2019.05.25 Azory, Portugalia (dzień 8)
Udało się, udało nam się zaliczyć kolejną strefę czasową. Każdy prawdziwy podróżnik ma jakiś cel. Jedni chcą zaliczyć jak najwięcej krajów, dla innych liczą się cuda świata, inni chcą być w każdym kraju lub zdobyć najwyższy szczyt na każdym kontynencie (czy kraju). Cokolwiek to jest powoduje, że ludzie znajdują sposoby aby pojechać dalej i wbić kolejną pinezkę na mapę. Dla nas takim bodźcem są strefy czasowe.
Za czasów jak byliśmy tylko parą i przez ponad rok mieliśmy związek na odległość to każda nasza randka była w innej strefie czasowej. Tradycję postanowiliśmy kontynuować i naszym podróżniczym celem jest być w każdej strefie czasowej. Darek dodatkowo utrudnił zadanie i stwierdził, że trzeba zaliczyć każdą strefę na każdej półkuli. Tak więc z 24 stref zrobiło się 48.
Azory stały się naszą 22 strefą czasową, a 17 nie biorąc pod uwagę podziału na północ - południe. Szczerze, nie wiem czy byśmy się wybrali na Azory. Dla nas była to wyspa na środku oceanu, która jakoś do nas nie przemawiała.
Portugalia jako kraj to nie tylko kraj na kontynencie Europejskim. Portugalia słynęła z dużej floty morskiej i podbiła w swojej historii wiele wysp jak i terytoriów. Największą kolonią Portugalii była oczywiście Brazylia. Po ówczesne czasy Portugalii ostała się tylko wyspa Madera oraz archipelag wysp Azory. Tak więc jak chcesz zaliczyć całą Portugalię to na Azory też trzeba się wybrać.
Zanim jednak wylądujemy na Azorach, wypożyczymy nasze małe autko Volkswagen Golf i ruszymy na odkrywanie wyspy to musimy wylecieć z Madery. Po śniadanku z pięknym widokiem na ocean ruszyliśmy na lotnisko. W końcu mamy dostęp do lounge. Im mniejsze lotnisko tym mniejszy lounge ale wodę i kawę można wypić za darmo więc nie można narzekać tylko korzystać. Samo lotnisko jest atrakcją turystyczną w naszym mniemaniu. Oczywiście lotnisko nazywa się Cristiano Ronaldo. Najsłynniejszy piłkarz Portugalii urodził się na Maderze, więc nic dziwnego, że lotnisko nazwane jest na pamiątkę najsłynniejszego obywatela tej wyspy. Zresztą koszulki i inne gadżety z Ronaldo można spotkać tu na każdym kroku.
Wybudowanie lotniska na wyspie, która ma dość ograniczoną powierzchnię, do tego strome i skaliste urwiska, na pewno nie należało do łatwych rzeczy. Dlatego lotnisko wybudowane jest na palach. W miejscu gdzie klify schodzą stromo do oceanu a pas startowy powinien dalej biec, wybudowali asfalt na palach. Dzięki temu i oszczędzają miejsce i sprawiają, że wybudowanie lotniska stało się możliwe.
W pewnym momencie życia, jak chcesz podróżować i zdobyć kolejne lądy to napotykasz na dziwne sytuacje. My doskonale wiedzieliśmy, że kolejny samolot to będzie coś małego, może nawet ze skrzydełkami. Wiedzieliśmy też, że pewnie zrobią nam przeszkolenie z kamizelek itp. Nie spodziewaliśmy się jednak zobaczyć maski tlenowej przygotowanej na naszym stoliku....powodów do paniki jednak nie było - to było tylko w celu przeszkolenia.
Po szczęśliwym starcie wylądowaliśmy szczęśliwie na jeszcze mniejszym lotnisku na Azorach. To lotnisko nazywa się na cześć naszego papieża, Jana Pawła II. Ogólnie Portugalia jest bardzo wierząca, ale Azory chyba wygrywają. Udało nam się wylądować na Azorach akurat w czasie ich największego święta, festiwal Jezusa Pana od Cudów (wolne tłumaczenie Christ Lord of Miracles). Święto to przypada na piątą niedzielę po Wielkanocy i epicentrum jest właśnie w Ponta Delgada na wyspie Sao Miguel.
Na początku nie bardzo rozumieliśmy o co chodzi z tymi wszystkim ołtarzykami. Moja pierwsza reakcja była - ale oni są wierzący - i skojarzyło mi się z Indiami gdzie ołtarzyki są na każdym rogu. Potem Pani w hotelu wytłumaczyła nam, że jesteśmy w idealnym momencie bo wszyscy świętują. Ulice w mieście będą zamknięte i ciężko będzie przejść ale za to poza miastem nie będzie nikogo.
Zostawiliśmy bagaże w hotelu, zrobiliśmy naradę przy mapie i piwku i zdecydowaliśmy wyruszyć w drogę. Jakie było nasze pierwsze wrażenie? Skawina i Radziszów 40 lat temu… Ołtarzyki kojarzyły mi się z procesjami i drogą krzyżową. Azory zawsze jednak będą nam się kojarzyć z zielonymi pagórkami, krowami gdzie nie spojrzysz i cwaniakami na rogu pod sklepem, prawie jak w Skawinie lata temu.
Azory mają ok dziewięć wysp w swoim archipelagu. My wybraliśmy Sao Miguel bo po pierwsze wyczytaliśmy, że ma jakieś szlaki górskie do zaoferowania, a po drugie ze względu na bezpośrednie połączanie do Nowego Jorku. Tak dobrze czytacie. Z tej wyspy lata non-stop samolot na JFK.
Hiki mieliśmy zaplanowane na jutro. Niestety najfajniejszą trasę nam zamknęli, bo osunęła się ziemia i szlak jest nie do przejścia. Dziś skupiliśmy się na objechaniu wyspy, zobaczeniu co w trawie piszczy i rozeznaniu się w terenie. Wzdłuż wybrzeża przebiega droga, która non-stop ma punkty widokowe. My stanęliśmy na dwóch. Na pierwszym zobaczyliśmy nawet, że mają budkę z coca-colą więc poszliśmy sprawdzić czy nie mają Red Bulla bo Darkowi się coś przysypiało. Niestety Red Bulla nie mieli ale… mieli piwo, i to takie lane prosto do plastikowych kubeczków. Oczywiście już jakiś lokalny tankował, tym razem siebie a nie samochód.
My mało lokalni bo tylko pstryknęliśmy zdjęcie i pojechaliśmy dalej. Na kolejny punkt widokowy. Tym razem nie było budki ale biznesu pilnowało dziesięć bezdomnych kotów. A miały co pilnować, bo punkt widokowy składał się z mini tarasu ale przede wszystkim z miejsca na piknik. Były tam przygotowane grille na węgiel drzewny, stoliki no i daszek, żeby zjeść spokojnie w cieniu. Wygląda, że tak właśnie lokalni spędzają weekendy.
My na grilla się nie załapaliśmy ale widokiem i kwiatkami się zachwycaliśmy. Azory zaskoczyły nas kwiatami. Jest ich dużo, są bardzo kolorowe, rosną czasem w nietypowych miejscach i zdecydowanie są miłym urozmaiceniem i dekoracją.
Niedaleko miejsca widokowego był zjazd na plażę. Robiło się późno więc dla nas idealny czas żeby odwiedzić plażę. Spodziewaliśmy się pustek i ładnego zachodu słońca. Po zjechaniu w dół około 200 metrów niestety nie doznaliśmy niczego z tego. Po pierwsze to zdziwiłam się, że niektórzy dopiero teraz idą popływać i tachają swoje ręczniki i inne zabawki na dół na plażę. A po drugie to słońce zachodziło po innej stronie wyspy więc zostało nam tylko obserwowanie fal.
My odeszliśmy kawałek od ludzi i znaleźliśmy swoją prywatną plażę. Zrobiliśmy sobie przerwę na piwko i wreszcie uzmysłowiliśmy sobie gdzie my tak naprawdę jesteśmy. A byliśmy dokładnie po środku niczego.
Zachód słońca zobaczyliśmy dopiero z autostrady wracając do hotelu. Dla nas jednak dzień się nie kończył. Priorytet numer jeden to było odstawienie auta, a nie było to łatwe bo do miasta zjechały się tłumy i każdy parkował gdzie popadnie. Nawet już nikt nie zwracał uwagi na znaki zakazu parkowania. Byleby się tylko dało przejechać. Nam się udało jakoś wcisnąć na parking hotelowy, który i tak był zawalony samochodami lokalnych idących do miasta.
Dopiero teraz Darek mógł zapomnieć o wąskich krętych uliczkach i o parkowaniu na zapałkę, samochodem z automatyczną skrzyniuą biegów. Mógł wreszcie się zrelaksować i pomyśleć o jedzeniu. Jak zwykle w znalezieniu miejsca pomógł nam TripAdvisor. Zdecydowaliśmy się iść do Tasquinha Vieira. Na początku się cieszyliśmy jak wszyscy szli w innym kierunku niż my. Jednak po przejściu 10 ulic zastanawialiśmy się co tu może być. Ulice pustoszały, w tle było słychać jakieś strzelanie (mam nadzieję, że były to sztuczne ognie), sklepów i restauracji ubywało. Na chwilę włączył się tryb panika ale szybko minął jak tylko stanęliśmy przed drzwiami restauracji i zobaczyliśmy tłum ucieszonych i delektujących się jedzeniem ludzi.
Ja się tyle napatrzyłam dziś na krówki, że postawiłam na wołowinę. Darek jako, że Azory słyną z tuńczyka postawił na steak z tej ryby. Oba wybory były wyśmienite i przy dobrej butelce wina świętowaliśmy zaliczenie kolejnej strefy czasowej.
Po pysznej kolacji spacerkiem przez centrum miasta wróciliśmy do hotelu. Imprezy na mieście się skończyły i ludzie wracali do swoich aut, domów itp. I tylko czasem na ulicy słychać było polską mowę mieszającą się z hiszpańską. Tak dobrze czytacie. Polacy też tam byli….szczerze? Chciałam im zadać pytanie Why??? Ja mam swój powód, żeby przylecieć na Azory, ale dlaczego inni Polacy tu zalecieli? Przecież jest tyle innych ciekawych miejsc? Pytania nie zadałam więc chyba nadal pozostanę nie uświadomiona.
2019.05.24 Madera, Portugalia (dzień 7)
Wczoraj zrobiliśmy sobie przepiękny hike skalistym wybrzeżem północno-wschodniej Madery. Dzisiaj przyszedł czas na to co wyspa ma najlepsze. Odwiedzenie jej środka i hike w niepowtarzalnej i unikatowej scenerii.
Wiele ludzi jedzie na Maderę połazić po górkach. Taki cel myśmy też obrali. Nie jest to łatwe do zrobienia bo jest tyle wspaniałych tras, że cieżko jest wybrać tą najlepszą. Wybraliśmy jeden hike na wybrzeżu i jeden w sercu wyspy. Postanowiliśmy wyjechać samochodem na Pico do Areeiro i przejść szlakiem na Pico Ruivo który jest najwyższym szczytem na wyspie i trzecim w całej Portugalii.
Pico do Areeiro ma wysokość 1,818 metrów i prowadzi na niego nawet dosyć dobra asfaltowa droga na sam szczyt.
My mieszkamy dokładnie nad samym oceanem, czyli prawie na wysokości 0 m.n.p.m. Wyjechaliśmy rano spod hotelu i 20 km później byliśmy już w zupełnie innej scenerii. Na dole palmy i ciepło, po drodze lasy iglaste a na górze bezleśny krajobraz wysokogórski z temperaturą 13C. W zimie czasami nawet tutaj śnieg sypie. Tak, na Maderze są opady śniegu!
Parking na górze jest mały i oczywiście już był pełny. Dużo turystów tu wyjeżdża zrobić zdjęcie ponad chmurami, kupić pamiątkę, czy coś zjeść i wypić. Zdziwiłem się, bo jednak spora część ludzików ubiera lepsze buty bierze plecak i rusza w góry. Szlaków jest wiele, oczywiście najpopularniejszy jest ten nasz i większość ludzi szła w tym samym kierunku.
Tak jak wspomniałem, na górze nie było miejsca i musieliśmy zjechać 400-500 metrów w dół i zaparkować na trawie. Nie było z tym większego problemu tylko dołożyło nam to kolejne 0.5 km w każdym kierunku.
Wyszliśmy na szczyt, znaleźliśmy nasz szlak i ruszyliśmy w dół w kierunku szczytu Pico Ruivo (1862m). Tak, żeby wyjść na szczyt trzeba wpierw zejść do doliny i potem wspiąć się na kolejny szczyt. Można iść innymi, łatwiejszymi szlakami na Pico Ruivo, ale ten jest najciekawszy i ma najładniejsze widoki.
Ogólnie do zejścia mieliśmy około 500 metrów. Muszę wam powiedzieć, że szlak jest przygotowany super. Szło się jak po chodniku. W miejscach gdzie było większe urwiska i można by polecieć w dół są założone liny zabezpieczające.
Szło się cały czas ponad chmurami, które przykrywały ocean i niższe części wyspy. Cudowne widoki!!! Jedyne co nam dokuczało to wiatr. Czasami był tak porywisty, że czapki i kapelusze musiały być trzymane rękami. A musiały być ubrane, bo słońce na tej wysokości geograficznej i nad poziomem morza jest mocne.
Weszliśmy trochę w dolinę, wiatr się uspokoił, a naszym oczom ukazały się jeszcze piękniejsze krajobrazy. Ilonka określiła je jak z filmu Władca Pierścieni.
Strome, wulkaniczne zbocza porośnięte bujną, zieloną roślinnością, a do tego surowe, spalone do czarności wulkaniczne skały, które przeplatały się z wiosennymi żółtymi kwiatami. No po prostu bajka...!!!
Co zakręt to inne widoki i oczywiście musiało polecieć zdjęcie i minuta filmu. Każdy tak robił, nie byliśmy wyjątkami.
To, że na Maderze kochają tunele, to już wiemy z wczorajszego dnia, ale, że budują ich wiele na hikach to dopiero dzisiaj się dowiedzieliśmy.
Na tym szlaku przeszliśmy chyba pięcioma. Niektóre były krótkie, ale niektóre były tak długie, że w środku panowało 100% ciemności. Dobrze, że zawsze na hiki bierzemy ze sobą światła, więc nie było dużego problemu.
Weszliśmy na dno doliny. Na dole było bezwietrznie i dosyć ciepło, a nawet można by powiedzieć gorąco. Niestety teraz mieliśmy do góry, jakieś 500 metrów w pionie. Na szczęście jak tylko zaczęliśmy podnosić się do góry to wiatr się wzmagał i nas ochładzał.
Spora część szlaku szła w cieniu i była dobrze przygotowana. Było stromo, ale dzięki metalowym schodom z poręczami było w miarę łatwo i bezpiecznie.
Wyszliśmy na przełęcz, gdzie przywitał nas ogromny wiatr, ale to dobrze, bo byliśmy zalani potem. Po krótkie przerwie zeszliśmy lekko w dół na drugą stronę i weszliśmy znowu w inny klimat.
Spokój, cisza, mnóstwo żółtych kwiatów i stare wyschłe drzewa. A to wszystko znowu ponad chmurami. Kolejna bajka...!!!
Tu już było dużo ludzi. Dogoniliśmy wielką grupę ludzi i poczuliśmy się jak na Orlej Perci w Tatrach, albo jak na Evereście podczas okna pogodowego. Rzeka ludzi.
Szliśmy za nimi noga za nogą chyba przez 15 minut, aż w końcu Ilonka nie wytrzymała, „włączyła lewy migacz” i zaczęła wyprzedzanie. Nawet jej to skutecznie poszło i za jakieś 10 minut doszliśmy do schroniska pod szczytem.
Czy ja już wam mówiłem, że lubię hiki w Europie? Wchodzisz do schroniska, siadasz, zamawiasz zimne piwo i odpoczywasz. W Stanach nie zamówisz piwa bo nie wolno, bo przepisy, bo głupota.
Od schroniska na szczyt jest jakieś 20 minut łatwym szlakiem. Im wyżej tym bardziej wiało. Tutaj znowu były potrzebne przeciwwietrzne bluzy, ale przynajmniej nie było gorąco. Przy podejściu na szczyt spotkaliśmy polską grupę, która przyjechała na Maderę na 8 dni. Dopiero dzisiaj, pod koniec ich wakacji można było wyjść na szczyt. Wcześniej panowały tutaj bardzo złe warunki. Potężny wiatr, deszcz, chmury i zimno. Szczyt nie był zamknięty, ale w takich warunkach staje się to ciężkie i niebezpieczne. A z drugiej strony jak masz zerową widoczność to po co tam iść. Mówili nam, że mamy szczęście i trafiliśmy idealnie w okno pogodowe.
Jest! W końcu stanęliśmy na szczycie Pico Ruivo! Góra składa się z trzech szczytów oddalonych od siebie 1-2 minut spacerkiem. Widoki oczywiście były wspaniałe w każdą stronę. Fajne uczucie jak stoisz na najwyższym punkcie na wyspie i widzisz ją cała. Może nie do końca całą bo niektóre dolne części dalej były w chmurach.
Zejście nie było takie szybkie, bo jednak znowu musieliśmy się wspiąć 500 metrów na Pico Areeiro. Mało kto robi ten szlak tak jak my. Dużo ludzi idzie tylko w jedną stronę a potem z najwyższego szczytu schodzi innym szlakiem do miejsca znacznie bliżej i wyżej gdzie ma zorganizowany jakiś transport. Myśmy o tym innym miejscu nie wiedzieli więc musieliśmy przejść trasę w dwie strony. Ale nie żałujemy bo było pięknie. Idąc w drugą stronę widzi się zupełnie inne krajobrazy.
Jedno miejsce nas tylko dobiło, gdzie w słońcu musieliśmy się wspinać do góry po nagrzanym stoku. Skały były tak nagrzane przez cały dzień, że jak się ich dotykałeś to czułeś ich wysoką temperaturę. Czarne, wulkaniczne skały potrafią się w słońcu nagrzać na maksa. Było bardzo gorąco, jakieś 40C i bezwietrznie.
Przypominało nam to jak byliśmy w Indonezji i wspinaliśmy się na wyspie Padar. Też było strasznie gorąco. Wtedy nie wyszliśmy na szczyt bo się nie dało, było za gorąco. Teraz nie mieliśmy opcji nie wyjść. Pomalutku, pijąc dużo niestety już ciepłej wody posuwaliśmy się do przodu, aż doszliśmy do zimnego tunelu. W tunelu było może 12-15C co nas szybko ochłodziło i ruszyliśmy dalej.
Reszta wspinaczki przebiegła bez większych emocji i około 18 dotarliśmy na Pico Areeiro. Zmęczeni, ale szczęśliwi zamówiliśmy sobie zimne piwko, usiedli na tarasie i podziwiali te wspaniałe góry w promieniach zachodzącego słońca.
Obydwoje stwierdziliśmy, że to był jeden z tych hików które będziemy pamiętać do końca życia. Myślimy, że jest w dziesiątce najlepszych hików jakie do tej pory zrobiliśmy, a „parę” już zrobiliśmy. Bardzo polecamy, ale ostrzegamy, że nie będzie łatwo. Trasa nie jest techniczna i nie jest długa (13 km), ale pogoda, wiatr i upały mogą zniechęcić albo nawet uniemożliwić przejście tej trasy. Czasami na okno pogodowe można czekać nawet i tydzień.
Nam zostało tylko jakieś 500 metrów do zejścia już pustą asfaltową drogą gdzie czekał nagrzany do czerwoności nas samochód.
To nie był koniec zabawy. Trzeba jeszcze zjechać prawie 2km w dół. Mamy biegówkę terenową Renault z większym silnikiem (musiałem za tą zabawkę trochę dopłacić), więc było się czym bawić.
Zjechaliśmy w dół, zaparkowaliśmy i poszliśmy w końcu coś zjeść.
Staramy się nie jadać w hotelach i nie przepłacać za masowej produkcji jedzenie. Zawsze chcemy zjeść lokalnie i wspomagać miejscowe, małe biznesy, chyba, że nie ma innej opcji i musimy jeść w hotelu. Poszliśmy do lokalnej knajpki Cris. Dobry wybór.
Tatar z krówki może nie był najlepszy jaki jadłem w życiu, ale świnka i kurczak były wyśmienite. Do tego kelner doradził nam ciekawe, portugalskie wino, potem wino Madeira na koniec i była uczta na całego.
Kiedy byliście ostatni raz w restauracji w której cukier podawany jest w kryształowej cukierniczce z łyżeczką? Taka to była lokalna knajpka!
Po kolacji obowiązkowy i pożegnalny spacerek z Maderą. Jutro dalej zwiedzamy portugalskie wyspy. Lecimy na Azory na wyspę San Miguel.
2019.05.23 Madera, Portugalia (dzień 6)
Madera, wulkaniczna wyspa po środku oceanu Atlantyckiego. Słyszeliśmy, że jest piękna, nadal mało popularna ale łatwo dostępna, pełna pięknych gór wulkanicznych i spacerów na te “pagórki”.
Wylądowaliśmy wczoraj bardzo późno więc nic nie widzieliśmy poza lotniskiem, autostradą (przez 3 minuty) i recepcją hotelu. Hotel Albatroz od razu przypadł nam do gustu. Żałowaliśmy, że jesteśmy tu tylko jedną noc. Wzięliśmy go bo był blisko lotniska ale tak naprawdę chcieliśmy spać w mieście Funchal. Jest to bowiem największe miasto na tej wyspie.
Po śniadanku na świeżym powietrzu zrobiliśmy obchód po hotelu. Hotel położony na klifie ale z dostępem do oceanu. Tylko, żeby dojść do oceanu trzeba zejść z 50 albo 100 schodów, wskoczyć do basenu i z basenu wejść do oceanu. Jak się potem dowiedzieliśmy na Maderze jest dość mało typowo piaszczystych plaż. Większość wybrzeża to skały, klify i strome zbocza.
Skoro tak piękne widoki mieliśmy z hotelu to nie mogliśmy się doczekać, aż wsiądziemy w autko i odkryjemy wyspę we własnym tempie. Biurokracja trochę zajęła bo najpierw Darkowi powiedzieli, że to co on pierwotnie wybrał to ma tak słaby silnik, że na tych górach to będzie zdychał. A po drugie to szukali automatycznej skrzyni biegów ale niestety się nie udało i Darek wyjechał z lotniska terenowym Ranault z manualną skrzynią biegów.
No to w drogę, Darek szybko przypomniał sobie co to jest sprzęgło. Więc sru przed siebie, GPS ustawiony, aparaty przygotowane, baterie pod ręką bo przecież będę pstrykać tysiące zdjęć…
A tu zonk. Jedziemy a tu tunel, spoko przejechaliśmy tunel, dwie minuty na powietrzy i znów tunel. Pięć minut można popatrzyć na widoki i znów tunel. Tak, na Maderze kochają tunele. Jeśli chodzi o widoki to nie jest to najlepsze rozwiązanie ale przyspiesza poruszanie się. Bez tuneli to by było ciężko na tych krętych dróżkach pod górę. Żeby podziwiać widoki tak czy siak trzeba się przejść na hike więc myśmy tak bardzo nie narzekaliśmy i cieszyliśmy się z kolejnego tunelu, który przybliżał nas do szlaku nad wybrzeżem.
Na Maderze jest bardzo dobrze rozwinięty system szlaków. Są one bardzo dobrze przygotowane, i oznaczone. A na końcu każdej trasy jest schronisko. Nie we wszystkich można spać, ale w każdym można uzupełnić zapasy wody czy schłodzić się chłodnym piwkiem. Wg. strony http://walkmeguide.com/en/madeira/trails-list/ na Maderze jest ponad 50 tras. Tak więc spokojnie można spędzić tygodnie w tych górach i połazić.
My na dziś zaplanowaliśmy Vereda da Ponta de São Lourenço (PR8). Jest to szlak zaplanowany na 2-3 godziny, ale tego szlaku nie chce się “przelecieć”. Nam cała trasa zajęła 5h ale “straciliśmy” dużo czasu na podziwianiu widoków i pstrykaniu zdjęć.
To, że Polacy są wszędzie to wiadomo. To, że Polak zawsze gdzieś polezie, żeby sprawdzić co jest za zakrętem przekonaliśmy się po raz kolejny na tym spacerku. Szlak idzie na koniec wybrzeża na ostatni cypelek, ale ciągnie się po wyższych partiach skał więc ciężko jest dotknąć wody. W dwoch natomiast miejscach trasa schodzi na dół. Jedno z takich miejsc dochodzi do “polskiej plaży”. Polskiej dlatego, że oprócz nas na plaży było tylko trzech innych polaków. Wiadomo - my nie jesteśmy lenie i jak tylko jest szlak to trzeba sprawdzić co jest za zakrętem.
Po krótkim odpoczynku, ruszyliśmy dalej w górę. Trasa non-stop zaskakiwała nas nowymi widokami, formacjami skalnymi czy kolorem oceanu. Na trasie było bardzo dużo ludzi, w każdym wieku i chyba z każdego kraju. Piękne jest jak przyroda łączy ludzi.
Na końcu trasy jest oaza. Prawdziwa oaza, która wydaje się fatamorganą. Ogólnie trasa idzie przez tereny dość suche, nasłonecznione, z zerową ilością cienia i niesamowicie wietrzne. Natomiast oaza to domek, otoczony palmami, które dają cień. Byliśmy tak spragnieni cienia i czegoś zimnego, że zlecieliśmy z górki na pazurki i rzuciliśmy się po piwko.
Wiadomo, tu piwo kosztuje 5 EUR a na początku trasy 1.50 EUR. Ale z drugiej strony 3.5 EUR za to, że nie trzeba nosić a przede wszystkim, że dostaje się idealnie schłodzone piwko to nie jest tak źle. Niestety rozrabiać tu się nie da bo po pierwsze za schroniskiem trasa ciągnie się dalej i wyżej na punkt widokowy. A po drugie trzeba pamiętać, że trzeba wrócić. A droga powrotna jest tak samo ciężka jak droga tu bo trasa idzie góra, dół, góra, dół cały czas.
Zregenerowaliśmy siły, pogadaliśmy z jaszczurkami, których tu trochę jest i ruszyliśmy na szczyt. Pomimo, że były jakieś tabliczki, że trasa jest nie polecana to i tak szedł tłum ludzi a trasa była bardzo dobrze przygotowana i zabezpieczona linami. Ciekawe czemu nie polecają dalszego wspinania się.
Warto się wyspinać i popatrzyć na wszystko z góry. Widać koniec cypelka a potem już tylko ocean i długo długo nic.
Pomimo, że wracaliśmy tą samą trasą co tu przyszliśmy to nadal nas widoki zaskakiwały. Było inne światło, mniej ludzi, my patrzyliśmy na wszystko z drugiej strony i znów pstrykaliśmy tysiące zdjęć.
Zmęczeni upałem ale bardzo zadowoleni dotarliśmy szczęśliwie do samochodu i zrobiliśmy to co każdy włóczykij lubi najbardziej….ściągnęliśmy ciężkie górskie buty i założyliśmy lekkie klapki...to jest chyba najlepszy moment. Satysfakcja zrobionej trasy i pozbycie się ciężkich buciorów.
Odpoczęliśmy w bagażniku samochodu - przewaga SUV nad sedanami, i ruszyliśmy dalej w drogę. Chcieliśmy wykorzystać dzień jak najbardziej się da. Na szczęście dni są tu dość długie i słońce zachodzi dopiero koło dziewiątej wieczorem.
Darek stwierdził, że trzeba wypróbować autko na górskich krętych drogach i ruszyliśmy odkrywać wyspę omijając tunele. Wskakiwaliśmy tylko do tunelu jak stara, lokalna droga była zamknięta. Niektóre trasy były zamknięte ze względu na bezpieczeństwo. Często tu ląd się obsuwa albo drogi są tak wąskie, że już jest nie bezpieczne po nich jeździć. Wtedy drogi zamykają i nie masz wyjścia tylko wskoczyć w tunel.
Znaleźliśmy (dość spontanicznie) fajną miejscówkę Ribeira da Janela. Chyba, żadne blogi nie polecają tego miejsca bo poza nami były tylko jeszcze dwie pary. Natomiast, parking jest przygotowany na dużo więcej samochodów. Plaża standardowo kamienista ale widok klifów, skał wystających z wody no i fal jest piękny.
Zbliżał się wieczór i zdecydowaliśmy się pojechać do hotelu. Jak już wspominałam na początku chcieliśmy być bliżej miasta więc hotel wzięliśmy w mieście. Dojazd do hotelu nawet nie był tak zły. Oczywiście standardowo ostro w dół - gorzej niż w San Francisco - ale przynajmniej ulice w miarę szerokie. Natomiast parking pod hotelem to byłą masakra. Dobrze, że mam najlepszego kierowcę bo parkowanie na milimetry to standard w Europie.
To co zauważyliśmy na Maderze to, że ludzie parkują gdzie popadnie. Byle by się samochód zmieścił. Byleby inni przejechali. Cała reszta to tylko sugestia, jakieś pasy na parkingu czy wydzielone miejsca to tylko sugestia.
Była już dziewiąta wieczór i internet nam powiedział, że większość miejsc jest zamknięta więc postanowiliśmy zjeść kolację w hotelu. Kolacja taka sobie ale po hiku nie narzekaliśmy bo byliśmy dość głodni. Natomiast jutro poszukamy czegoś lepszego. Jutro czeka nas większy spacerek więc trzeba się oszczędzać i grzecznie iść spać.
2019.05.22 Porto, Portugalia (dzień 5)
Po wczorajszym długim zwiedzaniu miasta Porto jakoś bardzo nie chciało nam się dzisiaj rano wstać. Ledwo co zdążyliśmy na śniadanie. Ale żeby dobrze miasto poznać to i w dzień i wieczorami trzeba się po nim wałęsać i zaglądać tu i tam.
Wczoraj był odpoczynek od samochodu, więc dzisiaj nadszedł czas na odwiedzenie garażu, odpalenie Merola i w drogę. I to w nie byle jaką drogę. Najpierw odwiedzenie jednego z najważniejszych rejonów produkujących wina na świecie, mowa to o Douro i winie Porto, a potem mamy zamiar pojechać do miasta w północnej Portugalii w celu odwiedzenia kogutów.
Dlaczego wino Porto jest takie sławne, pyszne, ciekawe? Na pewno, każdy kto pija wina zna Porto. Wino z północnej Portugalii, z doliny rzeki Douro o niepowtarzalnym smaku. Wino Porto tak jak Tokaj i Chianti są jednym z najstarszych chronionych rejonów na świecie. Ludzie sadzili tutaj winorośl od tysięcy lat, ale dopiero dzięki Anglikom kilkaset lat temu wina Porto nabrały sławy.
Anglia prowadziła wojnę z Francją i dostawa francuskich win do Anglii została ograniczona. Anglicy zaczęli szukać innych rynków i natrafili na Portugalię gdzie się dogadali i zaczęli sprowadzać wina Porto. Żeby te wina nie psuły się w transporcie zaczęli do nich dolewać brandy i tak powstało 19-21% wino Porto.
W 45 minut samochodem od Porto wjechaliśmy w rejon Douro gdzie znaleźliśmy winiarnie Sandeman. Małą wąską drogą wyjechaliśmy pod górę i wjechaliśmy do pięknie położonej winiarni.
Parę z ich win mam w sklepie (Tawny 10 i 20 letni) ale chciałem popróbować starszych roczników. Poszliśmy do pomieszczenia gdzie się testuje wina i zamówiliśmy 30 i 40 letnie Porto, a także ich nowsze roczniki.
Dostaliśmy deskę serów i można się było bawić. Wygrało 30 letnie. Bardzo złożone, ciekawe suszone owoce, orzechy i miało jeszcze trochę owocowy smak. Natomiast 40 letnie też było dobre, ale jak dla mnie to już za dużo dębu, wanilii i przypraw a za mało owoców.
Posiedzieliśmy chyba z godzinę, odpoczęliśmy i poszliśmy się przejść po winiarni. Odjechaliśmy około 70 km od wybrzeża, więc było już „trochę” ciepło. W cieniu było ok, ale w słońcu już się czuło południową Europę, mimo, że to dopiero maj.
Wspomniałem na początku, że jedziemy szukać kogutów. Dlaczego kogutów? Bo koguty są tu wszędzie. Na każdej pamiątce, magnesie czy koszulce. Jest to najbardziej popularny element folklorystyczny i dekoracyjny w Portugalii. Oczywiście wszystko przez legendę. Oni mają koguty my mamy smoka. A legenda brzmi:
W małym miasteczku popełniono morderstwo. Nie wiedzieli kto to zrobił, a że w mieście pojawił się pielgrzym, który szedł do Santiago do Compostela to od razu został posądzony i skazany na śmierć. Jako ostatnie życzenie poprosił o kolację u sędziego, który go skazał. Pielgrzym próbował przekonać sędziego, że jest nie winny, ale sędzia był nie ubłagany. Pielgrzym zakończył kolację słowami "Jestem tak nie winny jak pewne jest to, że ten kogut co przygotowaliście na kolację jutro jak mnie powiesicie zapieje". Nikt nie wierzył bo przecież kogut był już upieczony ale na drugi dzień w momencie jak wieszali pielgrzyma kogut zapiał. Sędzia szybko poleciał pod szubienicę i na szczęście udało się uratować pielgrzyma.
Niestety pomyliliśmy miasteczka i zajechaliśmy do Braga, a nie Barcelos. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Braga jest fajnym, małym, historycznym miasteczkiem. Zaciekawili nas ludzie handlujący na ulicach. Dużo z nich było poprzebieranych za królów, księżniczki, chłopów, ogólnie ubrani byli w średniowieczne stroje. Dodawało to fajnego uroku straganom i starym uliczką.
Powałęsaliśmy się troszkę po uliczkach, przekąsili coś i niestety musieliśmy się zbierać. Czas na drugą część wakacji, na portugalskie wyspy.
Oddaliśmy samochód na lotnisku w Porto i w końcu mogliśmy wypróbować naszą nową kartę kredytową z Chase, Sapphire Reserve.
Nie użyliśmy jej na JFK bo dopiero przyszła jak byliśmy w Portugalii. Nie było ją łatwo dostać, troszkę trzeba było się postarać i udowodnić bankowi, że jest się fajnym. Opłata za nią wynosi $450 rocznie. Pomyślicie, za kartę płacić? Po co? Też tak myśleliśmy, ale jak odpowiednio i umiejętnie ją używasz to możesz zarobić $2,000-2,500 rocznie. Karta ma wiele plusów i dużo masz w niej wliczone rzeczy, na dzień dobry oddają ci $300 jak kupisz jakiś bilet lotniczy albo hotel. Potem dostajesz zwrot 3% za wszystkie wydatki związane z podróżami i restauracjami. Do tego wszystkiego masz wejście do lounge na lotniskach. Już nie musimy z tłumami siedzieć tylko wygodnie, komfortowo się relaksować. W dodatku masz za darmo jedzenie i picie (alkohol też). Wiedząc, że często ceny za wszystko na lotniskach są chore to jak się często lata to można zaoszczędzić.
Pożyjemy, zobaczymy i zdamy relacje czy się opłaca. Jak do tej pory mamy kartę Barclay dzięki której rocznie zaoszczędzany do $1,000 a płacimy tylko za nią $90.
Lot na Madeira trwał dwie godziny i wylądowaliśmy na lotnisku o nazwie..... co najbardziej Portugalczycy kochają? ...... piłkę nożną! Więc oczywiście, że lotnisko dostało nazwę Christiano Ronaldo, który tutaj się urodził i po raz pierwszy kopał piłkę. Więcej o lotnisku i jak można zbudować pas startowy na górzystych i wulkanicznych wyspach w następnych odcinkach. Była już prawie północ, więc nie braliśmy samochodu tylko spaliśmy obok w hotelu Albatroz, który jest 3 minuty od lotniska a zarazem znajduje się na skalnym urwisku nad oceanem. Jutro będą zdjęcia. Póki co dobranoc!
2019.05.21 Porto, Portugalia (dzień 4)
Nie rozumiem ludzi którzy zwiedzają Europę odwiedzając tylko jej stolice. Odwiedzić Lizbonę i powiedzieć, że się było w Portugalii to tak jak odwiedzić Nowy York i powiedzieć, że się widziało Stany. Jak się przekonaliście we wczorajszym wpisie my lubimy wziąć samochód, pokonać kilometry trasy i zobaczyć coś poza stolicami.
Niestety czasem kilometrów jest za dużo i na drugi dzień nie mamy ochoty w ogóle wsiadać do samochodu. Tak właśnie było dzisiaj. Dziś był dzień relaksu i bez pośpiechu. Dziś zwiedzaliśmy Porto.
Porto jest drugim co do wielkości miastem w Portugalii. Sławę wśród turystów zyskało głównie przez wino porto. Niedaleko miasta jest dolina rzeki Douro. W dolinie tej znajdują się najsłynniejsze winiarnie produkujące głównie wino Porto. My winiarnie planujemy odwiedzić jutro ale jak ktoś woli pozostać w Porto to też może spróbować wiele win porto jak i dowiedzieć się o historii największych winiarni.
Całe wybrzeże w dzielnicy Vila Nova de Gaia Porto to albo restauracje albo budynki należące do winiarni. Rożnego rodzaju porto można spróbować tu na każdym kroku, ale przoduje Sandeman. Bardzo lubimy Sandeman'a 20 letniego tawny. Kiedyś dostaliśmy butelkę w prezencie i tak nam zasmakowało, że Darek zamówił do sklepu. Porto za często nie pijamy bo jednak jest to słodkie wino ale od czasu do czasu po kolacji na lepsze trawienie można się napić kieliszek.
Nas jednak upal dobijał i wybraliśmy chłodne piwko w cieniu a nie ciężkie porto. Życie w Porto toczy się nad rzeką. Po pierwsze lekki chłodek sprawia, że miło się siedzi a po drugie pełno jest tam grajków, knajpel, restauracji no i oczywiście sklepów z pamiątkami.
Jest tez dużo prania. My nauczeni do używania suszarki zapominamy, że nadal niektórzy wywieszają wyprane ciuchy na zewnątrz. Śmiesznie to trochę wygląda jak gacie wiszą w samym centrum miasta.
Porto jest bardzo górzyste. Już Lizbona zaskoczyła nas pagórkami po których się wspinaliśmy ale Porto miało tego więcej. A do tego temperatura była dużo wyższa i prawie zero wiatru.
Oba brzegi połączone są mostem Louis I, którym można przejść. Most jest dwu poziomowy. Na górze mogą chodzić ludzie i jeżdżą tramwaje. Na dole jest pas dla pieszych i samochodów. Przejście się górą mostu robi wrażenie. Jest niesamowicie wysoko i widać całe miasto z góry. Muszę przyznać, że mój lek wysokości troszkę dal o sobie znać. Wracaliśmy już dolnym poziomem i efektu nie było żadnego.
Centrum miasta jest dość małe i można spokojnie przejść wszystko na nogach. Natomiast jeśli kondycja nie pozwala ci na chodzenie góra dół to zawsze można wziąść kolejkę która wywozi ludzi na górne ulice.
Dopiero jak słońce zaszło to zrobiło się przyjemnie chłodno i nawet zdecydowaliśmy się zjeść kolacje na zewnątrz. Oczywiście poleciała rybka. Knajpkę wybraliśmy po ilości ludzi a nie jak zazwyczaj po Tripadvisor. I tu chyba był nasz mały błąd bo jedzenie było tak przesolone, że nie bardzo czuliśmy smak ryby. Dobrze ze przynajmniej kelner był wesoły a na ulicy fajnie grali to i na przesolone jedzenie nie zwracaliśmy uwagi.
A tak na marginesie....widzieliście Darka promującego Statuę Wolności? Myślę, że tym zdjęciem można podsumować nasze rozrabianie w Porto...
2019.05.20 Albufeira & Sintra, Portugalia (dzień 3)
Kolejny dzień w Portugalii i kolejne przygody. Dzisiaj większość czasu spędziliśmy na przemieszczaniu się. Siedząc przy piwie po całym dniu w prawie pustym hotelowym barze w Porto, pisząc bloga wspominaliśmy ten długi dzień, który rozpoczął się wcześnie rano 700 kilometrów na południe.
Spaliśmy w Lagos. Wiedząc, że dzisiaj przed nami długa droga na północ wzięliśmy sobie wczesne poranne atrakcje i już o 9 rano byliśmy na morskim pontonie ze sternikiem i przewodnikiem.
Południowa Portugalia słynie z niesamowitych oceanicznych grot, urwisk skalnych i niedostępnych plaż. Z lądu tego nie widać, więc łódka stała się przyjemną koniecznością. Pomyślicie, południowa Portugalia, tropik, gorąco.... dobrze, że w maju mieliśmy ciepłe bluzy z kapturami bo inaczej byśmy zamarzli. Ponton tak szybko leciał na falach, że aż byliśmy w szoku.
Po wypłynięciu z portu skręciliśmy w prawo i płynęliśmy wzdłuż wybrzeża. Naszym oczom ukazały się wspaniałe rezydencje które z lądu nie widać. Niestety większość z nich to nie domy lokalnych, tylko obcokrajowców, a zwłaszcza Anglików. No tak, w Anglii zimno przez prawie cały rok, a tu mają raj.
Wypłynęliśmy na 3 godziny. Pierwsze 1.5h to plaże i groty a druga połowa to poszukiwanie delfinów. My nie należymy do plażowych ludzi, ale takie klimaty to nam odpowiadały. Brak tłumów, nie za gorąco i ciekawe opowieści przewodnika. Każda grota i plaża ma swoją nazwę z ciekawą historią albo legendą. Tam nam upłynęła pierwsza część podróży. Wpływaliśmy do wielu grot a także przypływaliśmy na bezludne plaże.
Skalisty brzeg z wody wygląda zupełnie inaczej niż z lądu. Tutaj coś w końcu widać. Aż by się chciało wyskoczyć na jedną z tych plaż, usiąść i wypić chłodne piwko, ale niestety mieliśmy napięty „plan zajęć” i musieliśmy płynąć dalej.
Sternik znał teren, miał wysokie umiejętności a w dodatku był odpływ więc mógł wpływać głęboko w jaskinie. Czasami tak głęboko że było ciemno na 100%.
Większość plaż jest dostępnych tylko z wody, ale i tak było już na nich sporo ludzi. Część na kajakach a część była przywożona przez firmy które robiły tam grilla, miały przenośne lodówki z zimnymi napojami i pewnie zbierali za to odpowiednie opłaty. W Portugalii nie można mieć prywatnych plaż, więc każdy tam mógł się rozbijać jak sobie tylko jakoś dopłynął.
Poza jaskiniami i schowanymi plażami podziwialiśmy też skały wystające z oceanu. Jaka ta natura jest przewrotna, żeby tak pozostawiać skały gdzie nie gdzie. Oczywiście lokalni mają nazwy na większość z nich. A to żółta łódź podwodna (bo skała przypomina kształtem ubota), albo po prostu jakiś łuk czy słoń.
Po około 1:45 przewodnik powiedział, że wystarczy zwiedzania grot i wypływamy na otwarty ocean szukać Delfinów. Powiedział żeby się wyzapinać, ubrać kaptury bo będziemy płynąc daleko i szybko. Kapitan rozpędził ponton i rzeczywiście zaczęło ostro wiać przenikliwym zimnym powietrzem.
Wypłynęliśmy dosyć daleko, lądu już prawie nie było widać, a po Delfinach ani śladu. Jest tam ponoć wiele firm które zajmują się oglądaniem Delfinów i jak któraś firma je znajdzie to przez radio daje innym namiary gdzie są. Niestety w tez dzień nikomu się nie udało. Popływaliśmy, poszukaliśmy, ale niestety bo ssakach ani śladu. Tylko statek rybacki spotkaliśmy otoczony plagą ptaków. Pewnie polują na rybki. Trochę zmarznięci i lekko zawiedzeni wróciliśmy do portu gdzie w słoneczku i przy piwku mogliśmy się ogrzać.
Nie mogliśmy za długo odpoczywać, bo dzisiejszą noc śpimy w Porto, a to jest po drugiej stronie kraju, jakieś 700 km od nas. Na szczęście Portugalia ma dosyć dobrze rozwiniętą sieć autostrad i nie są bardzo zatłoczone więc w krótkim czasie drogi zaczęło ubywać. Po drodze zaciekawiły nas gniazda bocianów. Pomyślicie, co w tym dziwnego, gniazda Boćka nie widziałeś? Widziałem, widziałem, ale nie tak dużo i nie w jednym miejscu. Było ich bardzo dużo na słupach wysokiego napięcia przy autostradzie. Ciekawie to wyglądało. A czy bociany z południowej Portugalii odlatują na zimę do ciepłych krajów? Kto zna odpowiedź na to pytanie?
Po paru godzinach dojechaliśmy w okolice Lizbony. Będąc tutaj w pierwszy dzień brakło nam czasu na odwiedzenie miasteczka Sintra. Jest to małe, historyczne miasteczko w którym kiedyś królowie wypoczywali i jeździli na polowania.
Sintra jest najdroższym i najbogatszym miastem w Portugalii jak i na całym półwyspie Iberyjskim. Miejsce to wygrywa w rankingach jako miejsce gdzie najlepiej mieszkać, jest tu bardzo dużo restauracji z najwyższymi ocenami a ceny nieruchomości są masakrycznie wysokie.
Turysta w tym rejonie spokojnie może spędzić cały dzień. Do odwiedzenia jest wile zamków, ogrodów i innych fortyfikacji. Niestety jeżdżenie pomiędzy tymi wszystkimi atrakcjami jest nie wskazane. Lepiej jest zaparkować w jednym miejscu i resztę pokonać na nogach. Niestety wąskie uliczki z ostrymi zakrętami nie są niczym przyjemnym.
My ograniczyliśmy się do odwiedzenia Sintra National Palace. Największe wrażenie na nas zrobiły kafelki. To, że w Portugalii wszystko jest wyflizowane to zdążyliśmy zauważyć. Nadal jednak po tych paru dniach spędzonych tu podziwiamy te arcydzieła.
Zwiedzanie zaostrza apetyt więc przed dalszą drogą wylądowaliśmy w lokalnej knajpce na późny lunch i dobrą, mocną kawę dla kierowcy.
Do Porto zostało nam jakieś 350km. Po wyjechaniu z okolic Lizbony autostrady znowu stały się puściejsze i można było sunąć. Zaskoczyła nas cena za drogi. Są oczywiście płatne, ale nie jest to aż tak drogie jak w pozostałej zachodniej Europie. Francja, Włochy, Austria.... już na maksa przesadzają. Prawie tyle samo płacisz za drogi co za okropnie drogie paliwo. W Portugalii za 700 km wyszło jakieś €45, gdzie w pozostałej części Europy by było pewnie 2x więcej.
Nie ma to jak w Stanach. Dużo autostrad jest za darmo, a te co są płatne są o wiele tańsze niż w Europie. No i to tanie paliwo w Stanach sprawia, że można jeździć do woli. Około godziny 22 dotarliśmy do hotelu w Porto. Zmęczeni i spragnieni po całej podróży szybko wylądowaliśmy w barze na czymś chłodnym. Póki cały dzień mamy jeszcze świeży w naszych głowach chcieliśmy to jak najszybciej przelać na „papier”.
O północy bar zamknęli, więc kontynuowaliśmy pisanie w hotelowym lobby. Śpimy w tym hotelu dwie noce (rozpusta, nie?), więc jutro rano można się wyspać. Nie bierzemy też samochodu tylko cały dzień na nogach zwiedzamy miasto Porto. Oj będzie się działo....
2019.05.19 Lagos, Portugalia (dzień 2)
Przez Darka pracę zapomniałam już dlaczego zawsze tak bardzo chciałam odwiedzić ten kraj. Zboczenie zawodowe, które z mojego męża przeszło na mnie, sprawiło że myśląc gdzie polecieć myślimy też o winach. Oczywiście Portugalia słynie z Porto, i Madera też ma podobno całkiem niczego wina ale na pewno jest wiele poza tym. Do tego szukaliśmy kraju który pomógłby nam zaliczyć nową strefę czasową.
Padło na Azory jako jedyne wyspy w strefie -1 UTC. Padło też na Portugalię bo Madera, bo Porto, bo fajne winiarnie. Zapomnieliśmy tylko z czego tak naprawdę słynie Portugalia.
A słynie z wybrzeże Algarve - z tego tak naprawdę słynie Portugalia. Przepiękne skaliste wybrzeże, piękne plaże schowane między skałami i potężne klify. To wszystko sprawia, że urok tego miejsca przyciąga rocznie około 7 milionów ludzi. Przyciągnęło też nas i nie spędzając dużo czasu w Lizbonie, kolejną noc postanowiliśmy spędzić w Lagos.
Zanim jednak na dobre opuściliśmy Lizbonę to postanowiliśmy odwiedzić Belem a szczególnie zobaczyć wieżę i pomnik na cześć wypraw morskich. W XV - XVI wieku Portugalia jak i inne mocarstwa Europy miała potężną flotę i rozpoczynała morskie wyprawy w celach handlowych z Indiami czy Chinami. Wieża Belem służyła nie tylko jako forteca ale również jako miejsce powitalne dla zmęczonych podróżą żeglarzy.
Niedaleko wieży jest również pomnik upamiętniający te śródziemnomorskie wyprawy. Pierwotnie pomnik ten został postawiony w 1939 jako część tymczasowej wystawy. Nie postał on za długo bo już w 1943 roku go rozebrali. Natomiast pomysł tego pomniku tak się spodobał władzom, że w 1958 pomnik przywrócili ponownie nad wybrzeże rzeki Tagus.
Muszę przyznać, że pomnik robi wrażenie. Architektonicznie wieża podobałą mi się bardziej ale pomnik jest ogromny. Jego wielkość aż daje do myślenia jak duże statki wypływały z portu w XV czy XVI wieku.
Spacer po wybrzeżu był super przyjemny. Ogólnie Portugalia ma idealną pogodę jak dla nas. Jest słoneczko, jest piękne niebieskie niebo bez żadnych chmurek a jednoczenie nie jest za gorąco. Można spokojnie przejść się wybrzeżem w południe bez uciekania do cienia przy najbliższej okazji. Na nas przyszedł jednak czas i musieliśmy ruszać w drogę na prawdziwe wybrzeże. Południe Portugalii czekało na nas.
Portugalia może jest małym krajem ale zdecydowanie jest długim. Z Lizbony na wybrzeże było ponad 3h samochodem. Do tego wpadliśmy na genialny pomysł, żeby wziąć mniejsze drogi niż autostrady, bo przejedziemy się wybrzeżem i więcej zobaczymy, a Google mówi, że tylko 20 min dłużej pojedziemy. No chyba jednak jechaliśmy dłużej niż 20 min, bo Google nie bierze pod uwagę, zakazów wymijania, innych kierowców, którzy wolniej jadą itp. Ale jakoś dotarliśmy na sam koniec, dotarliśmy do miejsca zwanego “Last Sausages before America”. Tak naprawdę dotarliśmy na Przylądek Świętego Wincentego. Jest to punkt wysunięty najbardziej na południowy zachód kontynentalnej Europy. Jest to też początek trasy długo dystansowej trasy E9 która idzie wybrzeżem Europy od Św. Wincenta aż po Narva-Joesuu w Estonii. Trasa ta ma długość 5 tys km - szacun jeśli ktoś ją przeszedł.
Niedaleko przylądka jest oczywiście twierdza. Twierdza w Sagres wybudowana w XV wieku niestety uległa zniszczeniu w 1578 i ponownie przez trzęsienie ziemi w 1755. Twierdza zostałą odbudowana później w latach 40-stych XX wieku.
Z XV wieku ostał się tylko kościół Matki Bożej Łaskawej, położony w środku twierdzy.
Już tylko 30 minut dzieliło nas od najważniejszej atrakcji dzisiejszego dnia. A przynajmniej wydawało nam się, że od najładniejszej. Wybrzeża i plaż Portugalii. Ci co nas znają to wiedzą, że za plażami to my nie przepadamy ale za takimi pięknymi, skalistymi to szalejemy i moglibyśmy łazić tam godzinami.
Praia do Camilo, czyli plaża Camilo, zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Po pokonaniu ze stu schodów zeszliśmy na plażę, a potem tunelem w skałach przeszliśmy na kolejną plażę. I tak można by dalej. W Portugalii jest multum malutkich plaż otoczonych skałami. Na niektóre z nich wybudowane są schody, inne dostępne są przez tunele w skałach wykopane między plażami, a jeszcze inne dostępne są tylko prze ocean. Można wpłynąć na nie różnego rodzaju łódkami, kajakami itp.
Najpiękniejsze w tych plażach są widoki na skały wystające gdzie nigdzie z oceanu. Dziś po długiej podróży mogliśmy się zrelaksować, oglądać jak zachodzące słońce pięknie oświetla skały i wypić piwko.
Niedaleko Praia do Camilo jest inna plaża, Praia dos Pinheiros którą można dojść na sam koniec cypelka. Kolejne piękne formacje skalne spowodowały, że lataliśmy z aparatami jak chipmonki.
Chyba to miejsce jest nie tylko ważne turystycznie ale też militarnie bo radar jaki tam postawili i ilość kamer która go chroni nas zaskoczyła.
Dzień zakończyliśmy oczywiście na przepysznej kolacji. Rybka musiałą polecieć. Knajpka O Camilo, pomimo, że położona na słynnej plaży wcale nie okazała się pułapką turystyczną. My na stolik musieliśmy poczekać ok 20 minut ale podobno w lecie ludzie czekają godzinami. To już trochę przesada, żeby w środku lata przy 40C czekać ponad godzinę na stolik. Po raz kolejny potwierdzamy się w przekonaniu - rezerwacje są konieczne. Sprawiają one, że troszkę trzeba liczyć się z czasem i czasem skrócić zwiedzanie, żeby zdążyć do restauracji ale z drugiej strony czekanie godzinami w kolejkach nie należy do przyjemnych czynności.Relaks nad wodą przy pysznej rybce, winku a na koniec Porto był idealnym zakończeniem dnia.
2019.05.18 Lizbona, Portugalia (dzień 1)
Zaskoczenie, zaskoczenie, i zaskoczenie po raz trzeci…..tylko czy można być zaskoczonym jak nie wie się co oczekiwać? Technologia przybliża świat, doświadczenie przybliża świat, podróże przybliżają je jeszcze bardziej. Aktualnie takie wyjazdy jak do Europy czy po Stanach już nie planujemy. Chcielibyśmy…. ale nie mamy zazwyczaj na to czasu. Tak więc nasze planowanie ogranicza się do hoteli, samochodów, lokalnych samolotów i tyle….. Reszta…. Resztę załatwia nasza mapa pod tytułem “bucket list” na którą regularnie wrzucamy punkty warte zobaczenia.
Ograniczone do minimum planowanie wakacji sprawia, że nie bardzo mamy wyrobioną opinię przed zobaczeniem miejsca. I wiecie co….to nawet dobrze. Lepiej jest jechać na pół spontanie, odkryć miasto we własnym tempie i zrzucać kalorie pokonując miliony schodów aby wspinać się na jakąś ulicę.
Tak właśnie wyglądał nasz wyjazd do Lizbony. Bilety kupione, hotele zarezerwowane i tyle…… resztę się zaplanuje później. Ale później nie ma czasu, a to się zrobi jutro i tak mija dzień po dniu i nawet nie oglądając się jest piątek 18:45 a ja uzmysławiam sobie, że chyba najwyższa pora wziąć metro z pracy na lotnisko. Szybki telefon do Darka, który wysłał już parę smsów w stylu, chłodzić szampana w sklepie, kiedy będziesz...aż w końcu….czy ja nie powinienem już jechać na lotnisko….
Tak powinniśmy. Szybko umówiliśmy się na Fulton Street, wsiedliśmy w linię A i z każdą stacją jak ubywało lokalnych a w wagonie zostawali tylko ludzie z walizkami docierało do nas, że gdzieś lecimy…
Szybka odprawa, bo przecież mamy TSA pre, bo ja znam terminal bo latam z niego co miesiąc do Washington, bo mamy mobile check-in i…..i wreszcie można zjeść kolację…..Steak na lotnisku, to się nie zdarza za często. Weszliśmy do Palms Steak house i....jak na NY ten stek to nie był WOW ale jak na lotnisko to był pyszny…ale w mieście raczej ominiemy Palms Steak, wybierając Ruth Chris czy Wolfgang.
Pyszne niestety nie można powiedzieć o moim winie i jedzeniu w samolocie…..po raz pierwszy w życiu lecieliśmy Deltą do Europy. Jedna z lepszych linii lotniczych w Stanach niestety nie popisała się w ogóle jeśli chodzi o loty transatlantyckie. Ja często piję tanie samolotowe białe wino (ale tylko w samolotach)….. ale jak zobaczyłam jak pani nalewa mi wino z plastikowej, półtoralitrowej butelki to się przeraziłam. Nadal nie oceniałam dopóki nie spróbowałam….a jak spróbowałam to się skrzywiłam, zawołałam stewardessę, powiedziałam, że wino jest okropne i zamówiłam piwo….. Delta….naprawdę potrafisz lepiej. Nie dość, że jedzenie i picie jest do kitu to jeszcze nie do końca posprzątaliście samolot i Darek znalazł przenośny głośnik Bosa, który ktoś z wcześniejszych pasażerów zostawił….masakra….do tego ciasne siedzenia, toalety nie sprzątane w czasie lotu...tak to jest jest jak się weźmie lokalny samolot i wypuści się go na międzykontynentalne trasy.
Po siedmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Portugalii i usłyszeliśmy Bonjour…. przynajmniej tak nam się wydawało. To w jakim kraju my naprawdę wylądowaliśmy? Wylądowaliśmy w Lizbonie, ale akcent portugalski jest tak zbliżony do Francuskiego, że dla laika, który nie zna żadnego z tych języków zaczyna to brzmieć trochę jak Francuski.
Lotnisko to zawsze bezpieczne miejsce, przygoda się zaczyna jak wyjdzie się przez bramki….my odważniaki postawiliśmy na metro - 6.50 EUR na osobę i mamy nielimitowane przejazdy metrem przez 24h. Metro nie duże ale efektywne….czyste, pewnie nadal szybsze niż taksówka stojąca w korkach, i tańsze. Pół godziny później byliśmy w hotelu. Tym razem nie Marriocie (za drogi był), ale w konkurencji, w Hotelu IBIS.
Było południe, ja starałam się zdobyć pokój wcześniej a Darek wybrał ławkę szyderców i siadł w barze przy piwie...miał rację, bo moje załatwianie pokoju i tak spełzło na niczym. No tak jak check-out jest o 12 pm to jak można się zameldować o tej samej porze. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że trzeba iść zobaczyć miasto i zjeść śniadanie. Skręciliśmy w prawo, potem znów w prawo i zgadnijcie co….i w prawo….i wylądowaliśmy na jajkach Benedykta.
Czas wrócić do pierwszego zdania….zaskoczenie. Jakie mamy pierwsze wrażenie o Lizbonie? Miasto nas zaskoczyło kilkoma rzeczami. Po pierwsze spodziewaliśmy się bezdomnych, syfu i śmieci na ulicy. Nic z tego nie spotkaliśmy przez parę godzin włóczenia się po mieście. Tak od czasu do czasu pojawiało się graffiti, ale to po części dodawało uroku. Ulice pełne graffiti do głównie ulice gdzie tramwaj wywoził ludzi na górę.
Kolejna rzecz która nas zaskoczyła to schody i góry. Nigdy nie spodziewałam się, że Lizbona jest tak pagórkowatym miastem. Wspinaliśmy się na wzgórze zamkowe - to oczywiste. Ale schody i górki są wszędzie. Idziesz ulicą a tu nagle schody na górę, potem na dół a na koniec znów na górę.
Najbardziej jednak zaskoczyła nas temperatura. Po dotarciu do hotelu doszliśmy do wniosku, że zostawimy bagaże, przebierzemy się i pójdziemy coś zjeść. Idąc z metra do hotelu tak się zgadzaliśmy, że pierwsze co zrobiliśmy to wskoczyliśmy w krótkie spodenki i zostawiliśmy bluzy w hotelu. To był błąd. Lizbona pomimo, że ma palmy, jest bardzo na południe, i powinna być bardzo gorąca - jest bardzo wietrzna. Wiatr sprawia, że pomimo, że jest koniec maja to nadal warto mieć bluzę dresową. W słońcu jest ciepło ale w cieniu i jak zawieje to szukasz kurtki.
Prawie jak w San Francisco, nie? A w tym podobieństwie na pewno pomaga most…. No i oczywiście pagórki i ulice pod dużym kątem.
W Lizbonie jest parę miejsc wartych zobaczenia ale jak, każde europejskie miasto najlepiej się zgubić w jej uliczkach. Konieczne jednak jest odwiedzenie Castelo de San Jorge. Jest to zamek w Lizbonie a dokładnie jego mury. Fajnie jednak powspinać się po murach obronnych, popatrzeć na miasto z góry a przede wszystkim wypić piwo z pawiami.
Najstarsze pozostałości murów są nawet z 7 wieku przed nasza erą natomiast to co najbardziej się ostało jest datowane na XI wiek. Ruiny zamku ograniczały się do murów obronnych i paru zabudowań ale i jak na Europę przystało potrafili urozmaicić zwiedzanie na maksa. Przede wszystkim wygrały pawie które plątały się wszędzie ale które jednocześnie latały i przeskakiwały z dachu na ziemię aby potem przelecieć na drzewo.
Ostatnią rzeczą jaka nas zaskoczyła to ilość ludzi na ulicach….Pomimo, że jest sobota to chodząc po ulicach czuliśmy sie komfortowo. Poza ludźmi oferującymi nam cocaine, trawkę, czy inne narkotyki to nikt nas nie zaczepiał, można było spokojnie przejść i dopiero na Rossio Square zderzyliśmy się z tłumem. To był jednak przyjemny tłum...każdy tańczył, dobrze się bawił, niektórzy kupowali pamiątki a inni kupowali piwo.
Połaziliśmy trochę po mieście, przeszliśmy obok barów sprzedających 16 shoot’ow za 6 EUR...nieźle po tym musi się wymiotować….i skończyliśmy w kameralnej restauracji nad wodą. Barów w Lizbonie jest trochę ale nastawione one są na duże i tanie picie. Nie do końca nasze klimaty. Tak więc po kolacji wróciliśmy spacerkiem do hotelu gdzie w barze pisaliśmy bloga.
Oczywiście Polaków w Lizbonie jest dużo….nas zawsze, wszędzie można spotkać. Ale wygrały Polki w hotelu na recepcji. Darek czekał na mnie przy barze i usłyszał komentarz: “Popatrz jaki biedny, tak sobie sam siedzi i jeszcze dwa piwa zamawia…” LOL, jak to zawsze trzeba uważać bo nie wiadomo gdzie jest inny Polak i zrozumie co się mówi…
Jak już Darek przestał być biedny i do niego dołączyłam to dowiedzieliśmy się dlaczego tak mało ludzi było na ulicach. Okazało się, że dziś był wielki mecz i Lizbona grała w piłkę nożną i wygrali puchar. Nie jesteśmy pewni czego puchar ale najważniejsze, że całe miasto się cieszyło, były sztuczne ognie, koncert, muzyka, krzyki i impreza. Niestety pseudo kibice też byli ale to widzieliśmy tylko w TV. Na szczęście my nie byliśmy w tym tłumie i tylko z baru hotelowego przez okna obserwowaliśmy jak kibice wracali do domu. I tak zakończyliśmy pierwszy dzień w Portugalii. Udany dzień ... pełen nowych widoków i kolejnych zdjęć. Przygoda, przygoda....wakacje oficjalnie rozpoczęte!