Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.09.11 Gdańsk, PL
Wolne miasto Gdańsk…nie wiem skąd mi się to wzięło ale jak tylko słyszę Gdańsk to na myśl przychodzi mi określenie “wolne miasto Gdańsk”. Może dlatego, że ciężko sobie wyobrazić, że jakiekolwiek miasto może być samo w sobie wolne i niezależne tym bardziej z początku XX wieku gdzie wojna goniła wojnę.
No i nie wytrzymał długo jako wolne, niezależne miasto. Gdańsk za czasów Unii Polsko Litewskiej (Rzeczpospolitej Obojga Narodów) należał do Rzeczpospolitej. Niestety Polska nie pożyła długo na mapie świata i podczas rozbiorów Prusy szybko zachamęcili Gdańsk. Potem wpadł Napoleon Bonaparte, bo też chciał tu rządzić. I tak biedne miasto Gdańsk przechodziło z rąk do rąk aż w 1920 roku ustanowiono go Wolnym Miastem Gdańsk. Wówczas większością mieszkańców byli niemcy. Wolne Miasto Gdańsk miało jednak wpływy zarówno niemieckie jak i polskie. W efekcie ta mieszanka wybuchowa przesądziła, że to właśnie tu zaczęła się Druga Wojna Światowa.
Dlaczego akurat Gdańsk? Ze względu na ukształtowanie wybrzeża jest on naturalnym portem. Jest on też jednym z największych portów na Morzu Bałtyckim. Tak więc kto miał Gdańsk ten rządził na Morzu Bałtyckim. A morze to jest strategiczne bo i Niemcy i Rosjanie (Kallimgrad i St. Petersburg) mają tam swoje porty. Wygląda, że to zawsze chodziło o Rosję.
Początek Drugiej Wojny Światowej to atak na Pocztę Polską i Westerplatte. Oczywiście było więcej punktów strategicznych ale te najbardziej zapamiętałam ze szkoły. No więc i my zaczęliśmy zwiedzanie Gdańska od Poczty Polskiej.
Potężny to był gmach, chyba nadal tam jest poczta. Muzeum jednak jest dość małe i pomimo, że była to niewatpliwa tragedia wyszłam z niego z niedosytem wiedzy.
Aby zaspokoić apetyt wiedzy postanowiliśmy przenieść się w czasie do drugiej polowy XX wieku i ruchu Solidarności. A jak Solidarność to nic innego jak Stocznia Gdańska.
Całej historii nie będę tu opowiadać bo po pierwsze pewnie parę błędów historycznych bym popełniła, po drugie na temat Solidarności można tomy pisać…a nie jakiś śmieszny wpis na bloga.
Czy jednak skoro jest to tak ważny etap historii komukolwiek uda się to zamknąć w czterech ścianach muzeum? Myślę że się udało. Muzeum Solidarności na terenie Stocznii Gdańskiej jest zdecydowanie warte odwiedzenia.
Naprawdę człowiek czuje się jakby wszedł na zakład, przeplatanie wystawy, multimediów, i rekwizytów z tamtych czasów, a wszystko z podkładem audio przewodnika pokazuje całokształt wydarzeń.
Jakieś dwa lata temu czytałam książkę Anny Walentynowicz “Anna szuka raju”. Teraz wchodząc na halę stoczni, widząc jej suwnicę wspomnienia z książki powróciły i fajnie, bo łatwiej było to wszystko poskładać do kupy.
Co na mnie zrobiło największe wrażenie? Historia wiadomo, niesamowita, tragiczna ale potrzebna. Zaskoczyło mnie jednak jak pokazywali mapę i pomału wszystkie kraje bloku wschodniego stawały się białe czyli wyzwoliły się z komunizmu. Niektóre bardziej pokojowo, niektóre z większym przelewem krwi. Jednak to co mnie zdziwiło to, że ostatni kraj który wyzwolił się z komunizmu w Europie zrobił to dopiero w 2006 roku i było to Kossovo.
Czy muzeum przypomniało nam parę rzeczy z dzieciństwa? Okrągły stół, ogłoszenie stanu wojennego i brak teleranka, kartki żywnościowe czy kolejki za niczym zdecydowanie pamietamy. Mniej lub bardziej ale pamiętamy. Samego powstania Solidarności, przewrotów w Stoczni Gdańskiej nie bardzo ale potem komunę to chyba nikt nie zapomni.
Parę dni przed przyjazdem do Gdańska byliśmy w Muzeum Humoru i Absurdu w Uradz. Ty pokazywali tą wesołą stronę komuny, parodię którą życie pisało a potem Bareja przekładał na filmy.
Dwie strony medalu. Z jednej strony tragedia, z drugiej parodia. Dobrze że w tej całej szarówce znalazły się chwile śmiechu. Ja też jestem pod niesamowitym wrażeniem jak wtedy powiedzenie “Polak potrafi” naprawdę działało i wiele potrafiliśmy. Z perspektywy czasu jak się pomyśli, że taki film jak KingSize powstał bez żadnych efektów komputerowych ale z efektami na pewno….szacunek.
Ale wracając do Gdańska. Muzeum Solidarności też próbowało poprzeplatać troszkę humoru, jednak barykady policyjne, powykrzywiane bramy wjazdowe i inne tragedie ludzi, którzy zginęli przytłoczyło absurd.
Oczywiście w czasach buntu nie obyło się bez graffiti, nielegalnych drukarni, pracy czy ulotek rozdawanych w podziemiu. Jedno graffiti szczególnie wpadło mi w oko…
Moje pokolenie o nie wiele walczyło dzieki naszym rodzicom. Urodziliśmy się w dobrych czasach gdzie docenialiśmy wiele a jednocześnie mieliśmy wolność i warunki do rozwoju. Ale nadal się buntowaliśmy. Jak patrze na dzisiejszą młodzież to ich walka jest chwilowa, słomiana i rozkojarzona, nie bardzo wiedzą o co walczyć bo jest tego za dużo. Myślę, że źle to wróży rewolucja. A rewolucja co pół wieku wcale nie jest zla i nie zawsze musi być krwawa.
Dobra…koniec tych poważnych rozmyślań. Czas się zrelaksować, w końcu to nasz ostatni dzień wakacji! Poszliśmy więc na stare miasto, powłóczyć się, i odpocząć przy piwku.
Starówka Gdańska jest przyjemna. Podobna do Krakowa czy Wrocławia. Może tu jest mniej na planie kwadratu a wiecej skupia się nad rzeką. Ale kamieniczki, sklepiki z bursztynem czy inne atrakcje turystyczne są bardzo podobne na całej długości szlaku bursztynowego.
Stare miasto wydaje się stosunkowo małe więc jak już obeszliśmy całe to usiedliśmy na obiad. Tym razem polska kuchnia w restauracji co waży swoje własne piwo, Gdanski Bowke.
Gdański Bowke to miejsce gdzie czas się zatrzymał i nadal można poczuć portowy klimat sprzed 200 lat. Tak piszą na stronie a my możemy to potwierdzić. Może gostek co śpiewał bardziej pop niz szanty do tego portowego klimatu nie pasował ale i tak miło że muzyka na żywo była.
To już koniec naszej przygody z Polska i kolejnej nauki historii, historii tak bliskiej a tak dalekiej.
2024.09.10 Sopot, PL
Obiecałam, że będzie od gór do morza więc teraz czas na morze. Trójmiasto… nikomu nie trzeba tłumaczyć, że jest to Sopot, Gdańsk i Gdynia. My Gdynię tym razem sobie odpuścimy ale Gdańsk i Sopot chcieliśmy zobaczyć. A tak się jeszcze ładnie złożyło, że akurat nam loty z Gdańska spasowały i wszystko ładnie się logistycznie zeszło.
Spaliśmy w Sopocie więc zaraz jak tylko oddaliśmy auto ruszyliśmy nad Bałtyk. Polskie może wraca do łask. Po okresie gdzie wszyscy wymienili Bałtyk na morze Śródziemne, teraz Bałtyk znów wraca do łask. Głównie przez ocieplenie klimatu. Niestety teraz w lipcu i sierpniu nad morzem Śródziemnym nie da się wytrzymać a bardziej na północ Bałtyk zaczyna przyciągać turystów… nie jest jednak on tani. Czy nadal jest taniej jechać na południe, zdecydowanie, ale czy nie lepiej dopłacić i mieć troszkę przystępniejsze temperatury a nie patelnię?
Sopot z tych wszystkich nadmorskich miast jest najdroższy i najbardziej “ekskluzywny”. No to skoro jest taki ekskluzywny to pewnie ostrygi z szampanem można dostać…
No i można… naganiaczy na ostrygi było trochę. My wybraliśmy Seafood Station, polecaną przez TasteAway.pl. Nigdy chyba w Europie nie jedliśmy ostryg (albo nie pamiętamy) więc bardzo byliśmy ciekawi co mają do zaprezentowania. Troszkę żartowałam, że jak ostrygi to i szampan Ruinart by się przydał, ale żart stał się rzeczywistością. O dziwo mieli go w karcie. Cena co prawda mocno Nowojorska więc skończyło się na Cavie.
Ostrygi bardzo dobre ale dużo droższe niż w Stanach. Ostryga w Sopocie kosztuje 40-50 zl ($10-12), w bardzo dobrej restauracji na Manhattanie ok $4-5 za sztukę. Załoga bardzo dobrze się znała na ostrygach i opowiadała czym się różnią w smaku, wielkości itp. Ostrygi nie były z Polskiego morza Bałtyckiego bo tu ich za bardzo nie ma ale już Niemcy w swoim Bałtyku mają i od nich zaczęliśmy. Lepsze i droższe sprowadzają je z morza Północnego z rejonów Belgii i Francji.
W Sopocie do zwiedzania nie ma wiele. Jest słynne molo sopockie którym chcieliśmy się przejść ale jak się okazało, że trzeba płacić za wejście to ich olaliśmy. Niby nie dużo 10zł. Ale dla zasady jakoś molo nie wydaje mi się czymś za co warto płacić. Kawałek deptaka. To tyle płaci się za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego a obszarem, atrakcyjnością tras i w ogóle całym przygotowaniem szlaków, bije na głowę trochę desek wchodzących w morze.
Od mola do stacji kolejowej ciągnie się ulica Bohaterów Monte Cassino, potocznie zwana Monciak. Kiedyś była to po prostu ulica morska (Seestrasse) ale po drugiej wojnie światowej aby upamiętnić Bohaterów Monte Cassino została przemianowana. Monciak jednak przyjął się bardzo szybko i mało kto używa pełnej nazwy. Monciak jako przedłużenie mola został oczywiście zagospodarowany dużą ilością restauracji, barów i innych sklepów z pamiątkami. Na tej ulicy jest też słynny Krzywy Domek, takie cudo ktoś sobie kiedyś wybudował.
Sopot jest przyjemnym miastem do spacerowania. Deptaki wzdłuż morza, plaża dla tych co wolą piasek albo chcą zanurzyć stopy. Nam to wyciszenie się podobało. Zwłaszcza, że turystów było mało, dla nas idealna ilość. Wybitnie widać było, że jesteśmy po sezonie ale to nam się najbardziej podobało.
Sopot to była dla nas jednak kulinarna wyprawa bardziej niż kulturalna. A dokładnie była to rybna przygoda kulinarna bo skoro jesteśmy tak blisko morza to pewnie ryby powinni tu mieć dobre. Tak więc zdecydowanie wygrał Fisherman (Rybak) jako wybór restauracji na dziś.
Poleciały ryby. Na przystawkę metka z suma i tatar z pstrąga a potem dalej ryby sandacz z Jeziorowni i halibut. Ale wszystko było pyszne.
Fisherman jest restauracją pana Rafała Koziorzemskiego który wyróżniany jest na różnych festiwalach i wygrywa konkursy szefów kuchni. Niestety dziś go nie było, więc nie mieliśmy okazji pogratulować mu ale kazaliśmy przekazać kelnerowi wyrazy uznania. Naprawdę jakość na najwyższym poziomie. Nawet zwykłe truskawki to niebo w gębie!
Do tego załoga… wyluzowana a jednak profesjonalna. Kelner bardzo szybko złapał Darka poczucie humoru a że nie było za dużo ludzi w restauracji to zarówno kelner jak i my mieliśmy dobrą zabawę. Na koniec kelner podsumował “Dawno nie miałem takiego stolika”. Mówiąc to miał uśmiech od ucha od ucha więc chyba nas polubił. No tak… nie jesteśmy ludźmi co zadzierają nosa i dlatego, że znają się na winach biorą wszystko serio. Życie jest po to żeby się śmiać!
Dzień zakończyliśmy w barze Przystań. Bar ma super położenie na samej plaży. Jest to olbrzymi budynek, kiedyś jednak taki nie było. Kiedy w 1992 roku dwóch właścicieli zaczynało współpracę, zaczynali od małego gospodarczego budynku wynajętego od Centrali Rybnej. A pierwsze ryby smażyli na palniku gazowym i patelni przyniesionej z domu. Pasja i ciężka praca jednak się opłaca i ponad 30 lat później Bar Przystań nadal przyciąga spragnionych turystów na rybkę i piwko a jego budynek nie jest już szpetnym budynkiem gospodarczym tylko bardzo klimatyczną restauracją. Jeść tu już nie jedliśmy ale pożegnaliśmy się z plażą i morzem bo jutro cały dzień planujemy spędzić w Gdańsku.
2024.09.04 Grześ i Rakoń, Tatry, PL
W Zakopanym pewnie byłem ponad sto razy. Zawsze jadąc do tego miasteczka udawałem się w Tatry. Nie było znaczenia jaka pora roku, czy pogoda. Jak się nie dało iść w Tatry Wysokie to zawsze w dolinkach czy przy jeziorach można było miło spędzić czas.
Większość czasu (tak z +95%) spędzałem w Tatrach Wysokich. Powodów było kilka. Po pierwsze zakwaterowanie z reguły miałem w okolicach Kuźnic, znam dobrze szlaki w tym rejonie, no i do miasta w miarę blisko.
Ostatnio mój dobry znajomy i miłośnik Tatr odwiedził Tatry Zachodnie. Mówił, że go pozytywnie zaskoczyły i ani przez chwilę nie żałował, że nie poszedł w Tatry Wysokie.
Pomyślałem, że w sumie w Tatrach Zachodnich to ja chyba nie byłem z 30 lat i z chęcią odwiedzę ten zakątek. Tak też się stało, zebrałem ekipę i przedstawiłem plan na hike.
Mieszkamy oczywiście w rejonach Kuźnic, więc nie dało tak się po prostu wyjść w góry. Trzeba było samochodem podjechać do najbardziej wysuniętej na zachód doliny Tatr, do doliny Chochołowskiej.
Była wczesna godzina, więc po około 20 minutach bez korków zaparkowaliśmy na parkingu i ruszyliśmy przed siebie.
Długo nie szliśmy, jakieś 5 minut. Dolina Chochołowska jest bardzo długa. Od parkingu do schroniska z którego mamy zamiar dalej iść w góry to aż ponad 7 kilometrów w każdą stronę! Ciężko by było to zrobić na nogach i potem jeszcze szlakami górskimi pewnie drugie tyle. Na szczęście znajduje się tutaj traktor, który za niewielką opłatą podrzuca cię gdzieś tak do połowy doliny.
Drugą część doliny niestety musieliśmy pokonać już na nogach. Ale przy tak pięknej pogodzie, chłodnym i bezwietrznym poranku było to sama przyjemność.
Szeroka droga szła lekko do góry wzdłuż strumyka a wyżej przez górskie hale. Po około godzinnym szybkim spacerku (4km) doszliśmy do schroniska na polanie Chochołowskiej.
Dolina Chochołowska jest największą doliną w Tatrach. Dlatego pewnie schronisko też mają największe, aż 121 miejsc noclegowych. Posiada restaurację z lokalnymi przysmakami, bistro bar i duży taras widokowy. Jest idealną bazą wypadową w Tatry Zachodnie. Szczególnie jest popularne zimą, ze względu na dużą ilość tras narciarskich.
Była już 9 rano. Robiło się ciepło. Słoneczko coraz mocniej świeciło. W schronisku trzeba było zrzucić trochę ubrań, nasmarować się kremem z dużym filtrem i zaatakować góry.
W planie mamy wyjść na Grześ, potem na Rakoń, a następnie zejść zielonym szlakiem na przełęcz pomiędzy Rakoń a Wołowiec. Stamtąd stromo w dół schodzi szlak prosto do schroniska. Takie kółeczko, które pewnie zajmie nam jakieś 6 godzin z przerwami na zdjęcia i odpoczynki.
Od samego początku szlak na Grzesia nie rozpieszczał. Prosto do góry dobrze przygotowaną, szeroką ścieżką.
Mimo, że już jest po wakacjach i środek tygodnia, to ludzi szło trochę. Może nie aż tyle co w głównej części Tatr, ale ciągle spotykało się ludzi na szlaku.
W większości szlak szedł polanami, a nie lasem, co pozwalało nacieszyć oko coraz to ładniejszymi widokami. Minusem tego było słońce, które to coraz bardziej nas przypiekało.
Mniej więcej w okolicach 11 rano cała piątka stanęła na szczycie Grześ! Wysokość 1,653 metrów.
Szczyt jest na granicy ze Słowacją co pozwoliło nam rzucić okiem na ich zachodnie Tatry. Powiem Wam, że atrakcyjnie wyglądają. Ciekawe szlaki, schroniska i masywne szczyty. Trzeba będzie kiedyś ich odwiedzić i złazić ich szlaki.
Na szczycie było trochę ludzi. Odpoczywali, podziwiali widoki i oczywiście coś tam zajadali. Ja wyciągnąłem pyszne zakopiańskie pączki z Dobra Pączkarnia i wpatrzony w krajobraz górski zajadałem się tymi przysmakami.
Po około 30 minutach ruszyliśmy dalej. Następny cel to Rakoń. Idzie się gdzieś z godzinę granią do góry z przepięknymi widokami po obu stronach. Szczyt Rakoń jest położony 200 metrów wyżej niż Grześ.
Tu już nie ma drzew. Czasami pojawiają się tylko kępy kosodrzewiny. Słońce idealnie cię piecze, jak na patelni. Dobrze, że byliśmy na grani, to czasami jakiś wiatr próbował nas ochłodzić.
Szło trochę ludzi w obu kierunkach. Szlak jest szeroki, więc można przystawać i zamienić parę zdań z napotkanymi turystami.
Ze względu na przepiękne widoki szliśmy powoli, ciągle przystając, robiąc zdjęcia i rozmawiając.
Na Rakoń wyszliśmy dopiero około godziny 13.
Obowiązkowa przerwa i podziwianie krajobrazu. Widoki z tego szczytu podobały mi się bardziej niż z Grzesia. Czułem się tak jakby bardziej w sercu gór.
Jeszcze lepiej to wszystko wyglądało jak ktoś znalazł w plecaku parę piw. Nie ma to jak ochłodzić się czeskim piwkiem na słupku granicznym Polski ze Słowacją.
Nawet nam wpadł do głowy pomysł zdobycia szczytu Wołowiec. Tak ładnie górował nad nami. To jednak była dodatkowa godzina w obu kierunkach. Nie każdy chciał iść, a też nie chcieliśmy się rozdzielać.
Wołowiec i kolejne szczyty dalej za nim zostawiliśmy na następny raz.
Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół zielonym szlakiem.
Początek był dosyć stromy i szybko zbiło się wysokość.
Doszliśmy do kosodrzewiny a później lasu. Szlak zmieniał się ze stromego na w miarę płaski. Niestety nie można było szybko schodzić bo teren na to nie pozwalał. Kamienie i korzenie skutecznie to utrudniały. Natomiast plusem był las, a co za tym idzie chłodny cień.
Około godziny 14:30 było już widać schronisko, a pół godziny później zasiedliśmy do wielkiego drewnianego stołu. Górskie kółeczko zostało zamknięte.
Wszystkim bardzo spodobały się Tatry Zachodnie. Nie są tak szpiczaste i strome jak Tatry Wysokie, a co za tym idzie, szlaki nie są aż tak wymagające. Nie ma tych niebezpiecznych odcinków z drabinami i łańcuchami. Ilość ludzi też jest znacznie mniejsza. Ogólnie same plusy. Wrócimy tu na pewno!
Jak na razie to musimy wrócić do samochodu. Ale to już łatwą i szeroką drogą prościutko na dół.
Po godzinie wsiedliśmy do tego samego traktora i po jakiś 15 minutach dotarliśmy na parking.
Ten odcinek od parkingu do schroniska można pokonywać na rowerze. Nawet są wypożyczalnie rowerów obok parkingów. Wtedy pewnie szybciej jesteś w schronisku i więcej masz czasu na góry. Trzeba pewnie będzie rozważyć następnym razem.
Wróciliśmy do naszych ulubionych domków kablowskich na zasłużony odpoczynek. Dobrze było tak ściągnąć buty, wyciągnąć nogi, wygodnie usiąść na ganku i wsłuchać się w odgłos strumyka.
Dzień zakończyliśmy w naszej ulubionej restauracji Bąkowo Zohylina Wyźnio. Byliśmy tutaj dwa dni temu i nam się podobało. Góralski klimat, weseli kelnerzy, dobre jedzenie i nawet nie aż tak drogo jak na Zakopane. Wczoraj na kolacji byliśmy w Karczmie Przy Młynie i już tam na pewno nie wrócimy. Jedzenie ok, ale nie pyszne, natomiast jest drogo i brak góralskiego klimatu.
2024.09.02 Przełęcz Krzyżne, Tatry, PL
Od gór do morza, ten wyjazd do Polski jest zdecydowanie turystyczny i pogoni nas od samej granicy ze Słowacją aż do morza Bałtyckiego.
Ja Tatry znam tak sobie. Doliny, schroniska czy Wodogrzmoty Mickiewicza są mi znane jeszcze ze szkoły. Jednak szczyty i trasy nadal pozostają dla mnie do odkrycia. Dlatego kiedy padł pomysł spędzenia czasu w Zakopanym w 100% zdałam się na Darka i jego wybór szlaku. Zresztą planowanie szlaków jest zawsze jego domeną bo jest w tym najlepszy.
Oczywiście nie zawiodłam się. Tatry potrafią być trudne jak Orla Perć itp ale potrafią też być piękne. I właśnie taki był dzisiejszy szlak. Nie trudny ale przepiękny. Nadal zrobiliśmy 1500 metrów różnicy wzniesień (3800 ft) i pewnie z 25km (15 mil). Ale nie było ekspozycji, łańcuchów i innych utrudnień więc można było skupić się na podziwianiu widoków.
Ile godzin zajmie nam szlak było dyskusyjne. Pięć osób liczyło więc nie dziwne, że opinie były podzielone od 12h do 9h. Ja postawiłam na 11h już z przerwami w schroniskach… przecież naleśniki najlepiej smakują w schronisku. 11h…. hmmm… oznacza to że pobudka o 4 rano jest wskazana.. no może troszkę po czwartej ale na pewno jak jeszcze jest ciemno. Pierwszą noc w Zakopanem spaliśmy w hotelu Tatry (nie polecamy… PRL na maksa), więc na początek szlaku trochę musieliśmy podjechać ale o 6:30 planowo już dreptaliśmy po szlaku w kierunku Wodogrzmotów Mickiewicza a potem do schroniska Pięciu Stawów.
Szlak do Piątki zrobiliśmy dwa lata temu tak że wiedzieliśmy czego się spodziewać. Zmieniliśmy tylko pod koniec i zamiast iść dłuższą i mniej stromą trasą koło wodospadu Siklawa, poszliśmy czarną trasą prosto do góry. Dobrze, że było rano bo słońce już dość mocno świeciło i troszkę się człowiek gotował pod tą górę. Szczerze to nie byłam dumna ze swojej kondycji ale ciepło i nieprzespana kolejna noc (jet-lag mnie trzyma nadal) dały mi sie we znaki. Ale wyznając zasadę, że z każdym krokiem bliżej celu równomiernie podnosiłam nogi i wspinałam się do Doliny Pięciu Stawów. Niezła mi to dolina do której trzeba wyjść 700 m (2300 ft). Żartuję, oczywiście, że warto.
Schronisko a zwłaszcza mała ilość ludzi w nim zaskoczyła nas mocno. Tatry słyną z dużej ilości turystów. Często na szlakach są korki i trzeba dreptać za wolniejszymi, schroniska są tak pełne, że nie można stolika znaleźć i lepiej jest przegryźć coś swojego z boku niż stać w kolejce po szarlotkę. To wszystko jest w weekend, w wakacje, w ciągu dnia. W poniedziałek, o 8:30 rano w pierwszy dzień roku szkolnego sytuacja wygląda całkiem inaczej…
Rano niewiele zjedliśmy na śniadanie tylko na szybko jakąś kromkę chleba z serem. Teraz po wydrapaniu się na 1671 m n.p.m (5482 ft) można było w końcu zjeść śniadanie i napić się kawy. Darek stwierdził, że tak bardzo parówki mu jeszcze nigdy nie smakowały. Ja postawiłam na szarlotkę i soczek pomarańczowy. Witaminy się przydadzą a soczek świeżo wyciskany jest zawsze mile widziany.
Większość ludzi która przewinęła się przez schronisko szła na Zawrat i Orlą Perć. Mało kto wybrał nasz szlak. My w planie mieliśmy wspinać się na przełęcz Krzyżne i stamtąd zejść do Murowańca a potem do Kuźnic. Tak, dobrze myślicie, że w planie mamy przejść prawie z jednego końca Tatr na drugi.
Normalnie ludzie robią nasz szlak w drugim kierunku. Zaczynają w Kuźnicach, potem Murowaniec, przełęcz Krzyżne, Pięć Stawów i Łysa Polana. To ma sens bo najładniejsze widoki są na odcinku Piątka - Przełęcz. Dlatego lepiej jest tu schodzić bo piękne widoki ma się cały czas. My jednak kolejne noce spędzimy w Kuźnicach więc większy miało dla nas sens zacząć od Piątki. Jak się potem okazało był to bardzo dobry wybór.
Szlak na Krzyżne jest z początku bardzo łatwy… prawie prosta trasa zboczem gór. Druga połowa jest bardziej stroma, nic strasznego i nawet dość łatwo idzie się do góry bo skały mają często formę prostokątną. Stok jest natomiast nasłoneczniony więc w samo południe, w lato ciężko tu jest w tym słoneczku. My mieliśmy nawet troszkę wiaterku i małe zachmurzenie. Czuliśmy jednak ciężkie powietrze i obawialiśmy się burzy. Pragnęliśmy tylko przejść przełęcz zanim rozpęta się burza.
I udało się. Deszcz wytrzymał długo i dopiero jak kończyliśmy przerwę na przełęczy zobaczyliśmy ciemne chmury zbierające się w Dolinie Pięciu Stawów. Uff… dobrze, że my schodzimy na druga stronę. Do Piątki chyba byśmy biegli, żeby tylko zdążyć przed deszczem i burzą. Zapowiadało się ostro.
Tak jak wspominałam, większość ludzi robi ten szlak w drugim kierunku. Tak więc niestety większość kierowała się w kierunku chmur. Najbardziej nam jednak było żal tych co postanowili zrobić Orlą Perć. Być tam teraz, wystawionym na wiatry, burze i deszcze, trzymając się łańcuchów i myśląc jak się nie poślizgnąć na mokrych skałach… nie chciałabym być w tej sytuacji. Niestety w górach pogody nie przewidzisz i może złapać się deszcz i burza w najmniej odpowiednim momencie. Problem jest, że ciężko jest zejść od razu jak spadnie pierwsza kropla. Czasem trzeba dojść do rozgałęzienia szlaku a to może już być niebezpieczne. Mam nadzieję, że dla wszystkich dzisiejszy dzień w górach dobrze się skończył.
My mieliśmy duże szczęście. Deszcz jakby czekał aż zejdziemy z najtrudniejszych odcinków. Zejście z przełęczy Krzyżne w kierunku Murowańca było dość strome i szło się po rozrzuconych kamieniach. Na szczęście jeszcze suchych kamieniach więc schodziliśmy dość szybko.
Dopiero jakieś 30 minut przed schroniskiem złapał nas deszcz. Chcieliśmy przeczekać ale zapowiadało się na dłuższą ulewę więc nie zważając na deszcz ruszyliśmy przed siebie. Kurtki przeciwdeszczowe mieliśmy ale spodni nie ubieraliśmy. Prawda jest taka, że jak się idzie w tych przeciwdeszczowych ubraniach to człowiek się tak poci, że na jedno wychodzi czy mamy GoreTex czy nie. Tak nawet najbardziej fancy GoreTex jest średnio przepuszczalny i łatwo się spocić.
Dogoniliśmy słońce. My szliśmy w jednym kierunku, chmury w drugim i takim oto sposobem jeszcze zanim doszliśmy do schroniska nasze ubrania wyschły. No i nawet tęczę widzieliśmy.
Oj jak dobrze że jak doszliśmy do Murowańca to nie padało. To schronisko w porównaniu z Piątką dziś rano to niebo a ziemia. Człowiek na człowieku. Dobrze, że nie padało to przynajmniej na zewnątrz jakiś stolik znaleźliśmy. Tak dużo było ludzi, że nam wszystkie pierogi zjedli, naleśników nie było i musieliśmy stworzyć nową tradycję pod tytułem bigos w schronisku.
Cudownie było usiąść przy piwku, rozłożyć rzeczy do wyschnięcia i naładować kalorie. Schronisko jednak podpadło nam paroma rzeczami. Po pierwsze to płatność tylko gotówką. To jeszcze mogę zrozumieć bo jak czytałam książkę o schronisku w Pięciu Stawach to wspominali, że z płatnościami kartą jest ciężko bo nie zawsze jest Internet żeby transakcja przeszła. Ale za toaletę kartą jakoś można płacić. Toaleta jest płatna w każdym schronisku. W Piątce jest skrzyneczka i wrzucasz 2 zł, wszystkim ufają. Tutaj nie dość że chcą 4 zł. To jeszcze są bramki jak w metrze w NY…masakra. 4 zł można odzyskać bo bramka przy toalecie wydaje paragon i można potrącić to z zamówienia później, tylko że zazwyczaj najpierw się pije piwo a potem sika a nie na odwrót.
Siedzielibyśmy dłużej ale trzeba było ruszać w drogę. Dziś mamy kolację która się apetycznie zapowiada. Do tego reszta ekipy nie mogła się już na nas doczekać bo wyszli przed nas na szlak. No więc polecieliśmy….z górki na pazurki (zejście było strome) w kierunku doliny Jaworzynki.
Zleciliśmy znów dziękując, że kamienie nie są mokre i można śmiało zaufać butom. A na dole w dolince czekała nas miła niespodzianka. Rodzice przywitali nas pysznymi croissantami i piwkiem. Jak nie ma schroniska to zawsze sobie można jedno zrobić…
38 tys kroków to było za mało dlatego na kolację tam i spowrotem poszliśmy na nogach. Tego nam trzeba było, takiego długiego spacerku w pieknym otoczeniu żeby człowiek się zmęczył i zrozumiał że dla takich chwil żyjemy.
Na kolację poszliśmy do Bąkowo Zohylina Wyźnio. Dwa lata temu próbowaliśmy się tam dostać ale niestety nie było wolnych stolików. Teraz mieliśmy rezerwację więc sprawdzimy czy rzeczywiście warto.
Tak, warto….strasznie nam się spodobało. Jedzenie pyszne choć pierogów z kaczorem (kaczką) nie mieli. Ale inne dania były smaczne. Natomiast klimat to jest to po co się chodzi do góralskich restauracji. Kelner który gwarą nawija, żartuje, mowi ciociu do naszych mam i doradza co zamówić. Nie sposób się nie uśmiać i od razu zapomina się o bolących nogach i kilometrach które dziś zrobiliśmy.
2023.05.01-04 Poznań, PL
Odwiedzając Polskę na przełomie kwietnia maja, poza odwiedzeniem rodziny i spędzeniem czasu w znajomych zakątkach Polski, postanowiłam na chwilę zatrzymać się w Poznaniu.
Po pierwsze ze względu na koszty biletu, a po drugie z ciekawości, łatwiej mi było spędzić parę dni w mieście, gdzie rano mogłam zwiedzać a wieczorem pracować. Tak naprawdę miałam tylko dwa dni na zwiedzanie bo przyjechałam w poniedziałek po południu a już w czwartek wylatywałam z powrotem do NY.
Poznań jest pięknym Polskim miastem z dużą ilością parków (szczególnie Park Cytadela), starą zabudową (szczególnie kamieniczki rzemieślników) ale też niesamowitą historią.
Cały czas byłam przekonana, że pierwsza stolica Polski była w Gnieźnie. Jakbyście się mnie spytali jeszcze parę dni temu to bym powiedziała, że to właśnie tam urzędował Mieszko I, tam był chrzest polski etc. Jednak stojąc na rynku w Poznaniu, czekając aż o 12 w południe z wieży ratusz wyjdą dwa koziołki dowiedziałam się, że to nie tak…. że to Poznań powinien nazywać się miastem królewskim bo to tu urzędowali i są pochowani pierwsi Piastowie.
Poznań też ma swój Ostrów Tumski. Tak samo jak Wrocław. Zbieżność nazw wynika z tego, że Ostrów Tumski tak naprawdę oznacza wyspę więc zarówno Wrocław jak i Poznań mają taką część miasta która otoczona jest ze wszystkich stron rzekami. Ze względu na otoczenie przez wodę bardzo szybko wyspy takie stawały się rezydencją królów czy innych dygnitarzy. W Poznaniu na Ostrowie Tumskim znajduje się przede wszystkim Katedra Poznańska. To właśnie tą katedrę polecam zwiedzić jak chcecie się dowiedzieć coś więcej o hisotri Polski.
Wycieczka z panią przewodnik kosztuje 20zł a naprawdę można się dowiedzieć ciekawych rzeczy. Tak więc dowiedzieliśmy się, że to właśnie tu urzędował Mieszko I. To tutaj Dobrówka miała swoją kapliczkę czyli de facto powstał pierwszy kościół na ziemiach Polski.
Co w takim razie z Gnieznem? Prawda jest taka, że między Poznaniem a Gnieznem jest ok. 50km odległości. Za czasów panowania pierwszych Piastów, król się często przemieszczał. Miał po temu różne powody ale jednym z większych były zapasy jedzenia. Jeśli jedzenie skończyło się w jednej wiosce to jechał do kolejnej. W tamtych czasach również nie było oficjalnej stolicy i stolica była tam gdzie akurat mieszkał król.
Tak więc oba Gniezno i Poznań można uznać za miasta gdzie rozpoczęło się panowanie Piastów i powstał nasz kraj. A co z chrztem? Chrzest Mieszka I a co za tym idzie Polski odbywał się kilka razy. Mieszko przystępował do chrztu kilka razy aby dać przykład podwładnym. W kronikach chrzest jest wspomniany kilkakrotnie, jednak nigdy nie jest wspomniane miejsce.
Archeolodzy jednak znaleźli w wielu miejscach w Polsce, i między innymi również w katedrze w Poznaniu, misy chrzcielne. Takie jak na zdjęciu poniżej. Jest to dowód, że właśnie tu Mieszko otrzymał chrzest a co za tym stoi cała Polska stała się chrześcijańska.
Również w Katedrze Poznańskiej pochowani zostali pierwsi Piastowie. Zaczynając od Mieszka I , przez Bolesława Chrobrego aż po Przemysława II. Ciekawe musiały być losy piastów. Kłótnie o władzę, walki o ziemię i tworzenie nowego kraju. Na tyle ciekawe są losy Polski, że zainspirowały one panią Elżbietę Cherezińską do stworzenia serii książek przypominającej Grę o Tron ale na podłożu Polskiej historii. Chyba już wiecie co będę czytać niedługo.
Najbardziej na mnie wrażenie zrobiło, że przechodzę koło kamieni, które są grobem Mieszka I. A co poza historią? Polska historia jest często urozmaicona legendami. Poznań nie byłby polskim miastem gdyby nie było legendy. Najsławniejsza Poznańska legenda jest o koziołkach.
Kiedy po wielkim pożarze miasta odbudowano ratusz, postanowiono zamówić u mistrza Bartłomieja z Gubina specjalny zegar na ratuszową wieżę. Postanowiono hucznie uczcić to ważne wydarzenie. Zaplanowano wydać wielką ucztę. Na główne danie kucharz miał podać pieczeń z sarniego udźca. Do obracania pieczeni na rożnie został wyznaczony mały kuchcik Pietrek. Nie wytrzymał on jednak i postanowił tylko na chwilkę zostawić pieczeń i chociaż raz spojrzeć na zegar i na te wszystkie wspaniałości na poznańskim rynku. Niestety nieobecność kuchcika przeciągnęła się ponad miarę, pieczeń spadła do ognia i spaliła się na węgielek. Przerażony chłopiec nie stracił głowy. Pobiegł ile sił w nogach na pobliską łąkę, gdzie mieszkańcy miasta wypasali swoje zwierzęta, porwał dwa koziołki i siłą zaciągnął je do ratuszowej kuchni. Koziołki czując, że ich koniec jest bliski, w ogólnym zamieszaniu wyrwały się chłopcu i uciekły na wieżę. Tam na oczach zgromadzonej przestraszone zaczęły się trykać rogami. Widok koziołków tak rozbawił burmistrza, wojewodę i wszystkich gości, że darowali Pietrkowi jego winę, a zegarmistrzowi polecili wykonanie specjalnego mechanizmu, który uruchamiałby każdego dnia zegarowe koziołki. Od tego czasu codziennie w samo południe, kiedy trębacz gra hejnał pokazują się zgromadzonej gawiedzi dwa trykające się koziołki.
Oczywiście ja też wysyłam swoję, żeby przez 10 min pooglądać koziołki. Szkoda tylko, że rynek w Poznaniu taki rozkopany i nie można bardziej pooglądać kamieniczek, uliczek i innych zakamarków.
Zakamarki za to można znaleźć w parlu Cytadela. Stare cmentarze, muzeum lotnictwa i czołgów, piekne łąki, alejki itp. Naprawdę można spędzić godziny w tym parku.
Poznań to oczywiście też fajne restauracje, pyszne polskie jedzenie i oczywiście pijalnie wódki. Wódki to ja nie pijam ale jedzonko…dużo na bazie ziemniaków jak przystało na pyry poznańskie ale wszystko pyszne. Tak więc do następnego razu…chętnie tu jeszcze wrócę.
2022.09.07 Zakopane, PL (dzień 12)
Pogodę na dzisiejszy dzień zapowiadali różną. Chyba zależy to od źródła na jakim sprawdzaliśmy, albo po prostu pogoda w górach jest nieprzewidywalna.
Ogólnie to rano ma być słonecznie, później mają wyjść chmury, no i oczywiście pod koniec dnia deszcz.
W planie było wyjechać kolejką na Kasprowy Wierch, tam gdzieś się przejść i zejść do Zakopanego jakimiś szlakami. Plan prosty, ale nie do końca. Miejsca w wagoniku na Kasprowy już niestety się kończyły, więc część ekipy wyjechała wcześniej, a pozostali mieli dojechać.
Ilonka wzięła pierwszą część wycieczki, a ja za chwilę za nią ruszyłem z resztą ekipy.
Do Kuźnic szliśmy na nogach. Z ośrodka Kabel jest to może 15-20 minut spacer chodnikiem lekko do góry. Trochę tu się pozmieniało od ostatniego razu jak tu szedłem. Zrobili węższy chodnik kosztem ścieżki dla rowerów. Pomysł ogólnie świetny, tylko przy tej ogromnej ilości ludzi jaka tędy chodzi to niestety na chodniku jest ciasno.
Do Kuźnic dotarliśmy przed czasem. Mieliśmy jakieś 30 minut na pospacerowaniu po okolicy i relaksik w słoneczku.
Około 11 rano wybiła nasza godzina i ruszyliśmy kolejką linową na Kasprowy Wierch.
Kolejka jak kolejka. W ciągu 12-15 minut wyjeżdżasz z 900 prawie na 2,000 metrów z przesiadką na Myślenickich Turniach na wysokości 1360 m.
Kasprowy przywitał nas przyjemnym chłodniejszym powietrzem, lekkim wiaterkiem, przewalającymi się chmurami od czasu do czasu no i oczywiście tłumem ludzi.
Większość ludzi wyjeżdża na Kasprowy, spaceruje po szczycie, robi 100 zdjeć, kupuje pamiątkę i zjeżdża w dół.
Myśmy też pospacerowali, porobili zdjęcia ale nie zjeżdżaliśmy w dół. Ruszyliśmy na nogach.
Ilonka poszła w prawo ze szczytu w kierunku Kopy Kondrackiej, więc ja poszedłem w lewo, w kierunku Doliny Gąsienicowej. Ileż można razem chodzić po górach.
(dop. Ilona - trzeba się rozdzielić, żeby więcej zdjęć porobić)
Dobrze mi znane zejście do Murowańca zajęło około 40 minut. Ludzi jak zwykle w Tatrach było dużo, ale nawet wszystko szło płynnie
Niestety czarne chmury się głębiły w wyższych partiach gór, więc pomysł żeby zrobić coś ciekawego został odwołany. Na pewno będzie padało, a może nawet jakaś burza może z tego powstać.
Poszedłem do Murowańca na piwo!
Ludzi tu jak na Krupówkach. Dobrze, że wpadli na pomysł i bar zrobili na zewnątrz. Nie trzeba się przeciskać prze tłum i na zewnątrz w ciszy ugasić pragnienie.
Na szczęście jeszcze nie padało to na kamieniach chyba z godzinę posiedziałem. Wypiłem co mieli i trochę popracowałem. NY się powoli budził do życia i ludziki już głowę zawracali.
Opuściłem Murowaniec około godziny 14 udając się w kierunku Przełęczy Między Kopami.
Po około 20 minutach osiągnąłem przełęcz skąd rozciągał się wspaniały widok na Zakopane.
Z tego miejsca do Kuźnic można dostać się dwoma szlakami. Przez dolinę Jaworzynki albo Skupniowy Upłaz. Z reguły wybieram szlak doliną ze względu na malownicze ukształtowanie doliny. Tym razem jednak poszedłem upłazem.
Miałem w tym też cel i lekki niedosyt gór.
Pod koniec zejścia szlak łączy się ze szlakiem z góry Nosal. Pomyślałem, że jak nie będzie padał deszcz to można by na Nosal sobie wyskoczyć.
Tak też się stało. Pod koniec szlaku jest odbicie w prawo na Nosal, które też wziąłem.
Na Nosal prowadzą dwa szlaki. Jeden z Kuźnic, a drugi z przystanku Murowanica. Będę wychodził z Kuźnic a zejdę do Murowanicy. Zejście to jest prawie obok tylnego wejścia do ośrodka Kabel w którym mieszkamy.
Wyjście z Kuźnic jest bardzo proste i nie wymagało za wielkiego podejścia. W niecałe 30 minut możba zdobyć szczyt.
Zejście na drugą stronę jest bardziej wymagające. O wiele stromsze i dłuższe. Oczywiście schodząc dołapał mnie intensywny deszcz. Ten który wisiał w powietrzu prawie od Kasprowego.
Lało ostro. Musiałem się ubrać w przeciwdeszczowe ubrania i plecak też zabezpieczyć.
Oczywiście schodzenie stromym szlakiem po śliskich kamieniach i korzeniach w deszczu sprawiało dodatkowe utrudnienia.
Pomalutku, krok po kroku doszedłem na dół do strumyka Bystry, który w ciągu paru minut zaprowadził mnie do domu. A tam przy suszeniu ubrań Ilonka opowiadała mi o swoim dniu.
Nas deszcz dołapał już na dole, na chodniku w Kuźnicach. Dobrze bo nie ślizgaliśmy się po mokrych kamieniach - a w Tatrach kamienie potrafią być mokre bo to przecież głównie granity i wapienie. Deszcz który złapie cię w mieście ma jeden minus - a właściwie to człowiek ma minus. Jak już zaczęło padać to wydawało nam się, że jest tak blisko do domku, że nie trzeba ubierać kurtki - przecież przejdę szybko. Niestety to szybko nie było tak szybko i przemoczeni dotarliśmy do domku. Zanim jednak deszcz troszkę pokrzyżował nam plany to mieliśmy piękny spacer i jeszcze piękniejsze widoki.
Tak jak Darek pisał myśmy poszli w prawo w kierunku Kopy Kondrackiej. Czerwonym szlakiem cudownie szło się po grani i podziwiało widoki na prawo i lewo. Tylko czasem na trudniejszych odcinkach się troszkę korkowało. Niektórzy boją się klamr i łańcuchów. Od razu myślą, że jak na szlaku są jakieś klamry czy łańcuchy to będzie trudno. Prawda jest taka, że dopiero bez nich to byłoby trudno. Tatry mają bardzo dobrze przygotowane szlaki więc chodzi się po nich dość przyjemnie. Wiadomo, dystans, wysokość, strome podejście, ekspozycja to jest to co sprawia, że góry nie są dla wszystkich ale jeśli porównać Tatry do innych łańcuchów górskich to są całkiem dobrze przygotowane.
W Tatrach można też spędzić dużo czasu chodząc po dolinach, graniach, przełęczach i nawet nie zdobywać szczytów. Ja na tym wyjeździe sobie uświadomiłam, że niestety takim turystą jestem. Nie mam jakiegoś super doświadczenia z Tatrami. Tak naprawdę po górach zaczęłam chodzić dość późno i więcej gór zeszłam na świecie niż na własnym Polskim podwórku. Okazało się, że poza szczytem Beskid (wiem śmiech!) to nie zdobyłam, żadnego innego szczytu. Dlatego dziś się zawzięłam i stwierdziłam, że Kopę Kondracką trzeba zaliczyć.
Nie był to wyczyn bo na Kopę z przełęczy pod kopą idzie się jakieś 15-20 minut ale liczy się, że szczyt zaliczony. Teraz można iść do schroniska na zupę pomidorową.
Szczerze to zejście było bardziej wymagające niż wyjście na ten szczyt. Z Kasprowego Wierchu na który się wyjechało kolejką do przełęczy szło się super. Lekkie wzniesienia tu i tam ale nic wielkiego. Wejście na Kopę też dość krótkie… natomiast zejście? No tak… gdzieś 530 m (1740 ft) trzeba zgubić. Schodziliśmy z 1863 m (6112 ft) na 1333 m (4373 ft) cały czas stromo na dół. Trasa znów pięknie przygotowana, prawie schody z kamieni ale stromo to tam było.
Nagroda w postaci Kasztelana należała się każdemu. Schroniska są fajne. Nie trzeba nosić ze sobą jedzenia, można odpocząć i zjeść pyszny posiłek. Można się napić domowo robionej lemoniady lub mniej domowego piwa… a do tego sama otoczka. No bo kto by nie chciał jeść w takim otoczeniu i z takim widokiem. Od razu wszystko smakuje lepiej.
Ze schroniska do Kuźnic już zleciało. Droga była w miarę płaska, głównie w lesie i nawet o dziwo nie zatłoczona. Pewnie nadal dużo ludzi było w wyższych partiach gór.
Tak jak pisałam już w samych Kuźnicach dołapał nas deszcz. Dobrze, że pogoda utrzymała się przez cały dzień i mogliśmy się rozkoszować ostatnim dniem w górach. Jutro już żegnamy się z Zakopanem i wracamy do Krakowa. Pomału żegnamy się też z Polską. Kolejne dni to bardziej spotkania z rodzinką i przyjaciółmi więc bloga nie będzie. Cieszymy się jednak, że w ciągu tych dwóch tygodni udało nam się tak dużo zwiedzić i odwiedzić nowe i stare zakątki.
Dzisiaj na kolację znowu nam się nie chciało iść do miasta. Przyjechali znajomi którzy znają fajną knajpę niedaleko skoczni. Tam też się udaliśmy na posiłek.
Bakowo Zohylina niestety nas nie przyjęła. Widzę, że nie tylko nasi znajomi o niej wiedzą. Bez rezerwacji praktycznie nie ma szans na kolację. Nawet oczekiwanie przy barze nie wiele pomoże. Nie dziwię się. Jest to góralska chata otoczona lasem i z pysznym lokalnym jedzeniem. Następnym razem zrobimy rezerwację.
Oni mają drugą lokalizację bliżej miasta, ale też niestety była pełna.
Skończyło się na hotelowej restauracji która nawet miała dobre jedzenie i listę win, a zarazem bez tłumów z Krupówek.
Spacerek po objedzeniu był wskazany. 30 minutowy powrót do naszego ośrodka dobrze nam zrobił.
Oczywiście odpoczynek na ganku z czymś na trawienie w blasku księżyca każdemu wydał się potrzebny.
Jutro już nie musimy nigdzie iść w góry, możemy dłużej pospać, więc troszkę dogłębniej obserwowaliśmy wędrówkę księżyca po niebie.
2022.09.06 Zakopane, PL (dzień 11)
Na wakacje na wakacjach wybraliśmy Zakopane. Lubimy góry, lubimy Tatry, nie do końca zatłoczone miasteczka. Na szczęście Zakopane to nie tylko Krupówki i Gubałówka. To także piękne Tatry!
Nie mam sentymentu do Zakopanego jako miasta, natomiast mam do górzystej części i do „Kablowskich” domków w których oczywiście mieszkaliśmy.
Ośrodek położony jest na obrzeżach miasta, bliżej gór w rejonie Kuźnic. Składa się z kilkudziesięciu domków położonych w cieniu drzew iglastych nad dwoma potokami górskimi.
Jak jeszcze mieszkałem w Polsce to każdego roku spędzaliśmy wakacje (letnie lub zimowe) w tym ośrodku. Lokalizacja i klimat przyciągał nas co roku w te malownicze tereny.
Większość domków pamięta jeszcze czasy z przed kilkudziesięciu lat i ich stan wymaga remontu. Natomiast właściciele remontują albo budują zupełnie nowe chatki. Myśmy mieli domek numer 3. Jest to nowo wybudowana chata góralska która poza niewygodnymi materacami miała wszystko co potrzebuje turysta do spędzenia paru dni w górach.
Zwłaszcza ganek przed domem przypadł nam do gustu i codziennie spędzaliśmy tam wieczory. Gdzie w blasku księżyca i przy szumu górskiego strumyka można było usiąść i pogadać. Powspominać i zarazem planować następny dzień.
Wczoraj wieczorem też było planowanie dzisiejszego dnia. Dzięki książce „Dom bez adresu” którą Ilonka ostatnio czytała, postanowiliśmy odwiedzić schronisko w Pięciu Stawach i zjeść ich szarlotkę.
Plan był dość intensywny i długi. Mieliśmy wyjść z Kuźnic, dojść do Murowańca, następnie przez przełęcz Krzyżne do Piątki i zakończyć w Morskim Oku.
Niestety nie zapowiadali dobrej pogody i na 80% miało padać. Oczywiście nie można było zrezygnować z szarlotki, więc Piątkę dalej trzeba było odwiedzić, ale musieliśmy trochę skrócić hike.
Postanowiliśmy dojść do Pięciu Stawów doliną Roztoki. Potem jak pogoda pozwoli to przejść do Morskiego Oka przez przełęcz Świstówka Roztocka. Do schroniska idzie się w dolinie, więc ewentualna burza czy deszcz nie są aż tak straszne.
Samochód zaparkowaliśmy na Łysej Polanie / Palenicy. Dokonaliśmy obowiązkowych opłat za parking i za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego i wraz z niezliczoną ilością turystów ruszyliśmy drogą asfaltową w kierunku Morskiego Oka.
Ale tu jest ludzi, tak z Ilonką stwierdziliśmy idąc tą rzeką ludzi w górę. Jeden za drugim, krok za krokiem każdy idzie w jednym kierunku. My dużo chodzimy w Stanach po górach. Wschodnie albo zachodnie wybrzeże. Ilość ludzi w Stanach na szlakach jest o wiele mniejsza. Czasami miną godziny i nikogo nie spotkamy.
Pierwszy punkt na naszej dzisiejszej wycieczce to dotarcie do Wodogrzmotów Mickiewicza. Osiągnęliśmy to w 45 minut. Bardzo łatwy odcinek po drodze asfaltowej.
Od tego momentu szlak w końcu się zmienia i schodzimy z asfaltu na coś co bardziej przypomina górską ścieżkę. Ilość ludzi też ubyła. Większość turystów dalej szła asfaltem do Morskiego Oka. Wcale nie oznacza to, że byliśmy sami na szlaku, ale już nie musieliśmy iść gęsiego jeden za drugim.
Szlak idzie przez przepiękna Dolinę Roztoki, wzdłuż strumyka. Na odcinku 4.9 km (3 mile) musimy się podnieść o 596 metrów (1955 ft). Nie jest strono, ale pojawiają się odcinki które zwiększają częstotliwość bicia serca.
Im dalej w głąb dolinki tym ładniejsze widoki otaczających nas gór.
Pod koniec szlak rozdziela się i można dojść do Piątki zielonym szlakiem przez Wodospad Siklawa.
Oczywiście tak zrobiliśmy i nie żałowaliśmy.
Mimo, że wyższe partie gór były w chmurach to i tak widoki były piękne a sama Siklawa też niczego sobie.
Do schroniska w Pięciu Stawach dotarliśmy około 11:30. Ku naszemu zdziwieniu nawet nie było takie pełne i można było usiąść. Obowiązkowe naleśniki, Szarlotka i coś do picia wleciało na stół.
Po przeczytaniu książki „Dom bez adresu” Ilonka zna imiona prawie wszystkich pracowników schroniska. Jednak jakoś nie chciała mi ich przedstawić, więc po posiłku wyszliśmy ze schroniska.
Chmury były już znacznie niżej. Zapowiadało się na deszcz, ale prognozy nie były aż takie złe więc ruszyliśmy na przełęcz Świstówka w celu dotarcia do Morskiego Oka i dołączenia do reszty ekipy.
Pożegnaliśmy się z przepiękną, ale zachmurzoną doliną Pięciu Stawów i ruszyliśmy niebieskim szlakiem do góry.
Znowu jakoś ludzi przybyło. Może nie było ich aż tyle co na drodze asfaltowej do Morskiego Oka ale było ich sporo. Powodem pewnie było zamknięcie w celach remontowych drugiego szlaku do Morskiego Oka, przez Szpiglasową przełęcz.
Szlak szedł do góry, ale nic trudnego. Był wystarczająco szeroki, więc mijanie czy wyprzedzanie ludzi nie sprawiało wielkiego problemu.
Jedną z rzeczy którą zauważyłem to brak mówienia cześć albo dzień dobry. Oczywiście zdążają się pojedyncze przypadki albo są bardzo sporadyczne. Myślę, że przy tym ogromie turystów ciągłe witanie się w górach po jakimś czasie chyba by się znudziło.
Przełęcz Świstówkę osiągnęliśmy około 13:15. Prawie weszliśmy w chmury, ale na szczęście nie padało i nie wiało.
Z przełęczy rozciąga się przepiękny widok na Tatry wysokie, ale niestety nie dzisiaj. Chmury zachowały ten widok dla siebie.
Strome zejście do Morskiego Oka sprawiało troszkę trudności. Większość szlaku to stopnie skalne z wyślizganego granitu. Niestety były mokre a w nocy musiało tu mocno padać i były pokryte ziemią.
Pomalutku, ostrożnie, krok po kroku schodziliśmy w dół.
Mocny deszcz nas złapał już prawie pod koniec zejścia. Do tego stopnia lało, że musieliśmy ubrać przeciwdeszczowe kurtki i trochę przeczekać pod drzewami.
Do schroniska mieliśmy zaledwie 10-15 minut, więc jakoś dotarliśmy. Ale tu było ludzi!
Pewnie też dlatego, że na zewnątrz mocno padało. Na szczęście pozostała część naszej ekipy tu już siedziała i miała dla nas stolik z widokiem na Morskie Oko i zachmurzone góry.
Wyszliśmy ze schroniska i po paru pamiątkowych zdjęciach ruszyliśmy z tłumem asfaltową drogą w dół na nasz parking.
Szybko się szło bo po asfalcie i w dół. Później nawet tłum się rozrzedził i tylko czasami dorożki nas mijały.
Dzisiaj na kolacje nie chcieliśmy iść w rejon Krupówek. Niedaleko ośrodka znajduje się stylowa restauracja Młyn nad górskim potokiem Bystry.
Kiedyś to był szybki i wielki potok. Aktualnie przez ogólnie panującą suszę woda płynie tylko małym strumieniem.
Na kolację miałem pstrąga z patelni. Był dobry ale nie bardzo dobry. Trochę za słony i za bardzo wysuszony.
Dzionek zakończyliśmy obowiązkowym posiedzeniem na ganku w blasku księżyca. Nie za długo bo jutro też nas czeka górska wędrówka.
Jeszcze nie wiemy gdzie idziemy. Dużo zależy od pogody.
2022.09.05 Zakopane, PL (dzień 10)
“…zrelaksujecie się w ciszy i spokoju z dala od tłumu, zgiełku… i bangladeszu!” Wow takiego hasła zobaczyć w Zakopanem się nie spodziewałam.
A jednak, była to pierwsza rzecz jaką zobaczyliśmy po wyjściu na Gubałówkę. O co chodzi z bangladeszem i jak to się dzieje, że Zakopane coraz bardziej przypomina park rozrywki, zrozumiałam po przeczytaniu bardzo dobrego reportażu (książki) Podhale, wszystko na sprzedaż autor, Aleksander Gurgul.
Już od wielu lat zauważa się w Zakopanem wysyp biznesów które tylko mają wyciągnąć z ciebie kasę. Potężne hotele ze SPA i basenami wypierają mniejsze kwatery prywatne. Sklepy czy budy z pamiątkami to już codzienność, slynny miś co pozował do zdjęcia na Krupowkach został wyparty panią sprzedającą balony albo chodzącym Pokemonem.
Komercję w Zakopanym można dostrzec już od samego wjazdu. Słynna Zakopianka, zwana Bilbordzianką to droga wjazdowa usłana bilbordami raklamujacymi wszystko, od ketchupu po browar. Człowiek nawet nie zdąży wszystkiego przeczytać bo bilbord pojawia się za bilbordem.
Na szczęście Zakopane to przede wszystkim piękne góry. Bardzo łatwo jest zostawić tą komercyjną część za sobą i ruszyć na szlak. Oczywiście na szlakach też są różne wynalazki ale jak odpowiednio wcześnie się wyjdzie albo daleko to można znaleźć ciszę i spokój.
Niestety, żeby znaleźć tą ciszę i spokój to trzeba iść w góry na parę godzin. Tatry nie są aż tak potężne że trzeba iść na parę dni, choć można. Dla porównania, Białe Góry w New Hampshire są 10 razy większe powierzchniowo a Adirondacks w stanie NY 50 razy większe. Nadal po Tatrach można chodzić parę dni, spać w schroniskach i zdobywać szczyty. Jest to szczególnie polecane jak chce się przejść Tatry Zachodnie, zamiast przemierzać doliny tam i z powrotem lepiej jest spędzić parę dni w schronisku i mieć tam bazę wypadową.
Naszą bazą wypadową nie jest schronisko ale Domki Kabla. Powstałe w czasach PRLu domku były miejscem wakacji ludzi którzy pracowali w fabryce KABEL w Krakowie. Teraz każdy może je wynająć. Domki są przeróżne. Jedne bardziej, inne mniej wyremontowane. Cena jest bardzo przystępna a lokalizacja idealna. 10 minut do kolejki na Kasprowy Wierch. Kolejkę weźmiemy innego dnia. Dziś nie mamy aż tyle czasu, żeby zapuszczać się w góry więc na rozgrzewkę wybraliśmy Gubałówkę.
Na Gubałówkę chodziłam zanim poważnie zaczęłam chodzić po górach. W czasie wypadów do Zakopanego na studiach czy w liceum szukało się czegoś łatwego, blisko Krupówek i z ładnymi widokami. Gubałówka była całkiem dobrą opcją. Prowadzą na nią dwie trasy. Zachodnia, którą wybraliśmy jest bardziej w lesie, mniej popularna i zdecydowanie fajniejsza.
Druga trasa idzie przy samym płocie kolejki liniowej, ciężko tam o las i jest pełno ludzi. Zdecydowanie cieszyliśmy się z naszego wyboru. Na górę można też wyjechać kolejką. Ja zdecydowanie wolę spróbować wyjść, no chyba, że kolejka tylko przybliża do celu i pozwala zdobyć góry, które są mniej osiągalne.
Wyjście na Gubałówkę zajęło nam niewiele ponad 30 minut. Super szło się lasem, podziwiało widoki, dopóki nie weszliśmy na główny deptak. Masakra… ja wiedziałam, że tył Gubałówki należy do górali i tylko oni mogą jeździć quadami po lasach, tylko oni mają tam małpie gaje itp. Wiem bo jakieś 12 lat temu byłam tu na imprezie integracyjnej. O idei imprez integracyjnych nie będę się rozpisywać. Powiem tylko, że w polskich korporacjach jest to nadal dość popularne czego nie można powiedzieć o amerykańskich oddziałach. My chętnie wyjdziemy na drinka, jak wyjazd to musi być jakaś konferencja a nie gonienie po lasach. Jak miałam 25 lat to imprezy takie mnie cieszyły 10+ lat później cieszę się, że nie muszę na nie więcej jeździć. W każdym razie, wracając do Gubałówki… jak byłam tu lata temu to owszem sklepiki z pamiątkami czy bary/restauracje z ładnym widokiem były, ale nie było tego aż tyle. Normalnie człowiek się czuje jakby znów był na Krupówkach. Zamiast podziwiać widoki, podziwia kolejne magnesy, pamiątki albo zastanawia się co szalonego zrobić… quad, małpi gaj, koniki, turlanie w piłce… atrakcji jest wiele.
To właśnie te wszystkie budki z pamiątkami i słodyczami lub oscypkami nazywają się bangladeszami. Muszę przyznać, że nigdy bym na to nie wpadła. Tym bardziej, że po przeczytaniu napisu “w ciszy i bez bangladeszu…” podeszliśmy od razu pod samą kolejkę i zobaczyliśmy tam parę osób z południowo-wschodniej Azji. Dobrze, że książki przyszły z pomocą i już teraz wiem, że bangladesze to po prostu kramy w pamiątkami.
My oczywiście nie mogliśmy ominąć knajpy która miała najlepszy napis i zamiast przyglądać się pamiątkom i smakować oscypki postanowiliśmy podziwiać widoki i smakować piwko.
Po odpoczynku przy piwku, ruszyliśmy do kolejnego ula jakim są Krupówki. Najsłynniejsza ulica w Zakopanym niewiele różni się od deptaka na Gubałówce. Tak samo dużo budek z pamiątkami, no może na Krupówkach jest jednak więcej sklepów bo każda ceniąca się marka chce tam otworzyć swój butik. A restauracje się prześcigają, żeby być większe i bardziej wyróżniające się.
My najbardziej błyszczącej knajpy nie wybraliśmy. Zdecydowaliśmy się na kolację w Bacówce, choć muszę przyznać, że się popsuli. Byliśmy tam 3 lata temu i całkiem fajnie nam się tam jadło i spędzało czas. Teraz jakoś jedzenie się pogorszyło a kelnerzy jacyś tacy drętwi byli. Pierogi z bryndzą o których marzyłam przez ostatnie 3 lata były tylko ok…
Nie chciało nam się chodzić po tym skomercjalizowanym Zakopanym. Woleliśmy usiąść na tarasie przed domkiem z piwem i podziwiać gwiazdy. Dlatego zaraz po kolacji, spacerkiem wróciliśmy do domków. A tam… długie polaków rozmowy do rana. No może nie długie, i nie do rana bo jutro trzeba iść w górki. Ale i tak było przyjemnie usiąść na ganku i relaksować się przy szumie strumyka.
2022.09.03-04 Wrocław i Kraków, PL (dzień 8-9)
Piękne, nie? Eee zwykły obraz ktoś pomyśli. Jako dziecko chodziło się po tych muzeach i oglądało te obrazy z większym lub mniejszym zainteresowanie. Częściej z mniejszym. Potem jak szkoły nie ciągnęły nas od muzeum do muzeum to w ogóle nie chodziłam bo przecież były inne ciekawsze rzeczy do robienia czy oglądania. Dopiero gdzieś po przekroczeniu magicznej trzydziestki zaczęłam doceniać ile pracy musi być włożone w taki obraz. To nie, że ktoś zrobi zdjęcie i pójdzie dalej. Namalowanie obrazu z takimi detalami zajmowało dni, miesiące, czasem lata. A ile talentu do tego trzeba…
Nadal nie jestem znawczynią sztuki i muzea odwiedzam raz na dwa lata ale jak jesteśmy w jakimś miejscu z wyjątkowym muzeum to czemu nie. Tak więc będąc we Wrocławiu stwierdziliśmy oboje, że zobaczyć Panoramę Racławicką trzeba. Czy jest ktoś kto nie słyszał o tym słynnym dziele?
Ja w pamięci mam jeszcze obraz Matejki Bitwa pod Grunwaldem który kiedyś oglądałam będąc w podstawówce. Wtedy obraz zrobił na mnie wrażenie, że taki duży. Teraz spodziewałam się czegoś podobnego. Wiedziałam, że jak sama nazwa mówi Panorama Racławicka to panorama więc jest to niekończący się obraz. Wystawiony jest w rotundzie aby łatwiej było oglądać. Kiedy jednak wyszliśmy po schodach i zobaczyliśmy to dzieło to poleciało WOW. Te szczegóły, ta trójwymiarowość, to oświetlenie… naprawdę robi wrażenie.
Bitwa pod Racławicami to obraz namalowany na płótnie o długości 120 m i szerokości 15 m. Został on namalowany w latach 1893-1894 przez zespół malarzy pod kierunkiem Jana Styki i Wojciecha Kossaka. Obraz upamiętnia bitwę pod Racławicami (1794) gdzie pod przywództwem gen. Tadeusza Kościuszki wojska polskie pokonały wojska rosyjskie. Zwycięstwo to było przekazywane przez pokolenia z ust do ust i zagrzewało Polaków do dalszych walk o wolność.
Dzieło początkowo było wystawiane we Lwowie (1894-1944). W 1944 zostało uszkodzone w czasie radzieckich bombardowań Lwowa. Wówczas podjęto decyzję o zwinięciu dzieła w rulon i przeniesieniu do klasztoru bernardynów we Lwowie. Tam przetrwało wojnę. Po wojnie dzięki staraniom władz polskich udało się obraz odzyskać i w 1946 przewieziono go do Wrocławia. Od przewiezienia panoramy do Wrocławia do czasu jej wystawienia w 1985 roku minęło trochę lat. Po pierwsze trzeba było ją odnowić, po drugie wybudować rotundę i po trzecie (najważniejsze) władze PRLu nie do końca zgadzały się na wystawianie obrazu w którym to wojska polskie pokonały rosję. Ehhh… ta polityka.
Na szczęście od 1985 roku Panorama Racławicka znalazła swój dom i może być podziwiana przez ludzi. W 2018 roku świętowano przekroczenie 10 mln sprzedanych biletów a liczba ciągle rośnie bo dzieło to nie traci na popularności.
Pożegnaliśmy się z krasnalami i Wrocławiem. Wiemy jedno - na pewno tu będziemy wracać. Darkowi też spodobało się to miasto. Czas jechać do Krakowa. Minął tydzień odkąd wylądowaliśmy w Amsterdamie, trochę już miejsc zwiedziliśmy, trochę kilometrów przejechaliśmy. Teraz czas odwiedzić południe Polski, przekonać się jak bardzo zmieniło się Zakopane i odwiedzić stare kąty w Krakowie.
A jak stare kąty to oczywiście A4… autostrada autostradą ale jak tu jeździć jak ciężarówki się wymijają. Czy czasem nie jest to zabronione? Chyba jest… ale kto by tam się przejmował. Tak więc Darek "znienawidził” A4 jak tylko na nią wjechał, choć na szczęście nie było aż tak źle. Poza kilkoma przypadkami gdzie troszkę się zwolniło właśnie ze względu na ciężarówki to obyło się bez większych korków. Jak parę dni później jechaliśmy do Dębicy to też mieliśmy szczęście bez korków… choć korki się zdarzają dość często i niestety długie. Jakiś idiota spowoduje wypadek i potem trzeba stać godzinę albo dwie aż posprzątają. Wiemy bo widzieliśmy na pasach w przeciwnym kierunku. Oj jak się cieszyliśmy, że to nie na nas padło.
Na mapie Krakowa pojawiło się nowe miejsce które bardzo chciałam odwiedzić. BGH. W setną rocznicę założenia AGH (mojego Alma Mater) powstał Browar Górniczo-Hutniczy (BGH). Szkoda, że o jego istnieniu dowiedziałam się dopiero w 2021 roku bo na pewno bym dołożyła się i kupiła parę akcji. Jestem dumna - nie ma chyba lepszego pomysłu niż świętowanie stulecia uczelni otwierając browar. Dobra robota AGH! Ha… pierwsza wyższa uczelnia w Krakowie która wpadła na taki pomysł.
Oczywiście musieliśmy spróbować co tam studenci stworzyli. W ogóle to byłam w szoku jak się tam pozmieniało. Klub Studio to nie ten sam budynek, plac pod akademikami też super zagospodarowany. Szkoda, że nie miałam czasu przejść przez całą uczelnię bo widać, że rozwijają się na maksa i aż duma rozpiera, że to właśnie tu latałam z indeksem od egzaminu do egzaminu … a potem na piwko albo tigera (red-bull był za drogi).
Piwko przepyszne tak że zakupiliśmy skrzyneczkę. Trzeba wspierać uczelnię, nie? A tak z ciekawostek to wiecie, że tam też mają krasnale… dużo krasnali, i też latałam i pstryknęłam zdjęcia. W sumie to nie wiem czemu te skrzaty / krasnale tam wylądowały. Ciekawe, ciekawe… chyba muszę o tym więcej poczytać.
Niedzielę spędzimy z rodzinką więc nie będziemy dużo pisać ale od poniedziałku znów się działo więc wrócimy do was z wpisami o Zakopanym.
2022.09.02 Wrocław, PL (dzień 7)
Wrocław… a co takiego jest we Wrocławiu? Jak to co… krasnale..
A jak już znajdziesz jednego, a potem następnego a potem kolejnego to nagle nawet nie wiesz kiedy brakuje ci pamięci w aparacie bo każdy krasnal jest inny i każdy zasługuje na zdjęcie.
Ja we Wrocławiu byłam trzy razy ale to przed krasnalami, albo powinnam powiedzieć w okresie bez krasnoludkowym. Miedziane figurki krasnali zaczęły pokazywać się na Wrocławskich ulicach w 2005 roku. Wyskakują jak grzyby po deszczu tak więc aktualnie jest ich ponad 300. Są rozrzucone po całym mieście, nie tylko na rynku i w różnych miejscach. Czasem na parapecie, czasem na murze, czasem schowane gdzieś w kącie.
Dlaczego napisałam więc o okresie bez krasnoludkowym? W 80 latach XX wieku krasnale były rozpowszechniane przez Pomarańczową Alternatywę. Pomarańczowa Alternatywa była ruchem antykomunistycznym z korzeniami we Wrocławiu. Ich wesołe i pokojowe naśmiewanie się z PRLu szybko zdobyło zwolenników i rozszerzyło swoją działalność na inne miasta nie tylko Polski. Krasnoludki malowali często na zamalowanych graffiti, głównie zamalowywane były wtedy loga Solidarności.
W ogóle PRL, Solidarność to częste tematy pojawiające się we Wrocławiu. Początki Solidarności każdemu kojarzą się z Gdańskiem i stocznią. Jednak nie wszyscy zgadzali się z działalnością kierownictwa Solidarności. Nadal chcieli walczyć z komunistami ale mieli zastrzeżenia co do strategii “S”. Dlatego w 1982 Kornel Morawiecki wraz z grupą zwolenników założyli Solidarność Walczącą. “SW” głosiła konieczność całkowitego odsunięcia komunistów od władzy. Tak więc Wrocław jako stolica dolnego śląsku również miał swój wpływ na walkę z komunizmem.
Zanim jednak wypiliśmy pierwsze piwko we Wrocławiu minęło trochę czasu. Dziś jechaliśmy ze Szczecina do Wrocławia. Sama droga jednak była dość ciekawa. Szczególnie dlatego, że zatrzymaliśmy się w krzywym lesie pod Gryfinem.
Krzywy Las swoją nazwę i unikatowość zawdzięcza drzewom, które z niewyjaśnionych przyczyn mają osobliwe zdeformowanie. Ponad 100 drzew w tym rejonie posiada jednokierunkowe skrzywienie pnia tworzące zarys litery “C”. Są trzy teorie z czego jedna wydaje się najbardziej prawdopodobna.
Początkowo myślano, że jest to specjalny gatunek sosny który właśnie w ten sposób rośnie. Szybko jednak ta teorię odrzucono. Wszyscy badacze skłaniają się, że drzewa zostały w jakiś sposób nacięte/zniszczone i dlatego rosną tak a nie inaczej.
Oblicza się, że krzywe drzewa zostały posadzone w 1934 roku. Ponieważ ich wzrost przypadł na lata wojenne to druga teoria jest, że drzewa te zostały zniszczone przez stacjonujące na tych terenach czołgi rosyjskie. Zniszczenie przez czołgi miało wpłynąć na krzywy wzrost drzewa.
Ostatnia jednak teoria mówi, że pnie młodych sosen zostały celowo nacięte przez człowieka od strony południowej w celu przygięcia wierzchołka do ziemi. Przy dalszym wzroście drzew wierzchołki się wyginały ku górze tworząc obecnie obserwowane krzywizny. Jest to prawdziwa teoria poparta badaniami i obserwacji. Aktualnie nadleśnictwo planuje powtórzyć ten zabieg i powiększyć krzywy las.
A czemu ludzie tak robili? Głównie dlatego aby potem łatwiej było budować beczki, kadzie, meble it. Nie jest bowiem łatwo zakrzywić proste drzewo. Potrzeba matką wynalazku jak to się mówi.
Nie jest to wielki las ale zdecydowanie polecam odwiedzić. Taka ciekawostka przyrodnicza. Inną ciekawostkę jaką spotkaliśmy na trasie był Jezus. Słyszałam, że w Świebodzinie powstała druga na świecie co do wielkości rzeźba Jezusa. Ale nie przypuszczałam, że można ją zobaczyć z drogi. Jakie było nasze zaskoczenie jak nagle na pustych polach pojawił się posąg Jezusa. Z tej odległości robi wrażenie to co dopiero musi być jak podjedzie się pod sam posąg.
Posąg powstał z inicjatywy proboszcza parafii w Świebodzinie, i został sponsorowany przez datki parafian, Polonii Amerykańskiej i lokalnych przedsiębiorców. Pomnik został zainspirowany słynną rzeźbą Jezusa z Rio de Janeiro. W efekcie końcowym Polski pomnik jest o 2 metry wyższy. Nie przewyższył jednak pomnika wybudowanego w Encantado w Brazyli.
Myśmy pod pomnik nie zajeżdżali ale po WieśMac’a jak najbardziej. Ja kompletnie zapomniałam, że Polska ma swój własny dedykowany hamburger w McDonald’s. A Darek dopiero po raz pierwszy się o nim dowiedział, więc musiał spróbować. Hamburger jak hamburger… ja tam w Polsce wolę jednak jeść KFC od McDonalds’a. Z ciekawostek - nie polecam KFC w Stanach. Tu można się nieźle do KFC zrazić.
W końcu udało nam się dojechać do ukochanego Wrocławia. Bo ja Wrocław to lubię bardziej niż Kraków… może to kwestia świeżości, że we Wrocławiu nadal odkrywam nowe zakamarki a Kraków znam już dość dobrze. A może to kwestia tego, że Wrocław jest mniej zatłoczony turystami, którzy w lecie są plagą na rynku. A może dlatego, że byłam tu tylko kilka dni i jeszcze urok nie minął. W każdym razie, dojechaliśmy, zaparkowaliśmy auto pod hotelem, poszliśmy po klucze, wchodzimy do pokoju i jak tylko otwarłam drzwi to Darek mówi…
“Ej, poczekaj bo oni nie posprzątali. Tam jest jakiś talerz z okruchami”.
Talerz był ale z ciastkami i karteczką, że witają i są zaszczyceni wizytą tak szanownego gościa. Warto zbierać statusy w hotelach i liniach lotniczych, oh warto…
Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto. I tu się zaczęło. Zaczęło się od pierwszego krasnala a potem leniwie włóczyliśmy się po rynku i uliczkach, choć często było o popatrz tam, o tam jest krasnal. I nagle zwiedzanie przerodziło się w polowanie na krasnale.
Udało nam się jednak trochę pozwiedzać miasta, pozaglądać w każdą uliczkę czy zaułek i odwiedzić Bazylikę św. Elżbiety. W bazylice tym znajduje się mauzoleum polski podziemnej i AK. Nas w Bazylice tej zauroczyły organy. Naprawdę pięknie grały.
Na kolację poszliśmy do knajpy Konspira. Może ktoś powie, że turystyczna knajpa. No tak więcej się tam słyszało angielskiego niż polskiego. Może i jest dla turystów, ale kim my jesteśmy? Konspira jest zrobiona w typowo PRLowskim stylu. Na monitorach rozwieszonych po sali można oglądać zdjęcia z lat 70-80. Zdjęcia kartek czy dowcipnych rysunków też nie zabrakło.
Poza odniesieniami i akcentami ze starych lat nie zabrakło też niestety komentarzy z aktualnych czasów. Przed wejściem do restauracji stoi duży kartonowy traktor ciągnący Putina. Jak widać wolność jest najważniejszą wartością tu - nie może być inaczej. Walka w Ukrainie różni się od Polskiej walki z czasów Solidarności ale cel i wróg jest ten sam.
Normalnie omijamy restauracje które skupiają się bardziej na wystroju. Jakoś obawiamy się, że są to pułapki turystyczne i jedzenie może nie być na najwyższym poziomie. Tutaj jednak się nie rozczarowaliśmy. Darek wziął golonkę czyli Wyżera Burżuja. Ja natomiast postawiłam na tradycyjną dolnośląską kuchnię i wybrałam Roladę Dolnośląską. Było przepysznie…ale strasznie dużo.
Po zjedzeniu ponad kilogramowej golonki Darek stwierdził, że nawet na piwo nie ma już miejsca. Pięćdziesiątka wódki też nie pomogła bo jakoś nie wchodziła (od wódki to my już się odzwyczailiśmy), więc nie pozostało nic innego jak spacer.
Wybór na spacer był prosty - Ostrów Tumski. Jest to najstarsza i najbardziej zabytkowa część Wrocławia. Położony na wyspie swoją historię pamięta jeszcze z czasów piastów. Początkowo gród Piastów w XIV wieku przeszedł w ręce kościoła. Ja Ostrów lubię odwiedzać wieczorem gdzie oświetlenie starych budynków nadaje mu odpowiedni charakter i klimat.
Na wyspę weszliśmy mostem Piaskowym i Tumskim a wróciliśmy mostem Pokoju. Jak wracaliśmy znów do centrum to doświadczyliśmy ciekawej rzeczy. Idąc brzegiem odry zobaczyliśmy masę młodzieży imprezującej. Siedzieli sobie na schodach nad rzeką i pili drinki, piwka co kto lubi. Byli kulturalni ale zdecydowanie nie chowali alkoholu… a ja myślałam, że w Polsce nie można pić na ulicy… hmm… ciekawe. Przypomniały się czasy młodzieńcze, oj przypomniały.
Długi dzień za nami, ponad 15tys kroków zrobionych. Wszystko co chcieliśmy zwiedzić zwiedzone więc można było pomału wracać do hotelu. Nawet nam się nie chciało nigdzie wchodzić na piwo bo nadal czuliśmy jak bardzo objedzeni jesteśmy. No tak w Polsce to się dużo jada bo wszystko tu takie dobre i w domu tego nie ma. Jutro jedziemy dalej do Krakowa ale zanim to się stanie to jeszcze odwiedzimy Panoramę Racławicką.
2022.09.01 Szczecin, PL (dzień 6)
Kolejny nasz przystanek to Szczecin. Pisałam, że będzie trochę nowych miast, trochę hoteli, trochę kilometrów. Północno-zachodnia Polska jest nam dość nie znana więc będąc w tych rejonach chcieliśmy troszkę pozwiedzać. Po relaksujących dniach w Bornym ruszyliśmy na południe zatrzymując się po drodze w Szczecinie i Wrocławiu. Dlaczego akurat w tych dwóch miastach? Szczecin jest w miarę blisko Gryfina i Krzywego Lasu który chciałam bardzo zobaczyć a Wrocław jest moim ulubionym miastem, a Darek jeszcze tam nie był więc trzeba było to nadrobić.
Dziś wyjechaliśmy z Bornego do Szczecina. Jedzie się około 3h więc idealne miejsce na przerwę. Pozostając wiernym hotelom Marriotta tym razem padło na hotel Moxy. Jest to dość młodzieżowy hotel ale my lubimy te hotele za luźne podejście do życia. W Moxy check-in zawsze jest w barze ale tym razem nie wykorzystaliśmy tego przywileju. Darek spieszył się do pracy (NY się właśnie budził) a ja stwierdziłam że pochodzę po sklepach bo potem może być z tym problem. Wiem... mało podobne do mnie, żeby uderzać do galerii handlowej zamiast poznawać miasto, nazwijmy to optymalizacją czasu.
Jak mi się już znudziły zakupy, a Darkowi praca to spotkaliśmy się w Nowym Browarze. W Szczecienie jest parę browarów i te które ja planuję odwiedzić są w jakiś szczególnych budynkach. Nowy Browar znajdował się zaraz obok hotelu ale znajdował się w budynku z XIX wieku. Budynku dawnej loży masońskiej. Dokladnie w 1853 uzyskano powolenie na budowę.
Wystrój jest niby normalny, piwnice, ceglane ściany i przestronne sale. Piwko co najważniejsze maja bardzo dobre, tak więc usiedliśmy na dwa aby sie zrelaksować po jeździe samochodem. Tak się fajnie siedziało, że do drugiej kolejki poleciały skrzydełka z kurczaka (chicken wings).
Jak je porównuję do tych amerykańskich...nie najgorsze. Przypominały mi trochę te z Korei. A różniły się od amerykańskich, mniejszą ilością sosu którym były obtoczone.
Siedziało się fajnie ale tu zwiedzać trzeba. Nie mieliśmy jakiegoś szczególnego planu na kolacje ale wiedzieliśmy, że chcemy się przejść Wałami Chrobrego i zobaczyć Dźwigozaury.
Wały Chrobrego, to taras widokowy o długości ok. 500 m w Szczecinie na skarpie wzdłuż Odry. Wały Chrobrego, wraz z urbanistyczną zabudową jaką jest Muzeum Narodowe w Szczecinie, Zamk Książąt Pomorskich i katedra pw. św. Jakuba, tworzą nadodrzańską sylwetkę miasta, widoczną z głównych tras dojazdowych od wschodu biegnących przez mosty i wiadukty. Zaprojektowane i wzniesione według koncepcji Wilhelma Meyera-Schwartau w latach 1902–1921 z inicjatywy nadburmistrza Hermanna Hakena, na cześć którego został taras pierwotnie nazwany.
W 1873 rozpoczęło się wyburzanie XVIII-wiecznych fortyfikacji Szczecina. W 1901 podjęto decyzję o realizacji projektu przebudowy terenów byłego fortu na wyniosłych terenach na brzegu Odry. W latach 1902–1907 uformowano, na wysokości 19,3 m n.p.m., taras widokowy. Na szczycie nasypów ziemnych wzdłuż Odry powstała wysadzana drzewami aleja spacerowa, zakończona na krańcach półokrągłymi placykami. Tuż pod nimi znajdują się dwie symetryczne drogi zjazdowe biegnące w dół wzdłuż ziemnych skarp. Na promenadzie zbudowano kompleks tarasów widokowych. U podnóża kompleksu tarasów umieszczono fontannę. Tarasy połączono z nabrzeżem Odry dwoma biegami schodów.
Z tarasów rozpościera się piękny widok na drugi brzeg Odry no i na sławetne Dźwigozaury. Ale o Dźwigozaurach za chwilę. Wracając do Wałów Chrobrego. W latach 1906–1912 w północnej części tarasu powstał kompleks architektoniczny dla ówczesnej rejencji szczecińskiej, w którym obecnie ma swoją siedzibę Urząd Wojewódzki. W centrum rozpoczęto budowę gmachu Muzeum Narodowego w Szczecinie. Wały Chrobrego (Hakenterrasse) przetrwało działania wojenne bez większych uszkodzeń.
Na krańcach promenady mieszczą się drewniane budynki restauracji Columbus i Colorado. To właśnie restauracja Colorado została przez nas wybrana na kolację. Po pierwsze zachęciła nas nazwa, po drugie chcieliśmy sprawdzić jak wyglądają hamburgery w wydaniu polaków a po trzecie perspektywa zjedzenia kolacji z ładnym widokiem jest zawsze kusząca.
Restauracja Colorado przypomina mi restaurację Jeff, która kiedyś (a może nadal jest) była w Galerii Kazimierz w Krakowie. Była to pierwsza amerykańska restauracja w Krakowie i serwowała typowo barowe jedzenie, skrzydełka z kurczaka, smażone kałamarnice w panierce, hamburgery i oczywiście drinki z palemką. Po 20 latach i zwiedzenia trochę Stanów stwierdzam, że zarówno Jeff jak Colorado w Szczecinie czy Whiskey in the Jar we Wrocławiu to są amerykańskie restauracje na modę polską. Jest to bowiem połączenie kuchni i wystroju z różnych amerykańskich knajp. Tak więc menu jest typowo barowe (hamburger, skrzydełka z kurczaka itp), do tego mają parę pozycji które bardziej pasują do steakhouse (steak etc.), a wszystko dopełnione jest typowymi pozycjami z knajpy BBQ (żeberka itp). Sam wystrój też przypomina bardziej knajpę BBQ niż bar czy steakhouse. Do tego drinki… często spotykane są w tych miejscach duże puchary z Margaritą. To z kolei jest typowe dla Meksykańskich restauracji w Stanach. Tak więc w amerykańskiej restauracji w Polsce znajdziesz wszystko - ale może to i dobrze. Pewnie nie ma na tyle chętnych, żeby rozdzielić to na pierwiastki pierwsze. Restauracje te jednak są pełne i świadczy to, że model biznesowy działa i sukces jest gwarantowany.
Hamburger i piwko to zawsze bezpieczny wybór bo ciężko taką potrawę zepsuć. Tak więc chcąc się dobrze posilić ale nie mając ochoty na eksperymenty wybraliśmy prostą i bezpieczną opcję. I wcale nie żałujemy bo hamburgery były bardzo dobre. A porcje typowo amerykańskie czyli za duże. Tak więc objedzeni, ruszyliśmy znów na spacer.
Ściemniało się, więc można były zobaczyć Dźwigozaury. Są to stare dźwigi które zostały ładnie oświetlone i wkomponowane w architekturę drugiego brzegu Odry. Po jednej stronie są piękne stare Wały Chrobrego, po drugiej natomiast bardziej industrialny krajobraz z Dźwigozaurami, młyńskim kołem i innymi atrakcjami dla turystów.
Promenada bardzo nam się podobała. Bardzo przyjemne miejsce do spacerów, czyściutko, przyjemnie i zielono. A do tego chłodno od wody. Ściemniało się więc my ruszyliśmy w kierunku starej części miasta. Lubimy oglądać stare miasta nocą jak są ładnie oświetlone. Tak więc po włóczyliśmy się troszkę po starym mieście kierując się w stronę hotelu.
Ostatnim punktem na naszej liście był browar Stara Komenda. Browar Stara Komenda mieści się w zabytkowym budynku Komendantury Garnizonu Wojskowego z 1867r. Po 1945r. w budynku mieściło się Centrum Rozpowszechniania Filmów do Kin (FILM-ART).
Wg. mnie urok tego miejsca to wystrój. Właściciele odwalili kawał dobrej roboty aby miejsce przypominało starą komendę policji. Super wystrój i przywiązanie do szczegółów sprawia, że miejsce to jest warte odwiedzenia. Menu też wyglądało całkiem sobie. My byliśmy pełni po hamburgerach więc o jedzeniu nie było mowy. Nawet jedno piwo było ciężko znaleźć ale jak to w słynnej nauce o życiu, na piwo zawsze jest miejsce.
Piwo było pyszne i chętnie byśmy posiedzieli ale robiło się późno a jutro znów dzień w drodze. Jedziemy do Wrocławia a po drodze jeszcze krzywy las nas czeka.
2022.08.30-31 Borne Sulinowo, PL (dzień 4-5)
Kolejny dzień kolejna przygoda. Borne Sulinowo jest samo w sobie bardzo fajnym turystycznym miasteczkiem gdzie można odpocząć i się zrelaksować. Jest też bardzo dobrą bazą wypadową aby zwiedzać okolicę i okoliczne jeziora.
Na kolejny dzień postanowiliśmy zwiedzić Drawski Park Krajobrazowy. I drogą z Czaplinka do Połczyna Zdrój. Drawski Park został utworzony w 1979 roku i zajmuje powierzchnię 38tys ha. Znajdują się tu cenne obiekty krajobrazowe jak jeziora, wały morenowe, głazy narzutowe. Jest też bardzo dużo unikatowej fauny i flory. My skupiliśmy się na jeziorach i ogólnym podziwianiu krajobrazu.
Największe jezioro w tym parku to jezioro Drawsko. Powierzchnia wody wynosi 1781,5 ha. Ciągnie się ono właśnie od Czaplinka do Połczyna.
W Czaplinku jest mały ryneczek i oczywiście piękne jezioro, natomiast Połczyn nam się strasznie spodobał. Poczynając od browaru, przez piękne park zdrojowy a kończąc na uroczym ryneczku i ulicy parasoli.
Zanim jednak dojechaliśmy do Połczyna to zatrzymaliśmy się w zamku Drahim. Jest to zamek templariuszy z czasów średniowiecza. W końcu XIII wieku na tereny Drawskiego Parku sprowadzony został zakon rycerski templariuszy. Zostali oni powołani do obrony granicy przed narastającą agresją brandenburską.
Zamek przez setki lat przeszedł wiele a w 1759 został spalony. Aktualnie zamek jest trochę odrestaurowany. Odbywają się tu pokazowe turnieje rycerskie i inne imprezy. Chodząc po terenie zamku można przymierzać zbroje rycerskie, pozować z tarczą czy usiąść przy stole biesiadnym z kawką.
Zamek jest nie wielki ale chodząc po nim czułam się jakbym przeniosła się w czasie. Byłam na Wawelu i innych zamkach średniowiecznych ale tutaj ta historia jakoś żyje i wspomnienia ze szkoły jak uczyliśmy się o królach polskich i czasach Piastów czy Jagiellończyków.
Po zamku pojechaliśmy prosto do Połczyn Zdrój. Połczyn jest uzdrowiskiem i jest popularną destynacją aby odpocząć i podreperować zdrowie. Słynie on z wód zdrojowych na których robią piwo. Darek zakochał się w ich piwie… no w końcu to samo zdrowie pić wodę zdrojową… a, że troszkę zachmielona ta woda to nie ważne… smak jest lepszy.
Tak więc na początek odwiedziliśmy browar. Niestety tutaj w browarze jest sklep firmowy ale nie ma możliwości usiąść i wypić piwko. Wrzuciliśmy więc skrzyneczkę do bagażnika i ruszyliśmy w kierunku parku zdrojowego. Przepiękny duży park z amfiteatrem, jeziorkami, mostkami i nieskończoną ilością alejek. Przepiękny. A w środku mała knajpka w której można napić się piwa Połczyńskiego albo przyjść wieczorem na dancing… wygląda, że goście pobliskiego sanatorium często się tam bawią.
Zamówiliśmy po piwie z parasolkami i co przeczytaliśmy na etykiecie piwa?
Nieskazitelnie czyste środowisko, niepowtarzalny mikroklimat Szwajcarii Połczyńskiej, woda czerpana ze źródeł zdrojowych.
Samo zdrowie…. nie?
Źródła zdrojowe stały się podstawą rozwoju funkcji uzdrowiskowej Połczyna Zdroju. Leczniczy charakter wód na trwałe ukształtował jego charakter i pozwolił mu stać się prężnie rozwijającym miastem uzdrowiskowym. W roku 1705 Jakub von Krockow Junior wybudował tu pierwszy dom zdrojowy.
Wody zdrojowej się napiliśmy prosto z fontanny, piwka z parasolkami też spróbowaliśmy… Darek tylko poszkodowany musiał pić tak zwaną zerówkę. W Polsce bardzo mocno przestrzegane są przepisy odnośnie prowadzenia samochodów po alkoholu. Dlatego strasznie popularne są piwa 0%. W Stanach sprawa wygląda inaczej i dozwolone promile różnią się między stanami. Nie żebyśmy chcieli pić dużo alkoholu a potem prowadzić samochód. Jesteśmy przeciwni temu. Jedno piwko pewnie można, choć w Polsce lepiej pić zerówkę, bo głupio by było stracić prawo jazdy przez taką gupotę.
Ostatni punkt programu w Półczynie to oczywiście parasolki. Skoro pojawiają się często na suwenirach, etykiecie piwa itp to trzeba było je zobaczyć. Na długości całej ulicy powieszono kolorowe parasolki. Podobne akcje są dość popularne również w innych miastach Europejskich. Jest to ciekawy sposób nie tylko na przyciągnięcie turystów, którzy chcą mieć fotkę na instagram ale też ładna dekoracja miasta czy ochrona przed słońcem
Dzień zakończyliśmy nad jeziorem Komorze. Akurat trafiliśmy na zachód słońca i było pięknie.
Na tym wyjeździe po okolicy Darek zobaczył kilka jezior. Nie widział jednak jeszcze tego najważniejszego, jezioro Pile. Dobrze, że następnego dnia (środa), taty przyjaciel p.Edward zaprosił nas na swoją łódkę i rozkoszując się ładną pogodą pływaliśmy po jeziorze. Udało nam się nawet sterować łódką przez prawie cały czas wycieczki.
Nas czas w Bornym dobiega końca. W czwartek czas ruszać w dalszą drogę. Plan jak zwykle napięty ale będzie jeszcze parę ciekawych miejsc które wam opiszemy.
2022.09.29 Borne Sulinowo, PL (dzień 3)
W Bornym Sulinowie spędziliśmy trzy pełne dni. W ciagu dnia robiliśmy wycieczki po okolicy a wieczorami szliśmy na obiadek do pobliskich restauracji.
Pierwsza wycieczka była najbardziej oczekiwana przeze mnie. Wrzosowiska…nigdy w sumie wrzosowisk nie widziałam. Słyszałam, że w Bornym są piękne ale jak usłyszałam, że kwitną to już w ogóle byłam w siódmym niebie.
Wrzosowiska Kłomińskie sa największe w Polsce i jednych z największych wrzosowisk w Europie. Położone są na terenie dawnego poligonu wojskowego. Dojazd na nie jest jak na poligon ale warto było. Teoretycznie wrzosowiska kwitną na przełomie sierpnia i wrzesnia ale my chyba nie trafiliśmy na ich szczyt. Jeszcze brakuje im paru dni. Ale i tak było super zobaczyć takie połacie i przestrzenie obsypane wrzosami.
Skąd wzięły się wrzosowiska? Teren Bornego Sulinowa w 1935 roku został przeznaczony na artyleryjski poligon wojskowy. Ludność z tych obszarów decyzją władz niemieckich została wysiedlona. W czasie II wojny światowej pierwotnie zajęte tereny powiększono i poligon sięgał aż terenów uwczesnej Pustaci Diabelskiej. Po II wojnie światowej tereny te przejęły wojska radzieckie i używały ich jako poligon wojsk rakietowych i zmechanizowanych. Rosjanie stacjonowali tu do 21 sierpnia 1992. Intensywna eksploatacja terenu poligonu przez wiele lat doprowadziła do całkowitego zniszczenia roślinności pierwotnej. Przywracaniu roślinności na terenach poligonu podjęło się Nadleśnictwo Borne Sulinowow. W wielu miejscach pomagała sama natura - wrzos zaczął wtórnie porastać obszary pozbawione pierwotnej szaty roślinnej. A pozostawienie terenów bez wprowadzania roślinności leśnej pomogło stworzyć jedne z największych wrzosowisk w Europie.
Na przyszłość trzeba pamiętać, że wyjazd/wjazd od Nadarzyc jest lepszy. Nie jest to droga zalecana przez Google bo nie ma tam asfaltu ale w końcu lepiej jest jechac jechac po żwirze niż po takich koleinach że się człowiek zastanawia gdzie wjechać kołem, żeby nie urwać czegoś.
Po wrzosowiskach przyszedł czas na Szczecinek. Z Bornego do Szczecinka jest jakies 20-30 min samochodem i jest to najwieksze miasto w tej okolicy. Położone między trzema jeziorami (Trzesicko, Wielimie, Wilczkowo). Przy czy jezioro Trzesicko dochodzi bezpośrednio do centrum miasta i można nad nim pospacerować. Tak też właśnie rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta.
Szczecinek ma piękne deptaki wokół jeziora i stare miasto z ryneczkiem. Jest też dużym węzłem kolejowym bo z dworca odjeżdżają pociągi we wszystkie końce polski (a przynajmniej do wszystkich większych miast). Pomimo dość dobrych połączeń kolejowych nie jest to miasto turystyczne. Więcej spotyka się tu lokalnych ludzi pracujących, przyjeżdżających na zakupy, czy załatwić sprawy urzędowe.
Jest to bardzo przyjemne miasteczko, żeby sobie pochodzic, usiąść w ogródku na piwku czy pospacerować. Widać, też że ciągle się rozwija więc ciekawe jak będzie wyglądać za parę lat. Myślę, że będzie tylko lepiej.
2022.08.28 Warszawa i Borne Sulinowo, PL (dzień 2)
Borne Sulinowo, Groß Born, czy Борне-Сулиново to nasza kolejna destynacja. Miasteczko położone w centralnej części Pojezierza Drawskiego przeszło w swojej historii przez wiele rąk aby w 1993 roku uzyskać prawa miejskie.
Historia Bornego jest bardzo ciekawa. Nie wiem czy mi się uda tu ją opisać więc polecam Wikipedię.
Dla mnie historię Bornego najbardziej przybliża mur. Przy ulicy Orła Białego na murach, poprzez zdjęcia ukazana jest cała historia miasta od czasów jak była to wieś Linde (póżny wiek XIX).
Z końcem wieku XIX i początkiem XX ludzie mieszkali sobie tu spokojnie we wsi zwanej Linde. Potem zaczęły się jazdy. Najpierw wszedł Hitler ze swoimi wojskami i stworzył tu koszary wojskowe. Po wyzwoleniu pojawili się Rosjanie a teraz to już jest mieszanka wybuchowa. Ale najważniejsze, że wybuchowa śmiechem. A dlaczego mieszanka? Dlatego, że do Bornego Sulinowa zjeżdżają ludzie z całej Polski. Ludzie którzy mają dość dużych miast, monotonnej pracy i chcą cieszyć się życiem. Co nas sprowadziło do Bornego? Sprawy rodzinne ale też chęć odpoczęcia i pobycia trochę w lesie. Bo prawda jest taka, że gdzie tu się nie wyjdzie to widać albo las albo jezioro (którego w zasadzie nie widać bo otoczone jest lasem).
W Bornym czas płynie leniwie ale tak pozytywnie leniwie. Z jednej strony nikomu się nigdzie nie spieszy a z drugiej każdy jest zajęty swoim hobby i słabo ma czas na wszystko. A jak znajdzie troszkę czasu to idzie do baru “Pod Orłem”, żeby się rozerwać i spędzić miło czas z przyjaciółmi bo tam każdy jest przyjazny i chętny do rozmowy.
My w Bornym spędziliśmy cztery noce. W niedzielę wylądowaliśmy w Warszawie. Lot z Amsterdamu nawet udał nam się bez żadnych przygód. Straszyli nas, że lotnisko w Amsterdamie nie ogarnia napływu turystów ale odstukać wszystko poszło sprawnie. W Warszawie wypożyczyliśmy Merola i ruszyliśmy po ciastka… to już jest tradycja, że pobyt w Bornym zaczyna się od wyśmienitych ciastek z Deseo.
A jak już pojechaliśmy do Fort 8 (Suwak) w Warszawie po ciastka to nie obyło się bez lunchu w BeefShop. Darek jak wszedł i zobaczył te wszystkie mięska to aż mu szczęka opadła i stweirdził, że jak kiedyś w Polsce zamówi steaka (a chce spróbować jak rodacy robią amerykański specjał) to zamówi go właśnie tu i teraz. No więc poleciał T-Bone…z masłem czosnkowym rozpływający się po ciepłej powierzchni mięsa.
Ocena - jakość można porównać do dobrych steaków robionych w domu na grillu. Troszkę mu jednak brakowało do steaków najwyższej jakości przyrządzanych w dobrych Steakhousach w Stanach czy innych krajach. Ale będą z nich ludzie. Moja kanapka z pastrami była przepyszna i pobiła słynne kanapki z Katz’s Deli.
Pojedzeni ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy do pokonania około 450 km a że trasy nie należały do najszybszych to przewidywany czas przejazdu to około 5h. Mniej więcej tyle nam to zajęło. Tak więc po dojechaniu o 8 wieczór pozostało zjeść tylko pyszne pierogi, które już na nas czekały. Tak się na nie rzuciliśmy z czystego łakomstwa, że nawet zdjęcia nie zrobiliśmy. Ale były przepyszne. Darek stwierdził, że poezja i lepszych nie jadł w życiu…a trochę już żyje i pierogów trochę też już zjadł.
2019.08.27-28 Zakopane, Polska
Będąc w Polsce i nie odwiedzić Zakopanego to jak być w Pradze i nie wstąpić na piwko do pijalni u Fleku.
Przyjechaliśmy do Polski w poniedziałek, a już we wtorek wraz z mamą Ilonki lecieliśmy nową Zakopianką w góry.
Wybraliśmy środek tygodnia w celu uniknięcia masy ludzi na szlakach i zatłoczonego Zakopanego. A i tak lepiej odwiedzać znajomych i rodzinę w weekend, jak mają więcej czasu.
Droga do Zakopanego nie jest jeszcze w pełni zrobiona, ale są już dosyć długie odcinki z dwupasmową szeroką autostradą.
Oczywiście od Nowego Targu wszystko wraca do „normy” i stoi się w koreczkach aż do samego Zakopanego. Ponoć lokalni górale nie chcą sprzedać ziemi, więc zderzak przy zderzaku pomalutku, podziwiając miliony billboardów, w tempie żółwim wjechaliśmy do zimowej stolicy Polski. Wjechaliśmy do Zakopanego.
Ilonka znalazła fajny hotelik „Rysy”. Nie za duży, ale przy samych Krupówkach, więc tylko zostawiliśmy plecaki w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Dzisiaj nie mieliśmy w planie rozrabiać w mieście, bo jutro czeka nas hike w Tatrach. Poszliśmy na kolacje do „Małej Szwajcarii”.
Był to dobry wybór. Zwłaszcza Pstrąg w całości był pysznie zrobiony. Był delikatny, soczysty i rozpływał się w ustach. Będzie za mną długo chodził, pewnie do następnego razu.
Po kolacji obowiązkowy spacer turysty Krupówkami. Było trochę ludzi na ulicy, ale i tak spodziewaliśmy się większych tłumów. Główna ulica Zakopanego niewiele się zmieniła. Dalej pełna jest restauracji, małych sklepików z pamiątkami, muzykantów i wszelkiego rodzaju handlarzy, którzy chcą ci wcisnąć cokolwiek. Czyli tradycyjne, turystyczne miasteczko.
Posiedzenia w lokalnych barach zostawiliśmy na jutro. Dzisiaj grzecznie zakupiliśmy parę piwek i wróciliśmy do hotelu.
NASTĘPNY DZIEŃ
Na 8 rano mieliśmy zrobioną rezerwacje do kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Był do dobry pomysł, bo ilość ludzi jaka stała w kolejce do kolejki rosła z każdą minutą. Zastanawiałem się czemu ludzie nie robią rezerwacji tylko stoją (często ponad godzinę), przecież to jest niewiele droższe, a czasu można wiele zaoszczędzić.
O 8:20 wyjechaliśmy na Kasprowy Wierch. Pogoda była ładna, mimo, że wiaterek czasami powiewał. Spodziewałem się trochę zimniejszego klimatu a nie +20C. No coż zimne lata w górach to już chyba niestety historia.
Nie mieliśmy jakiegoś szczególnego planu na dzisiejszy dzień. Chcieliśmy wyjechać na Kasprowy i w zależności od pogody wybrać się w odpowiednie rejony. Pogoda była dobra, więc ruszyliśmy w Tatry Wysokie.
Turystów było trochę, ale z tego co wcześniej znajomi mówili, to spodziewałem się większych tłumów. Może była wczesna godzina jak na ten rejon, może środek tygodnia, koniec wakacji, strach (tydzień temu zginęło 5 ludzi w Tatrach) cokolwiek to było, to spowodowało, że nie musieliśmy iść rzeką ludzi.
Doszliśmy na szczyt Beskid. Tu już znacznie bardziej wiało, bo byliśmy na otwartej przestrzeni. Plusem tego były widoki. Można było oglądać piękną panoramę naszych Tatr i Słowackich. Niestety Tatry zajmują mały obszar, a to tego ponad 75% nie leży w Polsce. Gdzie tu jest sprawiedliwość. Dobrze, że teraz można chodzić po naszych i ich górach bez ograniczeń.
Z Beskidu zeszliśmy na dół, w dolinę Gąsienicową. Tutaj już na maksa odczuliśmy ocieplanie się klimatu. Była może 9:30 a temperatura dochodziła do +30C. Gorąco....!!!!!
Zrobiliśmy sobie małą przerwę, pościągali trochę ubrań, posilili się i pięknym szlakiem wśród tatrzańskiej kosodrzewiny zaczęliśmy się lekko wspinać do góry w kierunku przełęczy Karb.
Szliśmy wolno, bo ścieżka przechodziła przez malowniczą dolinę Zielona Gąsienicowa i co chwile jakieś kolejne jeziorko nam się wyłaniało i musiało być obowiązkowe zdjęcie.
Około 11 dotarliśmy na przełęcz Karb, na której siedziało już trochę górołazów, przygotowując się na wspinaczkę na Kościelec.
Szlak na Kościelec zaliczany jest do szlaków bardzo trudnych. Coś jak Orla Perć, tylko bez drabinek i łańcuchów. W związku z tym Ilonka wraz z mamą postanowiły się nie wspinać. One miały zejść na drugą stronę, nad Czarny Staw Gąsienicowy i ewentualnie przejść się nad Zmarzły Staw. Ja natomiast postanowiłem zaatakować Kościelec.
Góra charakteryzuje się wielką płytą granitową, nachyloną pod dużym kątem, po której to trzeba się wspinać. Jest parę miejsc gdzie powinny być zainstalowane jakieś łańcuchy albo klamry dla bezpieczeństwa. Widocznie Tatrzański Park Narodowy uważa, że nie potrzeba, albo, że dodaje to „troszkę” adrenaliny.
Ludzi było trochę, ale dalej nie były to te zatłoczone Tatry o jakich wszyscy teraz opowiadają. Widocznie miałem szczęście.
Pierwsze przyhamowanie miałem na pierwszej ściance. Ojciec uczył syna wspinać się po skałach. Bardzo profesjonalnie do tego podchodził, że aż tak bardzo nie narzekałem, a nawet pomagałem chłopczyku pokonywać większe stopnie. Dziecko było w kasku, a ojciec miał go na linie, która była przywiązana do niego i skał. Bezpieczeństwo to podstawa.
Pożegnałem się z nimi i ruszyłem dalej. Środkowy Kościelec nie ma technicznych odcinków tylko wielką, śliską płytę na której trzeba uważać. Zwłaszcza podczas deszczu.
Im wyżej się wspinałem tym ładniejsze widoki miałem. Dobrze, bo pod koniec się zakorkowało i mogłem oglądać ładne panoramy a nie tyłki wspinaczy nade mną.
Szlak jest dwukierunkowy i pod szczytem jest parę odcinków technicznych. Część ludzi schodziła już na dół, a część dalej szła do góry. W wąskich kominach sprawiało to problem i niestety zrobił się korek.
Około godziny 12 stanąłem na szczycie Kościelca, wysokość 2155m. (7,070 stóp). Było trochę ludzi, ale spokojnie można było znaleźć wolną skałę, usiąść i odpocząć. Tak też uczyniłem i 30 minutowy, zasłużony odpoczynek sobie zrobiłem.
Już się zbierałem, gdy nagle zaczęły przychodzić znad Słowacji coraz to większe i ciemniejsze chmury. A po 20 minutach w oddali było słychać wyładowania atmosferyczne.
Kościelec zdecydowanie nie jest bezpieczny podczas burzy, a jego wyślizgane skały podczas deszczu to jedna, wielka ślizgawica.
Do przełęczy Karb zszedłem jeszcze po suchych skałach. Natomiast idąc dalej zaczęło już lekko kropić. Niestety człowiek jest głupi i się nigdy nie nauczy. Ile jeszcze ludzi musi zginąć w Tatrach żeby człowiek zmądrzał. Schodząc z przełęczy dalej mijałem ludzi, którzy szli w góry, a pioruny były już coraz głośniejsze. Niektórzy nawet z dziećmi. Głupota ludzka nie zna granic.
Po około 15-20 minut dotarłem do Czarnego Stawu Gąsienicowego gdzie deszcz, grad i burza już dobrze szalała. Ciekawe jak sobie teraz ludzie radzą na Kościelcu po tych śliskich skałach podczas gradu.
Ilonka z mamą też prawie w tym samym czasie wróciły nad staw. Niestety burza ich wygoniła i nie zdobyły Zmarzłego Stawu. Następnym razem....
Teraz kolej na najważniejszą część dzisiejszej wyprawy, na naleśniki w schronisku Murowaniec. Schronisko to jest malowniczo położone w dolinie Gąsienicowej. Mam do niego sentyment, bo kiedyś w nim mieszkałem tydzień.
Po 30 minutach dotarliśmy do Murowańca. Deszcz nawet przestał na chwilę padać, ludzi w środku ubyło i udało nam się dostać stolik.
Kolejka po naleśniki była dosyć spora, ale nawet pracownicy jakoś ogarniali tłum wygłodniałych górołazów i w ciągu 20 minut już mogliśmy rozkoszować się pysznymi naleśnikami z lokalnym piweczkiem oczywiście.
W schronisku zabawiliśmy chyba z godzinę. Odpoczywając, próbując dwóch rodzajów naleśników i obowiązkowo schładzać się lokalnym browarkiem.
Nie spieszyło nam się nigdzie. Ze schroniska do Zakopanego prowadzi łatwy szlak dolinką.
Przeczekaliśmy wszystkie deszcze i ruszyliśmy w dół.
Początek trasy prowadził lekko pod górę, aż do Przełęczy między Kopami. Tutaj już było dużo ludzi. Większość szlaków w tym rejonie schodzi do schroniska i z niego żeby dotrzeć do Zakopanego trzeba iść tędy. Na szczęście szlak jest szeroki i bardziej przypomina drogę górską niż ścieżkę.
Przełęcz zdobyta. Teraz łatwym szlakiem w ciągu 30 minut zeszliśmy w dół do doliny Jaworzynka. Była godzina 17, zaczynało się przyjemnie ochładzać. Idealna pora i czas na spacer w dolinie w której otaczające góry robią długie cienie.
Do hotelu dotarliśmy koło 18. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy porozrabiać na Krupówki. Jutro już nie idziemy w góry więc nie musimy wcześnie wstawać. Na kolację wybraliśmy Karczmę Bacówka.
Było miło i sympatycznie. Lokalna kapela grała góralską muzykę. Kelnerzy góralską gwarą zabawiali turystów, a jedzenie też było ciekawe.
Przysmażane oscypki, pierogi z bryndzą, Jagnięcina różnie podawana..... i wiele innych potraw próbowaliśmy.
Zmęczeni po całym dniu, najedzeni i napici postanowiliśmy nigdzie się nie ruszać. Jak to przystało na góralskie karczmy: siedzieć, jeść i pić do woli !!!!
Tak też się stało. Siedzieliśmy tam, aż prawie do zamknięcia. Ach ci górale, potrafią ugościć.
2014.11.27-30 Kraków, Polska (dzień 5-8)
Czwartek. Po wspaniałych paru dniach spędzonych z rodzicami we Włoszech nadszedł niestety czas na powrót do Polski. Szybko udało nam się dostać na lotnisko i po pożegnalnym włoskim lunchu (w końcu udało mi się zjeść panini), udaliśmy się do naszego samolotu. I tu kolejna niespodzianka od Ryanair. Wybrałem sobie miejsce przy oknie, żeby podziwiać ośnieżone Alpy, ale chyba nie uiściłem dodatkowej opłaty bo mój rząd po prostu nie miał okna. Kochany nasz Ryanair.....
Po 1,5h wylądowaliśmy w Krakowie. Nie tracąc wiele czasu na lotnisku, pożegnaliśmy rodziców i już sami udaliśmy się prosto na zwiedzanie Krakowa. Kraków ma fajny autobus, numer 208, za niecałą godzinę przywiózł nas do centrum.
Mamy w planie zwiedzić parę barów, muzeum pod rynkiem i troszkę pochodzić po starym mieście.
"Zwiedzanie" zaczęliśmy od C.K. Browar na ul. Podwale. Bar przypomina nam Heartland brewery w NY, też robią swoje piwko. Dobre.....
Po C.K. browar udaliśmy się pozwiedzać nowe muzeum pod rynkiem. Spacerując po rynku nawet nie zdajesz sobie sprawy, że pod ziemią kryje się Kraków z czasów średniowiecznych. Po małych problemach przy wejściu (muzeum było już zamknięte dla zwykłych zwiedzających) udało nam się wejść w podziemia Krakowa. Muzeum robi ogromne wrażenie. Fajnie, że dopiero teraz ludzie odkryli ruiny pod rynkiem, bo w połączeniu z nowoczesną technologią udało im się nas przenieść wiele setek lat wcześniej. Rekonstrukcje warsztatów złotnika i kowala, wiele narzędzi sprzed 600 lat, cały szlak kupiecki z tamtych czasów i wiele, wiele innych ciekawych rzeczy.
Po dobrej godzinie znowu przenieśliśmy się w czasie wychodząc z podziemi. Było już późno a ostatni nasz posiłek to był lunch na lotnisku w Bergamo (nie licząc dobrego, gorącego pączka z różą na Szewskiej) więc przyszła pora na kolacje.
Kraków, jak każde duże miasto ma wiele restauracji. Ilonka pamiętała, że jak jeszcze mieszkała w Polsce to często chodziła do gruzińskiej restauracji na rynku, Chaczapuri, (Grodzka 3) na smaczną kuchnie gruzińską. Długo się nie zastanawiając poszliśmy tam wrzucić coś na ząb. Był to świetny wybór. Jedzenie było pyszne, zwłaszcza ich pierogi z pikantnym nadzieniem mięsnym i karkówka w sosie z granatów.... palce lizać. Oczywiście nie obeszło się bez butelki wytrawnego gruzińskiego wina Marani, Saperavi 2012. Głęboki, czerwony kolor, mocne, świeże owoce, trochę pikantne, idealne do mięsa. Tu muszę dodać, że to winko w ogóle nie odbiegało od dobrych francuskich czy kalifornijskich win. . Dobra robota Gruzja...!!!
Z pełnymi żołądkami postanowiliśmy zaatakować krakowskie bary. Ponoć najlepsze bary są teraz na Kazimierzu, więc postanowiliśmy spalić trochę kalorii i się tam przespacerować. Uwielbiamy chodzić po starych europejskich miastach, zwłaszcza w nocy. Mniej ludzi na ulicach, wszystko jest tak ładnie oświetlone i przy lekkiej wyobraźni znowu przenieśliśmy się wiele lat wcześniej.
Kraków nie jest dużym miastem, więc w ciągu 25-30 minut spacerku doszliśmy już do pierwszego baru na Kazimierzu, Singer. Miałem zaszczyt picia piwka przy tym samym stoliku przy którym moja siostra robiła pożegnanie przed Ameryką. Dalej tam można palic papierosy i nawet nie tak bardzo śmierdziało dymem.
Następnym barem była Finka (tam Ilonka robiła pożegnanie parę lat później). Knajpa studentów, nam ciężko zrozumieć nowe pokolenie.
Później jeszcze wstąpiliśmy do Stajni, do Pijalni wódki i piwa i do Mleczarni.
Oczywiście wszystkie bary były pełne. Widać że Kraków, tak jak Nowy York też nie śpi, mimo że nie był to weekend.
Około drugiej rano postanowiliśmy znowu zmienić dzielnicę i poszliśmy na podgórze. Oczywiście też na nogach, z paru powodów..... przewietrzyć nasze głowy (było przyjemnie chłodno, -3C), dalej zwiedzać miasto nocą no i oczywiście przejść Wisłę nową kładką dla pieszych.
Ponoć podgórze się bardzo zmienia, powstaje wiele knajpek, ale nam się niestety nie udało nic fajnego znaleźć (może było już późno). Makaroniarnia była już zamknięta a Drukarnia wyglądała na pustą i ciemną. Tak więc po godzinnym spacerku doszliśmy do ronda Mateczny gdzie wzięliśmy taxi do domu.
Piątek. Następnego dnia, też nie było czasu na odpoczynek. W ciągu dnia mieliśmy parę spraw do załatwienia, a wieczorem duże spotkanie rodzinne, które oczywiście trwało do późnych godzin nocnych.
Sobota. No i nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w Europie. Zaplanowaliśmy go na spędzeniu czasu ze znajomymi i kuzynostwem w fajnym barze (oczywiście na Kazimierzu), Beergallery. To miejsce słynie z dużej ilości piw, ponad 150 rodzajów. Frekwencja dopisała, było nas ponad 20 osób, więc zabawa była przednia. Fajnie tak było posiedzieć, pogadać, powspominać....
Oczywiście impreza na Kazimierzu nie może się odbyć bez zapiekanek z okrąglaka. Polecam, jest wiele rodzajów, każdy na pewno znajdzie coś dla siebie. Ja wybrałem z szynką, grzybkami, cebulką i szczypiorkiem.... mniam, mniam...
Jak zwykle lubimy zwiedzać bary nocą, więc nad ranem, już mniejszą grupą udaliśmy się do Alchemi. Kolejny ciekawy bar na Kazimierzu.
Jak to dobrze, że wcześniej się spakowaliśmy, bo praktycznie przyjechaliśmy rano do domu, wzięliśmy walizki i pojechaliśmy na lotnisko. Tam obowiązkowo zjedliśmy typowe pożegnalne, krakowskie śniadanie.
Jesteśmy bardzo zmęczeni i nie wyspani, mamy więc nadzieję, że prześpimy Atlantyk i obudzimy się w NY już przestawieni czasowo i nie będziemy mieć jetlaga.
Lecimy Lufthansą przez Frankfurt. Niestety te linie nam podpadły na tym wyjeździe parę razy więc będziemy ich już unikać na następnych podróżach. Zmienili nam samolot i musieliśmy czekać 4,5h we Frankfurcie na przesiadkę. Za przewóz nart każą płacić $150 w każdą stronę, mieli potężny bałagan na JFK, jedzenie było mało smaczne i bez wyrazu, a samoloty są dość stare.... Wygląda, że skoro są największymi europejskimi liniami lotniczymi to już się nie muszą starać. To tak nie działa drogo Lufthanso. Klienta się szuka miesiącami a traci w minutę, właśnie straciliście dwóch. Powodzenia....
A teraz coś miłego, we Franfurcie już nie ma tych chorych, wielokrotnych sprawdzań pasażerów do Stanów. Poza normalną kontrolą karty pokładowej nic więcej nie było. Nawet nie było żadnego dodatkowego prześwietlania, tylko jedno w Krakowie. Ciekawie co będzie w NY?
Trochę pospaliśmy w samolocie i jak się obudziliśmy to już zostało nam tylko 877 km do JFK, czyli jakieś 1:20 lotu.
Przeżyliśmy Polskę. Udało się. Było ciężko, dużo wszystkiego, ale tak to już jest jak w ciągu paru dni chce się nadrobić prawie 10 lat.
Kiedy następny raz do Polski? Nie wiem, mam nadzieję, że szybciej niż za 10 lat.
Teraz za trzy tygodnie mamy wyjazd na dwa tygodnie do północnej Arizony i Utah, chcemy pochodzić po kanionach. Będzie na pewno super, ale zostało jeszcze wiele przygotowań....
Oczywiście na JFK spędziliśmy 1,5h zanim udało nam się wyjść na zewnątrz. Ja wiem, że JFK jest dużym lotniskiem, przyjmuje ponad 150,000 pasażerów dziennie, w weekend w okolicy Święta Dziękczynienia pewnie jeszcze więcej (w Stanach jest to najbardziej ruchliwy okres na lotniskach), ale przy odrobinie logistyki można by to było lepiej zaplanować. W tym samym czasie przyleciał A380 z Paryża z 600 ludzi na pokładzie, Boeing 747 z Frankfurtu z 450 ludźmi i pewnie parę innych "wielkich ptaków", ale na dwadzieścia parę punktów odprawy celnej było czynne tylko kilkanaście i to w jeden z najbardziej ruchliwych dni. Coś tu chyba nie jest tak.....
Oczywiście potem była kolejka na 25 minut żeby oddać śmieszne, nikomu nie potrzebne karteczki do deklaracji celnej. "Pracowały" dwie osoby, a stanowisk do odprawy było ponad dziesięć. Ciekawe czy jeszcze jakiś kraj na świecie używa tych śmiesznych deklaracji?
Welcome in New York...........!!!
2014.11.23 Polska & Włochy (dzień 1)
“Vincent: But you know what the funniest thing about Europe is?
Jules: What?
Vincent: It's the little differences. I mean, they got the same shit over there that we got here, but it's just...it's just, there it's a little different.
Jules: Example?”
Pulp Fiction
Tak więc pierwsza różnica po wylądowaniu na lotnisku we Frankfurcie to Duty Free. Tak, Duty Free jest na każdym lotnisku ale bardzo rzadko jest dostępne po wylądowaniu. I nie mówimy tu o małym sklepiku gdzie możesz kupić małą buteleczkę wina ale o całodobowym sklepie gdzie poza możliwością kupienia whiskey w wymiarze 4,5L możesz też kupić McLarena. Tak więc Darek poczuł atmosferę Świąt i chciał zrobić zakupy ale jak to Daruś zapomniał PINa do karty.
Niedziela, 6 rano....samolot do Krakowa mamy za 2,5 godziny. No to jak najlepiej zabić ten czas? Nie ma to jak dobre niemieckie śniadanie czyli parówki, sałatka ziemniaczana no i.....piwo.... Tak, pomimo ze jest niedziela a Niemcy są bardzo katolickim krajem to zdecydowanie im to nie przeszkadza.....bo przecież każdy jest wolnym człowiekiem (prawie jak w Stanach) i może robić na co ma ochotę bez względu na porę dnia.
Tak więc siedząc przy bramce, piszemy bloga i kończymy nasze śniadanie. Tu chciałam dodać, że jednym z plusów latania przez Niemcy jest fakt, że bary są przy bramce więc nie musimy siedzieć jak te kołki i odliczać minuty.
Następny przystanek – KRAKÓW – mamy nadzieję, że nasze walizki dolecą bo na JFK padł system komputerowy Lufthansy i opisywali nasze bagaże ręcznie....witamy w 21 wieku.
O dziwo bagaże doleciały całe i na czas....tak więc mamy prezenty. W końcu jesteśmy ciocią i wujkiem z Ameryki. Zanim uderzymy na Włochy jeden dzień spędzamy w Polsce.....trzeba się przywitać z częścią rodzinki. A jak to bywa z rodzinką... nie robiliśmy nic innego jak tylko jedliśmy, piliśmy i znów jedliśmy i piliśmy i tak w kółko. Jest to sposób na zabicie JetLaga. Przesiedzieliśmy do 11 w nocy, zmęczeni padliśmy i przespaliśmy całą noc.