
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2025.03.07-08 - Whistler, CA (dzień 7-8)
Wakacje dobiegają końca. Cały tydzień pracowałam i tylko około 14-15 wychodziłam i spacerowałam po okolicznych terenach. Whistler zaplusowało mi ilością tras rowerowych, które ciągną się w nieskończoność i prowadzą nad bardzo fajne jeziora.
Większość jednak tych terenów jest płaska i o ile kroki i kilometry można zrobić to jednak zmęczenie nie jest duże. Piątek miałam wolny więc chciałam sobie zrobić jakiś spacerek bardziej w górę.
Darek jeżdżąc wypatrzył dla mnie trasę. Ogólnie Whistler nie pozwala na uphill traffic czyli chodzenie po trasach narciarskich jak są czynne, ale Darek wynalazł jedną trasę którą wygląda że mogę iść. Dokąd dojdę to się okaże ale najważniejsze że będzie do góry.
Trasa wychodzi z połączenia z trasą narciarską ale szybko odbija w bok i lasami i zig-zakami prowadzi do samej góry. Szczerze to nie wiedziałam gdzie idę ale trasa była ładnie oznaczona więc dreptałam.
Jakoś tu w Whistler aplikacja All Trails się mało przyjęła i wielu tras nie ma więc w ogóle nie miałam pojęcia gdzie dojdę….ale to o drogę chodzi a nie cel. Ustaliłam sobie godzinę o której zawrócę, żeby mniej więcej na czwartą popołudniu zejść spowrotem do bazy. Wg. mapy trasa wyglądała na długą więc raczej nie planowałam że dojdę do końca….bo w sumie jak raz się wejdzie w te góry to można iść dniami.
Co jakiś czas tylko wysylalam Darkowi pinezki gdzie jestem, tak dla bezpieczeństwa i widziałam, że zbliżam się do resortu. Zdziwiłam się jednak jak trasa i oznaczenia poprowadziły mnie tak że wyszłam na trasę narciarską. Tu dopiero założyłam raki. Po trasach narciarskich nie bardzo mogę chodzić ale szybko znalazłam kontynuację tarasy w lesie. Tylko, że tu się już trochę skomplikowało bo nie było oznaczeń a ślady nawet jak były to rozjeżdżone przez narciarzy. I tu właśnie zawróciłam bo pchanie się w las bez trasy i oznaczeń pewnie nie było najlepszym pomysłem.
Wracałam tą samą trasą co wyszłam ale chyba gdzieś źle skręciłam bo trasa była stromsza, gorzej przygotowana i bardziej przypominała Adirondack a nie słynne West Coast.
Zejście poszło sprawnie i w miarę wcześnie byłam na dole. Miałam mały niedosyt więc zamiast w lewo poszłam w prawo zobaczyć gdzie tam idzie trasa.
Niestety kolejny zonk. Na dole w Whistler jest mało śniegu ale nadal tereny które są przeznaczone na narty biegowe są ogrodzone i nawet nie można przejść lasem. Ehh… No nic wróciłam więc do miasteczka do swoich tras rowerowych, pobiegałam trochę po nich ale zbliżała się czwarta… a czwarta oznacza Après Ski!
Na pożegnalną kolację i drinka wybraliśmy Mallard Lounge. Znajduje się on w Fairmont Hotelu a że w Fairmont wszystko jest fajne to i knajpka była idealna. Taka bardziej poważna ale z muzyką na żywo. Z lepszymi drinkami i pysznym jedzeniem a wszystko nawet nie takie drogie. Super siedziało się, słuchało muzyczki i zamawiało kolejne winka czy whiskey ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy i wakacje też musiały kiedyś dobiec końca.
W sobotę już wylatywaliśmy. Dawno, bardzo dawno nie lecieliśmy samolotem zwanym red-eye. Czyli samolotem który z zachodniego wybrzeża na wschodnie leci nocą. Darek ostatnio stwierdził oczywistą rzecz, że przecież każdy lot do Europy jest red-eye więc to nie do końca prawda, że dawno go nie braliśmy. W sumie racja. Po Stanach jednak red-eye nie cieszy się najlepszą opinią. My mieliśmy jednak dobrą okazję na bilety klasy biznesowej i zdecydowaliśmy się zobaczyć co z tego wyjdzie. Szczerze nie było najgorzej.
Zanim jednak dotarliśmy na lotnisko to cały dzień mieliśmy przed sobą. Koło 10 rano wyjechaliśmy z tej pięknej śnieżnej krainy. Tak śnieżnej bo w końcu Whistler dostało śnieg. I to dużo śniegu. Szkoda, że dopiero teraz. Darek nie mógł tego przeboleć ale tak niestety bywa, że ze śniegiem nigdy nie wiadomo i czasem ma się wiosenne warunki a czasem super śnieżek.
Jak wyjechaliśmy z gór na niziny to śnieg zmienił się w deszcz więc nie za bardzo pogoda aby coś zwiedzać w Vancouver czy Seattle. Jedna atrakcja jednak nie wymagała dobrej pogody więc bez większego oporu większości została zatwierdzona. Sushi Hil…
Vancouver słynie z sushi… dlaczego? Ma blisko Pacyfik który ma więcej ryb jak tuńczyk czy łosoś dziko łowiony. Atlantyk też ma ciekawe ryby ale te główne, najsmaczniejsze są właśnie w Pacyfiku. Do tego w Vancouver osiedliło się bardzo dużo emigracji z Azji. Łatwy dostęp do ryb, i utalentowani szefowie kuchni to podstawa sukcesu. Seattle czy New York też mają dostęp do dobrych ryb ale sushi w tych miastach jest bardziej skierowane na bardzo znanych szefów kuchni i ekskluzywne restauracje. W Vancouver podobno nawet mała restauracja będzie serwować pyszności.
Skoro przejeżdżaliśmy przez Vancouver i mieliśmy troszkę czasu do zabicia to lunch w susharni był wskazany. Restauracja była bardzo mała, kameralna i przepyszna. Czy była z tych małych lokalnych… ciężko powiedzieć. Trafiłam na nią jak pewna aktorka (Alexandra Breckenridge) poleciła ją na swoim Instagramie. Cóż… było przepysznie. Do dziś mi ślinka leci jak sobie przypomnę tamtą ucztę. Naprawdę niebo w gębie.
Niestety sushi było ostatnim fajnym punktem wakacji. Potem to już tylko czekała nas kolejka na granicy, lotnisko, i długi lot powrotny. Ale warto było, kolejne cudowne wakacje, w pięknej okolicy, z pysznym jedzonkiem no i co najważniejsze wybornym towarzystwem! Do następnego!
2025.03.02-07 Whistler, CA (dzień 2-7)
Whistler, największy resort narciarski na kontynencie amerykańskim był odwiedzony przeze mnie trzy razy. Ostatni raz było to 7 lat temu, więc już się wystarczająco za nim stęskniłem. A jest za czym!
Praktycznie nielimitowana ilość i jakość terenów, dobry system wyciągów, cudowne widoki i wioska narciarska w alpejskim stylu gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Zwłaszcza po ostatnim wyjeździe do Utah gdzie trzeba było szukać miejsca na après-ski i na rozrabianie.
Whistler jest tak wielkie, że przez tydzień zaawansowany narciarz będzie miał co robić. Dwie oddzielne góry, trzy wioski narciarskie, niezliczona ilość otwartych terenów, lasów i dużo obszarów, że trzeba pomyśleć jak tu zjechać spokojnie zadowoli nawet wybrednych narciarzy.
Początkujący narciarze niech sobie pozjeżdżają na innych górkach i przyjadą tutaj jak już będą mogli w pełni wykorzystać ten ogrom.
Czy Whistler ma wady? Pewnie, że ma. Kto ich nie ma….
Jedną z nich jest położenie. Wydawało by się, że jest położone idealnie, tak? W przepięknym górzystym terenie Brytyjskiej Kolumbii, nie za wysoko (nie ma problemu z aklimatyzacją), blisko oceanu (dużo śniegu), z dala od wielkich miast (mniej ludzi), niska granica lasu (otwarte tereny)…..
Czy to są wady czy zalety? Zależy jak na to patrzeć.
Po pierwsze położenie. Whistler jest nisko położone. Zaledwie 650 metrów n.p.m. Jest to plus jeśli chodzi o aklimatyzację, ale niestety minus jeśli chodzi o pogodę. W wiosce często pada deszcz albo sypie ciężki i mokry śnieg. Wiadomo, dużo terenów znajduje się znacznie wyżej (2,000m) gdzie jest piękna zima, ale żeby się tam dostać to nieraz można zmoknąć.
Śnieg też nie jest idealny. Dzięki sąsiadującemu obok Oceanu Spokojnemu tutaj dużo sypie. Jakieś 8-10 metrów w sezonie. Śnieg nie jest taki lekki, suchy i puszysty jak np. w Kolorado czy Utah, gdzie góry są otoczone pustyniami. Tutaj często puch jest ciężki i mokry co utrudnia zabawy na nieubijanych trasach.
Whistler został kupiony przez resort narciarski Vail. Co za tym idzie? Ściągnął dużo narciarzy którzy tak jak ja, mają sezonowy bilet do Vail. Dzięki temu jeździsz za darmo w Whistler. Co za tym idzie, dużo ludzi, czyli oczywiście kolejki do wyciągów i na trasach. Na „szczęście” nie mieliśmy puszystych dni, więc nie było tłumów.
Wystarczy tego narzekania. Przecież narciarstwo nie ma żadnych wad, prawda?
Przyjechaliśmy tu na tydzień z naszymi dobrymi znajomymi ze Stanów. Miejmy nadzieję, że warunki i pogoda nam dopisze. Z pogodą bywało różnie. Od deszczu na dole do wspaniałego słoneczka wyżej. Od gęstej mgły do intensywnych opadów śniegu
Jeśli chodzi o wiatr to raczej mieliśmy szczęście. Ogólnie to nie wiało. A może tutaj ostro zawiewać. Przy większym wietrze dla bezpieczeństwa wszystkie górne wyciągi są zamykane i wszyscy muszą jeździć na dole i w tłoku.
Co do jakości śniegu to nie mieliśmy 100% szczęścia. Praktycznie prawie wszystko było otwarte, ale tereny niestety nie były pokryte fajną i grubą warstwą puchu. Przed naszym przyjazdem padał tutaj deszcz. Niestety linia zamarzania była dość wysoko. Prawie w rejonach szczytów. Większość terenów zostało pokryte warstwą mokrego śniegu, która potem zamarzła.
Powstała sporej grubości twarda skorupa, która utrudniała zakręcanie, zwłaszcza na stromych odcinkach. Na trasach ratraki wykonały kawał dobrej roboty i to wszystko zmieliły, natomiast większość terenu jest poza trasami a tam było mniej ciekawie. Bo przecież nie jedziesz w takie góry żeby cały czas po trasach jeździć.
W lasach było troszkę lepiej. Widocznie drzewa ochroniły śnieg przed opadami deszczu. Nadal było twardo, ale znośnie.
Gdzieś w połowie tygodnia przyszedł śnieg. Nie za wiele, jakieś 10cm puszku. Znacznie to poprawiło warunki. Odrazu więcej ludzi pojawiło się w górach. Zwłaszcza lokalnych, spragnionych lepszych warunków. Nie było tak źle i dalej bez większych kolejek można było jeździć.
Przy takich ogromnych terenach ludzie się szybko rozjeżdżają i prawie ich nie widać. Dwa wielkie rejony są popularne w takie dni. Harmony i Symphony.
Potężne doliny z praktycznie niograniczonymi terenami. W wyższych partiach trochę stromiej i skaliście, niżej płaściej i szeroko, a na dole wspaniałe lasy. Można tutaj spędzić cały dzień i się nie nudzić.
Oczywiście są możliwości podchodzenia wyżej i wyszukiwania dodatkowych terenów do unikatowych zjazdów. A dla naprawdę doświadczonych i wiedzących co nieco o zimowych górskich podróżach można wyjść z resortu i udać się w nieznane. Ilość śladów na śniegu pokazuje, że takich śmiałków jest trochę. Musisz być naprawdę świetnie przygotowany i idealnie znać teren. Zimowe podróżowanie po lodowcach nie należy do łatwych i bezpiecznych.
Resort składa się z dwóch gór: Whistler Mountain i Blackcomb i przypomina literę „V”
Połączone są w dwóch miejscach. Na dole mają wspólne bazy i wysoko w górach kolejkę linową Peak2Peak.
Ta kolejka to niezły wyczyn inżynieryjny. Została zbudowana w 2008. Długość to prawie 5km, odcinek bez podpór wynosi 3km. Prędkość to 7m/s, co pozwala pokonać cały odcinek w 12 minut. W najwyższym etapie przejazdu znajdujesz się prawie pół kilometra nad ziemią.
Niektórzy narciarze preferują Whistler a inni Blackcomb. Ja nie mam preferencji. Lubię tam gdzie jest lepszy śnieg i wszystko otwarte. Tu i tu można świetnie pojeździć. Kiedyś to trzeba było zjeżdżać na sam dół żeby zmienić góry. To trwało jakąś godzinę. Teraz kolejką w kilkanaście minut można to zrobić. Można sobie wygodnie usiąść i wykorzystać ten czas na odpoczynek, posiłek czy uzupełnienie płynów.
Tak jak pisałem wcześniej góra Whistler posiada świetne tereny jak Harmony czy Symphony. Blackcomb też ma super rejony jak 7th Heaven czy Blackcomb Glacier.
Wielkie obszary z nielimitowanymi możliwościami. Niestety nie wykorzystaliśmy pełnego potencjału tych rejonów. Na 7th Heaven było za mało śniegu i za twardo. Nie było za wiele przyjemności zjeżdżać zmarzniętymi stromymi ścianami.
Na Blackcomb Glacier jest większy problem. Lodowiec się zmniejsza i niestety ten rejon może być już zamknięty na stałe. Żeby tam się dostać trzeba wyjechać orczykiem który niestety jest zamknięty. Lodowiec się skurczył i powstały wielkie szczeliny, które są za duże i niebezpieczne.
Część ludzi podchodzi do góry (jakieś 45 minut) i zjeżdża z drugiej strony lodowca. Nawet myśleliśmy o tym, ale po rozmowie z patrolem zrezygnowaliśmy z pomysłu. Mówił, że spacerek do góry jest ok ale zjazd z drugiej strony nie jest taki idealny jak był lata temu (siedem lat temu tam jeździłem). Lodowiec się skurczył i wyjście na niego już nie jest takie łatwe. Po drugie jest mało śniegu i jest gruba skorupa co niestety nie daje dużo przyjemności z jazdy. Miejmy nadzieję, że za parę lat jak znowu odwiedzę te rejony będzie znacznie lepiej ze śniegiem.
Oczywiście jest wiele innych terenów, które staraliśmy się często odwiedzać. Przy złej pogodzie czy nie najlepszej widoczności polecam rejon Crystal Ridge. Wiele długich niebieskich tras do carvingu, czy czarnych do lepszej zabawy jak ci jest zimno.
Tak jak pisałem wcześniej, jest tu gdzie jeździć. Dobry narciarz na pewno przez tydzień nie będzie się nudził. Warunkiem idealnej zabawy jest niestety dobra i śnieżna zima. Mieliśmy ok zimę, ale mógł by być lepszy śnieg. Miejmy nadzieję, że następnym razem spadnie jakiś metr śniegu i będzie super zabawa.
Oczywiście ostry śnieg zaczął sypać w dniu wyjazdu. Sypało ostro, nawet na dole sypał śnieg a nie padał deszcz. W ciągu 48 godzin spadło go 1.20 metra! Szkoda, że musieliśmy wyjeżdżać bo zapowiadały się cudowne warunki.
Ponoć kolejki do wyciągów robiły się strasznie długie. Ludzie pisali, że nawet i godzinę stali żeby wyjechać w góry. Czyli dużo śniegu też nie dobrze. Ach ci narciarze, ciężko im dogodzić…
2025.03.02 Whistler, CA (dzień 2)
Jak to w życiu bywa z przyjaciółmi zawsze brakuje czasu żeby się nagadać. Zwłaszcza jak ostatni raz widzieliśmy się ponad 3 miesiące temu. Dlatego dziś jakoś tak nie chciało się wstawać za wcześnie. Ale jak już się wybraliśmy to trzeba było iść na jakiś spacerek do lasu.
Lost Lake (zaginione jezioro) wydawało się być idealną opcją. Szlak na trochę ponad godzinę ale z możliwością pójścia dalej i głębiej w las. Super! Tak więc jako dwie nie narciarki poszłyśmy na spacer.
Zaczęło się super, szeroka trasa pół chodnik, pół trasa rowerowa, prawie spod domu zaprowadziła nas na początek szlaku. A tu zdziwko. Płacić trzeba. Ehh…nie lubie tego. W lecie jest tu normalny szlak, w zimie robią tu narty biegowe i przez to trzeba płacić. Zrobili nam “łaskę” że za pół ceny mogłyśmy wejść. Nadal $5 od osoby trzeba było zapłacić. Hmmm … średnio się to opłaca. Później wynajdywałam dużo innych fajnych tras, dłuższych i nas ładniejsze jeziora.
Obniżkę na wejściówkę dostałyśmy blze względu na brak śniegu. No i rzeczywiście, na trasie w lesie nie wiele go było. Dopiero nad jeziorem poczułyśmy prawdziwą zimę.
Pomimo, że w miasteczku temperatury dość na plusie to jezioro jednak było jeszcze zamrożone. W nocy przymrozki są to pewnie mu pomagają zachowac stan skupienia stały.
Chciałyśmy obejść jezioro wokół tak jak pokazywała aplikacja All Trails ale niestety aby to zrobić musiałyśmy wejść na nartostradę z której to szybko nas przegonili. No cóż grzecznie więc wróciłyśmy na nasz szlak i spowrotem pod domek. To był taki miły spacerek na przewietrzenie mózgu, nie dosyt jednak był więc po zostawieniu raków w domku ruszyłam bardzo okrężną drogą do miasteczka.
Resort narciarski Whistler tak naprawdę składa się z dwóch resortów które się połączyły. Dzięki temu, że zaczynały jako dwa odrębne to sa dwie wioski, Whistler i Blackcomb. My tym razem śpimy w Blackcomb, ale do Whistler prostą drogą mamy ok 10 min więc rzut beretem.
No chyba że się za wiewiórkami goni to jest dalej. Whistler ma też niesamowicie rozwinięte trasy rowerowe po ktorych można spacerować. Cudo. Czyli przez kolejne dni po pracy będę słuchać książek i spacerować. Zdecydowanie jest gdzie.
Póki co dobiegała czwarta po południu a to oznacza, apres-ski. Darek przygotował się wcześniej nie tylko z tras narciarskich ale też wybrał wodopoje….dzis padło na Garibaldi Lift Co. Bar & Grill. Mieliśmy wejść na hamburgera i piwko ale się załapaliśmy na muzykę na żywo i pokaż Icen& Fire (lód i ogień). Takim oto sposobem imprezka się rozkręciła i nawet młodzież się dobrze bawiła pomimo, że ze staruchami.
Pokaz Ice & Fire jest przez całą zimę co niedzielę. Przez ognisty okrąg załoga resortu skacze pokazując swoje umiejętności i dobrze się bawiąc. Do tego muzyka, efekty dźwiękowe i pirotechniczne i zabawa gwarantowana. A na koniec nie może być inaczej…. Sztuczne ognie.
My z Darkiem widzieliśmy to 7 lat temu ale i tak chętnie oglądaliśmy. Byliśmy tylko przekonani, że to w Soboty tylko jest i nawet się martwiliśmy, że się nie złapiemy a tu taka niespodzianka.
Darek jako najbardziej cool wujek na świecie oczywiście do końca był w butach narciarskich i uczył młodzież co to znaczy apres-ski. No i dobrze, niech się uczą od najlepszego.
A jak się zastanawiacie jak po tak intensywnym wieczorze wróciliśmy do domu to pamiętajcie…sowa was zawsze doprowadzi do domu.
2025.03.01 Seattle, WA (dzień 1)
Jeden wyjazd na narty sami, jeden z przyjaciółmi i jeden z rodzinką…równowaga musi być. Po Park City w którym byliśmy w styczniu przyszedł czas na kolejne piękne górki na zachodnim wybrzeżu. Tym razem padło na Whistler. Ostatni raz byliśmy tam w 2018 roku i było super…nie oczekujemy niczego innego!
W piątek wieczorem opuściliśmy naszą metropolię i polecieliśmy do Seattle. Tam przespaliśmy się przy lotnisku i w sobotę z samego rana mogliśmy oficjalnie rozpocząć wakacje. A co nas przywitało? Oczywiście że mglisty poranek, w Seattle nie mogło być inaczej.
Z Seattle do Whistler jest trochę ponad 4h jazdy samochodem. Do tego granicę trzeba przejechać więc trzeba doliczyć dodatkowy czas. Trochę późno bylibyśmy w Whistler więc zaczęliśmy rozmyślać co fajnego można zobaczyć w okolicy. Darek rozważał Stevens pass ale internet go zniechęcił jak wyczytał że przy wyjeździe z resortu zawsze są korki bo droga wąska a wszyscy wyjeżdżają o tej samej porze.
Szybko jednak pojawiła się inna opcja. Woodinville Destylarnia. Darek bardzo lubi i sprzedaje ich produkty, a akurat główny manager był nie dawno w Corkery i od słowa do słowa doszło do zaproszenia. My nie pogardzany takich zaproszeń i chętnie skorzystaliśmy.
Wycieczka była przednia. Jon opowiadał z pasją o Woodinville, jego karierze w biznesie i innych ciekawostkach. O produkcji whiskey się aż tak nie rozgadywał bo na tym etapie to i my już wiemy, że burbon to kukurydza, jęczmień i czasem żyto. A jak pije się whiskey zwaną rye…to żyto zastępuje kukurydzę w całości. Wiemy też żeby burbon był burbonem to musi mieć 51% (co najmniej) kukurydzy.
Nie wiedzieliśmy jednak (albo przynajmniej ja nie wiedziałam), że Woodinville Distillery stosuje zarówno tradycyjne alembiki (pot stills), jak i kolumny destylacyjne (column stills) w procesie produkcji whiskey. Alembiki są używane do destylacji wsadowej, co pozwala na większą kontrolę nad smakiem i aromatem destylatu. Dzięki miedzianej konstrukcji alembików, usuwane są związki siarki, co przyczynia się do uzyskania gładkości i bogactwa smaku.
Kolumny destylacyjne, z kolei, umożliwiają ciągłą destylację, co zwiększa efektywność produkcji i pozwala na uzyskanie wyższych stężeń alkoholu. Dzięki zastosowaniu obu metod, Woodinville Distillery może tworzyć whiskey o złożonym profilu smakowym, łącząc tradycję z nowoczesnymi technologiami.
Brzmi to poważnie…no tak, bo wyrób whiskey to poważna sprawa. Ale prawda jest taka, że nie ważne jak to robią ale jako rezultat jest. A rezultat jest przedni…
Możemy potwierdzić, że efekt końcowy jest bardzo dobry. Co prawda większość testowaliśmy tylko w bardzo małych ilościach ale Jon, rozumiejąc, że przed nami jeszcze długa droga zaproponował, żebyśmy sobie sami polali na co mamy ochotę, zapakowali jak fachowi producenci i wzięli ze sobą aby spróbować wieczorem na spokojnie.
Co za doświadczenie…wow… po Szampanii, a teraz Woodinville to ja już nie chcę chodzić na wycieczki incognito. Trzeba korzystać z przywilejów jakie praca daje.
Ta cała szarówka z rana w południe już całkowicie zniknęła a o drugiej popołudniu to już spokojnie można było chodzić w krótkim rękawie i siedzieć na zewnątrz.
Obok Destylarni była bardzo fajnie wyglądająca restauracja. Zresztą też bardzo polecana. Bez zastanowienia poszliśmy tam na lunch. Pyszny wybór…a jeszcze lepiej nam smakowało jak się okazało, że rachunek zapłacony z góry…wow…dziękujemy Woodinville! I tym oto sposobem High West stracił małego klienta (mnie) a Woodinville zyskał. Wiem, że moje odejście od High West nie zmieni nic w ich życiu bo moja konsumpcja to ok. jedna butelka na rok. Ale mam nadzieję, ze Darek będzie polecał Woodinville jeszcze bardziej i jak przyjedziemy tu znów za jakiś czas to pochwalą się, że ich produkcji zwiększyła się z 70tys skrzynek do 100tys. Tego im życzę bo zasługują.
Fajnie się siedziało i pogoda w Seattle też nie zachęcała do opuszczenia tego rejonu, ale górki czekają i trzeba w końcu przekroczyć tą granicę.
Na granicy poszło w miarę sprawnie. Niestety w Vancouver było gorzej. Musieliśmy wjechać do miasta po jakieś zakupy. Jakoś nie lubimy ryb czy ogólnie jeżdżenia z takich przy autostradowych supermarketów. Znaleźliśmy fajny sklep z rybkami i postanowiliśmy się zaopatrzyć co by parę kolacji zrobić w domku.
Niestety korki w Vancouver są masakra. Całe zakupy zajęły nam ok 2h ale 1.5h to stanie w korkach albo przepychanie się przez miasto. Vancouver ma chyba najgorzej zsynchronizowane światła jakie w życiu widziałam.
Z Vancouver do Whistler mieliśmy około 2h jazdy. Niestety to już pokonaliśmy głównie po ciemku. W międzyczasie, nasi przyjaciele też wylądowali i zaczęli nas gonić…i udało im się nawet. Dojechali do domku 15 min po nas. Idealnie na degustację prezentów z Woodinville, które w końcu Darek mógł pić i nie wypluwać.
2025.01.17-19 Park City & Salt Lake City, UT (3)
W Park City byłam drugi raz w życiu i muszę przyznać że tym razem zaskoczyło mnie pozytywnie, głównie jeśli chodzi o szlaki i parki dla nie narciarzy.
Większość dni pracowałam bo pomimo nie limitowanego urlopu trzeba znać granice rozsądku i wiedzieć gdzie jest limit. Jednak praca wg wschodnich godzin, będąc na zachodzie jest super i można już o 2-3 popołudniu cieszyć się górskim klimatem.
Ze szczytów zrobiłam Quarry Peak. Bardzo fajny szlak. Spacerek na jakieś 2-2.5h ale do góry z pięknymi widokami na resort. Poza okolicznymi szczytami jest tu dużo parków i tras dla narciarzy biegowych. Jest też park który powstał po przerobieniu byłej trakcji kolejowej. Park City bowiem jest kolejnym miastem powstałym w gorączce złota. A jak gorączka złota to i kolej musi być. Tak, że się nie nudziłam i robiłam kilometry, rzadko idąc ulicą czy chodnikiem.
Samo miasteczko Park City mnie nie powaliło. Tak jak Darek pisał przez te ich prawa odnośnie alkoholu nie ma za bardzo fajnych knajpek, bo albo nastawiają się na picie i wtedy mają beznadziejne jedzenie, albo nastawiają się na jedzenie ale to mają już stoły jak w jakiś stołówkach. Jest parę bardzo fancy restauracji ale niestety nie ma nic pośrodku. Takiego średnio drogiego z fajnym klimatem.
Tak więc klimat postanowiliśmy znaleźć w Salt Lake City. Z Park City do SLC jest 30-45 min. Rzut beretem jak to się mówi. W Sobotę musieliśmy opuścić nasze mieszkanko dość wcześnie, a że Darka pas na narty nie działał w sobotę (MLK Day) to postanowiliśmy spędzić czas razem i pozwiedzać okolicę.
W okolicy Park City jest destylarnia whiskey, High West. Bardzo lubimy ich wyroby. Jest to whiskey która nauczyła mnie pić ten rodzaj alkoholu. Postanowiliśmy więc odwiedzić ich główną siedzibę i zobaczyć jak produkują ten złoty trunek.
Destylarnia położona jest na ranczo i z parkingu trzeba pokonać kawałek do góry. Na szczęście są małe autobusiki co wywożą ludzi do góry i nie ma korków na tej wąskiej krętej drodze.
Darek ma trochę produktów High West w sklepie ale nie wszystkie bo nie wszystkie można kupić poza Utah. Destylarnia ma też bardzo dobre jedzenie więc lunch z whiskey był bardzo dobrym pomysłem. I właśnie takie miejsca lubimy najbardziej, pyszne jedzenie i picie ale bez tak zwanych białych obrusów.
Mi najbardziej smakował Prisoners Share ale co się dziwić….podobno jedno z top 3 w ich kolekcji.
Po lunchu pozwiedzaliśmy trochę okolicę. Widok mają super, to im trzeba przyznać.
W słoneczku było super ciepło więc nawet nie chciało się wracać, natomiast z cienia człowiek od razu uciekał do słoneczka. Pochodziliśmy troszkę po okolicy i postanowiliśmy wracać. Chcieliśmy jeszcze troszkę pozwiedzać Salt Lake City.
Salt Lake City leży u podnóża gór i ogólnie jest dość przyjemnym miastem. Ostatni raz byliśmy tam w 2018 roku. Wtedy ja zwiedzałam trochę miasto i dokarmiałam bezdomnych. Natomiast Darek dolatywał trochę później. Tym razem Darek chciał się przejść, może nie do końca dokarmiać bezdomnych ale zobaczyć trochę miasto. Ja też w sumie byłam ciekawa jak bardzo się zmieniło.
Hotel mamy w centrum więc mogliśmy spokojnie odstawić auto i zrobić sobie kółeczko po mieście. Podeszliśmy pod ich słynną katedrę ale była cała zagrodzona i w remoncie więc poszliśmy dalej aż doszliśmy do potężnego budynku z napisem Union Pacific Railroad. Coś z tym Union Pacific mam… i zaczęłam obfotografowywać budynek na całego.
Dopiero po paru minutach olśniło mnie, że to jest przecież hotel i to sieci Marriott. Jak Darek usłyszał, że hotel i że Marriott to stwierdził, że na pewno mają tam bar i na pewno chcemy się ogrzać.
No i było wszytko… dworzec główny przerobili na recepcję hotelu z barem. Pokoje hotelowe znajdują się w dobudowanej części ale oczywiście są połączone z recepcją. Milionowy koncept ale bardzo fajny. Niestety miliony te muszą się zwrócić więc i noc w hotelu do tanich nie należy. Dlatego my tu nie śpimy.
Po zagrzaniu się ruszyliśmy dalej w kierunku graffiti. W sumie to graffiti było tylko takim punktem żeby jakoś wyznaczyć naszą trasę spacerową. W Salt Lake City nie bardzo jest co zwiedzać ale jest to przyjemne miasto, zresztą które miasto nie jest przyjemne jak się z chodnika widzi górki.
Bezdomnych też niestety trochę mają. Już za pierwszym razem zapadli oni mi w pamięć a teraz tylko utrwalili się. Na szczęście skupiają się w swoich grupkach i parkach i tak jak my nie chcemy być zaczepani tak samo oni. Widać też że SLC się rozrasta bo powstają nowe mieszkalne osiedla, browary i restauracje.
Odwiedziliśmy browar Level Crossing, pyszne piwko mają, ale nie siedzieliśmy długo bo się ściemniało a my głodni się robiliśmy. Kolejne cudowne wakacje postanowiliśmy zakończyć dobrym amerykańskim stekiem… Niestety musiały być sieciówki jak Ruth Chriss czy Capital Grill. Postawiliśmy na Capital i był to pyszny wybór.
Na szczęście do restauracji nie mieliśmy daleko bo mrozik był. Jakby nie patrzeć to zima jest. Może śniegu nie widać ale temperatury dość niskie są. Pod hotelem mamy lodowisko ale my jednak woleliśmy oglądać ludzików z okien ciepłego hotelu.
I to już koniec… w niedzielę dość rano mieliśmy samolot do NY. Tak rano, że śniadanie musieliśmy jeść na lotnisku a nie w hotelu… dobrze, że są lounge… Lot minął na szczęście spokojnie i bez opóźnień.
2025.01.12-17 Park City, UT (2)
Poniedziałek, z reguły nie jest to najlepszy dzień tygodnia. Chyba, że się jest na tygodniowych wakacjach i właśnie się wyrusza w nieznane tereny w góry.
Dzisiaj i parę następnych dni postanowiłem spędzić w Canyons. Jest to sąsiedni resort połączony wyciągami.
Z Park City wystarczy wziąć dwa wyciągi, następnie przesiąść się do gondoli i już się wysiada w Canyons. Coś jak w alpejskich resortach. Podróżujesz górami z wioski do wioski.
Canyons jest bardziej rozłożyste niż Park City. Posiada 5 szczytów i wiele ciekawych terenów. Oczywiście poza terenami większość narciarzy przyciągają tu inne rzeczy. Domy! Tak, wypasione chaty, które aż podchodzą pod szczyty.
Niewiele jest takich miejsc w Stanach, gdzie luksusowe domy położone są aż w tak pięknych i niedostępnych terenach. A zarazem normalny człowiek może koło nich przejeżdżać na nartach. Znajdują się wysoko w górach z prywatnymi trasami narciarskimi prowadzącymi do tych rezydencji.
Osiedle posiada 274 domów. Wszystkie są ogromne z wieloma sypialniami, łazienkami i ogromnymi tarasami. Ponoć najtańszy kosztuje 10 milionów dolarów. Większość właścicieli to są potężne korporacje, chociaż znajdują się też bogaci prywatni właściciele jak Taylor Swift, Demi Moore, Larry King, Michael Jordan….
Najgorsze jest to, że większość tych domów jest pusta. Jadąc tymi trasami czy wyciągami można je obserwować i „zaglądać” do ogródka. Ciemne, puste, zasypane śniegiem i brak samochodów pod domem. Przykre, że tak piękne rezydencje stoją puste, ale pewnie ci miliarderzy mają wiele takich domów po świecie i w każdym muszą chwile pomieszkać. Chociaż i tak większość czasu pewnie spędzają w hotelach.
Oczywiście nie przyjechałem tu oglądać domy, a wyjeździć się na nartach. Prawie wszystko jest otwarte, więc bez kolejek można się świetnie bawić.
Canyons jest tak duże, że potrzebujesz z godzinę żeby się przedostać z jednego końca do drugiego. Oczywiście zajmuje to znacznie więcej, bo po drodze znajdujesz tyle ciekawych terenów, że chcesz nimi zjechać i je pozwiedzać. Czasami “niestety” trzeba też podejść kawałeczek.
Dobrze jest mieć plan jakie rejony i w które dni odwiedzać żeby te ogromne połacie gór ciekawie zwiedzić, z zarazem się nie powtarzać.
Plan planem a i tak czasami się wjedzie w jakiś rejon i tak jest pięknie, że trzeba tu więcej czasu spędzić i paroma innymi trasami zjechać. Ale na szczęście nic nie robimy tu na wyścigi tylko dla przyjemności, więc plany można modyfikować w ciągu dnia.
Tak też robiłem. Jak coś było bardzo interesujące to zostawałem w tym rejonie i lepiej go zwiedzałem. Albo po prostu robiłem sobie dłuższą przerwę na lunch i wygrzewałem się w słonecznym Utah.
Większość dni miałem słoneczną pogodę i bez wiatru. W związku z tym wszystkie przerwy robiłem w górach na świeżym powietrzu z pięknymi widokami. Znacznie to preferuje niż zatłoczone bazy z drogim jedzeniem i piciem. Wszystko co potrzebuję mam w plecaku.
Après ski to inna sprawa. W górach w styczniu jak tylko zajdzie słońce to robi się zimno i dalsze przebywanie na zewnątrz już nie sprawia tyle przyjemności. Ale Ilonka zawsze coś fajnego wyszukiwała na ogrzanie się. Można było się czasami przyjemnie zasiedzieć.
Chociaż powiem Wam, że w stanie Utah to nie jest takie proste. Mają tutaj trochę zacofane przepisy. Jak się nie udało nigdzie w bazie spotkać to przy kominku w naszym mieszkaniu też było przyjemnie.
Raz udało mi się zostać dłużej w górach. Wyciągi zamykają o godzinie 16. Na styk wyjechałem na górę i ponownie zjechałem około 16:10. Zapytałem czy mnie jeszcze wpuszczą. Gostek co obsługuje wyciąg już mnie chyba trochę znał i mnie jeszcze puścił. Fajnie tak było wyjechać na górę gdzie już nie było nikogo, tylko ski patrol.
Puściutkimi trasami zjazd należał do bardzo przyjemnych i dołożył „wisienkę na torcie” na zakończenie dnia.
Przez ten tydzień z reguły do południa jeździłem w Park City a później przenosiłem się do Canyons. Tak, żeby sobie urozmaicać dni. W sumie jest ponad 300 tras, więc i tak przez tydzień się tego nie zwiedzi.
Pod koniec tygodnia już 100% tras i terenów było otwarte. Zabawa na całego! Aż się nie chce wracać do domu.
Niestety tydzień szybko zleciał i trzeba nartki spakować do pokrowca i wracać. Miejmy nadzieję, że nie na długo. Zima dopiero się rozkręca i już mamy parę ciekawych planów wyjazdowych.
Jak narazie spędzimy jeszcze sobotę w Salt Lake City i okolicach. Wylot mamy dopiero w niedzielę, a jak to lokalni mówią, w weekend się nie jeździ na nartach.
Co myślę o Nartach w Utah? Blisko lotniska, góry wspaniałe (prawie jak Colorado), śnieg bardzo dobry, brakuje im dobrych après ski. Niestety stanowe przepisy kontrolowane przez Mormonów nie pozwalają barom i klimatycznym restauracją się rozwijać. Miejmy nadzieję, że to się wkrótce zmieni i Utah w tym dogonią inne Stany czy Alpy.
Jak na razie w Park City to narciarz musi wyszukiwać fajne bary a nie bary jego….
2025.01.11 Park City, UT (1)
Rozpoczęcie tego sezonu narciarskiego zaczęło się znowu z lekkim opóźnieniem bo dopiero w pierwszej połowie stycznia. Ale tak to już jest, że z początkiem sezonu (listopad/grudzień) jakoś nie ma czasu wyskoczyć w górki. Zresztą w grudniu nie ma jeszcze dobrego śniegu a i ceny są chore.
Liczy się oczywiście jakość a nie ilość, więc na nasze pierwsze narciarskie wakacje w tym sezonie wybraliśmy Park City w stanie Utah.
Byliśmy tu 6 lat temu i mieliśmy wielkie szczęście do pogody. Sypało ostro, do tego stopnia, że za bardzo nie wiedziałem jak jeździć w tak głębokim puchu. Miejmy nadzieję, że w tym sezonie Utah też nas przywita tym ich słynnym puchem.
Park City należy do wielkiej amerykańskiej korporacji zwanej Vail. Ta oto firma kupiła wiele resortów w Stanach i w Kanadzie. Takich jak Whistler, Breckenridge, Keystone, Stowe…. Wypuściła bilety sezonowe zwane Epic Pass na których prawie bez ograniczeń możesz jeździć w ich 42 resortach. Wliczając resorty w Alpach, Japonii i Australii. Ogólnie fajnie, nie? Prawie. Co duże to nie koniecznie najlepsze. Nie do końca chyba to ogarniają i niektóre resorty czasami się buntują. W tym roku oczywiście padło na Park City!
Pracownicy resortu zaraz po świętach Bożego Narodzenia rozpoczęli strajk, który trwał aż dwa tygodnie. Domagali się lepszego wynagrodzenia i lepszych warunków pracy. Vail szybko zaczął ściągać pracowników z innych resortów żeby łatać dziury. Nie do końca im się to udało i w okresie świąteczno-noworocznym niewiele wyciągów i tras było czynnych co powodowało gigantyczne kolejki i bardzo wkurzonych narciarzy.
Na szczęście parę dni przed naszym przyjazdem związki zawodowe dogadały się z Vail i strajk się skończył. Miejmy nadzieję, że wszystko zdążą otworzyć zanim przyjedziemy. A mają co robić bo Park City posiada 40 wyciągów i 350 tras. Do tego dostali 3 stopy (metr) śniegu w ciągu ostatniego tygodnia!
W piątek wieczorem wylądowaliśmy w Salt Lake City. Nie jechaliśmy już w góry bo nie było sensu. O wiele taniej jest się przespać koło lotniska niż w resortach narciarskich.
Park City jest oddalony zaledwie 30 minut samochodem od Salt Lake City. Także w sobotę po lokalnym śniadaniu w Eggs in the City (jajka w mieście) wypożyczyliśmy samochód i wyruszyliśmy w góry.
Około 11 rano byliśmy już na miejscu. Do naszego mieszkania nie mogliśmy się jeszcze dostać więc poszliśmy prosto w góry. Ja na narty, a Ilonka na hiki.
Pierwszy dzień na tygodniowych wakacjach trzeba trochę delikatniej i ostrożniej. Zwłaszcza jak to jest pierwszy dzień w sezonie. Trzeba nogi przygotować do wysiłku i się zaaklimatyzować z wysokością.
Jak na sobotę to nie było dużo ludzi. Praktycznie bez większych kolejek można było jeździć. Widocznie dużo ludzi z obawy o strajk zrezygnowało z wyjazdu tutaj. Lepiej dla mnie.
Większość szczytów dalej była zamknięta. Patrol mówił, że jeszcze potrzebują parę dni żeby wszystko otworzyć. Dużo śniegu spadło i jest wysoki stopień zagrożenia lawinowego. Cały czas było słychać jak wysadzają lawiny. W sumie to nie ma znaczenia, bo i tak w pierwszy dzień nie planuje wybierać się na same szczyty.
Pogoda była różna. Od słońca do intensywnych opadów śniegu. Było zimno. Coś jak w styczniu wysoko w górach. Natomiast jak tylko wychodziło słońce to od razu robiło się ciepło. Do tego stopnia, że nawet lunch można było jeść na zewnątrz.
Park City połączony jest wyciągami z Canyons, co tworzy największy resort narciarski w Stanach. Postanowiłem, że Canyons zacznę zwiedzać od poniedziałku. Sobotę i Niedzielę spędzę w Park City.
Pierwsze dwa dni spędziłem w Park City, nie zapuszczałem się w większe i bardziej rozległe Canyons. Jest tu wystarczająco tras i terenów na zaaklimatyzowanie się. Zawsze można zjechać do miasta i odpocząć.
Jak zwykle na wyciągach można spotkać ciekawych lokalnych zagorzałych narciarzy. Na jednym z nich lokalny mówi, że ostatnio spotkał grupę ludzi. Zainteresowały go naszywki na ich kurtkach z napisem 100+. Mówi, że to dopiero grudzień a oni już mają 100+ dni na nartach w tym sezonie. Gdzie to zrobiliście, zapytał ich?
Odpowiedzieli mu, że w tym wypadku to nie chodzi o dni ale o lata. Cała trójka ma powyżej 100 lat. 102, 102 i 101!
Wow. Szacun na maxa odpowiedział!
Jak można dożyć takiego wieku i jeszcze dalej jeździć na nartach, zapytał?
Cztery rzeczy, odpowiedzieli:
Dobry sen,
Dobra żona,
Dobre wino,
I dużo nart!
Zgadza się! Zjechałem prosto do baru, żeby podtrzymywać cztery najważniejsze narciarskie obietnice. Dobra żona już tam oczywiście czekała.
W Utah nia ma za wiele opcji barowych. Jakoś te ich lokalne i stanowe alkoholowe przepisy są zacofane na maxa. Ale Ilonka oczywiście coś tam znalazła i już dobrze się siedziało. Jak tylko wszedłem do baru to znowu zaczęło sypać na maxa. Dobrze, że już byłem w środku.
Jutro, też będę w Park City, a od poniedziałku wyruszam na podbój Canyons. W Park City otworzyli wyciąg na samą górę, więc było co robić w niedzielę.