Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.12.28 Death Valley, CA (dzień 4)
Ostatni (czwarty) dzień naszej wyprawy też cały spędziliśmy w dolinie śmierci. Samolot mamy dopiero wieczorem z Vegas, więc chcemy wykorzystać każdą chwilę w tej pięknej krainie.
Była już depresja i potężne pokłady soli, był już hike na najwyższy czyt, wulkany, kaktusy, wyschnięte jeziora, dzisiaj pora na kaniony, wydmy i opuszczone miasteczka, zwane ghost town.
Park ma dziesiątki a może i nawet setki kanionów. Wiele z nich jest położonych w odległych górach i żeby się do nich dostać to albo trzeba mieć fajny samochodzik 4x4, albo dłuuuugo iść na nogach. Oczywiście każdy kanion to godziny na jego odkrywanie, a my niestety nie przyjechaliśmy tutaj na miesiąc (a szkoda), więc wybraliśmy dwa. Titus kanion i Mosaic kanion.
Titus kanion jest bardzo specyficzny. Cały można przejechać samochodem. Jego długość to prawie 20 mil. Przez jego dno przebiega off-road "droga", która jest miejscami tak kręta i wąska że można tylko jechać w jednym kierunku i nie wolno jechać z żadnymi przyczepami albo dużymi samochodami. Myślałem, że miejscami będę musiał składać lusterka, ale nawet się obyło bez tego.
Przed samym wjazdem na szutrową drogę Leadfield Rd jest ghost town, Rhyolite
Świetność miasteczka przypada na początek 20 wieku. Wtedy to, tutaj zostało odkryte złoto. W błyskawicznym tempie na pustyni tysiące poszukiwaczy złota osiedliło się. Miasteczko w ciagu dwóch lat urosło nawet do 5 tysięcy mieszkańców. Miało elektryczność, wodę, szkołę, szpital, drukarnie, operę, a nawet dom maklerski. Zbudowano też kolej. Oczywiście jak to w Nevadzie, otworzono tam ponad 50 saloonów, kasyna i domy publiczne.
Po paru latach złoto się skończyło, więc i miasteczko zaczęło upadać. W 1920 mieszkało tam już tylko 14 osób , w 1922 tylko jedna osoba, która umarła dwa lata później w wieku 92 lat. Przez dwa lata miała całe miasto dla siebie.
Opuszczamy "cywilizację" i jedziemy w góry. Wspinamy się po wertepach do góry aż do red pass (czerwonej przełęczy).
Ciekawą, pustynno-skalistą drogą wznieśliśmy się o 2000 stóp i wyjechaliśmy na czerwoną przełęcz, na wysokość 5250 ft. Dobrze, że jeszcze nie było śniegu, bo były odcinki które były bardzo wąskie i strome, a i też przepaście były konkretne. Było trochę samochodów na trasie. Nawet jeden pan przyjechał tutaj z Los Angeles swoim Lexusem SUV. Potem jak z nim rozmawiałem to mówił, że nawet było OK, choć miejscami by mu się przydał lepszy samochód.
Nam by było chyba szkoda jechać naszym samochodem w takie tereny, a i pewnie trochę bym się bał.
Na przełęczy można zostawić samochód i dalej się wspinać na nogach w góry. Nie ma szlaków, ale po śladach ludzi widać że wielu znalazło tu swoje ścieżki.
Nam oczywiście czas nie pozwalał na taką zabawę, więc zaczęliśmy pomału (bardzo pomału) zsuwać się parotonowym Fordem w dół, w kierunku Titus kanionu. Zaletą dużych silników jest to, że nawet taką krowę jaką jest nasz samochód pierwszy bieg utrzyma i hamulce używałem tylko wtedy jak się chciałem zatrzymać na zdjęcie, albo już było ostro w dół z dużymi kamieniami.
Zanim jednak wjechaliśmy w kanion dojechaliśmy do kolejnego wymarłego miasteczka. Leadfield ghost town. To miasteczko nie było aż tak duże jak poprzednie. Mieszkało tam maksymalnie 300 osób. Ludzie w większości mieszkali w namiotach i paru blaszanych chatkach. W 1927 roku złoto się skończyło więc i miasteczko też.
Od Leadfield ściany kanionu zaczęły się robić coraz to wyższe i stawało się coraz to węziej. Po kolejnych paru milach było już tak wąsko że słońce już nie docierało na dno.
Byliśmy już w kilku wąskich kanionach, ale nigdy nie samochodem. Trochę inne zwiedzanie. Można pokonać znacznie większe odległości. Tak jak pisałem, kanion ma prawie 20 mil długości. W ciągu jednego dnia było by to niemożliwe do zwiedzenia. Często były też szersze miejsca, gdzie można się było bezpiecznie zatrzymać, porobić zdjęcia, czy ponagrywać.
Po około godzinie naszym oczom ukazała się potężna polana, co oznaczało, że tutaj kanion się kończy. Był tam też parking, gdzie stało trochę samochodów, ale one niestety nie mogły wjechać z tej strony bo kanion jest jednokierunkowy.
Z parkingu w dół jakieś 3 mile i już dojechaliśmy do asfaltu. Jaka ulga, jak cicho, nic nie trzepie. Jednak po paru godzinach jazdy off-road asfalt to jest świetny wynalazek.
Nasz następny cel to Mosaic kanion.
Jakieś pół godzinki jazdy i już byliśmy u wrót kanionu. Kanion jest ogólnie dostępny i łatwy, więc niestety ludzi też było dużo. Wziął nazwę od formacji skalnych, które układają się w mozaikę. Samochód zaparkowaliśmy pod kanionem i ruszyliśmy.
Kanion nie jest długi, jakieś parę mil. Po około dwóch milach ma suchy wodospad który niestety nie da się przejść i trzeba zawracać. Chyba że ma się sprzęt do wspinaczki to można iść dalej. Myśmy oczywiście nie mieli sprzętu, więc wróciliśmy. Kanion ma wąskie i szerokie odcinki. Niektóre miejsca są tak wąskie, że można naraz dwóch ścian rękami dotykać. Wcześniej wyczytaliśmy, że można wracać górami. Tak też uczyniliśmy. Trochę musieliśmy się powspinać na ściany kanionu, ale było warto. Widoki były odlotowe. Widać było cały kanion i wydmy do których się udawaliśmy.
Tu już nie było nikogo. Całe góry nasze. Uwielbiamy to. Szybko granią przeszliśmy na parking i udaliśmy się na kolejną atrakcję, Mesquite Flat wydmy.
Mesquite Flat wydmy nie są największe w parku, ale są najbardziej popularne. Ich maksymalna wysokość to jakieś 100 stóp (30 metrów). Chcieliśmy pojechać na Eureka wydmy, ale niestety czasu nam brakło. Są bardzo oddalone na północ i trzeba jechać godzinami żeby tam się dostać. Ich wysokość dochodzi nawet do 680 stóp (ponad 200 metrów). Na nie oczywiście trzeba wyjść, a to już się robi wyprawa na cały dzień. Planujemy wrócić do tego raju, więc na 100% je odwiedzimy.
Mesquite Flat wydmy są wciąż potężne. Można godzinami je zwiedzać. Iść przed siebie w nieskończoność. Zgubić się raz czy dwa.
W lato raczej tu nie można chodzić. Temperatura powietrza dochodzi do 130F (55C), a piasek się nagrzewa do 160F (70C), można dostać lekkiego poparzenia. Pobiegaliśmy, porobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy do samochodu.
Wracając z parku do Vegas odwiedziliśmy jeszcze jedną atrakcję. Chyba jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Death Valley, Dante's view.
Samochodem po drodze asfaltowej można wyjechać na 5,476 stóp (1,669m). Ze szczytu jest przepiękny widok na całą dolinę i góry Panamint, gdzie znajduje się Telescope peak.
Miejsce szczególnie polecamy, łatwo można się do niego dostać, a widoki są powalające. Szczególnie jest polecane w godzinach rannych, kiedy słońce jest za plecami i super wszystko oświetla. Oczywiście z tego miejsca jest wiele ścieżek, które prowadzą na sąsiadujące górki, gdzie można podziwiać Dolinę Śmierci z innej perspektywy.
W tym miejscu kończy się nasza cztero-dniowa przygoda z Doliną Śmierci. Przepiękna, bardzo zróżnicowana kraina. Każdy, kto lubi naturę, lubi odkrywać nowe miejsca, na pewno znajdzie coś tutaj dla siebie. Myśmy byli tylko 4 dni w tym parku, stanowczo za mało, a i tak przejechaliśmy 1,200 mil (2,000km). Obszarowo jest to największy park w Stanach (poza Alaską). Ten park stanowczo pobija parki na Alasce systemem dróg. O wiele łatwiej można się po nim poruszać. Można dojechać do wybranego miejsca, a stamtąd już na nogach dalej go odkrywać. W Parkach na Alasce jednak musisz dużo miejsc odkrywać idąc na wielodniowe hiki. Ma to oczywiście swoje plusy, ale jeszcze więcej potrzebujesz czasu.
Dużo dróg to jednak drogi off-road gdzie podróżowanie zwykłym samochodem staje się mało atrakcyjne i niebezpieczne, a w większości przypadków po prostu niemożliwe. Napęd 4x4 z blokadami, wysokie zawieszenie, dobre, duże opony do jazdy po ostrych kamieniach to podstawa. Oczywiście mapy, GPS, ciepłe ubranie, woda i jedzenie też powinny znajdować się w samochodzie. W większości miejsc telefony komórkowe nie działają, a jednak samochód może się zepsuć. I jak już nikt dzisiaj nie pojedzie tą drogą żeby wezwać pomoc, to trzeba jakoś przenocować na tym odludziu, a noce mogą być zimne.
Widywaliśmy fajne samochody przygotowane do jazdy po tej krainie. Podniesione zawieszenie, potężne opony z grubym bieżnikiem, dwie takie same zapasowe, kanistry z paliwem na dachu....
Planujemy tutaj wrócić. Jeszcze wiele nie odkryliśmy, dużo zostało miejsc, które obowiązkowo są na naszej liście. Przez 4 dni można zobaczyć dużo, ale jak na tak duży obszar to dalej za mało. Myślimy że kolejnym razem tydzień powinien nam wystarczyć.
Oczywiście nie może to być w lato, tutaj jest za gorąco. Sezon na zwiedzanie Doliny Śmierci zaczyna się pod koniec października i trwa do kwietnia.
Przed przyjazdem tutaj słyszeliśmy, że Dolina Śmierci to także raj dla fotografów. Zdecydowanie potwierdzamy tą teorię, więc Ilonka latała w kółko z aparatem pstrykając setki zdjęć.
2015.12.27 Death Valley, CA (dzień 3)
Kolejny dzień w Dolinie Śmierci i kolejne nowe wrażenia. Tym razem głównym punktem programu jest Racetrack. Kolejna niesamowita płaszczyzna po której można chodzić i obserwować jak poruszają się kamienie. Żeby jednak tam dojechać konieczny jest samochód z napędem na 4 koła, cierpliwy kierowca który pokona 27 mil (43 km) wyboistą drogą bez asfaltu. No i czas bo aby dojechac do drogi off road trzeba pokonac ponad 85 mil (130 km) droga asfaltową. Ale jak się potem przekonaliśmy było warto.
Jak to bywa w fajnych parkach oczywiście po drodze jest wiele miejsc które są równie interesujące.
Nasz pierwszy przystanek był w miasteczku Furnace Creek. Miasteczko to jest położone w środku doliny i jest najniżej położonym miasteczkiem w Ameryce Północnej a może nawet na całej zachodniej półkuli. Jest to bardzo małe, totalnie turystyczne miasteczko, które zamieszkuje tylko 24 osoby (dane z 2010 roku). Oczywiście jest tam sklep, stacja benzynowa, restauracja, saloon no i oczywiście hotel dla turystów. Dobrze, że w Death Valley jednak jest trochę cywilizacji bo inaczej na jednym baku nie moglibyśmy dojechać do Racetrack ani w inne dalsze rejony doliny.
Tak więc po zatankowaniu do pełna ruszyliśmy na północ 57 mil do następnej atrakcji która pojawiła się na naszej drodze. W Death Valley atrakcje są na każdym kroku...tylko kroki trzeba tu robić duże bo park jest ogromny.
Ubehebe krater, (czyt. Yoo-bee-hee-bee) jest położony na północnym końcu gór Cottonwood. Krater ma pół mili szerokości (niecały kilometr) i od 500-777 ft (150-237 m) głębokości. Nie jest do końca pewne ile ma on lat. Jedni szacują, że powstał on nawet 7 tys lat temu, choć podobno nowsze badania dowodzą, że jest on młodszy i ma tylko 800 lat. Tak jak wspominaliśmy wcześniej Dolina Śmierci to raj dla geologów więc badania ciągle trwają.
Do krateru można zejść (500 ft w dół) co oczywiście zrobiliśmy. Schodzi się bardzo łatwo, bo po żwirku zjeżdżasz jak po piasku czy śniegu. Gorzej było z wyjściem kiedy to co drugi krok ześlizgujesz się w dół. Ale oczywiście warto. Nie ma to jak być na samym dole i poczuć jaki ogrom cię otacza.
Do tego miejsca jeszcze prowadziła droga asfaltowa. Ale od tego momentu zaczęła się zabawa. Zaraz przy kraterze skręca się na Racetrack, naszą najważniejszą atrakcję dzisiejszego dnia. Jak duży „krok” musimy zrobić tym razem? Tylko 27 mil....ale off-road.
Droga pomimo, że bardzo wyboista mijała nam dość przyjemnie bo widoki były powalające. Oczywiście tu to nas mijały już tylko normalne samochody, jeep, SUV i czasem jakiś pick-up....napęd na 4 koła i wysokie zawieszenie to podstawa. Gdzieś po ok. 10 milach pojawiła się kaktusolandia. Naszym oczom ukazał się las kaktusów. Było ich multum. Ja naliczyłam ogólnie 6 rodzajów ale tylko jedne rosły wysoko jak drzewa. Byliśmy w szoku, jak dużo ich tu jest i tak nagle, niespodziewanie tu wyrosły.
Kolejna atrakcja to Teakettle junction (skrzyżowanie Dzbanek na herbatę). Skrzyżowanie to łączy drogę do Racetrack Playa, Hunter Mountain i inne szlaki w góry. Legenda głosi, że wieki temu był to znak dla idących, że woda jest niedaleko. Teraz to tylko atrakcja turystyczna i ciekawa pamiątka. Dzbanki ludzie zostawiają na szczęście i pamiątkę, że tu dotarli Szkoda, że my nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie przywieźliśmy żadnego dzbanka.....napisalibyśmy: „Dziubdziuki tu były”.
Finally....godzinę jazdy od krateru, i 4.5h od opuszczenia hotelu wreszcie dotarliśmy do płaszczyzny Racetrack Playa. Dlaczego to miejsce jest takie ważne? Miejsce to jest bardzo unikatowe. Często znane jest jako miejsce ruszających się kamieni. Racetrack jest ogromnym wyschniętym dnem jeziora. Jego powierzchnia jest spękana i sucha przez większość czasu.
Jednak czasami pojawia się tu woda i ziemia staje się mokra. Do tego niskie temperatury (szczególnie nocą) sprawiają, że cała pokrywa jest dość śliska. Do tego dochodzi wiatr, który jest tak mocny, że potrafi przesuwać kamienie o wadze nawet ponad 100 funtów.
Po wyschnięciu, na ziemi zostaje ślad jaki zrobił kamień ruszany przez wiatr. Efekt jest do dziś małą tajemnicą ponieważ nikt nie był jeszcze w stanie nagrać jak kamień się przesuwa ale badania ziemi wskazują, że powyższa teoria jest prawdziwa.
Kolejna ogromna płaszczyzna po której można chodzić godzinami i co jakiś czas spotkać ciekawszy ślad czy kamień. My chodząc po wyschniętej powierzchni nie robiliśmy śladów ale widzieliśmy stare ludzkie ślady. Aktualnie miejsce to jest zamykane jak jest mokre bo ślady raz odbite zostają tam latami.
Moglibyśmy spędzić tu godziny ale niestety musieliśmy ograniczyć się tylko do 1h bo w zimie dzień jest krótszy a my chcieliśmy zdążyć jeszcze na jakiś ładny zachód słońca. Widok Racetrack jednak tak nas zahipnotyzował, że nie mogliśmy się oprzeć i nie zjeść lunchu w takiej scenerii.
No i w drogę. Wracaliśmy tą samą drogą ale nie myślcie, że tym razem było to nudne. Przed nami roztaczały się przepiękne widoki na dolinę i otaczające je góry. Pomimo, że już znaliśmy drogę to nadal nas zaskakiwała widokami i ciągle się zatrzymywaliśmy robić zdjęcia.
Zachód słońca złapaliśmy już na drodze asfaltowej. Niestety (a może i dobrze) nie dojechaliśmy w żaden punkt turystyczny aby podziwiać zachód słońca. Natomiast zatrzymaliśmy się po drodze i podziwialiśmy jak słońce malowało niebo. Niesamowite kolory, ogromne góry w około i nikogo w obrębie wzroku.
Widzieliśmy tylko przy drodze dwa puste zaparkowane samochody. Chyba ktoś tak zakochał się w tych górach, że po prostu poszedł przed siebie....tu nie ma szlaków....tu po prostu idziesz, odkrywasz i podążasz gdzie góry Cię wołają.
Dolina Śmierci nie idzie spać o zachodzie słońca. Jak już pisaliśmy wcześniej jest to najlepsze miejsce aby oglądać gwiazdy i chyba pierwsze gdzie widzieliśmy drogę mleczną. Tak, że nie do końca narzekaliśmy na krótki dzień bo mogliśmy podziwiać gwiazdy, piękną pełnię księżyca i dziękować za kolejny wspaniały dzień.
Dla nas był to kolejny cudowny dzień, pełen pięknych widoków, emocji i niesamowitych przeżyć. Niestety nie wszyscy mieli takie szczęście. Wracając do hotelu zatrzymaliśmy się bo zobaczyliśmy na poboczu samochód i ludzi wymachujących latarkami. Okazało się, że złapali gumę a na środku tej pustyni ciężko z zasięgiem. Zdziwiło nas na maksa, że ich Volvo s60 nie miało zapasowego kola. Niestety to prawda. Pomimo, że samochód z wypożyczalni to miał tylko zestaw do łatania który wystarczy Ci na parę kilometrów, Podwieźliśmy ich do miasteczka, gdzie jest zasięg i mamy nadzieję, że wszystko dobrze się skończyło.
2015.12.26 Death Valley, CA (dzień 2)
Dzisiejszy dzień był zupełnie inny niż wczorajszy. Z czym wam się kojarzy Dolina Śmierci??? Gorące klimaty, sucho i pustynnie. Do dzisiaj też tak nam się wydawało.
Dolina Śmierci to też wysokie góry sięgające powyżej 10000 feet, gdzie śnieg leży pół roku. Telescop Peak jest najwyższym szytem w tym parku i sięga 11,043 ft. (3,366m). Oczywiście to też był nasz cel dzisiejszego dnia. Szlaków jest pełno na wiele innych szczytów ale my chcieliśmy uderzyć na najwyższy. Mieliśmy co prawda plan zapasowy jakby na Teleskopie było za dużo śniegu.
Pobudka musiała być w środku nocy bo przecież ten park jest ogromny. Z hotelu na początek hiku jest 124 mile (200 km). Na szczęście większość drogi była asfaltowa, tylko ostatnie parę mil był off-road, ostro do góry po śniegu. Ale mając taki samochód, nie było żądnego problemu.
Ja jak i pewnie większość z was uważałem, że duże amerykańskie samochody to przerost formy nad treścią. Wypożyczyliśmy z Budget Forda F-150 XLT pickup-truck. Zdecydowałem się na to z paru powodów. Po pierwsze jeździliśmy po tych rejonach Jeep'em Cherokee, fajny samochód ale nie na off-road. Po drugie żadna wypożyczalnia nie gwarantuje samochodu z napędem na 4 koła z blokadami. Chyba, że wybierzesz pick-up. I powiem wam, jest tańszy niż full size SUV. Ford jest mocny, niezawodny, potężne koła, dużo miejsca no i paka na którą można wrzucić wszystko jak brudne buty po hiku...i śmierdzące skarpetki też.
Wiadomo, mieszkając w dużych miastach nie potrzebujesz takiego samochodu. Ale tutaj to zupełnie inna bajka. Na parkingach czujemy się jak lokalni, turyści nas zaczepiają i pytają o drogę. Pewnie pomyślicie, że ten silnik V8, pewnie ponad 4 litry dużo pali. Spalał nam prawie tyle co nasza Mazda, No chyba, że się bawisz off-road. Ale to już inna kwestia.
No ale wracając do hiku, to o 8:15 wyruszyliśmy z nadzieją zdobycia szczytu. Jest to długi hike, 14 mil (22.5 km) w obie strony i 3tys ft. do góry. Jest to bardzo dużo, zwłaszcza, że start jest z 8000 ft. A my oczywiście nie mieliśmy aklimatyzacji – wręcz przeciwnie, wczoraj chodziliśmy po depresji.
Wyruszając było dość zimno (ok. 20F /-6C) ale to nas nie martwiło. Martwił nas dość mocny wiatr. Miejmy nadzieję, że wschodzące słońce zmniejszy jego siłę. Pierwsze 2 mile i 1500 ft do góry szło się dość przyjemnie po zboczu grani. Większość czasu trasa jest nie zalesiona więc widoki na całą Dolinę Śmierci były fascynujące.
Czas szybko mijał i o 10 rano byliśmy na przełęczy gdzie ukazał się nasz cel. Śniegu dalej nie było dużo natomiast wiatr stawał się coraz mocniejszy, zwłaszcza na odkrytych terenach. Pozapinaliśmy nasze kurtki i wzięliśmy się do roboty. Niestety szlak schodził trochę w dół (ok. 300 ft.) fajnie się schodziło ale wiedzieliśmy, że będziemy musieli to wcześnie czy później nadrobić. Na tym odcinku wiatr był dość mocny więc walcząc z nim nie zwracaliśmy uwagi na utratę wysokości.
Ok. 11:30 podeszliśmy pod zbocze Telescop Peak. Na szczyt mieliśmy 1500 ft i 2-3 mil. Na tym etapie nasza woda już zamarzła pomimo że wydmuchiwaliśmy ją z rurek. Wszędzie do tej pory to zdawało egzamin czyli musiało być bardzo zimno. Do tego coraz to mocniejszy wiatr, na pewno nam nie pomagał. Ale my się dalej nie poddawaliśmy. Stromymi zig-zak'ami wspinaliśmy się do góry. Mimo, że mieliśmy zimowe buty i rękawice to czuliśmy, że długo w takich warunkach nie możemy przebywać a na pewno nie zatrzymywać się. Było już ponad 10 000 ft. czyli jednocześnie ubywało tlenu.
Nie mieliśmy za wiele czasu (mróz i wiatr,) ale szło się dość wolno. GPS nam pokazywał, że ciągle jeszcze dużo mamy. Miejscami nogi nam się plątały (na stromym zboczu) bo wiatr ciągle próbował nas przewrócić.
Wysokość 10 800 ft. - decyzja zespołu, WRACAMY. Wiem, zostało 200 ft do szczytu ale w tych warunkach to może być nawet ponad godzina w dwie strony. Nie wiemy jaka dokładnie była temperatura ale chyba nigdy nie byłem w tak silnym, mroźnym wietrze (windchill dochodził do minus kilkudziesięciu stopni C). Parę godzin później jak grzaliśmy się w samochodzie to aż czuliśmy pieczenie skóry. Ciekawe komu pierwszemu będzie schodzić skóra z twarzy. W samochodzie dziękowaliśmy sobie nawzajem za mądrą decyzję. Mądry jest ten kto zawróci a nie ten kto nie wróci., albo wróci z odmarzniętymi palcami i nosem.
Nie wiem czy będziemy wracać na ten szczyt, bo byliśmy prawie na szczycie, więc widoki są porównywalne. Ty należysz do szczytu tak długo jak z niego nie zejdziesz, a nie jak go tylko zdobędziesz. Oczywiście bardzo polecamy ten hike, przepiękne widoki, nie techniczny i dość łatwy pod warunkiem, że pogoda sprzyja. Jego nawet można robić w lato, pomimo że wtedy na dole jest 130F, to na górze powiewa przyjemny chłodek. Pamiętajcie 14 mil na tej wysokości to nie jest spacer w parku.
Nagrodą za ten hike była droga mleczna. Tak jak widzieliśmy gwiazdy dzisiaj to chyba nigdy nie widzieliśmy, aż było biało na niebie. Dolina Śmierci ma certyfikat czarnego nieba jako jedyny park w kontynentalnej części Stanów (nie licząc Alaski). Dziś już jesteśmy za bardzo zmęczeni ale jutro aparaty, kamery i statywy pójdą w ruch.
Taki dzień trzeba zakończyć w Steakhousie. Dobre mięsko i pyszne wino....mam nadzieję, że na tej pustyni coś najdziemy bo polować już nie mamy siły.
2015.12.25 Death Valley, CA (dzień 1)
Dolina Śmierci (Death Valley) jest doliną położoną we wschodniej Kalifornii i w małej części w zachodniej Nevadzie. Obszar ten jest najniższy, najsuchszy i najcieplejszym rejonem w Północnej Ameryce. W dolinie tej znajduje się oczywiście Park Narodowy, który jest największym Parkiem Narodowym w „lower 48” (w USA z pominięciem Alaski). A myśmy jeszcze go porządnie nie zwiedzili. Raz parę lat temu przejeżdżaliśmy przez niego ale teraz chcieliśmy go naprawdę odkryć.
Tak więc bez większego zastanowienia wybraliśmy Dolinę Śmierci jako nasz kolejny cel podróży. I muszę przyznać, że jestem zaskoczona jak wiele jest tu ludzi pomimo że park ten nie należy do najbardziej popularnych.
Geologiczna historia parku jest bardzo złożona, sięga aż 1.7 miliarda lat wstecz i trwa cały czas.. Geologowie z całego świata, zjeżdżają się tutaj w celu badania naszej planety. Wszystko mają podane jak na tacy.
Park leży na granicy dwóch płyt tektonicznych, z których jedna zaczęła nachodzić na drugą. Tak powstało pasmo górskie Panamint, w zahodniej części parku. Dawniej było tutaj ciepłe morze, więc góry Panamint odgrodziły to morze od reszty, tworząc gigantyczne jezioro. Klimat był (dalej jest) bardzo suchy, więc jezioro wyparowało zostawiając wielkie pokłady soli. Po drodze jeszcze było wiele wulkanów i innych geologicznych wydarzeń.
Dolina Śmierci jest chyba najbardziej słynna z Badwater Basin czyli z największej depresji w Ameryce Północnej (-282 ft /-86m). Tak więc miejsce to postanowiliśmy odwiedzić w pierwszy dzień. Nie myślcie jednak, że Death Valley to tylko depresja. Są tu również przepiękne góry sięgające nawet 11043 ft (3366 m), Telescope Peak. Patrząc na ten szczyt z -282 ft czujesz się jakbyś był w base camp i patrzył na Mt. Everest (podobne różnice wysokości), ciekawe....
Jadąc z Pahrump (gdzie mamy hotel) do Badwater Basin zatrzymaliśmy się po drodze w paru ciekawych miejscach. Pierwsze to Zabriskie Point. Roztacza się stamtąd niesamowity widok na osady skalne powstałe w wyniku wysuszenia jeziora Furnace. Jezioro to znikło 5 mln. lat temu, długo przed tym jak w ogóle Dolina Śmierci została stworzona.
Ciekawa jest jednak nazwa tego punktu. Czy Zabriskie nie brzmi wam jak coś z polskiego??? I macie rację. Zabriskie to jest nazwisko vice-prezydenta firmy Pacific Cost Borax, która była amerykańską kopalnią założoną w 1890 roku. Firma ta wkopywała i przewoziła duże ilości boraksu między innymi w Death Valley. A co do tego ma Polska? No więc Pan Zabriskie był potomkiem Polskiego szlachcica Albrychta Zaborowskiego. Polacy są wszędzie.
Miejsce to jest również bardzo popularne w pop-kulturze. Wiele piosenek nawiązuje do tego miejsca jak również wiele filmów szczególnie o Marsie było tu nakręconych. Jakoś mnie to nie dziwi bo miejsce naprawdę wygląda jak z kosmosu.
Następnie postanowiliśmy zagrać z diabełkiem w golfa i pojechaliśmy na Devils Golf Course. Jest to niesamowity obszar stworzony przez erozje (wiatr i wodę) solnych skał. Skały te są tak niesamowicie poszarpane, że tylko diabeł mógłby tam grać w golfa.
Skałki te są tak ostre, że lekkie dotkniecie ręką od razu przebija skórę. Chodząc po nich sól skrzypi a but mocno trzyma się ostrych krawędzi. Prawie jakbyś chodził w rakach po lodowcu.
W końcu przyszedł czas na atrakcję dnia. Depresja Badwater Basin. Jest to niesamowity krajobraz. Płaszczyzna ciągnąca się kilometrami, pokryta płatami soli. Miejsce zdecydowanie niesamowite i można się poczuć jak nie na naszej planecie.
Oczywiści jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach, w większości przypadków możesz chodzić gdzie chcesz. Tak więc szybko z Darkiem postanowiliśmy przejść się na drugi koniec aby odejść od ludzi, sprawdzić jak zmienia się krajobraz a przede wszystkim poczuć się jak na środku niczego.
Niesamowite jak człowiek się staje mały w porównaniu z ogromem rzeczy, które natura stworzyła. Pokłady solne „żyją” i ciągle się powiększają a płaty zmieniają kształty. Gdzie nie sięgniesz wzrokiem jest biało...nie ma to jak White Christmas. Od czasu do czasu po ulewnych deszczach tworzą się tam jeziora ale zazwyczaj szybko wysychają. Badwater Basin czerpie sól z systemu drenażowego całej doliny. System ten ma ponad 9000 mil kwadratowych, to jest więcej niż powierzchnia stanu New Hempshire.
Ciężko jest opisać to miejsce słowami. Tu jest tak piękne i unikatowo, że każdy powinien tu być. Ale nie jak większość turystów, którzy tylko dochodzą do początku, pstrykają zdjęcie i wracają. Prawdziwe wrażenia pojawiają się jak stoisz tam na środku, otoczony solą i górami i nie ma nic poza tym. Tylko płaszczyzna, tak idealnie równa że aż widać krzywiznę Ziemi.
Kojocik??? A co ty tutaj robisz??? Po hike w Badwater (ok. 5 mil) pojechaliśmy dalej główną drogą aby potem wrócić mniej uczęszczaną , off-road drogą West Side Road. No i tak jedziemy, podziwiamy widoki a tu nagle na naszej drodze pojawiają się kojoty. Muszę przyznać, że troszkę mnie zaskoczyło, że nie bały się auta ani ludzi. Zamarły w oczekiwaniu co się stanie ale nie uciekały. Hmmm....mam nadzieję, że jutro ich nie spotkamy w górach.
Poza kojotami oczywiście było dużo kruków i innych ptaków. No i tak nam minął dzień. Niestety dni są teraz krótkie więc w miarę szybko wróciliśmy do hotelu. Jutro planujemy zdobyć Telescop Peak (najwyższy szczyt w Death Valley). Trzymajcie kciuki.
2015.11.14 Giant - Adirondacks, NY
Oficjalnie sezon zimowy hików został rozpoczęty. Rozpoczęliśmy go hikiem na Giant, 4627 ft. Jest to dwunasty co do wysokości szczyt w stanie Nowy Jork.
Na Giant można wyjść paroma szlakami. Myśmy wybrali najkrótszy (Giant Ridge), ale za to najbardziej stromy, 3 mile – 3000 ft. do góry. Nie są to może powalające liczby ale biorąc pod uwagę, że większość trasy była oblodzona to szlak był dość trudny.
Tylko 4h samochodem i w okolicach 10 rano byliśmy już w Adirondack a o 10:30 rozpoczęliśmy podejście do góry.
Pomimo, że na dole nie było śniegu to i tak zapakowaliśmy raczki do plecaków i po stromym liściastym zboczu zaczęliśmy się wspinać.
Na parkingu było dużo samochodów więc wiedzieliśmy, że na trasie będzie dużo ludzi więc szlak powinien być przetarty. I tak też było. Po około godzinie czyli 1000 ft wyżej zaczął pojawiać się śnieg i oblodzone kamienie. Opłacało się nieść raczki bo stały się koniecznością. Nie mam pazurów jak niedźwiedź.
Mijając parę grup, rozmawiając z górołazami, minęła kolejna godzina jak i wysokość zmieniła się o kolejne 1000 ft. Tu już była prawie zima, więcej śniegu na drzewach i ziemi, no i oczywiście więcej lodu.
Często trasa szła niezalesionymi graniami, dzięki czemu widoki były powalające ale i wiatr dokuczał coraz bardziej. Giant leży w Adirondack High Peaks (wysokie szczyty) ale jest troszkę z boku więc po drodze mogliśmy podziwiać panoramę i najwyższe szczyty tego regionu.
10-15 minut przed szczytem nachylenie trasy było tak duże i w dodatku oblodzone, że nawet raczki miały problemy z utrzymaniem się. Na szczęście w najtrudniejszym odcinku, ktoś dla ułatwienia zamontował linę, która ułatwiła nam wyjście.
Po 3,5h osiągnęliśmy szczyt na którym niestety nie mogliśmy mieć przerwy na lunch bo był silny, mocny wiatr. Do tego widoczność była zerowa, ze względu na chmury.
Zaraz pod szczytem zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i ruszyliśmy w dół w kierunku parkingu.
Po wyjściu z chmur widzieliśmy góry pięknie oświetlone przez zachodzące słońce.
Zdziwiliśmy się, że po drodze minęliśmy parę osób które pomimo, że było ok. 3 popołudniu oni szli dopiero na górę. Schodzenie po tym lodzie po ciemku chyba nie jest łatwe a na pewno nie jest bezpieczne.
Nam też się nie udało zejść za dnia i ostatnie 15 minut pokonaliśmy z lampkami na czołach. Ale jak to Ilonka mówi, dobry hike albo zaczyna albo kończy się z lampkami. A bardzo dobry hike zaczyna i kończy się z lampkami.
Był to bardzo fajny, krótki hike. Szczególnie polecamy go latem gdzie jest łatwiej a widoczność jest dużo lepsza. Dopełnieniem hiku jak zwykle jest pyszna kolacja. Tym razem w restauracji milion gwiazdkowej nad jeziorem Chapel serwowano przepyszne hamburgery.
2015.11.01-03 Aosta, Włochy (dzień 3)
Hotel HB Aosta znajduje się w samym centrum miasta. Nawet dojazd do niego był utrudniony. Musieliśmy jechać uliczkami gdzie były znaki zakazu ruchu i jakieś napisy po włosku pod nimi. Ludzi było na ulicy jak w Zakopanem na Krupówkach.
Udało się. Nie przejeżdżając nikogo dojechaliśmy do hotelowego parkingu. "Uwielbiam" prowadzić po wąskich uliczkach starych, europejskich miast, a zwłaszcza parkować, gdzie wszystko robisz na grubość lakieru.
Jak to zwykle na wakacjach, na nic nie ma czasu, więc nawet się nie rozpakowując uderzyliśmy na miasto. Ilonka się przygotowała do tego wyjazdu (jak zwykle) i miała cały spis pubów, barów i restauracji w Aosta. Na start wybraliśmy restauracje Aldente ristorante, która słynie z tradycyjnej kuchni włoskiej.
Świetna knajpka, pyszne jedzenie i bardzo bogata lista win. My staramy się nie chodzić po restauracjach dla turystów (masowa produkcja jedzenia i wysokie ceny), więc oczywiście nie mieli menu po angielsku. Kelner widząc jak próbujemy używać aplikacji Google Translate na naszych telefonach, zaczął się śmiać i powiedział: schowajcie to, ja mówię po angielsku.
Mówił dobrze. Trochę nas to zdziwiło, bo poza hotelami i miejscami turystycznymi ich znajomość angielskiego jest bardzo słaba.
Poleciały włoskie przystawki, główne dania, wina (Amarone), no i oczywiście słynne włoskie desery (Tiramisu i Panna Cotta). Na koniec zgasili światła, podali kolejne Tiramisu z palącą się świeczką i zaczęli śpiewać po włosku sto lat, sto lat......... Teraz już wiecie dlaczego wybieramy lokalne knajpki.
Ja myślę, że Ilonka i Siostra maczały w tym palce (już im nigdy nie powiem kiedy mam urodziny), ale było tak przyjemnie, że im wybaczam, zwłaszcza, że na koniec piłem chyba jednego z najlepszych koniaków jaki produkują.
Kelner zobaczył listę barów jaką Ilonka przygotowała i powiedział: Dobra robota. Specjalnie polecił nam jeden z nich i powiedział, że tam powinno wam się podobać. Tak więc udaliśmy się do Gecko Baru. Bar był OK. nie był jakiś WOW. Ale z tego co później się dowiedzieliśmy, dużo barów mają teraz zamkniętych. W październiku i listopadzie nie ma sezonu. Włosi pewnie zamykają bary i wyjeżdżają na wakacje.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się i........ minęła północ, więc przyszedł czas na........... zwiedzanie miasta nocą.
Chodziliśmy pustymi ulicami, robiąc zdjęcia, oglądając zabytki ładnie oświetlone i podpatrywaliśmy jak to piękne, alpejskie miasto zasypia. Na bezchmurnym niebie księżyc mocno świecił, a jego promienie odbijały się od otaczających nas gór. Było jak w bajce......
Wyznając zasadę, że na dobrych wakacjach mało się śpi, to o ósmej rano byliśmy już w samochodzie, po śniadaniu, „wyspani” i gotowi w drogę na jedną z wyższych przełęczy w Aplach, Great St Bernard, 2469 metrów. Na przełęczy jest granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią. Jest to też najniższe miejsce między dwoma najwyższymi szczytami w Alpach, Mont Blanc i Monte Rosa. Dziewczyny miały rację, urodziny tylko w dwóch krajach? To stanowczo za mało, minimum trzy.
Oczywiście nie jechałem tam tylko po to żeby stanąć na szwajcarskiej ziemi. Droga na tę przełęcz wiedzie przepięknymi alpejskimi halami, gdzie widoki zapierają dech w piersiach. Z Aosta jedzie się tam jakąś godzinę, cały czas do góry, przez około 30km. Początek drogi jest wspólny z główną drogą tranzytową do Szwajcarii, gdzie ilość samochodów ciężarowych jest stanowczo za duża. Tak gdzieś w połowie ciężarówki wjeżdżają w tunel i już są w Szwajcarii. My natomiast chcieliśmy wyjechać na samą przełęcz. Zaraz po zjechaniu z głównej drogi jakość asfaltu, szerokość drogi a także jej nachylenie uległo zmianie.
Przełęcz zamykają na zimę. Od Listopada do Maja albo Czerwca jest nieprzejezdna. Ilość śniegu dochodzi nawet do 10 metrów. Teraz nie było jeszcze tak dużo śniegu w górach, więc byliśmy raczej pewni, że wyjedziemy na samą górę. Niestety się nie udało. Po jakimś czasie droga była zamknięta. Nie dlatego, że było dużo śniegu, ale dlatego, że była uszkodzona. Pewnie jakaś ziemia się obsunęła, albo coś podobnego.
Tak siedzimy w samochodzie, patrząc na znak zakaz wjazdu i myślimy...... jak nie od Włoch to może od Szwajcarii. Tam może droga nie jest uszkodzona. Dwa razy nam tego nie trzeba było powtarzać. Szybko zjechaliśmy na dół i udaliśmy się do tunelu. Tuż przed wjazdem niemiła niespodzianka, tunel kosztuje 45 EUR w dwie strony. Upssss.... ale raczej się już nie możemy wydostać. Za nami jest sznur samochodów. Mówi się trudno i jedziemy. Za parę minut byliśmy już w Szwajcarii.
Zaraz za tunelem był zjazd na przełęcz i jak się okazało był czynny. Wąskimi serpentynami po około 20-25 minut dojechaliśmy na przełęcz Great St Bernard.
Tu już była zima. Śnieg, lód, wiatr....... i przepiękne widoki. Z przełęczy jest wiele hików w przepiękne Alpy, ale niestety brak czasu, zima i wiatr nie pozwalały nam wiele zrobić. Na przełęczy jest jeziorko, które jest zamarznięte ponad 250 dni w roku.
Połaziliśmy po okolicach, porobiliśmy parę zdjęć i wróciliśmy do samochodu. Znajduje się tam parę restauracji, hotel i pewnie jeszcze parę innych rzeczy, ale są tylko czynne w sezonie. Teraz wszystko było zamknięte.
Zjechaliśmy do Aosta i w dalsze zwiedzanie. Dolina Aosta jest bardzo duża. Trzeba pewnie tygodnie żeby ją zwiedzić. Wybrałem parę miejsc na pierwszy raz, na pewno tu jeszcze kiedyś wrócimy. Na końcu doliny (blisko tunelu pod Mt. Blanc) znajdują się dwie mniejsze doliny, Veny i Ferret. Jedna z nich była już zamknięta na sezon, natomiast druga, Ferret, była w pełni otwarta.
Jechaliśmy tą przepiękną doliną aż do jej końca. Po lewej były wysokie góry z lodowcami, a po prawej alpejskie łąki . Jeden z plusów Alp jest to, że w miarę szybko się wyjeżdża z lasów i już nic nie zasłania przepięknych gór.
Na końcu drogi jest parking, skąd rozpoczyna się wiele hików. Od bardzo łatwych godzinnych, do ciekawych, wielodniowych „spacerków”. Wybraliśmy krótki spacerek, w górę, po zboczu doliny żeby podnieść się nad dolinę i mieć ciekawsze widoki..
Co za cudowne miejsce. Super pogoda, niepowtarzalne widoki. Tak można by siedzieć godzinami i to wszystko podziwiać. Dlaczego my nie mieszkamy w Alpach?!?
W kolejce na Aiguille du Midi we Francji jest reklama: Flat is boring (płaskie jest nudne). Zgadzam się z nią w 120%. Będąc w takich miejscach szkoda marnować czas w hotelu. Na zachód słońca pojechaliśmy na przełęcz Petit Saint-Bernard, 2188 m. Kolejne ciekawe miejsce do odwiedzenia jak się jest w dolinie Aosta.
Po kilkudziesięciu serpentynach znaleźliśmy się na przełęczy. Idealnie na zachód słońca. Przez przełęcz przebiega granica z Francją, więc znowu na chwilkę wpadliśmy do Francji. Z ciekawostek można dodać, że przełęcz jest zamykana na zimę i powstaje tutaj największy resort narciarski w dolinie Aosta. Dużo wyciągów i tras, niektóre nawet biegną po zamkniętej drodze. Fajnie tak być w takim miejscu i patrzeć jak zachodzi słoneczko. Bardzo unikatowe, zwłaszcza dla ludzi którzy mieszkają nad oceanem.
Będąc we Włoszech i nie zjeść pizzy to tak jak być we Francji i nie zjeść French Onion Soup. Na liście Ilonki była oczywiście fajna pizzeria, Bataclan . Nie tracąc czasu po powrocie do miasteczka Aosta, udaliśmy się tam na kolacje. Znowu się udało. Fajna knajpka z dobrym jedzeniem.
Po spróbowaniu pizzy Ilonka powiedziała: Jak na pizzę, to do Włoch. Ale była dobra. Czuć było świeży ser, pomidorki, prosciutto, a ciastko było tak cienkie, że prawie się go nie czuło. Wino Barbaresco oczywiście do tej mięsnej pizzy super pasowało.
Na strawienie kolacji udaliśmy się ulicami starego miasta. Uwielbiamy spacerować po starych częściach miast nocami, gdzie już jest mało ludzi na ulicach i wszystko jest pozamykane. Jest wtedy takie uczucie jak by się człowiek przeniósł setki lat wstecz.
W ostatni dzień był już tylko powrót na lotnisko do Mediolanu i lot do NYC. W samolocie w końcu można było usiąść i spokojnie nadrobić zaległości w blogu. Jakoś w górach nie było na to czasu.
Lecieliśmy tymi samymi wspaniałymi liniami, Emirates. Znowu full-wypas. 26 osób załogi. Serwis jest błyskawiczny. Dużo w Emirates pracuje Polek jako stewardessy. W samolocie z NY leciały trzy, teraz leci „tylko” jedna. Trochę opowiadała nam o życiu w Dubaju (tam mieszka), a także dowiedzieliśmy się parę rzeczy o tych liniach. Rozbudowują swoją flotę na maxa. Wkrótce będą latać pewnie wszędzie. I dobrze, bo komfort i serwis jaki mają jest na najwyższym poziomie. Dostaliśmy jakieś karty, które ponoć mają nam umożliwić łatwiejsze i tańsze latanie business class. Do końca jej nie zrozumiałem, bo mieliśmy taki serwis na pokładzie, że nie pamiętałem dużo z tego lotu.
Ania (nasza stewardessa) mówiła, że jak tylko mamy możliwości latania w business class tymi liniami, to żeby z tego nie rezygnować. Mają ponoć serwis, który jest nie do wyobrażenia w samolotach. Bar, normalne łóżka, o wiele lepsze jedzenie i drinki. Wszystko jest na górnym pokładzie, więc pasażer z ekonomy class tego nie widzi. Na lotnisku wsiadasz już innym rękawem prosto z lounge.
W lutym myślimy znowu polecieć do Mediolanu tymi liniami. Któż wie, może się już uda w business class.
Dlaczego znowu Mediolan? Hmmmm..... w zasięgu trzech godzin samochodem jest Zermatt, Chamonix, Verbier, Aosta, Val-d'Isere, trzy doliny.......... Myślę, że odpowiedziałem na to pytanie.
2015.11.01 Chamonix, Francja (dzień 2)
Dzisiejszego poranka chcieliśmy pospać dłużej ale przecież tu są tak piękne góry, że nie wolno marnować czasu na sen. Pół przytomni, po szybkim śniadaniu zapakowaliśmy się do kolejki liniowej na Aiguille du Midi i w ciągu 20 min znaleźliśmy się 3 km nad doliną dokładnie na wysokości 3842 m.
Po wyjściu z wagonika kolejki przywitało nas orzeźwiające, mroźne (-15C) powietrze. Byliśmy w szoku jak w tak trudnych, niedostępnych, pionowych skałach potrafili zbudować tak obszerny kompleks, restauracji, tuneli, wind, pomostów i wiele innych wiszących „chodników”, które ułatwiają zwiedzanie i oglądanie alpejskich lodowców.
Jest to też miejsce gdzie możesz się znaleźć najbliżej Mont Blanc (4809 m), bez konieczności wspinania się.
Jet-lag, brak aklimatyzacji i ogólne zmęczenie powinno nas usypiać i męczyć, ale było wręcz przeciwnie. Mroźne powietrze plus podekscytowanie miejscem dodawało nam energii. Więc zaglądaliśmy w każdy kąt.
Oczywiście udaliśmy się do miejsca z którego parę lat temu (ok. 7-9 lat temu) zaczęliśmy zjazd słynnym lodowcem Vallee Blanche, ponad 20 km lodowcem w dół. Był to wspaniały zjazd, ale tym razem nie mieliśmy nart, ani przewodnika a i śniegu nie było tyle co ostatnim razem.
Mieliśmy tyle energii, że dalej nasz hike był w planach więc zjechaliśmy kolejką do połowy skąd rozpoczęliśmy nasz 5km hike do Montenvers.
Bardzo łatwy hike, większość trasy trawersujesz zboczami aż dochodzisz do przełęczy Signal Forbes (2198 m.).
Do przełęczy szliśmy cały czas w słońcu, więc szlak był suchy i łatwy. Od przełęczy czuliśmy zimne powietrze z lodowca, które w połączeniu z północnym stokiem zmusiło nas do założenia raków. Bo schodzenie w dół po lodzie bez raków nie jest takie przyjemne.
Po około pół godziny od przełęczy doszliśmy do kolejki górskiej, skąd planowaliśmy zjechać do Chamonix. Mieliśmy w planie też dojść do lodowca Vallee Blanche, ale ostatni pociąg był o 16:30 i moglibyśmy na niego nie zdążyć. Co by oznaczało schodzenie na nogach do Chamonix. Troszkę za długo, biorąc pod uwagę, że musimy dziś jeszcze jechać do Aosty.
Podeszliśmy do tarasu widokowego, skąd podziwialiśmy przepiękny język lodowca i aż łezka się kręciła w oku, że nie mogliśmy go dotknąć. Obiecałem mojej żonie, że tu wrócimy. Druga łezka się zakręciła w pociągu jak zobaczyłem ludzi, których ubiór i plecaki mówiły, że bawili się tu dłużej niż jeden dzień.
Po kolejnych 30 minutach znaleźliśmy się w ciepłym Chamonix, gdzie ludzie siedzieli w restauracjach w koszulkach opalając się na tarasach. Poszliśmy w ich ślady i oglądaliśmy zachód słońca we Francuskich Alpach, schładzając się piwkiem.
Będąc we Francji i nie zjeść Macarons, to jak być we Włoszech i nie zjeść pizzy.
No i w drogę. Szybki przejazd pod tunelem Mont Blanc i po godzinie byliśmy już w Aoscie, w hotelu HB w centrum miasta.
2015.10.31 Chamonix, Francja (dzień 1)
Miesiąc temu byliśmy w Maroko na Ilonki urodzinach, więc teraz, na moje urodziny ja też musiałem coś fajnego wymyślić. Brak dni wolnych nie pozwala nam lecieć w odległe krainy, więc skończyło się na Europie.
Mój travel agent, Ilonka, znalazła świetne ceny na lot liniami Emirates do Mediolanu. Niecałe $400 na osobę w dwie strony. Jak tu nie lecieć...
Ostatnio trochę lataliśmy do Europy liniami europejskimi albo amerykańskimi. Azjatyckie linie pobijają ich pod wieloma względami. Już na JFK widać różnice. Po raz pierwszy widziałem załadunek do samolotu trzema rękawami. Lecieliśmy największym samolotem jaki aktualnie świat produkuje Airbus A380-800. Załadowanie 500 pasażerów trwało może 20 minut. Uprzejmość załogi, która mówi 15 językami, duża odległość między siedzeniami, a co za tym idzie większe ich rozkładanie, duże ekrany do oglądania, to tylko jedne z wielu udogodnień.
Jedzenie tez bardzo dobre. Łosoś, krewetki, jagnięcina, omlety......
Jednym słowem bardzo jesteśmy zadowoleni z ich serwisu. Ostatnio czytałem ranking linii lotniczych na długie dystanse to w pierwszej dziesiątce już nie ma żadnej linii europejskiej ani amerykańskiej. Załapały się osiem azjatyckich, Quantas z Australii i Air New Zealand.
Samolot ciekawie leciał nad południowymi alpami. Piękne widoki.
Znowu udało nam się mieć trzy miejsca w cenie dwóch. Jak robimy rezerwacje to rezerwujemy jedno miejsce pod oknem a drugie w przejściu. Linie lotnicze raczej nie chcą sadzać ludzi w środku, chyba że jest bardzo pełny samolot. Wtedy i tak raczej osoba nie chce siedzieć w środku i się chętnie przesiądzie pod okno albo koło przejścia. Drugim trickiem, który staramy się opanować to jest zamawianie jedzenia. Robiąc check-in dzień wcześniej wybierasz sobie specjalną dietę (np.rybki czy wegetariańskie). Dostaliśmy jedzenie 40 minut wcześniej niż cała reszta pasażerów z regularnym menu.
Po ośmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Mediolanie. Szybka odprawa i już rozpoczynamy nasz długi weekend na starym kontynencie.
Z Alamo wzięliśmy VW Golf TD i w drogę. Do Chamonix jest jakieś 3 godziny drogi, która wiedzie przez przepiękną dolinę Aosta kończącą się tunelem pod Mt. Blanc.
Autostrady we Włoszech nie należą do tanich. Odcinek z Mediolanu do Aosty (130 km) kosztował nas 26 EUR. Jak się później okazało, to dopiero początek opłat za drogi. Z drugiej strony koszt budowy dróg w tak trudnych warunkach na pewno jest bardzo wysoki. Droga albo biegnie wiaduktem, albo jest w tunelu.
Parę kilometrów w tunelu po jednej stronie doliny, wiadukt nad doliną i znowu w tunel po drugiej stronie. Tak cały czas przez kilkadziesiąt kilometrów. Pamiętam jak byłem tutaj dawno temu to jeszcze tej drogi nie było (była w budowie), podróż przez tą alpejską dolinę trwała o wiele dłużej. Tak jak pisałem, droga kończy się tunelem pod najwyższą górą w Alpach, Mt. Blanc.
Tunel ma 11.5 km i był wybudowany 50 lat temu. Fajne uczucie jest jak się tak jedzie tym tunelem wiedząc że nad tobą jest ponad 3 km skał i lodowców. Za takie przyjemności trzeba słono płacić. Kosztowało nas to 55 EUR w dwie strony. Jest to chyba najdroższe 11 km jakie pokonałem na drodze. Dobrze, że nie jechaliśmy ciężarówką, bo ta przyjemność odciążyła by nasze portfele o 500 EUR.
Po drugiej stronie tunelu już czekała na nas Francja z przepięknym Chamonix
Szybkie zameldowanie się w hotelu, zostawienie samochodu na parkingu i zabawy czas zacząć.
Na urodzinową kolację wybraliśmy restaurację Cousin Albert. Fajna, mała knajpeczka, z tradycyjnymi francuskimi potrawami i dobrymi lokalnymi winkami.
Być we Francji i nie zjeść French Onion Soup to tak jak................................ Trochę się dziwiłem jak wraz z zupą kelnerka przyniosła mi 50 ml Port i powiedziała żebym sobie to wlał do zupy. Długo się nie zastanawiając oczywiście tak uczyniłem. Dobre to było........... Zupa już nie była taka gorąca. Potem oczywiście musiał być steak który był podawany z roztopionym, pleśniowym Blue Cheese.
Łączyliśmy smaki potraw z dobrymi winkami. Czerwone Bordeaux i białe Burgundy idealnie pasowało do naszych wynalazków.
Na kolację dołączyła do nas siostra z Philem, a także znajomi ze Szwajcarii.
Po takim podkładzie rozpoczęła się impreza. Tak naprawdę rozpoczęła się kiedy szef kuchni z domową nalewką przyszedł do naszego stolika. On ani słowa po angielsku, my ani słowa po francusku ale śmialiśmy się na całego.
A potem co się działo, lepiej nie mówić ale nie było źle bo skończyliśmy w kasynie gdzie z Ilonką wygraliśmy w black jacka 150 EUR. Może nie jest to dużo ale zawsze będzie na jakąś fajną kolację.
Dobrze, że zamknęli kasyno o 2:30 rano więc udaliśmy się spać bo następnego poranka czekał na nas hike w okolicach Chamonix i powrót do Aosty. Pogoda ma być słoneczna, więc wszystko powinno się udać.
2015.10.11 Dover, UK
Drugi dzień spędziliśmy w Dover, jak pisałam wcześniej 48h jest za mało, żeby poczuć miasto a za dużo, żeby zwiedzać tylko Londyn. Do Londynu przecież polecimy jeszcze parę razy, to musimy coś zostawić na kolejne wizyty. Dlatego jak jesteś tak krótko to proponuję wybrać się na jakąś wycieczkę poza Londyn. U nas wybór padł na Dover. Dover jest to port, który strategicznie jest bardzo ważny dla Anglii. To tu przypływają promy z Francji z samochodami, towarami itp.
Miejsce to od wieków było bardzo strategiczne i dlatego w XI wieku powstał zamek Dover. Nasz cel wycieczki. Ogólnie w Anglii, Szkocji i Walii jest multum zamków. Ale to jest po części urok tego kraju. Tak więc pomimo że Darek w pierwszym planie wolał się skupić tylko na Londynie to naciskałam na jakąś wycieczkę poza miasto, do jakiegoś zamku.
Zamek ma wiele „części”. Najważniejsza część to Tower (wieża) nie tylko jest to miejsce gdzie można najwyżej wyjść i podziwiać panoramę ale też miejsce gdzie mieszkał król, cała rodzina, świta i oczywiście gdzie były największe imprezy. Całe miejsce oddane jest do zwiedzania ale też bardzo fajnie jest wyposażone. Można na przykład usiąść sobie na tronie.
Zobaczyć gdzie spał król, jak urządzona była jego garderoba, kuchnia czy usiąść przy stole w głównej sali balowej.
Pod zamkiem też jest bardzo dużo tuneli. Niektóre wybudowane były jeszcze w wieku XIX i służyły do obrony zamku. Inne to wojenne tunele gdzie znajdowały się schrony jak i szpital. Właśnie do takiego podziemnego szpitala udało nam się wejść. Super rzecz.....idzie się tunelami, słucha się przez głośniki odgłosów jakie tam były na co dzień, z rzeczy z tamtego czasu otworzyli gdzie co stało. Naprawdę nam się to podobało.
Jest to coś ciężko do opisania, bo trzeba to poczuć wszystkimi zmysłami, ale im się udało. Mają poukładane rzeczy, dźwięki nawet zapach się ulatnia. Nie ma tylko nowej technologii hologramów, ale może i lepiej bo wygląda to dość naturalnie. Nawet czasem słychać jakby było bombardowanie i wtedy lekko przygasają światła.
Zamek jest ogromny i można spędzić tam prawie cały dzień tak jak myśmy to zrobili tak więc wycieczka na białe klify niestety nam się nie udała. Białe klify zaczynają się w Dover i są specyficzne dla tego rejonu. Widać je trochę z zamku natomiast można też się na nie przejść. No nic może następnym razem.
I na tym mniej więcej kończy się nasza wycieczka. Reszta to lokalnie w Brentwood gdzie mieszkają nasi znajomi. Wieczorem odwiedzenie lokalnego baru na piwko, a w poniedziałek spacerek po lesie. Ale w końcu o to chodzi.....najlepiej podróżuje się z przyjaciółmi bo dzieli się z nimi najlepsze chwile, spędza się fajnie czas i nadrabia zaległości. To kto ma ochotę polecieć z nami do Włoch i Francji w Alpy?.....to już niedługo....kolejny krótki wypad do Europy.....rok 2015 zdecydowanie jest pod hasłem Europa, ale jak tu nie kochać starego kontynentu.
2015.10.10 Londyn, UK
Znajomi często nas się pytają czy nas nie męczy takie ciągłe latanie, czy nam się chce i czy warto lecieć na tak krótko. Oczywiście na wszystko odpowiedź jest tak...jakby tak nie było to byśmy pewnie tego nie robili. Ziemia jest za duża i za piękna, żeby nie korzystać z każdej okazji jaką nam daje życie. A życie jest za krótkie by się zastanawiać czy warto i czekać na lepszy moment. Najlepszy moment jest dziś, w tej chwili i teraz. Więc jeśli masz okazję zobaczyć coś nowego to leć. My mieliśmy to szczęście, że nie tylko mogliśmy zobaczyć coś nowego, przeżyć kolejną przygodę, ale również odwiedzić przyjaciół po drugiej stronie Atlantyku, spędzić z nimi super weekend i dzielić z nimi ten wspaniały czas.
Tak więc polecieliśmy, tym razem do Londynu, na 48h. Miało być 50 ale lot się opóźnił o 2h.....tym razem American Airlines się nie popisało. Ale wszystko dobre co się dobrze kończy. Na szczęście lot był tylko jedyną nie przyjemną przygodą.
Pomimo, że wiedzieliśmy wcześniej, że samolot jest opóźniony o 2h byliśmy na lotnisku wcześniej. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się polecieć jakimś wcześniejszym samolotem.. Niestety się nie udało, tak więc mieliśmy czas na zjedzenie kolacji na lotnisku. W sumie to dobry pomysł bo mogliśmy spokojne spać w samolocie, przespać obiad i obudzić się na śniadanie. Tak więc te 7h lotu jakoś mineło.
Heathrow lotnisko na pewno należy do jednych z największych lotnisk na świecie i jest szóste na świecie jeśli chodzi o ilość pasażerów jaką obsługuje rocznie. Podoba mi się jak to lotnisko ma rozwiązaną logistykę W końcu tyle ludzi się przez nie przewija i na pewno nie jest to łatwe a jednak przy wprowadzeniu niewielu maszyn można to super usprawnić Czego niestety nie można powiedzieć o innych lotniskach. Tak więc myśmy wlatywali jako obywatele Unii Europejskiej, co troszkę ułatwiło sprawę przy wlocie. Nie musisz czekać w żadnych kolejkach tylko przechodzisz przez bramki które skanują twój paszport, robią Ci zdjęcie i wiedzą, że to ty. Potem tylko odebranie bagażu i miłych wakacji. Natomiast w drodze powrotnej też było parę udoskonaleń. Pierwsze to lotnisko jest podzielone na sekcje i wchodzisz w sekcję która jest przypisana do twoich linii lotniczych. Takie coś próbują zrobić na JFK ale niestety co z tego, że weźmiesz drzwi z napisem American Airlines jak potem musisz iść na koniec terminala. Drugi plus dostali za sprawdzanie wizy. Robią to jak stoisz w kolejce. Były 3 osoby które chodziły od osoby do osoby i sprawdzały czy masz wizę, paszport, green card. Przynajmniej nie traci się czasu w kolejce, a potem się jest krócej przy okienku gdzie nadaje się bagaż. Kolejny plus to sprawdzenie boarding pass. Wiadomo, że przed bramkami zawsze sprawdzany jest boarding pass czy na pewno idziesz do dobrych bramek.. Tutaj robi to automat. Skanujesz boarding pass i idziesz do bramek na sprawdzenie. Tu niby prosta rzecz ale też oczywiście z automatyzowana. Na końcu taśmy, która prześwietla bagaże jest specjalne miejsce na pojemniki, które potem dołem wracają puste i znów....napełniasz je swoimi rzeczami i tak w kółko. No i potem już tylko bramki, do samolotu które przechodzisz bez problemu, no chyba, że jesteś Daruś i cię wylosują na specjalne prześwietlenie. Ale i tak to idzie szybko. Tak więc podsumowując Heathrow ma najlepsze usprawnienia jakie do tej pory widziałam na lotnisku. Na JFK to wszystko robią ludzie tylko czy przez to jest to bezpieczniejsze? Wątpię. Dodatkowo Heathrow ma pociąg do centrum Londynu tylko 15 minut.....no dobra 20 jak jesteś na troszkę dalszym terminalu. Jechałam nim przy, którejś z wcześniejszych wizyt w Londynie. Super sprawa. A JFK? 1:15-1:30 Airtrain + nie punktualne, zatłoczone, brudne metro. Tak, o Tobie piszę MTA.......!!!
Tak więc wylądowaliśmy i po szybki przejściu granic, nie tracąc czasu ruszyliśmy na podbój Londynu. Czy 48h jest wystarczające, żeby go zwiedzić? Pytanie czy chcesz go zwiedzać 48h? Miasta jak Londyn się nie zwiedza, je się czuje. Oczywiście jest parę miejsc, które każdy chce zobaczyć jak London Eye, Parlament z Big Benem, Westminster Abbey, Buckingham Palace, St Pauls Cathedral, London Tower i Tower Bridge. Tylko do katedr i London Tower można wejść. Katedry to tylko wejście do środka natomiast w Tower jest muzeum, które pewnie kiedyś odwiedzimy. Dziś skupiliśmy się na ogólnym zwiedzaniu miasta i rozpoczęliśmy je od London Eye.
Mała rada? Kup zwykłe bilety wcześniej na internecie a potem zobacz jaka jest kolejka. Zawsze można dokupić Fast Track, który się przydaje jak kolejka jest za długa. Byłam tam dwa razy (za każdym w weekend i to ciepły weekend). Za pierwszym razem kolejka była mała, za drugim dokupiliśmy Fast Track. Tak, że wszystko zależy od pogody, pory dnia, roku, dnia itp.
Widok jest bardzo fajny, zwłaszcza można zobaczyć jak duży jest Parlament, który stał się naszą kolejną destynacją.
Zdecydowanie bardzo ładny architektonicznie, przepięknie położony nad Tamizą i oczywiście słynny Big Ben. Szkoda, że nie można tam wejść ale się nie dziwię skoro nadal się tam spotykają ludzie i próbują naprawić świat z różnym skutkiem.
Z Parlamentu można się przejść na nogach pod Buckingham Palace. Fajnie jest iść bocznymi uliczkami, cichymi i czystymi. Mijać tradycyjne wąskie angielskie domki w zabudowie szeregowej czy tradycyjne budki telefoniczne czy skrzynki na listy. No i tradycyjne taksówki.....tu przecież wszystko jest takie królewskie, takie wykwintne.
Buckingham Palace nie jest już siedzibą królowej. Ona wybrała życie na wsi gdzie można sobie pojeździć na koniach, pospacerować po niekończących się obszarach zieleni i być z daleka od tego całego tłumu ludzi. W Buckingham Palace przyjmowani są nadal oficjalni goście i itp.
Soho zdecydowanie ma fajne knajpki. Wstąpiliśmy do paru, żeby sobie usiąść odpocząć i napić się dobrego, angielskiego piwa.
Angielskie puby charakteryzują się ciekawym, bogatym wystrojem, tłumami ludzi i dobrymi piwami. Jednak sposób imprezowania różni się trochę od Polskiego czy Amerykańskiego.
Ale o ich stylu picia za chwilę bo dopiero wracając do domu zrozumieliśmy to wszystko. Zanim jednak to się stało, nadal chcieliśmy zobaczyć Tower Bridge jak i Tower gdzie jak już wspominałam jest muzeum. Na Tower Bridge można również wyjść choć wg. mnie ten most się najlepiej prezentuje z oddali.
Zarówno most jak i Tower of London znajdują się troszkę dalej od innych główniejszych atrakcji jak parlament. Można oczywiście się przejść i zobaczyć więcej miasta ale nas gonił czas więc wybraliśmy metro (zwane po angielsku Tube). Dzięki tej podróży Darek zrozumiał określenie „Mind the Gap” (uważaj na dziurę na peronie). Rzeczywiście w Londynie są dość duże odległości między pociągiem a peronem. Wydaje nam się, że miejscami może nawet być ponad 30 cm. Tak więc trzeba zdecydowanie uważać. Londyńczycy jednak nic z tym nie robią tylko ostrzegają na prawo i lewo „Mind the gap”. Poza tym Londyńskie metro jest dość czyste, szybkie i ma wygodne miękkie siedzenia, co zdecydowanie jest plusem.
Wreszcie przyszedł czas na powrót. Byliśmy trochę zmęczeni, baliśmy się, że pociągi przestaną jeździć a my do domu mieliśmy daleko. Nasi przyjaciele mieszkają na obrzeżach Londynu i trzeba wziąć do nich pociąg. Dzięki temu zobaczyliśmy jak imprezują Anglicy....do końca. Tak więc po kolei nasze obserwacje. Po pierwsze to zaczynają dość wcześnie. Godzina 7 a oni już idą do barów gdzie w NY standardem jest 22 a w Polsce podobnie 19-20. Zaczynają wcześniej bo mają restrykcje i nie zawsze mogą sprzedawać piwo do rana. Oczywiście nadal na wzór amerykański jest dużo miejsc gdzie są kolejki po godzinie, a ludzie jednak w nich stoją. Angielki zdecydowanie lubią być wyrozbierane, a że tam nie jest najcieplej to stoją w tych kolejkach, trzęsą się z zimna, ale plecy i cała reszta na wierzchu. Kolejna rzecz, którą zauważyliśmy to średnia wieku. Więcej widuje się starszych ludzi a nie jakieś dzieci. Tak więc średnia to 30-40 lat czasem nawet 40-50. W zaleźności od miejsca. Ponieważ bary mają różne, godziny zamknięcia w zależności od licencji, to mają dzwonki. Dzwonek oznacza, że jest to ostatni dzwonek, żeby zamówić piwo/drinka.. Jak nam opowiadali, to wtedy wszyscy się rzucają do baru i biorą po 5 kolejek na osobę. Bo Anglicy niestety lubią pić do upadłego. Do póki stoją na nogach to piją. A potem wymiotują w pociągu (wiem, okropne....ale widzieliśmy). Teraz już się nie dziwię, że w Krakowie swego czasu pojawiały się szyldy, że angielskich wieczorów kawalerskich nie obsługujemy. Albo, że hotele nie przyjmowały angielskich dużych grup. Jak oni się opiją (co widzieliśmy w pociągu) to wymiotują tak po prostu gdzie się da, śmieją się na cały głos, dyskutują i ogólnie zachowują się totalnie nie po królewsku. Ciekawe czy wtedy puszczają im wszystkie ograniczenia, które próbują zachować w normalnym życiu.
No i ostatnia atrakcja na dziś i kolejna rzecz która zaskoczyła Darka (mnie mniej bo już w Anglii byłam parę razy) to było oczywiście rondo. Jest ich w Anglii mnóstwo. Zazwyczaj jest to tylko duża kropka namalowana na drodze. Podobno dzięki temu jest bezpieczniej - chyba naprawdę tak jest a dla turystów jest to kolejna rzecz która cieszy i zaskakuje.
2015.09.25-26 Casablanca, Maroko (dzień 7-8)
Początek i koniec naszej Marokańskiej przygody. To tu wylądowaliśmy tydzień temu i stąd za dwa dni startujemy znów do domku. Ponieważ w Casablance samochód nam nie był potrzebny to oddaliśmy go i Darek wreszcie mógł odetchnąć z ulgą. Jak już parokrotnie pisaliśmy jazda po Maroku jest zwariowana i trzeba mieć oczy wokół głowy. Tak więc do Casablanki wjechaliśmy taksówką. No i Pan taksówkarz myślał, że to nasz pierwszy dzień. Tak więc bardzo chciał nam opowiedzieć dużo rzeczy, niestety po francusku. Pół na pół go rozumieliśmy ale jedno zapamiętałam: “Casablanca, tu są pieniądze.”. No tak Fes i Marrakesz to stare miasta, historia i król siedzący w pałacu. Rabat to rząd i polityka a Casablanca to pieniądze. Podobno jest to najbardziej nowoczesne miasto, największa metropolia w Maroku. Muszę przyznać, że znów nas rozczarowało.
Pomimo, że jest to pierwsze miejsce w Maroku gdzie zobaczyliśmy Starbucks to nadal jest brudno. Budynki są od czasu do czasu nowe ale chodnik się obok nich rozlatuje. W Casablance nie ma dużo zabytków tak więc na naszej liście znalazły się Sacre Coeur (katedra), Meczet Hassana II i stara Medina. Zwiedzanie zaczęliśmy od Sacre Coeur bo znajdował się blisko restauracji, które wybraliśmy na dzisiejsząkolację......Sacre Coeur jest rzymsko-katolicką katedrą wybudowaną w 1930 roku. Przykre, ale był to kolejny zabytek w ogóle nie zadbany. Znajduje się w ładnym parku ale sam budynek jest zamknięty, zniszczony i oczywiście otoczony śmieciami.
Kolacji też nam nie udało się tam zjeść bo wszystko było pozamykane. Jak się potem dowiedzieliśmy w hotelowej restauracji ze względu naświęto nie można serwować alkoholu komuś kto jest muzułmaninem. My nie mieliśmy z tym problemu, ale jak dwóch lokalnych mężczyzn weszło do hotelowej restauracji i chcieli się napić to kelner im odmówił podania. Pewnie dlatego większość restauracji w mieście była zamknięta. Na szczęście nasz hotel (Val D'Anfa) ma 3 restauracje więc spokojnie udało nam się wybrać coś fajnego. Kelner był bardzo miły i skakał koło nas pokazując nam nawet surowe ryby i mięso, które będzie dla nas przygotowywał. Hotel oprócz restauracji ma też 2 bary tak więc bardzo fajnie było sobie odpocząć przy basenie i napić się drinka na lepsze trawienie.
Rano się nie spieszyliśmy już tak bardzo. Wiedzieliśmy, że Casablanca nie ma wiele do zaoferowania a my mieliśmy cały dzień przed sobą. Tak więc pospaliśmy i ruszyliśmy wybrzeżem do Meczetu. Meczet Hassan II jest położony nad samym oceanem. Jest to połączenie lądu i wody. Meczet ten jest największy w Afryce jak i siódmy co do wielkości na całym świecie. Jego dominującym kolorem dekoracji jest kolor zielony uznawany za kolor islamu.
Zanim jednak dotarliśmy do meczetu minęliśmy wybrzeże, a na nim wiele opuszczonych hoteli. Wygląda, że parę lat temu były tu duże hotele z kompleksami basenów. Teraz część jest opuszczona i niszczeje, a obok budują się nowe, wypasione pięcio-gwiazdkowe hotele. Byliśmy zaskoczeni wielkością przypływów. Często woda zalewała baseny przy hotelach. Fale były ogromne a woda dochodziła dość daleko. Tak więc kolejne kontrasty. Z jednej strony budują się piękne hotele a z drugiej są upadłe hotele lub bloki gdzie mieszkają ludzie.
Wreszcie dotarliśmy do Meczetu który zdecydowanie nas powalił. Jest super położony nad wodą, otacza go ogromny plac a dekoracje i wykończenie powalają. Można wejść do środka, ale ja nie miałam odpowiedniego ubrania, a do tego musielibyśmy czekać ok. 1h na naszą turę. Nie do końca był to fajny pomysł biorąc pod uwagę duże temperatury i mocne słońce.
Po meczecie mieliśmy ochotę odwiedzić starą medinę, ale jak przeszliśmy parę kroków od meczetu zobaczyliśmy znów brud i śmieci więc zawróciliśmy. Chyba nie do końca był to dobry pomysł aby odwiedzić Medinę. Spacerek z powrotem do hotelu, kolacja i pożegnalny drinek.....to już jest koniec. Jutro wylatujemy.
Jaką mamy opinię teraz po Maroku? Po krótce można to napisać w jednym zdaniu. Brud, śmietnisko wszędzie, w ogóle nie solą ale słodzą bardzo dużo a łóżka mają super twarde. Ale są też pozytywne rzeczy...nie zrozumcie nas źle. Nadal mamy opinię 50/50 na temat tego kraju.
A coś więcej? Zdecydowanie kraj, który każdy powinien zobaczyć, zwłaszcza jak dużo jeździ po świecie. Wiadomo, nie jest to Europa i ludzie muszą troszkę zmienić swoją kulturę. Szczególnie jeśli chodzi o śmieci. Oni mają naturę zostawić tam gdzie się stoi. Nawet kelner w jednej restauracji otworzył nam piwo i wyrzucił kapsle za siebie na podwórko.
Jedzenie, dobre choć spodziewałam się dużo bardziej doprawionych potraw. Oni przecież słyną z przyprawami, kupiliśmy jakieś ciekawe wynalazki, ale nie czuliśmy tego za bardzo w potrawach. Prawie w ogóle nie używają soli natomiast cukru dają strasznie duże ilości. Spokojnie jedna torebka starczała nam na dwie kawy a oni dawali nam po 3 torebki na osobę.
No i łóżka.....we wszystkich hotelach materace były dość twarde....pewnie dlatego, że oni nadal sypiają na ziemi i cienkim materacu. Takie wychowanie, takie przyzwyczajenie. Pomyślicie, francuskie pieski. My lubimy spać na twardych materacach (w domu mamy extra firm), ale te były jeszcze twardsze.
O kupcach i naciągaczach wspominałam już wiele razy. Nadal uważam, że w kwestii robienia kasy i marketingu muszą się podszkolić. Ale może wtedy ten kraj by stracił swój urok...
Zabytki...ten kraj ma niesamowicie długą, ciekawą historię. Zabytki są na każdym kroku, ale zwykły turysta często ich nie zauważy myśląc, że to tylko kolejny brudny budynek. Rząd podobno pracuje nad zwiększeniem turystyki ale powinien bardziej eksponować i zagospodarowaćzabytkowe miejsca. Zanim to wszystko zniszczeje.
Plaże, pomimo, że Maroko ma dostęp do oceanu i bardzo niewielki do Morza Śródziemnego nie ma on wiele resortów. Nie wiemy czy to dlatego, że kraj ma dużą historię i ludzie wolą go zwiedzać niż leżeć na plaży ale z drugiej strony Egipt ma jeszcze większą historię a resortów ma dużo. To co nas jednak zdziwiło to zachowanie ludzi na plaży. Nikt tam nie leżał, każdy chodził w kółko, grał w piłkę. Wyglądało to dość zjawiskowo bo małe punkciki na plaży ruszały się jak małe mróweczki. Ale przecież sport to zdrowie.....lepiej niech grają w piłkę...szkoda tylko, że plaża jest brudna i mało fajnie się na niej leży.
Najlepiej pojedźcie, zobaczcie, pozagłębiajcie się w różne zakątki, ulice i sami wyróbcie sobie opinię. Bo nie ma nic lepszego niż przekonać się na własnej skórze...
2015.09.24-25 Chefchaouen, Maroko (dzień 6-7)
Maroko ma swoje perełki, miejsca które nadal powalają i w których czujesz się dobrze. Takie miejsca zazwyczaj znajdują się w górach. Byliśmy już na tym wyjeździe w górach Atlas ale miasteczko Imlil, które pomimo, że ładnie położone a ludzie tam są mili nie powaliło nas. W Imlil brakowało mi troszkę „cywilizacji”. Tak więc dalej szukałam miejsca, które mi się najbardziej spodoba. Miejsca w którym nie będę się bała, że ktoś mnie znów zaczepi chcąc żebym coś kupiła. Miejsca w którym wreszcie odpocznę i miasteczka w którym nie będę się bała chodzić po ulicach nocą.
Udało nam się. Po 7 godzinach jazdy po najgorszych drogach jakie można sobie wyobrazić, dotarliśmy do miasteczka Chefchaouen, niebieskiego miasteczka. Dojazd do tego miasteczka jest możliwy tylko drogą. Nie ma tam lotniska ani żaden pociąg tam nie jedzie. Wg. Google dojazd z Fes miał nam zająć 3h.....niestety zajął 7h. Droga miała być widokowa i przez góry (to zdecydowanie było) ale niestety nikt nie wspominał, że drogi P5309 i R419 pomimo że ogólnie dostępne i polecane są najgorszymi drogami jakimi do tej pory jechaliśmy. Tak więc droga wydłużyła się do 7h. Asfalt był...ale my byśmy woleli jakby go nie było. Dziury na drodze były non-stop i trzeba było zwalniać do 10 km/h. A że było ich tak dużo to 10km/h (no może 15 km/h to była nasza ogólna średnia. Czasem asfalt pokrywał tylko 1/4 drogi, czasem mieściło się na nim tylko jedno koło.
Przejeżdżaliśmy przez miasteczka i zastanawialiśmy się jak lokalni sobie radzą. Bo samochody było widać...oczywiście stare rozlatujące się Mercedesy. Nie ważne, że na podwórku mają brud i śpią prawie na śmieciach ale Merol musi być. Niektóre miasteczka wyglądały na opuszczone.....podobno w Maroku kręcony był film Snajper (American Sniper). Nie zdziwiłabym się jakby ta droga i miasteczka jakie mijaliśmy po drodze były planem filmowym.
Nagle po 6,5h droga odzyskała normalną postać. Otoczenie było bardziej cywilizowane, aż w końcu naszym oczom ukazała się dolinka gór Rif a w niej małe miasteczko w którym już z daleka można było zobaczyć dominujący kolor niebieski.
Pomimo, że już zbliżał się zmierzch miasteczko nadal żyło i na ulicy było pełno ludzi. Nikt jednak nie chciał nam pokazać drogi, nikt nas nie zaczepiał, żebyśmy coś kupili i mogliśmy spokojnie dojechać do hotelu. Nasz hotel (Hotel Parador) jest położony przy samej Medinie (starym mieście), parking hotelu jest ostatnim gdzie można zaparkować. Po Medinie nie można jeździć. Uliczki Mediny są bardzo wąskie, często są schody a wejście do domu jest prosto z ulicy.
Pomimo, że miasto wyglądało na bezpieczne my woleliśmy odpocząć w hotelowej restauracji. Miasteczko nie jest duże więc spokojnie możemy je oglądnąć na następny dzień. Dziś natomiast totalny relaks na tarasie hotelu, kolacja, winko/piwko co kto woli i podziwianie widoków. Pomimo, że górki już były schowane pod przykryciem nocy my nadal czuliśmy i wiedzieliśmy, że one tam są. Pięknie otaczają miasteczko. To był zasłużony relaks po ciężkiej podróży.
Jak to u nas bywa....nie ma czasu, nie ma czasu. i tak w piątek po szybkim, w miarę wczesnym śniadanku ruszyliśmy połazić po Medinie. Jak już wspominałam całe miasteczko Chefchaouen jest pomalowane na niebiesko. Szczególnie Medina, wszystkie domki są niebieskie. Podobno pomalowali to żydzi którzy w XV wieku tu się osiedlili. Dotarli oni tu po tym jak zostali wypędzeni z Granady w Hiszpanii. Domki nadal są utrzymywane w niebieskich barwach i jest tu czyściej niż w innych większych miastach.
Jak to bywa w Maroku, stare miasto jest otoczone murem do którego prowadzą bramy. Jest ich pięć. Za bramami jest małe śmietnisko ale nadal nie jest to aż tak straszne jak w innych miejscach, które widzieliśmy. Pochodziliśmy po uliczkach zaglądając w każdy kąt.
Ponieważ byliśmy dość wcześnie i nadal był drugi dzień święta nie wiele straganów było otwartych. Ale może to i dobrze. Pomimo, że tu myślałam, sobie coś kupić to i tak się cieszę, że udało nam się spędzić w tym miasteczku parę godzin bez bycia naganianym. Spotkaliśmy tylko parę lokalnych ludzi, którzy szli od domu do domu ale nawet nie zwracali na nas większej uwagi. Pewnie przywykli, że tu jest dużo turystów. W końcu samo miasteczko ma ok. 100 hoteli a tylko 40 tys mieszkańców.
I pewnie nie wiele mniej kotków. Koty są bardzo popularne w Maroku i można je spotkać na każdym kroku. Ja tam zdecydowanie cieszyłam się, że one są bo gdyby nie kotki pewnie byłoby tu pełno szczurów.....a przecież kotki są dużo przyjemniejsze od szczurów.
Otaczające górki wyglądają bardzo fajnie. Myślę, że jest to miejsce w którym można spędzić parę dni. Odpocząć sobie od zgiełku dużych miast jak i połazić po górkach. Ale jak chcecie tu dojechać to jedźcie od Casablanki czy Tangier, z tamtych stron drogi są znacznie lepsze o czym się przekonaliśmy wracając z powrotem do Casablanki. Tym razem droga minęła nam spokojnie, szybko i bez większych dziur.
2015.09.23-24 Fes, Maroko (dzień 5-6)
Ała, ała, ała......takimi okrzykami rozpoczęliśmy dzień próbując wstać z łóżka. Przez ostatnie dwa dni nasze nogi wykonały dużo pracy. Dzisiaj większośćdnia spędzimy w samochodzie, więc mamy nadzieję, że nasze nogi trochę odpoczną. Jedziemy do najstarszego miasta w Maroko, Fes. Mamy do pokonania ponad 500 km, na szczęście większość autostradami.
Często opisy dróg są w trzech językach: arabskim, berbera i francuskim.
Oczywiście wyjazd z Marrakeszu nie był łatwy. Ilość pasów na drogach nie ma żadnego znaczenia, kierowcy i tak jeżdżą jak im się podoba, łamiąc wszystkie przepisy. Gdy wjechaliśmy na autostradę odetchnęliśmy i pomyśleliśmy, że najgorsze za nami, ale byliśmy w błędzie. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co dla nas Fes przygotowało. Drogi szybkiego ruchu i autostrady w Maroko są nawet dobrej jakości więc szybko zleciała nam droga.
Ciekawie się jedzie przez Maroko, większość terenów jest górzysta i nie zalesiona, a także mało kto uprawia grunty. Pewnie dlatego, że ilość opadów jest niska i raczej nic tu nie urośnie. Bliżej oceanu widać więcej upraw i drzew.
Autostrady są bardzo drogie jak na lokalne warunki. Za ten przejazd zapłaciliśmy ponad 200 Dirhamów czyli ok. 80zł. Występuje dużo policji. Zwłaszcza w rejonach miast gdzie policja stoi z kolczatkami i obserwuje samochody.
Ok. 18:30 zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy do Fes. Tutaj zaczęła się jazda. Podstępem zaczepił nas lokalny na skuterze, któremu przez przypadek zajechałem drogę (to musiało być ustawione). Zaczął przepraszać, zobaczył w samochodzie mapy więc się zapytał gdzie jedziemy Odpowiedzieliśmy, że do centrum, do hotelu. Zaoferował nam pomoc w znalezieniu drogi, ale mu odmówiliśmy, zamknęliśmy okno i pojechaliśmy własną drogą. Oczywiście on zawrócił i nas znalazł, dalej oferując pomoc w dotarciu do hotelu. Jego droga pokrywała się z naszą na GPSie więc jechaliśmy za nim. Wjechaliśmy w centrum gdzie ulice są tak wąskie, że ciężko się tam zmieścić i dalszy dojazd o hotelu był raczej nie możliwy.
Lokalny pokazał nam garaż gdzie parkuje się samochody wszystkich hoteli w centrum. Szybkość z jaką kazali nam parkować i całe zamieszanie trochę nas przeraziły. Oczywiście chcieli kosmiczne pieniądze za parking więc powiedzieliśmy im, że musimy potwierdzić w hotelu, że jest to parking hotelowy. Nie chcieli się na to zgodzić ale byliśmy stanowczy więc nam pozwolili. Wzieliśmy najcenniejsze bagaże i wraz z Panem ze skuterka poszliśmy do hotelu, który był oddalony o 5 minut. Jak tylko weszliśmy do hotelu Pan na recepcji poczęstował nas tradycyjną ich herbatką z miętą i powiedział, nie martwcie się pomogę wam wyciągnąć stamtąd samochód. No i udało się. Wraz z pomocą lokalnego przeparkowaliśmy samochód z garażu na ulicę, gdzie podobno ma byćbezpieczniej. Po tych wydarzeniach musieliśmy się odstresować więc wyszliśmy na dach hotelu i zamówiliśmy dobre Bordeaux.
Widok jak sami widzicie był dosyć ładny a Pan z recepcji opowiedział nam troszkę o mieście i jego historii. Miasto Fes jest najstarszym miastem w Maroko. Jego historia sięga ponad 1200 lat wstecz. Jedną z ciekawostek jest fakt, że pod miastem jest sekretny tunel, który łączy dwa domu założyciela miasta i ma długość parę kilometrów.
Fajnie się siedziało, piło winko, patrzyło na miasto, które pogrążało się pomału w sen a jednocześnie przygotowywało się do ich największego święta. Jutro rano gospodarz każdego domu będzie miał przywilej zabicia baranka. Tak jak w Starym Testamencie zrobił to Abraham zamiast zabijać swojego syna Izaaka. Z każdej strony dochodziły głosy baranów, które chyba wyczuwały co je czeka bo bardzo głośno beczały. Z oddali dochodziły też głosy modlitw i przy tych dźwiękach bezpiecznie zasnęliśmy.
Śniadanko oczywiście zamówiliśmy na dach i zaraz po nim udaliśmy się w najstarszą część miasta. Medina, czyli stare miasto jest otoczone murem, który posiada 19 bram. Najsłynniejsza jest brama niebieska, od której to zaczęliśmy zwiedzanie.
Miasto Fes jak i Marrakesz ma dużo zabytków ale dalej nie mogą jakoś ich pokazać turystom Ich najważniejszym celem jest oczywiście handel. Jak nam powiedział Pan w hotelu miasto jest zamknięte bo jest święto i całe miasto jest zamknięte. Nie mógł zrozumieć, że nam nie chodzi o sklepy ale o zabytki i architekturę.
Pierwsze wrażenie, bród, syf i malaria. Wąskie, ciasne uliczki na nich pełno śmieci, krwi z zarżniętych baranów i gówien zwierząt. Od czasu do czasu widać było jak lokalni palili oderżnięte głowy baranów. Całe szczęście, że miasto jest zamknięte bo jakby do tego jeszcze dołożyć tysiące naganiaczy, którzy chcą Ci coś sprzedać jak i multum turystów to nie wiem czy bym się mógł tu odnaleźć. Było trochę lokalnych siedzących na schodach zaczepiających nas, usiłującym nam pomóc trafić ale sami nie wiedzieliśmy gdzie idziemy.
Po około dwóch godzinach szwędania się po Fes wróciliśmy do hotelu mając negatywną opinię o tym mieście. Odebraliśmy nietknięty samochód i ruszyliśmy w dalszą drogę do miasteczka Chefchaouen. Zanim jednak wyjechaliśmy na autostradę przejechaliśmy przez lotnisko odebrać moją siostrę, która też chciała zobaczyć ten inny kraj i obrzeżami miasta udaliśmy się na północ.
Z samochodu udało nam się poobserwować lokalną ludność jak świętuje ten ich najważniejszy dzień. Na ulicy było bardzo dużo śmieci, skór, jak i palących się głów baranów. Była też potężna ilość ludzi, która brała udział w tym święcie.
Słyszeliśmy dużo dobrego o tym mieście. Między innymi, że Fes to jest taki stary Marrakesz, nie zniszczony przez cywilizację. Ale jak tak wyglądałMarrakesz to dobrze, że się zmienił. Obydwa miasta mają jeden wielki cel sprzedać Ci wszystko ale w Marrakeszu robi się to bardziej na placach albo w większych, szerszych ulicach. Może święto, które aktualnie było dodało wiele negatywnych punktów. Miejmy nadzieję, że w innych okresach Fes sięznacznie lepiej prezentuje niż podczas święta Eid al-Adha. Może mam za wysokie oczekiwania od Maroka. Chyba za bardzo chciałem ten kraj porównać do krajów Europy południowej, które są jednak znacznie lepiej rozwinięte. W Maroku mają tak samo dużo zabytków jak w Europie, ale jakoś nie potrafią ich pokazać turystą. Ich król, Mohammed 6 bardzo stawia na turystykę, która przynosi krajowi duże dochody. Pewnie za parę lat kraj się zmieni i będzie bardziej przyjazny turystyce niż jest obecnie, ale to ludzie też muszą chcieć tego. Z tego co widziałem to nie potrafią, a może nie chcą zmienić wizerunku swojego kraju. Może taki im się podoba, taki kraj kochają, nie chcą z niego robić bardziej "europejskiego" kraju. Bo jak by na to nie patrzeć to jest nadal Afryka.
2015.09.22 Góry Atlas, Maroko (dzień 4)
3:45 rano z namiotu dochodzi dźwięk budzika. Wstajemy. Mamy 15 minut na wybranie się z namiotów, ubranie się na hike (dobrze bo jest 5C, jak to w Afryce). O 4 nad ranem zebraliśmy się w piwnicy schroniska gdzie śniadanie było serwowane na ziemi, a siedzieliśmy na betonowych murkach na których jeszcze parę minut temu spał nasz przewodnik. Oczywiście ciemno, parę świeczek dawało lekkie światło, może i dobrze bo źle wyglądaliśmy. Każdy z grupy prawie nie spał tej nocy, wiadomo jest to ciężkie na wysokości 3200 m, bez aklimatyzacji. Wybór na śniadanie był dość duży ale my zdecydowaliśmy się tylko na chleb z serkiem topionym. Woleliśmy nie ryzykować otwartych wcześniej słoików z drzemami, jajek ugotowanych na twardo chyba w czasie transportu czy jogurtów z wypukłym wieczkiem. Nasz przewodnik stwierdził, że jogurt jest dobry bo przecież jego data ważności jeszcze nie minęła.
4:30 plecaki na plecach i ruszamy na szczyt Toubkal 4167 m n.p.m. To jest tylko 1000 m, nie jest aż tak dużo ale na tej wysokości to jest wiele. Na początku szliśmy po ciemku. Trasa ostro zaczęła piąć się do góry. Przechodziliśmy koło jakiś wodospadów, dużych urwisk co jak potem wracaliśmy to aż dziwiliśmy się, że tędy szliśmy.
Przewodnik robił mało przerw, ale tempo nawet nie było za duże. Ok. 6:30 nad ranem zaczęło świtać i pojawiały się kontury otaczających nas gór. My dalej serpentynami po rumowisku skalnym wspnaliśmy się do góry. W okolicach 3700 m. brak tlenu coraz mocniej dawał się we znaki i częstsze przerwy na wyrównanie oddechu były wskazane.
Przełęcz (3900 m) między Toubkal a Wschodni Toubkal przywitała nas promieniami słońca. Przez ostatnie kilkaset metrów szło się już nawet fajnie bo wszystko było zmarznięte i ziemia już się tak nie osuwała spod butów. Idziemy dalej, przewodnik pokazał nam punkt z którego idzie się tylko 15 minut do szczytu. Punkt wydawał się być bardzo blisko ale szliśmy do niego prawie godzinę...Wysokość!!!
Nie wiem do końca jakie to ma znaczenie ale przewodnik Hassan często wspominał, że jesteśmy jego wyjątkową grupa ponieważ pierwszy śnieg tego roku spadł w tym samym czasie kiedy my się pojawiliśmy. W górach widzieliśmy nie tylko wczorajszy śnieg ale też z poprzedniego sezonu. W tym rejonie jest resort narciarski, który oczywiście zamierzam odwiedzić zimą.
Nie dużo po 8 rano nasze stopy stanęły na najwyższym szczycie Afryki północnej, góra Toubkal 4167 m n.p.m. Byłem rozczarowany, bo ponoć ze szczytu widać Saharę, ale widoczność nie była, aż tak dobra. Pomimo braku widoku pustyni widok wszystkich gór pode mną był niesamowity. Widok był tak piękny, że nie zwracałem uwagi na ujemną temperaturę i wiatr.
Odpoczynek na szczycie po tak wyczerpującej wspinaczce jest tak niesamowitym uczuciem, że siedzieliśmy, jedliśmy energetycznego batona, piliśmy wodę i podziwialiśmy widoki.
Na szczycie spotkaliśmy innego pana, który parę dni wcześniej zdobył Kilimandżaro. Mówił, że w niektórych miejscach Toubkal jest cięższy niż Kili. Nie do końca nas to zdziwiło, bo przed wyjazdem do Maroka podobną opinię na internecie znalazła Ilonka. Na Kilimandżaro idzie się 6 dni ale podejście jest stosunkowo łatwe. Natomiast tu są pewne odcinki trochę stromsze.
Po pamiątkowym zdjęciu z przewodnikiem pod metalowym wigwamem ruszyliśmy na dół. Schodziło się nawet dosyć szybko, ziemia była dalej zamarznięta, więc się nie usuwała nam spod nóg. Z każdym krokiem byliśmy niżej, z każdym krokiem ból głowy się zmniejszał (na wysokościach ból głowy to standard). Wszystko wyglądało inaczej, barwniej w promieniach słońca niż jak szliśmy do góry.
Często mijaliśmy ludzi którzy bardzo powoli szli do góry. Pytali się nas, jak jeszcze mają daleko do szczytu. Odpowiadałem, 15-20 minut, przewodnik poprawiał, jakąś godzinkę. W sumie tak, Hassan miał racje, do góry idziesz trzy razy wolniej. Po około dwóch godzinach wróciliśmy do schroniska. Gdzie przywitały nas nasze muły.
Jak się wybiera trzydniową opcję zdobywania tego szczytu, to już by był koniec dzisiejszego hiku. My niestety takiego luksusu nie mamy i musimy jeszcze schodzić w dół, aż do miasteczka Imlil. Szybkie spakowanie namiotu, lunch na ziemi, na kocu obok schroniska i w dół. Schodziliśmy tą samą trasą co wczoraj wychodziliśmy do góry. Różniła się tylko tym, że nie padało, czyli było gorąco.
Po jakiś 4 godzinach zobaczyliśmy pierwszą cywilizacje, a po kolejnych 30 minutach doszliśmy do bazy w Imlil.
Została nam jeszcze tylko godzinka samochodem do Marrakeszu i w końcu możemy odpocząć, ochłodzić się w basenie i zrelaksować przy dobrym winku.
Były to dwa trudne, ciężkie dni. Wiadomo, widzieliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy, poznaliśmy parę osób, doświadczyliśmy wiele i oczywiście zdobyliśmy szczyt. Może trochę za wysoki szczyt jak na tak krótki okres, ale daliśmy radę. Jest to do zrobienia za dwa dni (gdy by się nie dało to firmy tego by nie organizowały), ale jak ktoś tylko lubi górki, a ich nie kocha tak jak ja, to polecam iść na niższy szczyt, albo spędzić w górkach trzy dni. Na koniec przewodnik powiedział, że mają fajne hiki po górach na 6 dni i czy nie chcemy ich spróbować. Ja powiedziałem.... hmmmmm, a Ilonka na to: powodzenia, baw się dobrze i porób dużo zdjęć. Namówię ją, mam namiary na przewodnika.
Po baseniku była marokańska kolacja w towarzystwie lokalnego.
Jeszcze jedno chciałem dodać. Ludność w górach żyje bardzo biednie. Jest im ciężko, widzieliśmy biedę. Chcemy im troszkę pomóc. Rozmawialiśmy z przewodnikiem, i on powiedział, że możemy pomóc wysyłając paczkę z używaną odzieżą. Najlepiej sportową, do chodzenia po górach, dla niego i innych przewodników. Mają niskie wypłaty, z reguły parę dzieci i niepracujące żony, a takie rzeczy są tam droższe niż w Europie czy w Stanach. Będziemy im wysyłać paczkę. Jak ktoś ma coś co chce im odstąpić, to proszę o kontakt z nami. Chcemy wysłać paczkę jeszcze w tym roku. Jak to Hassan powiedział: idzie zima, w górach będzie zimno i dużo śniegu, a oni dalej muszą pracować.
2015.09.21 Góry Atlas, Maroko (dzień 3)
Żadna wycieczka nie może być udana bez fajnego hiku. Tym razem mamy w planie bardzo fajny hike, dwudniowy. Wychodzimy na najwyższą górę w północnej Afryce, Mt Toubkal, 4167m. Szlak nie jest bardzo trudny, ale dosyć wysoko trzeba wyjść.
W Maroko mówi się paroma językami, arabskim, francuskim i berbera. Żadnego z nich nie znamy, więc wybraliśmy opcje przewodnika dla ułatwienia zadania, a także bezpieczeństwa.
O 8 rano przyjechał po nas kierowca i powiedział: zabawy czas zacząć....!!!
Jechaliśmy samochodem przez ponad godzinę na południowy-wschód od Marrakeszu w serce gór Atlas, do miasteczka Imlil, które znajduje się na wysokości 1800 metrów. Miasteczko Imlil wygląda jak baza wypadowa w wiele rejonów górskich. Lokalni się plątają, połowa na telefonach dopina wszystko na ostatni guzik. Na ulicach turyści z plecakami i więcej mułów niż samochodów. Muły załadowane do pełna bagażami, pieczywem lub innymi rzeczami, które mają ułatwić turystom zdobycie szczytów.
Około 10:15 ruszyliśmy do góry. Nasza grupa składała się z siedmiu hikerów (my, para z Holandii i jakieś trzy dziewczyny z Anglii), przewodnika, kucharza, mułowego i oczywiście dwa muły, które niosły nam prawie wszystkie rzeczy.
Naszym pierwszym celem jest dotarcie do górskiej wioski o nazwie Chamharouch, zamieszkiwanej przez ludność Berbera, wysokość 2250 metrów. Tam mamy zjeść lunch. Trochę się zastanawiamy jak nasze żołądki wytrzymają dwa dni w górach. Widzieliśmy jak ładują nasze jedzenie w upale na muły do brudnych toreb, wodę (ponoć zdatną do picia) do prawie czarnych z brudu karnistów, wokół mułów latają setki much..... pomyśleliśmy, przygoda, przygoda, ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy w góry. Na wszelki wypadek w plecaku mieliśmy tabletki na problemy żołądkowe.
Nasz przewodnik Hassan mówi nawet dobrze po angielsku, więc zaczął nam opowiadać ciekawostki z życia ludzi w górach, o roślinach, zwierzętach.... Umilało nam to hike i nawet nie zauważyliśmy jak przeleciał pierwszy kilometr i doszliśmy do miasteczka Aroumd.
Zupełnie inaczej chodzi się po górach Atlas niż po europejskich czy amerykańskich górach. Szlaki są słabo oznaczone, więc przewodnik jest bardzo zalecany. Chyba, że się naprawdę przygotujesz i będziesz miał dokładne mapy i GPS. Nie ma lasów, cały czas się chodzi w słońcu gdzie w lato temperatura na dole przekracza 40C. Jest bardzo brudno w górach. Wszędzie jest dużo papierów, puszek, butelek. Przechodzi się przez wioski, koło "restauracji", albo koło pojedynczych, zamieszkałych domów, gdzie gospodarz chce wszystko sprzedać.
Jest gorąco, prądu nie ma, a coca-cola zimna.
Po trzech godzinach cała wycieczka z mułami dotarła do "restauracji" gdzie mamy zjeść lunch. Tak naprawdę z restauracją nie miało to nic wspólnego. Był to mały domek, połączony ze sklepikiem a z tyłu na zapleczu nasz kucharz przygotował nam posiłek. Nasz przewodnik zniknął na jakiś czas. Jak się okazało poszedł do pobliskiej świątyni ducha, który jak wierzą lokalni potrafi uzdrowić ciało i duszę. Tylko ludzie wierzący powinni tam wejść. Nie zabronił nam tam wejść ale dał do zrozumienia, że nie jest to miejsce dla turystów.
Jedzenie, jak większość posiłków w tym kraju podawane jest grupowo, tzn. Jeden talerz i dzielcie się. Posiłek zaskoczył nas pozytywnie. Proste rzeczy ale czuć świeżość i wszystko dobrze i ciekawie przyprawione. Lunch był ładnie podany i składał się z przystawki (sałatki), dania głównego i deseru (owoców). Woleliśmy nie zaglądać do kuchni bo z zewnątrz wszystko wyglądało dość prymitywnie.
Godzinka szybko zleciała i przewodnik rzucił hasło do roboty. Do pokonania mamy dużo kilometrów i około 1000 metrów w pionie. Tu już było znacznie trudniej, stromiej no i oczywiście pogoda się zmieniła. Zaczęło lekko kropić. Hassan powiedział, że zaraz przejdzie. Wiec usiedliśmy pod blaszanym zadaszeniem stoiska z pamiątkami i coca-colą przy trasie.
Po 15 minutach pogoda się zmieniła. Zaczęło jeszcze bardziej padać i nie zanosiło się na poprawę wiec kto miał to ubrał przeciwdeszczowe kurtki i niestety w deszczu ruszyliśmy dalej w kierunku schroniska.
W końcu po ok. 2h naszym oczom ukazało się schronisko Toubkal Refiugio (3200 m n.p.m). Wszyscy przemoczeni wpadli do świetlicy żeby się ogrzać i wysuszyć przy kominku. Nikt póki co nie myślał o rozkładaniu namiotu. Oczywiście w schronisku została nam podana Berber Whiskey, czyli gorącą herbata z mięta, która skutecznie nas rozgrzała.
Schronisko nas pozytywnie zaskoczyło warunkami sanitarnymi, gościnnością i wielkością. Nie spaliśmy w środku i nie wiemy dlaczego. A jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o kasę. Przewodnik powiedział, ze w lato lepiej jest spać w namiotach niż w schronisku. Mówił, że jest dużo ludzi, głośno i wszyscy chrapią.
Deszcz przestał padać, więc błyskawicznie rozłożyliśmy namiot bo już czekała na nas kolacja. Po kolacji próbowaliśmy nauczyć holendrów grac w tysiąca. Nawet nam to wychodziło ale o 21 już zaczęli gasić światła bo jutro nad ranem o 3:30 pobudka.
2015.09.20 Marakesh, Maroko (dzień 2)
Po wczorajszej jeździe samochodem Darek nie chciał słyszeć o ruszaniu samochodu z hotelu. Jazda po autostradach to jedno, jazda po mniejszych drogach z miasta do miasta też da się przeżyć ale kierowanie po mieście, szukanie parkingu – masakra. Na szczęście właściciel hotelu doradził nam, że można wziąćtaksówkę na pół dnia i wtedy taksówkarz obwiezie nas po najważniejszych miejscach i zabierze do lokalnych zakładów produkcji, różnego rodzaju wyrobów. Brzmiało ciekawie i wcale nie drogo. Dlatego na taki sposób zwiedzania się dziś zdecydowaliśmy.
Marrakesz jest dużym miastem, założonym około 1000 lat temu, ale ludzie się już tutaj osiedlali wiele lat wcześniej. Znajduje się on na wysokości 450 metrów u stóp pasma gór Atlas. Jest jednym z główniejszym miast handlowych Maroko. Występuje tu straszny kontrast między bogatymi a biednymi. Bogaci Francuzi, albo ludzie z innych krajów kupują przepiękne posiadłości, gdzie w ponad 20,000 domów dalej nie ma wody ani prądu.
Niby powiedzieliśmy kierowcy jakie atrakcje nas interesują ale większość miejsc i tak była wybrana przez naszego taksówkarza. Jako pierwsze miejsce odwiedziliśmy Pałac El Bahia...no dobra nie do końca. Zaparkowaliśmy pod pałacem ale weszliśmy najpierw do sklepu zwanego perfumerią. Z jednej strony jest to perfumeria a z drugiej miejsce gdzie można kupić przyprawy.
Pracownica sklepu bardzo ładną angielszczyzną opowiedziała nam o produkcji olejku z drzewa Argani. Drzewa ta są unikatowe dla wschodnio-południowego rejonu Maroka. Jednak to co nas najbardziej zaszokowało w tym drzewie to kozy.....kozy bowiem wchodzą na to drzewo i wyjadają jego owoce.
Tak to nie jest fotomontaż. Takie zdjęcie pokazała nam Pani w sklepie i początkowo myśleliśmy fotomontaż.....ale potem w internecie znaleźliśmy dużo podobnych zdjęć. Tak więc kozy wychodzą na drzewo, wyjadają owoce i wypluwają pestki z których produkowany jest olejek. Kozy wypasa berber (mężczyzna żyjący w górach) natomiast resztę pracy wykonują już kobiety, które ręcznie ucierają pestki i wytwarzają olejek.
Oczywiście musieliśmy zrobić tam zakupy w ramach „podziękowania” więc kupiliśmy przyprawy i herbatkę + miętę aby parzyć sobie w domku ich narodowy napój zwany Berber Whiskey.
W końcu przyszedł czas na pałac. Pałac wybudowany w 19 wieku miał być podobno największy w tych czasach w Marrakeszu. Łączy w sobie style architektury islamskiej i marokańskiej. Ładny ale zdecydowanie dużo uboższy, niż Alhambra w Hiszpanii. Spodziewałam się dużego zamku, z dużą ilościąkorytarzy pokoi czy pięknymi ogrodami. Jednak tu wszystkie pomieszczenia wyglądały podobnie a cały pałac może być dużo lepiej zagospodarowany. Zdobienia nadal jednak przykuwały moją uwagę i bardzo je podziwiałam.
Po zamku przyszedł czas na ogrody Majorelle. Podobno najładniejsze ogrody w całym Marrakeszu. Jacques Majorelle, francuski malarz, był on pod tak dużym wrażeniem Marrakeszu, że postanowił się tu osiedlić. Tak więc w 1923 kupił ziemię, która teraz jest znana jako Jardin (ogrody) Majorelle.
Stworzył tam swoje studio, które zostało zaprojektowane w stylu Art Deco a jego ściany zostały wymalowane w kolorze Majorelle Blue. Wokół studia stworzył przepiękne egzotyczne ogrody gdzie sprowadzał okazy z różnych części świata. W 1947 roku udostępnił ogrody do zwiedzania. Niestety po jegośmierci w 1962 ogrody podupadły i przez 18 lat niszczały. Dopiero w 1980 roku ogrody te kupił Yves Saint Laurent razem z Pierre Berge i ogrody odzyskały swoją świetlność. Aktualnie ogrodami zajmuje się fundacja YSL a w byłym studium malarskim jest muzeum opowiadające historie ludów Maroka zwanych Berber.
Niedaleko ogrodów jest park palmowy. Jest to obszar gdzie ze względu na pustynny klimat jest dużo palm a także oczywiście lokalni zarabiają pieniądze wożąc ludzi na wielbłądach. My z wielbłądów zrezygnowaliśmy (jeździliśmy na nich w Emiratach Arabskich, nic specjalnego) z czego może nie do końca byłzadowolony nasz przewodnik czy lokalni ludzie. No ale cóż...nie możemy płacić za wszystko co oni chcą a my nie koniecznie. Mamy zamiar tu wrócić i pojechać na Saharę na parę dni na wielbłądach, a nie po jakiejś małej pustyni jeździć.
Kolejne miejsce nas znów zaskoczyło. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie jedziemy bo nasz taksówkarz średnio (znał parę słów) mówił po Angielsku. Próbował nam coś wytłumaczyć o produkcji czego....ale czego to nie zrozumieliśmy...a okazało się, że chodziło o skóry. Tak więc wysiedliśmy z auta i na dzień dobry dostaliśmy miętę. Darek myślał, że mu zaraz dadzą herbatkę z miętą o to nam dali jako maskę. Zaprowadzili nas bowiem do miejsca gdzie obrabiane są skóry. Leżą one w dużych betonowych kotłach i nabierają swoich właściwości.
Śmierdzi tam skórami, amoniakiem i innymi farbami. Bo jak skóra jest już obrobiona i wyschnięta to również tam nadają jej kolor. Mięta nam się przydała bo jak tylko drażnił nas zapach to wąchaliśmy miętę, która zabijała go skutecznie.
Podziwiam ludzi tam pracujących. Naprawdę, ciężkie warunki. Nie czuliśmy się jednak niebezpiecznie bo widzieliśmy tam innych turystów. Sami na pewno nigdy byśmy tam nie trafili a doświadczenie warte przeżycia. Oczywiście później w ramach podziękowania wypadało coś kupić tak więc tym razem skończyło się na pasku i poszewce na poduszkę w sumie za 1000 Dirhamów (ok $100). Nie taka zła cena biorąc pod uwagę jak ciężko ludzie pracująwyrabiając to wszystko. Cena wywoławcza była 2500, ale kto się nie targuje ten przepłaca.
Zdecydowanie szybciej zwiedza się z kierowcą, do tego korki i niektóre skrzyżowania są nie do pokonania dla turystów. Znaleźliśmy się na takim jednym gdzie każdy chciał kierować ruchem (wyobraźcie to sobie), mówili tylko po arabsku lub w języku berber (nie rozróżniam) i każdy skręcał jak mu się podobało. Do tego piesi, rowerzyści i jakiś osiołek też się znalazł. Nasz kierowca tylko powiedział „ojjojojojo...” i jakoś wybrnął z tego zaplątania.
Saadian Tombs czyli groby członków dynastii Saadi. Groby odkryte zostały w 1917 roku a zostały stworzone ok. 1570 – 1600 roku. Groby same w sobie to głównie płyta na ziemi ale dekoracje pomieszczeń są niesamowite. Przepięknie „dziergane” mury wyglądają jakby ktoś wyszył to a nie stworzył w kamieniu. Miejsce to jest niewielkie ale zdecydowanie warte odwiedzenia. Do tego nadal remontują i pewnie za niedługo stworzą tam piękne ogrody.
Ostatnim punktem wycieczki a jednocześnie najbardziej popularnym był plac Jemaa el-Fnaa. Jak to lokalni nazywają „duży plac”. Ponoć jest to największy plac handlowy w Afryce. Rzeczywiście ludzi jest tam tysiące, a handlarzy jeszcze więcej.
Na placu głównie handlują berbers, którzy sprzedają wyroby ze skóry, głównie ich słynne buty. Darek nawet chciał sobie kupić jakieś jako pantofle ale Pan sprzedawca nie miał klapek...tylo japonki albo typowe marokańskie buty. No taka tu jest moda. Mnie jak zwykle najbardziej spodobały się kolory. Wszystko jest takie żywe.
Ale na placu można kupić jeszcze dużo innych rzeczy, właściwie to podejrzewam, że można tam kupić wszystko.
Zaskoczyła nas ilość stoisk z sokami pomarańczowymi, świerzo wyciskanymi na poczekaniu. Było tego multum. Zdecydowanie dobry pomysł na ochłodzenie się bo słoneczko już przyświecało i coraz bardziej chciało się pić.
Jak już wspomniałam na placu można kupić pewnie wszystko ale też można zobaczyć wszystko...ktoś ma małpę, ktoś zaklina węża, ktoś ma sokoła....każdy próbuje zarobić pieniądze jak się tylko da. My możemy się poszczycić, że wydaliśmy tylko 10 Dirhamów ($1) na magnesik. Uczymy się robić zakupy uczymy....potem zobaczyliśmy jeszcze meczet, podobno największy w Maroku i najwyższy w Afryce. Zobaczyliśmy tylko z zewnątrz bo nie można tam wchodzić.
Co myślimy o Maroku i Marrakeszu po tych prawie dwóch dniach.....odczucia mamy mieszane. Trudno pisać o całym kraju jeśli tak naprawdę widzieliśmy tylko Marrakesz. Marrakesz niestety nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. Nasz hotel i ludzie w hotelu super, przyjaźni, wszystko zrobią dla Ciebie, czujesz się jak król i dostajesz serwis lepszy niż w znanych pięcio-gwiazdkowych hotelach. Natomiast poza murami...poza bezpiecznym hotelem jesteś „chodzącym portfelem”. Każdy chce Ci pokazać drogę (i dostać za to kasę), możesz zobaczyć jak coś robią czy pooglądać sklep....ale spróbuj czegoś nie kupić. Ceny mają z kosmosu i trzeba od razu dzielić co najmniej na trzy. W takiej atmosferze nawet odechciewa się kupować pamiątki czy chodzić po placu targowym dla rozrywki. Jest to bardzo męczące. Osobiście myślę, że zarobili by dużo więcej jakby traktowali klientów jak europejczycy. Jest cena, możesz sobie oglądać i przymierzać do woli. Są strasznie nachalni. Nie wiem czy to nasza „zachodnia” mentalność gdzie każdy woli być schowany za swoim telefonem komórkowym. Fakt, faktem, tutaj życie toczy się na ulicy. Ludzie idą do domu tylko spać. Każdy z każdym się wita, nawet w tak dużym mieście jak Marrakesz nasz taksówkarz non-stop mówił komuś „Assalaamu'Alaikum”. Ciężko uwierzyć, że nasz kierowca znał wszystkich. Myślę, że to otwartość ludzi, przyjazność itp. Wiele ludzi myśli, że ten kraj jest niebezpieczny. Nie myślę tak. Nie sądzę, że mają tu kieszonkowców czy ktoś cię okradnie (oczywiście przy zachowaniu zdrowego rozsądku) natomiast wszędzie chcą, żebyś coś kupił. Nie widać tu dużo żebraków (spotkaliśmy może dwóch) a więcej jest naganiaczy. Trzeba mieć duże nerwy i starać się nie rozmawiać z nikim...bo inaczej....znów sięgniesz do portfela a potem do bankomatu.
Byliśmy już w wielu krajach ale po raz pierwszy w Afryce Północnej. RPA jest dużo lepsze. Bardziej cywilizowane, większość ludzi mówi po angielsku ale z drugiej strony widać większe kontrasty między lokalnymi a anglikami. RPA też zwiedzaliśmy bardziej parki więc byli tam przewodnicy. Nie zagłębialiśmy się w mniejsze miasteczka (poza Coffee Bay) ale nie byliśmy tak „otoczeni”. Tutaj pocieszające jest, że każdy pracuje – tzn. chce coś sprzedać ale smutne, że widzą w tobie chodzący portfel i myślą, że sypiesz dirhamami na prawo i lewo....ciekawe jaka będzie nasza opinia o tym kraju pod koniec wyjazdu.
2015.09.19 El Jadida, Maroko (dzień 1)
Maroko od dawna było na naszej liście. Kraj ten kusił mnie zawsze swoją arabską architekturą. Pierwszy raz urzekła mnie ona w Hiszpanii na zamku Alhambra w Granada, parę lat temu. Wiedziałam, że to tylko marne wpływy kultury arabskiej więc chciałam zobaczyć kraj w który jest tego kolebką. No i oczywiście kolory...tu wszystko jest take kolorowe. A Darka najbardziej ciekawią ludzie, jedzenie i góry.
Tak więc jak dostałam ofertę polecieć za prawie darmo (plusy pracy w biznesie turystycznym) to nie wahałam się ani sekundy i postanowiłam urodziny spędzić na innym kontynencie. Pomimo, że bilet ten był dla mnie nagrodą z firmy nadal linie lotnicze myślały, ze jestem ich pracownikiem.....pomyślicie, że jak pracownik to pewnie go od razu do business klasy dadzą.....niestety nie. Pracownicy mają bardzo duże zniżki ale do ostatniej chwili nie wiedza czy polecą....oczywiście wszystko dobrze się skończyło i już siedzimy w samolocie czekając na odlot i słuchając lokalnej arabskiej muzyki....zapowiadają się kolejne wyjątkowe wakacje.....
Tak wiec po 6,5 godzinach lotu wylądowaliśmy w Casablance gotowi na naszą przygodę. Wszyscy z was na pewno kojarzą film Casablanca (nakręcony w 100% w Hollywood) ale czy wiecie, ze Maroko ma dużo więcej wspólnego z filmami? Od ponad 118 lat (pierwszy film został nakręcony w 1897 roku) Maroko przyciąga reżyserów i producentów filmowych z całego świata. Podobno Maroko jest w pierwszej piątce krajów gdzie kręcone są filmy. Przez ostatnie 5 lat, ponad 140 zostało tu nakręconych. Niektóre tytuły były dla nas totalnym zaskoczeniem, jak na przykład: Liga niezwykłych dżentelmenów, Zawód: Szpieg, Troy, Babel, Gladiator, Asterix i Obelix misja Cleopatra, Snajper no i oczywiście nie można zapomnieć o Grze o Tron. W tym roku to kin wejdą kolejne filmy z fragmentami kręconymi w Maroku: Mission Impossible V i najnowszy James Bond, Spectre. Niesamowita sceneria, egzotyka a także studia filmowe przyciągają coraz więcej producentów do tego niezwykłego kraju. Spowodowało to rozwój nie tylko biznesu filmowego ale również edukacji. Ludzie z całego świata przyjeżdżają do Maroka studiować produkcje filmowe.
Tak więc czas zabawić się w kamerzystę i stworzyć kolejny film. Tym razem o przygodach dwójki troszkę zwariowanych ludzi...Tak wiec czas w drogę...
Maroko postanowiliśmy zwiedzać samochodem. Daje nam to swobodę jak i możliwość dojechania w miarę szybko z miasta do miasta. Wiele ludzi nas uprzedzało ze po Maroku się jeździ źle a ludzie to wariaty....no chyba nie może być trudniej niż na Manhattanie. Okazało się jednak ze może. Tutaj specjalne podziękowania dla kierowcy, który dzielnie i cierpliwie walczył z samowolka jaka panuje tu na ulicach (zwłaszcza w miastach) a do tego miał biegówkę. Już odbierając samochód z wypożyczalni Pan powiedział ze to normalne w Maroku, że samochód ma tak dużo otarć. Darek w całej historii wypożyczeń samochodów (a ma ich trochę na swojej liście) jeszcze nie widział tak wypunktowanej deklaracji odbioru samochodu. Po prostu samochód ma otarcia wszędzie.
Nasz pierwszy przystanek to miasteczko El Jadida. Niewielkie portowe miasteczko założone przez Portugalczyków, była to też ich ostatnia osada w Afryce (aż do roku 1769). W 2004 roku miasto to zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie mieliśmy wiele planów do zwiedzania.....ogólnie chcieliśmy zobaczyć miasteczko portowe i jak żyją ludzie poza dużymi miastami. Zdecydowanie widać tam większą biedę, zaskoczyła nas też negatywnie ilość śmieci na ulicy, ogólnie ludzie mało używają koszy na śmieci (przykre). Ponieważ było to nasze pierwsze miasto jakie odwiedziliśmy a nasz samochód stał zaparkowany na ulicy ze wszystkimi naszymi bagażami postanowiliśmy podejść tylko nad wybrzeże i zobaczyć panoramę miasta z murów obronnych.
Oczywiście nie udało nam się przejść ulicami bez bycia zaczepianym przez lokalnych sprzedawców pamiątek. To nie było dla nas zaskoczeniem i twardo udawaliśmy że jesteśmy z wycieczka i mamy mało czasu. Ale zaskoczyło nas jak oni dobrze mówią po polsku. Poza oczywistym dzień dobry potrafili powiedzieć zapraszam do mojego sklepu, jak się masz, dziękuje itp. Do tego mieli bardzo ładny akcent.....miło...widać że dużo Polaków tu przyjeżdża i dobrze...świat jest aby go zwiedzać.
Z nad wybrzeża do Marrakeszu było ok 200 km więc czekało nas parę godzin jazdy. Dlatego nie tracąc czasu ruszyliśmy w drogę do naszego hoteliku (riad), który znajduje się na obrzeżach miasta. Tu już nie jechaliśmy autostradą tylko lokalną drogą gdzie użytkownikami nie koniecznie były samochody. Na drodze było dużo pieszych, rowerzystów a także niezliczona ilość osiołków, które ciągły wozy pełne ludzi, owoców, warzyw i innych produktów...nie można też zapomnieć o baranach, które przewijały się od czasu do czasu.
Musimy przyznać że ostatni odcinek drogi do hotelu dał nam do myślenia czy my aby na pewno mamy tu hotel ale jak dotarliśmy to przywitały nas 4 osoby i sprawiły, że poczuliśmy się jak w domu. Piękny hotel/riad (Palais Riad Bérbère), ogrodzony bramą (przynajmniej nie będziemy się bali zostawić tu auto jak pojedziemy w góry). Riady charakteryzują się dużą gościnnością i domowym przyjęciem. Poczuliśmy to od pierwszych chwil. Oczywiście przywitano nas herbatką z mięty, właściciel oprowadził nas po posesji, porozmawiał z nami, poopowiadał co zobaczyć, co robić a najbardziej nam się spodobało, że powiedział że śniadanie będzie o której chcemy. Jak wstaniemy to nam zrobią....super. Zamówiliśmy kolacje (też przyrządzaną specjalnie dla nas) a do kolacji wzięliśmy wino, które musimy Panu odkupić....bo oficjalnie nie może nam sprzedać. Jak się okazało Maroko ma własne wina...całkiem nie głupie.
Jutro dzień pełen wrażeń, czeka na nas Marrakesz....tak wiec dobranoc.
PS. Muszę wspomnieć, że Darek jest chyba aktualnie najbardziej podejrzanym gościem Maroka. Najpierw na lotnisku nie chcieli nas wpuścić bo mieliśmy w walizce nóż i musieli sprawdzić czy aby na pewno Darek nie jest notowany....na szczęście nie jest i nóż nam oddali. Potem zatrzymała nas policja za przekroczenie prędkości ale jak powiedzieliśmy Hello zamiast Bonjour czy Assalaamu'Alaikum (witam po arabsku) to nas puścili.....pewnie stwierdzili że się z nami nie dogadają. No a na zakończenie dnia w hotelu daliśmy Panu polski paszport w którym Darek nie ma ani jednej pieczątki więc teoretycznie jest nie legalnie (nie legalnie jako polak)....ehhh...przygoda, przygoda....
2015.09.06-07 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 2 i 3)
Acadia, mimo, że położona jest na wybrzeżu, ma północno-kontynentalny klimat. Czyli w lato cechuje się on zimnymi nocami i dosyć wysokimi temperaturami w ciągu dnia. Natomiast zimy bywają długie i mroźne. Mając to na uwadze o 6:45 byliśmy już po szybkim małym śniadanku w drodze na hike.
Nasz hotel, Holiday Inn Resort, znajduje się w miasteczku Bar Harbor, które jest na granicy parku. W związku z tym po 15 minutach jazdy samochodem byliśmy już na parkingu przy szlaku Precipice. Szlak ten jest najtrudniejszym szlakiem w całym parku, przypominał nam tatrzańską orlą perć. W maju byłem w parku Zion w Utah i zrobiłem Angels Landing, który należy do 10 najtrudniejszych hików w Stanach. Może hike w Zion miał większą ekspozycję, ale nie miał aż tyle pionowych odcinków do pokonania co hike w Acadi. Dużo drabinek, poręczy i innego rodzaju uchwytów metalowych.
O 7 rano temperatura była tylko 11C, ale słoneczko na bezchmurnym niebie skutecznie nagrzewało skały. Jak zwykle przy takich trasach, na dole jest wiele ostrzeżeń, które mówią o niebezpieczeństwach, jakie występują na tej prawie pionowej trasie.
Na samym początku już było parę odcinków technicznych, pewnie w celu sprawdzeniu ludzi, aby później przy większej ekspozycji nie było problemów. Z tego parkingu prowadzi na szczyt też inna trasa Orange-Black/North Rim dla ludzi, którzy mają lęk wysokości. Tą drugą trasą postanowiliśmy schodzić. Trasa jest łatwiejsza i prawie w ogóle nie ma odcinków technicznych. Z obu tras widoki są przepiękne o czym się później przekonaliśmy.
Aby wyjść na szczyt trzeba wspiąć się około 1000 ft. na odcinku 1 mili. Szlak jest zróżnicowany i jest trochę płaskich półeczek skalnych, a także wiele pionowych kominów. Szedłem mniej więcej półtorej godziny robiąc wiele zdjęć i nagrywając. Co krok widoki stawały się coraz ciekawsze, jak również temperatura się podnosiła.
Szczyt został osiągnięty parę minut przed 9. Spotkaliśmy tam parę osób, którzy również podziwiali przepiękne widoki i się cieszyli, że nie muszą tego robić w upale. Było już ciepło. Pot lał mi się po oczach, tak więc nie wyobrażam sobie robić tego w późniejszych godzinach. Biorąc pod uwagę ile widzieliśmy tam samochodów dzień wcześniej na pewno i dziś będą tłumy ludzi, którzy robią to w samo południe. Współczujemy. Trasa jest dwu kierunkowa więc przy większej ilości osób oczekiwanie na drabinki może zając trochę czasu, co przy upale i zerowym cieniu na pewno nie należy do przyjemności.
Ze szczytu widać było całe miasteczko Bar Harbor i wiele małych wysepek należących do Parku Acadia. Wyjaśniła się nam również zagadka dlaczego miasteczko to jest dość drogie. W porcie stały dwa duże statki (cruise), które przywożą tysiące ludzi, żądnych wydania pieniędzy, zjedzenia świeżego homara i pokupowania wielu pamiątek. Prawie jak na Bermudach czy w Juneau na Alasce.
Ze szczytu w dół, albo w dalsze części parku prowadzi wiele szlaków. Spotkaliśmy ludzi, którzy planują zrobić kilkunastu-milowe hiki. My musieliśmy opuścić hotel przed 11 rano więc niestety nie mogliśmy się zagłębić bardziej w park. Zeszliśmy trasą North Rim, która potem połączyła się z trasą Orange-Black. Trasa szła bardziej północnym zboczem góry, a co za tym idzie widoki były troszkę inne.
Trasa ta również schodziła ostro w dół, ale te strome odcinki miały schodki....takie prawdziwe schodki. Szkoda, że nie były ruchome......
Po godzinie byliśmy już na dole. Nie ma to jak o 10 rano być już po hiku i mieć cały dzień na zwiedzanie przed sobą. Bardzo polecamy ten hike ale w godzinach rannych. Później jest zdecydowanie za gorąco. Szlak jest czynny tylko parę miesięcy w roku ze względu na trudności, a także okres wylęgarni ptaków.
O 11 spakowani, wymeldowani ruszyliśmy zwiedzać dalsze części Acadi, resztę wyspy Desert Island jak i południowe wybrzeże Maine. Nie mieliśmy żadnych szczególnych punktów zaplanowanych na dziś poza przejechaniem się wybrzeżem i zobaczeniem co to miejsce ma nam do zaoferowania. Tu lekko skłamałem, bo był jeden punkt, który Ilonka wrzuciła na listę, a była to restauracja z najlepszymi homarami w całym Maine. Ale o tym później......
I tak oto jechaliśmy sobie wybrzeżem Desert Island, przejeżdżając przez małe miasteczka. Udało nam się też dojechać do latarni morskiej, których jest tu oczywiście bardzo dużo.
Tak pięknego dnia nie można marnować siedząc cały czas w samochodzie. Tak więc od czasu do czasu szliśmy w ślady lokalnych i robiliśmy sobie przerwy na skalistych wybrzeżach.
Oczywiście my nie możemy tylko siedzieć, tak więc w ruch poszły nasze zabawki i polowaliśmy aparatem i kamerą na latające mewy i leniwie łażące kraby.
Wczoraj na łódce opowiadali nam, że wybrzeże Maine ma potężne różnice wody między przypływem a odpływem sięgające ponad 10 ft, gdzie średnia na ziemi wynosi 3 ft. Dziś się przekonaliśmy o tym na własne oczy po wyschniętych dnach wybrzeża, a także po drabinkach jakie ludzie mają ze swoich przystani, żeby dostać się do łódek podczas odpływu.
I tym oto sposobem dojechaliśmy do najważniejszego punktu wycieczki, miasteczka Bernard w którym to znajduje się restauracja Thurston's Lobster Pound. Zarówno Yelp jak Tripadvisor polecają to miejsce jako jedno z najlepszych aby zjeść całego homara. Muszę przyznać, że byłem w szoku bo na tym odludziu ciężko było znaleźć parking na samochód. Taka ilość ludzi przyjechała zjeść te pychoty.
Menu restauracji było bardzo proste....homar...natomiast pod różnymi postaciami. Być w Maine i nie zjeść całego homara to tak jak być w południowej Hiszpanii i nie zjeść prawdziwej szynki iberyjskiej. Jak to w takich miejscach, swoje musieliśmy odstać w kolejce do wybrania sobie homara. Całe zamówienie polega na tym, że podchodzi się do lady, mówi się czy chcesz dużego czy małego i pani na twoich oczach wyławia go z baseniku.
Kładzie na wagę jeszcze żywego, dostajesz numerek i twój homar ląduje w gorącej gotującej się wodzie.
No i po 15 minutach przynoszą ci całego homarka i życzą smacznego. No i teraz zaczyna się zabawa. Trzeba go sobie samemu poobdzierać ze skorupy i wiedzieć co dobre a co nie.
Nie mamy dużego doświadczenia w jedzeniu tego typu potraw ale podpatrując innych i po oglądnięciu paru filmów na YouTube udało nam się wygrzebać z niego całe mięsko. Homar był przepyszny, świeżutki i bardzo delikatny.
Z restauracji widać, mały port gdzie cały czas przypływały kutry rybackie ze świeżutkimi homarami a na podwórku restauracji były stosy klatek, które służą do łapania homarów.
Pojedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się w stronę Portland gdzie mieliśmy kolejny hotel. Wybrzeże Maine wygląda jak ręka z kilkunastoma długimi paluchami, każdy na kilkadziesiąt mil. My postanowiliśmy zjechać jednym z nich na sam dół, i tak drogą numer 96 zjechaliśmy do miasteczka Ocean Point. Ciekawa droga wiedzie przez w miarę biedne, ubogie wioski aż kończy się o wiele bogatszą. Widać to po domach i samochodach. W Ocean Point byliśmy w idealnym momencie, udało nam się uchwycić zachód słońca, usiąść na skalistym wybrzeżu i patrzeć jak Maine idzie spać.
Kolejny dzień (poniedziałek) trzeba było już wracać do domu. Dłuższą część spędziliśmy w samochodzie z małymi przerwami na oglądanie po drodze ciekawszych punktów. Na szczególną uwagę zasługuje Cape Elizabeth. Małe miasteczko położone poniżej Portland. Ma ono dwie główne atrakcje, a właściwie to dwa główne parki. Jeden to state park, który ma fajną plaże, jak przystało na Maine, oczywiście skalistą.
Drugi park to Fort Williams, ze sławną latarnią morską. Park dość duży, ładnie położony w którym można miło spędzić czas.
Jak to bywa w długie weekendy, powrót do Nowego Jorku to nieustanna walka z korkami. Ponieważ ja nie lubię stać w korkach, więc pilot Ilonka miała o wiele więcej roboty niż ja, bo musiała co chwilę wynajdywać jakieś objazdy małymi lokalnymi dróżkami. Tym oto sposobem mogliśmy też sobie oglądać ME and NH nie z autostrad, tylko z małych, krętych dróżek. Bardzo nam się spodobała ta część północnego Atlantyku. Już wypatrujemy w przyszłość i planujemy kolejne wypady w te rejony, oczywiście dalej na północ. No bo jak tu nie pojechać do Nowej Szkocji, Nowej Fundlandii czy Labradoru. Tam już raczej nie samochodem, tylko samolotami i promami. Wymaga to więcej planowań i przygotowań, ale jak to Ilonka mówi, jak chcesz to znajdziesz sposób........
Tym oto sposobem minął nam kolejny cudowny wyjazd. Jest to dla nasz szczególny wpis, bo w ten weekend minął rok jak stworzyliśmy tego bloga. I ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu mamy już 60 wpisów co oznacza, że publikujemy więcej niż jeden tygodniowo. To chyba oznacza, że trochę lubimy podróżować. Czasami bliżej, czasami dalej ale jak najczęściej w nowe, nieznane miejsca. Miejmy nadzieję, że kolejny rok przyniesie nam przynajmniej tyle samo, a może i więcej wpisów z nowych miejsc na naszej planecie....
2015.09.04-05 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 1)
Acadia jest najstarszym parkiem narodowym powstałym na wschód od rzeki Missisipi. Nie ma wiele parków na wschodnim wybrzeżu a tym bardziej na północnym wschodzie (tylko Acadia)....a myśmy tam jeszcze nigdy nie byli....trzeba to szybko naprawić.
Zawsze chcieliśmy zobaczyć Nową Szkocję i poszarpane skaliste wybrzeża specyficzne dla wschodniej Kanady. Niestety aby zwiedzić Nową Szkocjępotrzebujemy troszkę więcej dni, ale park Acadia da nam przedsmak tego co możemy zobaczyć jadąc dalej na północ.
Tak więc zaopatrzeni w aparaty i kamerę wyruszyliśmy w drogę. Mamy nadzieję spotkać dużo fok, wieloryby, oczywiście homary, a także dużo ptaków i innych zwierzątek. Homary to nie tylko będziemy oglądać ale też jeść. Jak sprawdzałam wstępnie menu restauracji, to tam homary dodają do wszystkiego, nawet do Bloody Mary.
Jak to bywa z pięknymi miejscami, zazwyczaj są one mało dostępne. W tym przypadku nie ma problemu z drogą ale z jej długością. Z naszego domku do parku jest 480 mil (ok. 800 km). Uppsss....długa droga przed nami – normalnie można to zrobić w 7,5 h ale jest długi weekend więc zakładaliśmy, że niestety parę godzin będziemy musieli spędzić w korkach. Dlatego Darek wyjechał wcześniej aby zdążyć przed korkami a ja dogoniłam go w New Haven pociągiem. Dobra opcja jeśli chce się zaoszczędzić ok 2h stania w nowojorskich korkach. No i udało się...aż tak bardzo nie nadawaliśmy na korki i udało nam siędotrzeć do hotelu jeszcze przed 23, po ok. 10h w trasie. Oczywiście nie obyło się bez przepysznej kolacji, zjedzonej na parkingu w Maine....szef kuchni serwował najlepsze naleśniki z jabłkami z cynamonem, które były pieczone dziś rano. Pychota....tysiąc razy lepsze niż jakieś McDonald's....
Acadia słynie ze skalistych wybrzeży, niespotykanych zwierząt i ptaków, ale przede wszystkim z góry Cadillac, która to jest najwyższą górą na wybrzeżu Północnego Atlantyku. Od Meksyku aż po biegun. Tutaj też po raz pierwszy można oglądać wschód słońca w Stanach Zjednoczonych. Tak więc nie mogło być inaczej jak wyjść na nią. Tak więc po pysznym śniadanku ruszyliśmy prosto na spacerek na górę Cadillac.
Góra Cadillac jest tak popularna, że można na nią wyjechać samochodem. Podobno bardzo dawno temu była tam kolejka linowa, która teraz została zastąpiona drogą samochodową. My oczywiście nawet nie myśleliśmy wyjeżdżać samochodem i wybraliśmy hike. Na szczyt prowadzi parę szlaków, ale najładniejszy i najbardziej widokowy jest North Rim Trail.
Potwierdzamy, widoki były przepiękne i większość czasu szło się ponad lasami ładnie odkrytą granią. Szczyt nie jest wysoki (1530 ft. / 456 m) więc i spacerek nie był za długi ale fajny bo było dość stromo pod górę, przepiękne widoki i na szczęście jeszcze nie za gorąco. Nie zazdrościmy tym co wychodzą na ten szlak w południe. Im to musi ładnie przygrzać słoneczko.
Dochodząc na szczyt przeraziła nas ilość ludzi. Dużo samochodów, autobusów i pełno turystów w japonkach. Na szczycie jest platforma widokowa ale warto zejść troszkę ze szlaku i skałkami podejść bliżej wybrzeża. Można stamtąd podziwiać piękny widok na zatokę, ocean, wybrzeże i małe wysepki porozrzucane po oceanie.
Podelektowaliśmy się widokiem, po testowaliśmy nowy sprzęt (każdy ma swoje zabawki) i ruszyliśmy na dół bo czekały na nas inne atrakcje w parku. Jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach przez cały park prowadzi droga, na której są zatoczki i parkingi aby zobaczyć różnego rodzaju atrakcje. My polecamy jednak wejść w park i przejść się na jakiś spacerek. Każdy park oferuje szlaki od bardzo łatwych po bardzo trudne tak, że każdy znajdzie coś dla siebie. Park Acadia jest wyjątkowy pod tym względem, bo pomimo, że ma stosunkowo mały obszar, to ma wszystko...od piaszczystych plaż po górki gdzie musisz się wspinać używając klamer i łańcuchów. Szlak z klamrami zrobimy jutro, natomiast dziś przyszedł czas na plażę...
Dojeżdżając do Sandy Beach najpierw przeraziła nas ilość samochodów. Oczywiście parking jest pełny, a auta parkują wzdłuż drogi. Podobno jest to bardzo polecane i piękne miejsce. My zwolennikami plaży nie jesteśmy, ale widać, że większość ludzi jednak preferuje leżakowanie. Plaża ładna choć nie do końca jest piaszczysta. Powstała ona z muszelek i innych skorupek, które przyniosło tu morze. Z daleka wygląda jakby to naprawdę był piasek, natomiast z bliska przypomina to bardziej mały żwirek. Z plaży można się przejść do Thunder Hole i Otter Clif. My do obu miejsc podjechaliśmy samochodem. W parku jest opcja schuttle bus. Można zwiedzać całą wyspę od miasteczka Bar Harbour po park Acadia autobusem. Niestety jeździ on tylko w jednym kierunku. I czasem może to wydłużyć podróż. My wybraliśmy wolność własnego auta.
Thunder Hole to miejsce gdzie w czasie dużego przypływu, woda uderza w skały z taką prędkością, że ciśnienie wody wybija ją na 120 ft (35 m) do góry, towarzyszy temu huk, który przypomina wyładowanie pioruna. Jak myśmy byli to woda miała niski poziom i wtedy to tylko dziura w skale.
Otter Clif wraz z Otter point zdecydowanie polecamy. Z Otter Clif warto przejść się do Otter Point. Ścieżka prowadzi samym wybrzeżem tak wiec z jednej strony ma się ocean i skaliste wybrzeże, a z drugiej lasek oddzielający od gwaru ludzi i samochodów.
Otter Point to bardziej plaża, tym razem skalista. Pomimo, że dość dostępna to nie było na niej tłumów a też jest wystarczająco dużo miejsca, aby każdy znalazł sobie miejsce na chwilkę odpoczynku, pooglądaniu oceanu no i przede wszystkim porobieniu zdjęć mewom.
Po Otter point zaczęliśmy zawracać do Bar Harbour gdzie mieliśmy hotel i skąd wypływaliśmy w rejs oglądać foki i zachód słońca. Wschodnia część wyspy jest bardziej w lądzie, ale też ma kilka ładnych punktów które warto odwiedzić. Są to głównie jeziora. Najpopularniejsze jest Jordan Pond, tam niestety nie udało nam się zdobyć miejsca na parkingu więc pojechaliśmy nad mniejsze jeziorko, Buble Pond. Piękne jeziorko i prawie nie ma tam ludzi.
Tym oto akcentem zakończyliśmy zwiedzanie parku Acadia na dziś. Wieczorem popłynęliśmy rejsem oglądać foki i inne zwierzątka. Jako pierwsze stworzenie zobaczyłam meduzę (jellyfish). Byłam w szoku, że one są aż tak duże.
Meduz było dużo w wodzie ale jeszcze więcej było boi. Z początku myśleliśmy, że są to boje wskazujące gdzie są skały itp. Ale nasz statek wcale nie zwracałna nie uwagi.
Jak się okazało my się w ogóle nie znamy na życiu morskim. Do tych boi są przyczepione kratki na homary. Było ich multum....ale tak naprawdę strasznie dużo.
Pierwsze pół godziny rejsu oglądaliśmy park Acadia z wody (ciekawa perspektywa) i słuchaliśmy ciekawostek z życia wyspy. Większość wyspy zajęta jest przez park, ale obszary nie zajęte to przepiękne rezydencje położone oczywiście na wybrzeżu. Większość tych domów należy do sławnych ludzi i ich rodzin, rodzina Rockefeller czy JP Morgan to tylko przykłady. Rodzina Rockefeller miła tam tyle ziemi, że nawet byli w stanie podarować parkowi ponad 50 mil (80 km) wybrzeża.
Kapitan troszkę przyspieszył i podpłynęliśmy pod wyspę na której leniuchują foki.
Mieliśmy szczęście i troszkę ich tam leżało brzuchami do góry. Foki stwarzają wrażenie bardzo leniwych i ociężałych zwierząt. Prawda jest jednak inna. Potrafią one wytrzymać pod wodą bez oddychania do 30 minut, zanurkować na głębokość 1500 ft (450 m), a także przepłynąć odcinek jeden mili w 4 minuty.
Park Acadia słynie też z bardzo unikatowych ptaków. Na tym się nie znamy ale rzeczywiście było ich trochę na wyspie. I w okolicy latarni, która jest podobno najbrzydszą latarnia w Maine....no nie jest za urokliwa ale, że najbrzydsza to powiedział nam przewodnik.
Rejs zakończyliśmy zachodem słońca....jak zwykle przepięknym...jednak wraz z zachodem słońca wcale nie kończył się nasz dzień.
Po intensywnym dniu zwiedzania przyszedł czas na odpoczynek. A odpoczynek trzeba zacząć od kolacji....a na kolację nie może być nic innego jak homar. Wybór padł na Finback Ale House. Nazwa wskazuje na bar, ale tak naprawdę jest to restauracja z bardzo fajnym barem. Dobre jedzonko mają.
Na przystawkę były lokalne ostrygi, a na główne danie oczywiście homar. Tym razem zamówiliśmy tylko szczypce i ogon. Jutro mamy zamiar pojechać na sam koniec wyspy i zamówić, żywego, całego homara którego gotują na poczekaniu.
Po obfitej kolacji, przyszła pora na troszkę sportu, szybka gra w tenisa i do spania bo jutro trzeba wcześnie wstać. Jutro chcemy zrobić hike po dośćosłonecznionych skałkach, więc lepiej jest go zrobić przed śniadaniem.
2015.08.07-09 Macomb East & South Dix, Hough, Adirondacks, NY
4:33 rano, budzik już od 3 minut nieustannie dzwoni w namiocie. Bardzo nam się nie chce wychodzić z ciepłych śpiworów, zwłaszcza, że na zewnątrz jest tylko 9C. Gdyby nie to, że camping Sharp Bridge znajduje się w przepięknym parku Adirondack to pewnie byśmy dłużej pospali.
Wczesna pobudka jest wymagana żeby zrobić to co mamy zaplanowane. W planie mamy przejść całe pasmo Dix. 5 szczytów, 17.5 mili i 5000 stóp do góry i na dół.
Dużo szlaków w tym rejonie zaczyna się nad jeziorem Elk.
Jest tam mały parking na 20-25 samochodów. W weekendy w lato żeby mieć miejsce na parkingu trzeba być wcześnie rano, bo inaczej musisz parkować 3 mile wcześniej nad innym jeziorem, Clear Pond. To niestety wydłuża hike o 6 mil (3 mile w każdą stronę), i zrobienie tego co mamy zrobić staje się raczej niemożliwe.
Na parkingu byliśmy o 6:45. Niestety było już za późno żeby się załapać na wolne miejsce. Jak się później dowiedzieliśmy, ludzie przyjeżdżają dzień wcześniej, parkują, idą parę mil z namiotami i dopiero dalej w lasach się rozbijają. Następnego dnia mają już mniej mil do zrobienia. Następnym razem my też tak zrobimy. Nie potrzebny jest żaden permit ani rezerwacja.
Nad jeziorem Elk jest też prywatny ośrodek wypoczynkowy. Poszliśmy się zapytać czy możemy zaparkować tutaj samochód i oczywiście coś za to zapłacić. Bardzo niemiła starsza pani już w drzwiach z bardzo nieszczęśliwą miną powiedziała, że na każde nasze pytanie prawdopodobnie powie nie. Oczywiście na parking powiedziała NIE. Niech spada na drzewo.
Ja z Ilonka i plecakami zostaliśmy na parkingu przy trasie i zaczęliśmy analizować hike, a siostra zjechała samochodem na dół na parking przy Clear Pond. Powiedziała, że potrzebuje dobrą rozgrzewkę przed hikiem i się przebiegnie do góry te 3 mile. Rozgrzewka się do końca nie udała, bo akurat jechał jakiś samochód do góry i ją podrzucił. Tutaj chciałem podziękować dobremu kierowcy....
Niestety zamiast wyjść o 6:45 rano, wyszliśmy o 8:00. Miejmy nadzieję, że to opóźnienie nie pokrzyżuje nam planów.
Pierwsze dwie mile szło się szeroką, oznakowaną, dobrze przygotowaną trasą. Po niecałej godzinie doszliśmy do strumyka Slide, gdzie zaczynał się nasz prawdziwy hike.
Oznakowany szlak prowadzi tylko na jeden szczyt, Dix Mountain (który zrobiliśmy rok temu). Na resztę szczytów nie ma wytyczonych szlaków, są tylko ścieżki wydeptane przez lokalnych i oznakowane kopczykami z kamieni. Ścieżki te nie są przygotowane dla dużej masy turystów. Nie mają żadnych zabezpieczeń, oznaczeń i często też trzeba się przedzierać przez gęste chaszcze. Zakupiliśmy nową topograficzną mapę tego rejonu, gdzie te wydeptane ścieżki są już zaznaczone, a także na internecie pościągaliśmy dokładniejsze satelitarne mapy, które załadowaliśmy na GPS i telefony. Tak uzbrojeni ruszyliśmy na jedną z najmniej uczęszczanych części Adirondack, Dix Wilderness...!!!
Pierwszy szczyt Macomb 4405 stóp wysokości.
Początek był łatwy. Ścieżka szła do góry wzdłuż wyschniętego strumyka. Dobrze, że wcześniej wyczytałem, że ten rejon jest bardzo suchy i że trzeba dużo wody ze sobą wziąć, bo w lato wszystkie strumyki mogą być wyschnięte i o wodę może być ciężko. Mieliśmy do pokonania 2200 stóp na odcinku niecałych dwóch mil. Początek nie był stromy, więc zaczęło nas to martwić, że końcówka będzie ostra do góry. Poziomice na mapie tylko to potwierdzały.
Po pół godzinki "spacerku" zobaczyliśmy dlaczego ten szlak nie jest dopuszczony dla dużej masy turystów. Trasa zaczęła iść bardzo stromo do góry przez 800 stóp z nachyleniem 40-45 stopni.
Szło się do góry po skałach albo po rumowiskach skalnych i trzeba było uważać żeby nie spowodować lawinki skalnej, bo ludzie idący pod nami mieliby problem.
Rumowisko skalne skończyło się lasem gdzieś 500 stóp w pionie do szczytu. Las był bardzo stromy z dużą ilością skał i głazów, gdzie napęd na 4 często był wymagany. Powspinaliśmy się troszkę i w końcu naszym oczom ukazał się pierwszy szczyt,, Macomb.
Na szczycie już było parę osób którzy odpoczywając posilali się i podziwiali widoki. Poszliśmy w ich ślady. Krótka przerwa była nam potrzebna. Pogoda była świetna, nie za gorąco, brak wilgotności, słoneczko przebijało się przez chmurki i lekki wiaterek ochładzał nasze spocone ciała.
Trail mix, energetyczny napój, trochę czekolady i do roboty. Jeszcze dużo przed nami. Następny cel to South Dix, 4060 stóp. Nawet łatwe, leśne, kilkuset stopowe zejście do dolinki między szczytami i już byliśmy na 3760. Do szczytu South Dix mieliśmy tylko 300 stóp do góry. Tutaj jednak już było ciekawie. Lasu nie było, natomiast znowu pojawiły się skały, które towarzyszyły nam już prawie do samego szczytu.
Szczyt South Dix niestety jest zalesiony, więc nawet nie robiliśmy żadnej przerwy tylko dalej kontynuowaliśmy nasz hike do kolejnego szczytu, East Dix, 4006 stóp, który jest oddalony o jedną milę. Szlak prowadzi zalesioną granią, lekko obniżając się do dolinki. Czasami natrafiały nam się większe spadki, albo potężne korzenie drzew, które spowalniały nasze tempo.
Dolinkę osiągnęliśmy na wysokości 3700 stóp. Tutaj teren się zmienił i trasa zaczęła ostro piąć się do góry, żeby po 300 stopach osiągnąć szczyt East Dix.
Było już koło 1:30 po południu, głód zaczynał nam doskwierać, więc postanowiliśmy tutaj zrobić sobie dłuższą przerwę i zjeść lunch z przepięknym widokiem na cały rejon Dix.
Przyjemnie było sobie ściągnąć buty, wyłożyć się na skałach i przekąsić bułkę z dobrą, polską konserwą.
Na szczycie spotkaliśmy parę, która ma taki sam zamiar jak my przejść wszystkie szczyty. Oni mieli ułatwione zadanie, bo spali w lesie i ich cała trasa miała tylko 12 mil, a nie tak jak nasza 17. Po krótkiej rozmowie z nimi udaliśmy się dalej w naszą wycieczkę, tym razem w kierunku szczytu numer 4, Hough, 4409 stóp.
Żeby tam się dostać musieliśmy wrócić na South Dix, skręcić na północ i zejść do dolinki na wysokość 3900. Widać było, że tutaj już mniej ludzi chodzi, bo często musieliśmy się przedzierać przez gęste, ostre krzewy, które zostawiały piękne ślady na naszych rękach i nogach. Czasami nawet spotkaliśmy krzaczki huckleberry.
Z dolinki do szczytu Hough było tylko 0.25 mili i 500 stóp do góry. Była ostra jazda. Bardzo ostro do góry po stromych zalesionych zboczach, albo techniczne, prawie pionowe odcinki po skałach, gdzie się dwa razy trzeba było zastanowić jak to pokonać.
W końcu stanęliśmy na szczycie Hough, 4409. Przepiękne widoki.
Widać było prawie cały nasz hike na piąty szczyt, najwyższy na naszej wyprawie, Dix, 4857 stóp. Wow, to aż tak daleko, pomyślałem......
Była już 4 po południu, obliczyliśmy, żeby zrobić do końca hike potrzebne nam jeszcze jest 5 godzin + 1 godzina na dostanie się do samochodu. Czyli przewidywany powrót do samochodu na 10 wieczór. Trochę późno, zwłaszcza, że jeszcze musimy jechać godzinę na camping, zjeść dobrą kolację z grilla i troszkę odpocząć przy ognisku. Na szczycie spotkaliśmy tą parę z poprzedniego szczytu, oni powiedzieli, że idą dalej, ale im zostało tylko 3 godziny, bo ich namiot jest niedaleko w lesie nad strumykiem. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że zawracamy i robimy to wszystko następnym razem z namiotem.
Do pokonania i tak nam jeszcze zostało parę mil i w sumie nam to zajęło 3 godziny. Schodziliśmy ścieżką koło Lillian Brook, która jak wszystkie ścieżki w tym rejonie, nie rozpieszczała.
Początek był bardzo stromy, dopiero po jakieś mili teren stał się łatwiejszy i można było nadrobić stracony czas.
Po kolejnej mili dotarliśmy do jedynego szlaku w tym rejonie i nim szliśmy przez kolejne 3 mile, aż do parkingu nad jeziorem Elk.
Po drodze widać było dużo namiotów, ludzi którzy podzielili ten hike na 2 dni, a nie chcieli go zrobić w jeden dzień. W jeden dzień jest to do zrobienia, ale musi się wyjść o 6 rano, a nie o 8 jak my. Wszystko zawalił brak parkingu. Teraz tylko został nam dojazd na camping, po drodze zakup drzewa u lokalnego drwala. W Adirondack mają świetną cenę za drzewo. To wszystko kosztowało nas $12.
Nie chciało by mi się za te pieniądze po nocy chodzić po lesie i zbierać drzewo. Lepiej usiąść przy ognisku w wygodnym stołku i odpoczywać.
Kolacja była obfita. Wpierw był bigos sheriffa. Przepyszny...!!!! Dziękujemy....
A na główną część kolacji były oczywiście steaki z sałatką, z ziemniaczkami z ogniska i świetnym winkiem Favia z Napa Valley.
Następnego dnia nigdzie nam się nie spieszyło, więc dopiero wyjechaliśmy późnym popołudniem. Podoba mi się ten kemping, bo można siedzieć w niedzielę do późna i nikt cię nie wygania, albo każe płacić za kolejny dzień.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze nad Lake George, żeby zjeść jakąś rybkę na lunch.
Byliśmy w Boardwalk Restaurant & Marina. Fajnie położona knajpka z przeciętnym jedzeniem. Nastawiona na masową produkcję. Da się zjeść, ale nic specjalnego.
Z Lake George zostało tylko 4 godzinki i już byliśmy w NY.
Świetny weekend ze wspaniałym hikiem. Uwielbiam Adirondack, ciekawe góry, mało ludzi, dużo szlaków i lokalnych ścieżek. W Adirondack jest elitarny klub, nazywa się ADK 46ers. Członkiem może być każdy, kto wyszedł na 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Po tym hiku zaliczonych mamy już 19, zostało "tylko" 27. Ubywa, ubywa.......
W Październiku planujemy kolejny wyjazd w ten rejon to pewnie jeden albo dwa zdobędziemy.