Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.08.27 Amsterdam, NL (dzień 1)
Nadrobiliśmy troszkę sen i ruszyliśmy na miasto. W Amsterdamie byliśmy w 2018 roku. Wtedy zwiedziliśmy Belgię i trochę Holandii, skupiając się głównie na Amsterdamie i okolicach. Zwiedzaliśmy wtedy młyny, pływaliśmy łódką po kanałach i robiliśmy wszystkie turystyczne rzeczy.
Tak więc bez pospiechu, bez zaplanowanych łódek, wycieczek, napiętego planu mogliśmy się powłóczyć po mieście i zapuścić się w uliczki mniej uczęszczane. Nasz hotel jest niedaleko lotniska, tam gdzie są pola i pasą się owce.
Z lotniska do centrum jeździ pociąg. Bardzo wygodne połączenie gdzie w 15-20 min można się dostać z lotniska nad dworzec główny. Z dworca przespacerowaliśmy się do browaru pod młynem…. młyny muszą być.
De Gooyer Molen, wiatrak jest najwyższym drewnianym wiatrakiem w kraju. Kiedyś produkował mąkę a aktualnie otoczony jest browarami i pełni funkcję atrakcji turystycznej.
Spróbowaliśmy lokalnych piwek, nawet Darek dał się pani namówić na sprobowanie owocowego piwa. Totalnie nie w naszym stylu więc cieszyliśmy się, że dostaliśmy tylko mały kubeczek na spróbowanie.
Po oficjalnym rozpoczęciu wakacji i wypiciu piwka postanowiliśmy trochę pochodzić. Szliśmy obrzeżami centrum i bardzo pozytywnie zachwycaliśmy się architekturą, czystością, spokojem, ilością rowerzystów a przede wszystkim brakiem turystów. Super było tak spokojnie przejść się ulicami nowego miasta.
Tak spacerując zawędrowaliśmy do francuskiej restauracji gdzie planowaliśmy zjeść kolację. Tak naprawdę restaurację znalazłam wcześniej i używając Google translator zrobiłam rezerwację. Prowadząc Darka do miejsca jego kolacji widziałam coraz większą konsternację. Wiedział że napewno będzie pysznie, ale pytanie czy uda nam się dogadać. Trauma po Japonii wróciła. W Japonii bowiem też poszliśmy do lokalnej, bardzo dobrej restauracji. Problem pojawił się, że była za lokalna i musieliśmy użyć Google translatora, żeby w ogóle coś zamówić.
Nie było źle, stolik na nas czekał, w środku pachniało pięknie serami, ludzi było trochę ale nie pełno a panie kelnerki mówiły ładnie po angielsku.
Poleciało raclette. Najlepsze jakie w życiu jedliśmy było we Francji. Wtedy dali nam połowę koła sera. Tym razem restauracja była Francuska ale raclette już było mniejsze bo tylko ćwiartkę dawali. Ogólnie się cieszyłam, że będę mieć okazję przetestować mniejszą lampę tylko na ćwiartkę sera. Myślałam kiedyś ją kupić do domu ale jednak lampa na połowę jest lepsza. Serek się fajniej topi. Tak że jak kiedys będę mieć domek w gorach to pierwszy zakup będzie lampa do raclette. Do połówki sera potrzeba tak z 4-6 osób więc mam nadzieję, że jacyś chetni się znajdą.
Kolacja była przepyszna. Objedliśmy się serkiem jak nigdy. Darkowie do szczęścia brakowało tylko Heinekena. Piwo Heineken jest holenderskim piwem i pomimo, że średnio za nim przepadamy to Darek bardzo chciał przekonać się, że lany prosto z fabryki jest tak samo niedobry.
Fajna knajpkę znaleźliśmy w hotelu L'Europe. Darek mógł wreszcie spróbować lanego Heinekena a ja znalazłam sobie coś na trawienie. Zmęczenie jednak dawało się nam we znaki i po kednym drinku wzięliśmy Ubera do hotelu. Jutro znów trzeba wcześnie wstać i znów na lotnisko. Taki jeden dzień przerwy w innym kraju jest jednak przydatny, zwłaszcza, jak się człowiek stęsknił za Europą.
2022.08.26 Amsterdam, NL (dzień 0)
Się podziało….bierzemy z Darkiem nasze najdłuższe wspólne wakacje. Tak dużo wolnego wzięliśmy tylko na Azję ale tam się leciało, i leciało więc nawet ciężko to policzyć. Nawet do Nowej Zelandii nie wzięliśmy tyle dni wolnego. A ile to jest dużo? 17 dni…w sumie jak wliczyć piątek, który spędzimy w większości w samolocie, taksówkach i na lotnisku to nawet podejdzie pod 18 dni. Już słyszę w tyle głos Darka….ile???
Tyle dni to pewnie gdzieś daleko, jakaś Antarktyda… nope….nie aż tak daleko ale za to równie ciekawie. Home sweet home…. tak dokładnie, lecimy na 2 tyg do Polski. Tym razem jednak będziemy jeździć po Polsce. I to nas najbardziej cieszy. Od północy na południe zachodnią stroną kraju. Będziemy spać w sześciu różnych miastach, zrobimy kilometry po polskich drogach, zjemy tonę pierogów i znając nas zrobimy tysiąc zdjęć.
Zanim jednak wylądujemy w ojczystym kraju, czeka nas przygoda w Amsterdamie. Chyba każdy słyszał o problemach KLM. Tak, właśnie KLM lecimy. Nam samolot odwołali parę miesięcy temu. Szczęście w nieszczęściu, odwołali ten krótki z AMS do WAW. Pozostały nam dwie opcje….. 8h przesiadki albo spędzenie nocy w Amsterdamie.
Jak myślicie, co wybraliśmy? Oczywiście, że noc w Amsterdamie. 8h czekać na lotnisku po wylądowaniu o 6 rano….ta opcja jest nie aktywna. W Amsterdamie już byliśmy więc teraz będzie bardziej włóczenie się po mieście. Trochę stęskniliśmy się za starym kontynentem więc, aż się nie możemy doczekać.
Ostatni raz lecieliśmy w maju. Wtedy obraziliśmy się na latanie. Powiedzieliśmy, że poczekamy aż bilety stanieją, aż linie lotnicze znajdą pracowników i ogólnie jak całe to szaleństwo się skończy. Trzy miesiące odwyku tyle dobrego nam zrobily, że nakupiliśmy biletów i do końca roku mamy kolejne 3 wycieczki zaplanowane ale myślimy o czwartej. Jednak człowiek raz uzależniony będzie zawsze uzależniony. W naszym przypadku od ilosci rezerwacji i planów podróżniczych na przyszłość.
Odstukać z NY wylecieliśmy bez problemów. To znaczy standardowo swoje musieliśmy odstać w kolejce do startu. Widać, że ruch samolotowy wrócił do normy i tradycyjne 30 min od odjazdu z gate do startu trzeba doliczyć. Tak, na lotniskach też są korki i to całkiem nie małe.
Byliśmy troszkę zmęczeni po wczorajszym wieczorze. Więc udało nam się trochę pokimać w samolocie. Wczoraj bowiem byliśmy na koncercie Duran Duran, chłopaki tylko raz graja w NY więc nie było wyjścia a że dostałam bilety za darmo to idealne się złożyło. Ja w sumie Duran Duran nie znam za dobrze ale dla “Come Undone” czy “Ordinary World” chętnie posłucham.
Odstukać lot minął spoko i nawet bagaże doleciały. Wcześnie wylecieliśmy więc i wcześnie wylądowaliśmy. Jeszcze ciemno bylo jak kołami dotknęliśmy ziemi Holenderskiej.
Wylądowaliśmy o 5:30 rano. Dla nas to północ więc trochę nam się chciało spać. Dobrze, że wzięłam hotel na dwie noce więc jak tylko dojechaliśmy do hotelu to dostaliśmy pokój i śniadanko.
Jak się chce mieć gwarancję, że pokój będzie dostępny wcześnie rano to lepiej zarezerwować go na dłużej. Na szczęście moja zniżka pozwoliła nam mieć dwie noce w cenie jednej więc zaraz po śniadaniu, poszliśmy spać i obudziliśmy się dopiero o 2 po południu.
2018.05.30 Amsterdam, Holandia (dzień 6)
Być w Holandii i nie zobaczyć wiatraków to tak jak być w Belgii i nie napić się piwa. Tak więc nie pozostało nam nic innego tylko wypożyczyć BMW i wyruszyć na poszukiwanie tulipanów i wiatraków. Z Amsterdamu można zrobić parę jedno-dniowych wycieczek. Można pojechać tam rowerem, pociągiem albo najszybciej samochodem. Ponieważ chcieliśmy odwiedzić każde z tych miejsc to wybraliśmy samochód ale pociąg też jest opcją.
Keukenhof – plantacja tulipanów. Każdemu Holandia kojarzy się z tymi kolorowymi kwiatami. Niestety najlepiej tulipany oglądać od połowy kwietnia do połowy maja. Tak więc my się spóźniliśmy i wszystkie tulipany zostały już zerwane. Nawet jeden się nie uchował. Tak, nadal pojechaliśmy pod park Keukenhof, żeby przekonać się czy naprawdę wszystko zebrali. Darek też się cieszył, że może zrobić troszkę kilometrów nowym samochodzikiem i wypróbować go na autostradach.
Zanim jednak przejdziemy do następnych wycieczek to pozwolę Darkowi dorzucić parę słów odnośnie tego wypasionego samochodziku.
"Jeśli chodzi o wypożyczalnie samochodów to mamy wiele możliwości. Mamy Hertz, Budget, Avis..... i wiele innych lokalnych. Ja wybrałem Sixt. Dlaczego? Do końca nie wiem. Zacząłem od nich wypożyczać i tak jakoś zostało. Mam u nich złoty status i zaczęli mi dawać fajne fury w dobrej cenie. Sixt ma to do siebie, że z reguły ma nowe samochody i raczej dostajesz co chcesz. W Kanadzie chciałem „autobus” i dostałem. Chevrolet Suburban pomieścił nas wszystkich.
Jak w Amsterdamie przyszedłem do wypożyczalni i pan mi powiedział, że moja Kia na mnie czeka, ale...... no właśnie było ale.......Jestem złotym chłopakiem, więc mogę mieć za €20 więcej znacznie lepszy samochód. Wyjechaliśmy BMW 530e. Wow..... to jest naprawdę fajny samochód. Hybryd. Elektryczny + paliwo. Na autostradach jak poszedł pedał gazu do podłogi to wgniatało do siedzenia na maksa. W mieście się trochę bałem w tych ciasnych uliczkach, ale poza miastem byłem królem dróg. Nie wiem gdzie ja miałem oczy jak 6 miesięcy temu kupowałem Subaru. Ale z drugiej strony ta zabawka jest dwa razy droższa. Natomiast jest warta każdego dukata jakiego się na nią wyda.”
Haarlem – wszystkim Harlem kojarzy się z dzielnicą na Manhattanie. Prawda jest taka, że Manhattańska nazwa Harlem wzieła się właśnie od Holenderskiego miasteczka Haarlem. Jednymi z pierwszych osadników na Manhattanie byli właśnie Holendrzy i to oni na pamiątkę Haarlemu nazwali tak górny obszar wyspy Manhattan. Pomimo, iż Nowojorski Harlem przeżywa teraz odrodzenie to jednak dużo mu brakuje do klimatycznego miasteczka jakim jest holenderski Haarlem.
My pojechaliśmy tam głównie, żeby zobaczyć młyn w środku miasta – no i fajny nie? Zdziwiła nas jednak ilość restauracji i stolików na chodniku...widać, że spodziewają się na duży napływ turystów w ciągu dnia. Po raz kolejny byliśmy wdzięczni, że mamy własne autko i nie musimy zwiedzać z całą wycieczką. No i przede wszystkim, że udało nam się tam wcześnie zajechać – przed wszystkimi autokarami z turystami.
Zaanse Schans – koniecznie trzeba to zobaczyć. Jeśli musisz wybrać tylko jedną wycieczkę to wybierz właśnie rejon Zaan. Jest to dość specyficzna część Holandii. Przez lata obszar ten był nie do końca miejski ani też nie rolny. Dzięki wprowadzeniu udoskonaleń do rolnictwa rejon ten przekształcił się w coś pomiędzy rolnictwem a przemysłem.
W XVII i XVIII wieku dzięki potężnej ilości młynów, rejon ten cieszył się międzynarodową sławą. W XIX wieku rejon się drastycznie przekształcił i zbudowane zostały fabryki zasilane głównie parą wodną. Bliskość wody, wybudowany w XX wieku kanał z Morzem Północnym, oraz sieć linii kolejowych sprawiły, że rejon ten rozrósł się jeszcze bardziej i powstawało coraz więcej fabryk, zwłaszcza produkujących jedzenie.
My zwiedzanie rejonu rozpoczęliśmy od muzeum. W sumie to można pomyśleć, że wszystko tu jest muzeum – po części tak jest. Zaanse Schans jest bardziej skansenem ale też działającą osadą. Na stosunkowo nie wielkim terenie znajduje się muzeum gdzie można poznać historię tego rejonu, muzeum fabryki czekolady, gdzie przez gry interaktywne możesz się poczuć jak na linii produkcyjnej, małe domki w których nadal mieszkają ludzie, no i oczywiście wiatraki. Tak więc do zwiedzania jest wiele, chodzi się przyjemnie a dla fotografów jest tam raj na ziemi.
Po odwiedzeniu muzeum rejonu i muzeum czekolady ruszyliśmy prosto do młynów. Wiedzieliśmy już, że do młynów można wchodzić ale nie sądziliśmy, że te młyny dalej funkcjonują. Szok był na maks jak weszliśmy do młyna a tam akurat wyrabiali musztardę. Zresztą sami zobaczcie.
Młyn musztardowy był już przerobiony na sklep i zamiast zwiedzać młyn zwiedziliśmy sklep i wyszliśmy z zaopatrzeniem musztard. Po młynie musztardowym poszliśmy do wiatraka De Zoeker. Tu to była inna bajka. Ten młyn można było zwiedzać na całego. I tak wyszliśmy po drabinach i mogliśmy z zobaczyć cały mechanizm który wprowadza wiatrak w ruch.
Mogliśmy też wyjść na taras...i tu kolejna niespodzianka. Byliśmy tak blisko śmigieł, że jak wyszliśmy to myśleliśmy, że nas coś w głowę uderzy. Oczywiście tam gdzie śmigają łopaty wiatraka to ludziom nie można wchodzić ale i tak byliśmy wystarczająco blisko, żeby zrobiło to na nas wrażenie.
Młyn De Zoeker wybudowano w 1672 roku. Produkuje on olej z orzechów. Prawda jest taka, że wiatrak ten powstał pierwotnie w Zaandijk. Dopiero w 1968 przeniesiono go z Zaandijk do Zaanse Schans i podarowano lokalnej społeczności. Dziś jest atrakcją turystyczną ale nadal wedle tradycji produkuje olej z orzechów. Nie jest to łatwy proces i byliśmy pod wielkim wrażeniem jak te wszystkie przekładnie, zapadki i inne dźwignie, sterowane wiatrem potrafią sprawić, że z orzechów wyciska się olej.
W Zaanse Schans można spędzić godziny. Co jakiś czas w domkach można podziwiać pracę lokalnych rzemieślników. My postanowiliśmy odwiedzić zegarmistrza. A właściwie to tylko jego pracownię. Pracownia, pracownią ale kolekcja zegarów, to dopiero było coś. W domu jakbym takie miała to bym dostała bzika bo non-stop coś tyka albo kukułkuje (wg. Darka kukułkuje....), no tak nie zawsze są to kukułki, czasem była to melodia, specyficzne bicie czy inne odgłosy. Jednym słowem te zegary żyły i chciały z nami porozmawiać.
Po zegarmistrzu poszliśmy do szewca ale on miały tylko buty dla Troli więc poszliśmy dalej. Zaanse Schans nas zauroczyło. Byliśmy pod wrażeniem wiatraków, ale też mini miasteczka jakie tu powstało.
Będąc w Zaanse Schans byliśmy bardzo blisko Zaandam. Samo miasteczko jak to miasteczko. Dużo sklepów, kawiarni i ludzi. Ale jedną rzecz ma unikatową, architekturę. Szczególnie znany jest hotel Inntel Hotels. Budynek hotelu wygląda jakby ktoś poukładał masę małych domków jeden na drugim. Fajne, nie?
I tak zszedł nam cały dzień na zwiedzaniu okolicy Amsterdamu. Ciężko powiedzieć, że zwiedziliśmy Holandię ale przekonaliśmy się, że istnieje dużo więcej poza Amsterdamem. My jednak wróciliśmy do miasta i zaczęliśmy się z nim żegnać... Zaczęliśmy od pożegnalnej kolacji... Ja to tam skromnie tylko jakiś makaron zjadłam...natomiast Darek....
To, że lubię steaki to chyba powszechnie wiadomo. Gdyby było mnie na nie stać i częste jedzenie czerwonego mięsa nie wpływało negatywnie na zdrowie to pewnie bym jadł je codziennie. Jedna porcja dobrego steaku kosztuje minimum $50-60 i to nie ma znaczenia w jakim kraju przebywamy. Mowa tu oczywiście o japońskim Kobe beef, amerykańskich dry-aged beef, kanadyjskich Bizonach czy argentyńskich krowach co bezstresowo „zwiedzają” Patagonię.
Spacerując ulicami Amsterdamu „przypadkowo” natknęliśmy się na Toro Dorado. Restauracja specjalizuje się w najlepszych mięsach z całego świata. Nie było innego wyjścia jak wstąpić na chwilkę i wrzucić coś na ruszt. Wszystkie z wyżej wymienionych mięs już jadłem, więc byłem zaskoczony, że mieli coś innego, czego jeszcze nie jadłem. W menu znalazłem krówkę ze Szkocji. Pełna nazwa tej wołowiny to Mather’s Black Gold. Krówki te pasą się beztrosko na obszernych pastwiskach w północno-wschodniej Szkocji. Nie każda krowa się załapie do tej elity. Musi mieć papiery, rodowód i udowodnić, że całe życie pasła się na najlepszych pastwiskach. Krówki z emigracji niestety się nie załapią. Coś jak świnki z Hiszpanii. Po uboju mięso jest przetrzymywane w specjalnych suchych chłodniach (z bryłami soli) przez minimum 28 dni w temperaturze w okolicy 0C. Powoduje to, że woda pomału wyparuje pozostawiając bardziej intensywny i delikatniejszy smak.
Podano steak na stół. Oczywiście do mięsa nie masz nic podane. Dobrze, że zamówiłem sobie dodatkowo szpinak. Pierwszy kąsek był z brzegu steaka, więc był za bardzo wypieczony. Dopiero następne były bardziej soczyste i czerwone. Pierwsze parę kawałków prawie połknąłem, tak były pyszne i rozpływały się w ustach. Niestety nie miałem wina do przepicia tylko piwo. Czerwone, wytrawne wino uzupełnia smak i czyści jamę ustną przed następnym kęsem. Ale byłem w Amsterdamie, więc tu się pije piwo.
Ilonka zadała mi pytanie, który steak jest najlepszy. Ciężko było odpowiedzieć. Wszystkie z wyżej wymienionych są pyszne, każdy ma troszkę inny smak i każdy szef kuchni inaczej je piecze. Jedno jest pewne, jak gdziekolwiek spotkam Mather’s Black Gold w menu to wyląduje na moim talerzu. Polecam!!!
No pyszne było, nie da się ukryć. Tak się najedliśmy, że spacerek był wymagany. Włóczyliśmy się po Amsterdamie, mieście które wraz ze zmierzchem budziło się do życia. A przecież to był środek tygodnia – im to jednak nie przeszkadza. Każdy wyszedł na zewnątrz i pił piwko nad kanałem. My też chcieliśmy się poczuć jak lokalni więc znaleźliśmy ławeczkę na moście Papiermolensluis wypiliśmy piwko patrząc się jak w kanałach toczy się życie.
Jutro już niestety czas wracać do domku. Wszystko co dobre szybko się kończy. I takim oto sposobem nasz długi weekend przemienił się w super wakacje. Wyjazd ten nas wiele nauczył - szczególnie jeśli chodzi o piwo. Już się nie mogę doczekać, kiedy w domu otworzę sobie belgijskie piwko i dzięki zdjęciom przeniosę się ponownie na most Papiermolensluis.
2018.05.29 Amsterdam, Holandia (dzień 5)
Dzisiaj dla odmiany będzie mniej o piwie a więcej o kulturze i sztuce... dziwne, nie?
Nasze wakacje dobiegają końca. Pora zakończyć naszą przygodę z Belgią i wrócić do Amsterdamu. Belgia nas wiele nauczyła jeśli chodzi o picie piwa. Odkryliśmy nowy świat, o którym wiedzieliśmy, że istnieje ale tak naprawdę nigdy nie doświadczyliśmy. Pomyślicie pewnie, eee tam... piwo to piwo.
Nie do końca. Mocne, dobrze wywarzane piwa belgijskie to całkiem inna bajka. Ale przecież obiecałam, że o piwie będzie mało.
Belgię, pożegnaliśmy śniadaniem nad kanałem i porannym spacerkiem. Około 9 rano, miasto dopiero budziło się do życia a studenci na rowerkach jechali na zajęcia. Ghent posiada największą sieć ścieżek rowerowych w całej Europie, ponad 400 km. Posiada też ponad 700 jedno-kierunkowych ulic po których rowerzyści mogą jechać pod prąd. W tym mieście znajduje się również pierwsza ulica, na której samochody są gośćmi i nie mogą wyprzedzać rowerzystów. Nie dziwne więc, że w mieście tak przyjaznym rowerzystom parking na rowery przy dworcu jest większy niż na samochody. Widuje się też ludzi, którzy mają składane rowery i zabierają je ze sobą do pociągów.
My też wsiedliśmy w pociąg. Co prawda bez roweru ale za to z plecakami. Niestety wszystkie szybkie pociągi Thalys, jadą do Amsterdamu tylko przez Brukselę lub Antwerp więc musieliśmy najpierw potłuc się w lokalnym pociągu zanim wsiedliśmy do expresu. Żeby było śmiesznie to myśmy po małych miasteczkach jeździli IC (inter-city) nie chcę wiedzieć jaki standard mają lokalne pociągi. IC mało przypominają pociągi relacji Kraków – Warszawa. One przypominają bardziej polskie poczciwe lokalne pociągi. Zero klimatyzacji, okna pootwierane, żeby było chłodniej ale za to głośno. Thalys to szybsze pociągi łączące duże miasta Europejskie. Nadal dużo im brakuje do Japońskiego standardu. Klima jest ale słaba. 300 km/h osiągają ale tylko na 10 minut bo potem muszą zwolnić, żeby przejechać przez stację itp. Ogólnie szału nie ma. Jedynym plusem jest rozkład jazdy. Jeżdżą one dość często i nawet w miarę punktualnie.
Podróż zajęła nam prawie 3h – troszkę długo ale jak się doliczy wszystkie tramwaje, przesiadki to jednak zejdzie. Ale warto było – naprawdę Gent (Ghent) i Bruges polecamy każdemu. W końcu dotarliśmy do Amsterdamu, zostały nam tu tylko jeszcze dwie noce a my jeszcze nie odwiedziliśmy żadnego muzeum. Amsterdam większości ludzi kojarzy się z muzeum Anne Frank albo Van Gogh'a. Anne Frank sobie odpuściliśmy. Muzeum jest sławne głownie wśród Amerykanów. W Stanach pamiętniki Anny Frank są lekturą obowiązkową. Oczywiście inne kraje Europy też znają te książki ale historie o drugiej wojnie światowej, ukrywaniu żydów itp. są tematem przewodnim wielu innych dzieł. Ja jakoś nie miałam ochoty na przeżywanie tragedii Drugiej Wojny Światowej po raz kolejny więc wybrałam muzeum Van Gogh'a.
Niestety w muzeum nie można robić zdjęć. Tylko miejscami udało nam się przemycić telefon i coś pstryknąć. Może i dobrze, że nie wolno bo by było jak z Louvre i Mona Lisą. W Paryżu każdy chce sobie zrobić selfie ze słynnym obrazem. Do tego stopnia, że jak wejdziesz do Louvre to masz strzałki kierujące cię prosto do obrazu. Tak jakby cała reszta była nie istotna. W muzeum Van Gogh'a na szczęście respektują artystę i jego dzieła i nie widziałam tłumów robiących sobie selfie.
Spodobała mi się idea muzeum dedykowanemu artyście. W muzeach jakich byłam wcześniej, zawsze były dzieła różnych artystów. W takich muzeach skupiasz się na rezultacie ale nie koniecznie poznajesz historię za każdym obrazem. W muzeum Van Gogh'a podobało mi się, że chodząc po piętrach i kolejnych salach uczyliśmy się o samym mistrzu. Mogliśmy wtedy lepiej zrozumieć jego obrazy, jego historię, jego życie.
Van Gogh był zdecydowaniem mistrzem. Tworzył w Holandii, Francji i Anglii. Był on bardzo zżyty ze swoim bratem, który był handlarzem obrazów. To właśnie syn brata stworzył muzeum dedykowane wujkowi i przekazał wiele dzieł sztuki jak i listów. Dzięki tym listom możliwe było odtworzenie, życia artysty ale przede wszystkim emocji jakie nimi targały. Był on bowiem utalentowanym artystom, który wierzył, że sztuka potrafi odmienić świat. Vincent dążył cały czas do perfekcji i w pewnym momencie produkował co najmniej jeden obraz dziennie. Niestety ten szał twórczy doprowadził go do śmierci. Był on parę razy w szpitalu psychiatrycznym a w wieku 37 lat popełnił samobójstwo. Znany jest też fakt, że odciął on sobie ucho. Kolejny etap szaleństwa.
Muzeum ma dość dużą kolekcję dzieł Vincenta Van Gogh'a. Nadal wiele sławnych dzieł jest w Muzeum Sztuki w Nowym Jorku czy Londynie. Mi szczególnie podobało się połączenie historii życia artysty z obrazami. Dodatkowo mogliśmy zobaczyć wystawę Van Gogh i Japonia. Jest to wystawa łącząca obrazy słynnych Japońskich artystów i obrazów Van Gogh'a inspirowane Japońską kulturą.
Pogoda dziś z nami nie współpracowała. W muzeum deszcz nam nie przeszkadzał natomiast plany chodzenia między kanałami musieliśmy przełożyć na jutro. Tak więc biegiem przez deszcz pobiegliśmy do restauracji na kolację. My siedzieliśmy w ciepełku, zajadając się pysznościami i pijąc piwko – a za oknem, rowerzyści mknęli co sił w pedałach. Rowerki są fajne ale nie w deszczu. Tak czasem widzieliśmy kogoś z parasolem czy peleryną ale większość była w samych letnich ubraniach. Nie jest łatwo być zaskoczonym przez deszcz jak się ma ze sobą rower. My na szczęście roweru nie mieliśmy i mogliśmy wsiąść ubera do hotelu.
A w hotelu....nie, nie poszliśmy do hotelowego baru...my w lodówce mieliśmy coś specjalnego. Heritage 2015, Armagnac Oak Aged Ale. Piwo, które leżakowało w beczkach po armaniaku...pozwolę Darkowi, jako ekspertowi, wypowiedzieć się coś więcej na ten temat:
Tak jak Ilonka wcześniej pisała, browar Halve Maan produkuje też piwa które leżakują w beczkach. My kupiliśmy piwo, które leżakował w beczkach po Armaniaku. Butelka 0.7L, Alkohol 11%.
Ale było pyszne. Już zaraz po otwarciu i wlaniu do szklanki w powietrzu zaczął unosić się aromat dębu, brandy, wanilii....
Po pierwszym łyku miałem niebo w gębie! Co za cudowny, smak. Takie pełne, mocne, ciemne, trochę słodkie, czekoladowe.
Takie piwa pije się małymi łyczkami i długo. Butelka spokojnie wystarczy na 1-1.5 godziny i raczej drugiej w ten sam dzień nie powinno się otwierać. Po takim piwie inne piwa jak Heineken smakują jak woda. Idealne na zakończenie dnia!
2018.05.25 Amsterdam, Holandia (dzień 1)
JULES
-- okay so, tell me again about the hash bars?
VINCENT
Okay what d'you want to know?
JULES
Hash is legal there, right?
VINCENT
Yeah, it's legal, but is ain't a hundred percent legal.I mean you can't Walk into a restaurant, roll a joint, and start puffin' away. I mean they
Want you to smoke in your home or certain designated places.
JULES
Those are hash bars?
VINCENT
Yeah, it breaks down like this, okay: it's legal to buy it, it's legal to own
It and, if you're the proprietor of a hash bar, it's legal to sell it. It's
Legal to carry it, but that doesn't matter 'cause -- get a load of this,
Alright, -- if you get stopped by a cop in Amsterdam, it's illegal for them
To search you. I mean that's a right that the cops in Amsterdam don't have.
JULES
Oh, man -- I'm goin', that's all there is to it. I'm fuckin' goin'.
Niech podniesie rękę ten kto nie zna tego sławnego cytatu z Pulp Fiction. No to jak dokładnie jest z tym ziołem w Amsterdamie??? Coraz częściej marihuana jest legalna w różnych zakątkach świata. W USA w niektórych stanach można ją legalnie kupić, uprawiać i posiadać. Nas do Amsterdamu przyciągnęło jednak coś innego – a co? Nie zaskoczymy was – kolejna promocja linii lotniczych.
KLM tym razem rzucił bilety za $600. Do tego na długi weekend, aż grzechem byłoby nie skorzystać. Oboje z Darkiem już byliśmy w Amsterdamie ale nigdy razem i tylko na parę godzin. Tym razem mamy 7 dni i plan jest spędzić trochę czasu w Amsterdamie i odwiedzić Belgię.
Po 6h w samolocie, gdzie nie do końca pospaliśmy, jak tylko dotarliśmy do hotelu to padliśmy. Na szczęście nasz szósty zmysł obudził nas w samą porę i zdążyliśmy na rejs statkiem po kanałach. My wybraliśmy Leemstar i zdecydowanie polecamy rejs z nimi.
Troszkę na styk zdążyliśmy przez nasze spanie ale udało się i to najważniejsze. Wskoczyliśmy na pokład w ostatniej chwili i ruszyliśmy na wycieczkę po kanałach Amsterdamu. Leemstar ma bardzo fajną kameralną łódkę. Na łódce było tylko 12 ludzi plus kapitan. Kapitan całą drogę (1.5h) opowiadał nam o Amsterdamie. Jest on urodzonym Holendrem z Amsterdamu a jego rodzina od pokoleń pływa po kanałach. Jak to mówił jak tylko zdobędziesz pozwolenie na łódkę to już jesteś ustawiony do końca życia. Pozostaje ci tylko pływać i cieszyć się życiem.
W Amsterdamie jest ponad 100 km kanałów, 90 wysepek i 1500 mostów, choć to zależy co zalicza się mostem bo tak naprawdę ilość podchodzi nawet pod pięć tysięcy. Kanały są nie tylko atrakcją turystyczną. Zostały one stworzone gównie z myślą o transporcie. Holendrzy chcieli pokazać światu, że nie tylko konie i nogi używane są do transportu ale po mieście można też się poruszać szybko i efektywnie po wodzie. Fakt faktem, Amsterdam nie miał za dużego wyboru i kanały muszą być. Miasto to jest bowiem położone poniżej poziomu morza. Cała gospodarka wodna kontrolowana jest zaporami. Wybudowali oni nawet wał ziemny który oddziela Markermeer od Morza Północnego.
Oczywiście najczęstsze pytanie które nasz przewodnik słyszy to: „Który coffee shop jest najlepszy?”. Jak to stwierdził, dla nas turystów nawet najgorszy będzie najlepszy. Coffee Shop to miejsce gdzie można kupić marihuana w postaci joint’a, ciasteczka czy każdej innej. Dawniej nie było Starbucks'ów czy innych miejsc gdzie można się napić kawy. Dlatego, żeby nie nazywać miejsca „drug place” nazwali je „coffee shop”. Tak naprawdę marihuana jest nie legalna w Holandii, ale jest tolerowana. Posiadanie 5g czy palenie nie jest jeszcze przestępstwem tylko własnym użytkiem. W Holandii mają dwa całkiem fajne podejścia do życia. Po pierwsze każdy jest odpowiedzialny za swoje zdrowie więc de facto rób co chcesz. A po drugie Holendrzy uważają, że jak coś jest upublicznione to więcej ludzi jest uświadomiona o wszystkich wadach i zaletach. Tak samo mają z prostytucją w sławetnym „red light district”.
Do Red Light District poszliśmy wieczorem po statku. Jest to dzielnica znana z panienek w okienkach, dosłownie i przenośni. W Red Light District każdy budynek ma zaszklony balkon albo coś w stylu wystawki. Na wystawce stoi panienka w bieliźnie i pokazuje swoje wdzięki. Jeśli jakiemuś Panu spodoba się dana dziewczyna to puka i zostaje wpuszczony do środka. Zasłony wtedy są zamykane i co dzieje się w środku to już sami możecie dopowiedzieć...
Niestety fotografowanie jest zabronione – całkowicie zrozumiałe. Drugim minusem jest ilość ludzi. Wiadomo jest to atrakcja turystyczna i w pewnym sensie unikatowe przeżycie. Męska część szczególnie się cieszy, że może sobie za darmo pooglądać. Darek stwierdził, że takie wystawy „sklepowe” może oglądać cały dzień. Nie są to plastikowe kukły tylko ładne dziewczyny, które profesjonalnie wykonują swoją pracę. Jakby takie wystawy były w Saks’ie czy Macy’s to byłby tam codziennie.
Rowery – no tak historia o Amsterdamie byłaby nie kompletna gdyby nie rowery. Jest ich tu masa. Jeśli myślisz, że możesz sobie wyobrazić dużą ilość rowerów to pomnóż to przez 100 i może będzie to równe ilości rowerów na jednym kilometrze kwadratowym.
Parkingi na rowery są wszędzie. Rowery są wszędzie, trasy rowerowe są wszędzie ale co ważniejsze. Pieszy musi przepuścić rower. Tak więc rower, pieszy a na końcu samochód. Taka jest kolej rzeczy.
Ja oczywiście o mało nie zostałam przejechana przez rower, ale skończyło się tylko na wiązance po holendersku od lokalnego rowerzysty. Nie wiem co powiedział ale w jego głowie pewnie to brzmiało „k.... p.... turysta mi wchodzi pod koła”. No tak będąc w Amsterdamie musisz mieć oczy wokół głowy i uważać na rowery. I tu znów zacytuję Darka: łatwiej jest przejść pięcio-pasmową autostradę w Kalifornii niż ścieżkę dla rowerów w Amsterdamie.
Z rowerami oczywiście jest pełno historii. Trochę zrozumiałe, że im brzydszy i starszy rower tym lepiej – przynajmniej nikt Ci nie ukradnie. Problem jednak pojawia się ze znalezieniem roweru. Parkujesz go a potem inni cię zastawiają i po czasie, kiedy chcesz go odebrać jest wielkie upsss.... gdzie jest mój rower. Gorzej jak twój rower jest blisko kanału – o to w sumie nie jest trudno – bo trzeba uważać, żeby nie wpadł do wody. Kanał z reguły jest głęboki na 2.5m w rzeczywistości jest to zazwyczaj 1.5 metra bo 0.5 metra to są rowery. Amsterdamczycy nie drenują za bardzo kanałów ze względu na koszty więc rowery się tam kumulowały przez lata. Teraz jest prawo, że rocznie muszą wyciągnąć 15 tys rowerów z kanałów i podobno wcale to nie jest trudne – normę można wyrobić w pierwszych miesiącach.
Płynąc tak po kanałach zaskoczyła nas ilość domów na wodzie. Jest to dość popularne w Amsterdamie i drogie. Z jednej strony można się zastanowić – ale dlaczego? Przecież chyba lepiej mieszkać w domu niż na jakiejś barce na wodzie. Prawda jest taka, że niektóre te domy są całkiem fajnie wykończone. Bardziej przypominają domki na obrzeżach miast. Tak więc masz komfort własnego domu, który położony jest w centrum miasta. Ciekawe rozwiązanie. Potem spacerując po mieście widzieliśmy ich jeszcze więcej. Czasem całe kanały. Chyba łódki turystyczne nie mają tam prawa wjazdu, żeby nie zakłócać spokoju mieszkańców. Za to każdy domek miał swoją osobistą małą motorówkę żeby łatwo się przemieszczać.
Rejs statkiem był bardzo relaksujący i nawet jakiś nieznajomy Amerykanin poczęstował nas piwem. O Stanach różnie się mówi i o podróżujących amerykanach też jest dużo dowcipów ale co można im przyznać to fakt, że alkoholem zazwyczaj się podzielą. Darek jest taki sam – jak tylko ma się czym podzielić.
Po rejsie statku poszliśmy wreszcie coś zjeść. Nasz ostatni posiłek był w samolocie jak wylatywaliśmy ze Stanów. Postanowiliśmy pójść do Food Hall. Jest on troszkę na obrzeżach centrum ale nadal jest to tylko 15 minut na nogach. W Food Hall jest dużo stanowisk z jedzeniem więc można wybrać na co tylko ma się ochotę. Od szynki iberyjskiej po hot-dogi. My skusiliśmy się na kebaba, hot doga i małe tapas. Takie markety są najlepsze, żeby tak tylko wejść i spróbować różnych przysmaków. Czegoś takiego brakuje nam w NY – albo przynajmniej jeszcze nie odkryliśmy.
Pojedzeni wróciliśmy do centrum. Zaglądnęliśmy do baru na piwo z krasnalem, które było wstęp do belgijskich piw, odwiedziliśmy Red Light District i poszwendaliśmy się po mostach. Oczywiście jet lag nas dopadł więc o północy jak kopciuszek wróciliśmy do hotelu. Na szczęście do Amsterdamu jeszcze wrócimy na koniec naszej wycieczki.