Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.12.11 Copper Mountain, CO

W ten weekend mieliśmy coś do załatwienia w Denver. Dobrze się składa, bo jest grudzień i na dodatek w okolicznych górach (i nawet w samym Denver) spadło trochę śniegu. Długo nie trzeba było mnie namawiać na spakowanie nart na ten wyjazd. 

Jest piątek rano a my znowu w samolocie. Widzę, że nie tylko ja sprawdziłem pogodę w Górach Skalistych. Na lotnisku w NYC już było trochę ludzi z nartami, samolot był pełniutki, a w wypożyczalni w Denver samochodów SUV nie było. Czy już nikt nie pracuje w Stanach? 

Nie chciało nam się czekać, aż podstawią jakiś ciekawy model samochodu terenowego. Wzięliśmy coś, co niekoniecznie chcieliśmy, ale za czym ludzie oglądają się na drogach. Wygląda klasycznie, ale nie najlepiej się prowadzi. Po pierwsze to tylko dwa dni tu będziemy, a po drugie to w sumie chciałem się tym samochodem przejechać i wyrobić sobie zwoje zdanie. Poprosiłem tylko o model z napędem na 4 koła, że jak spadnie śnieg w górach to może uda nam się wyjechać. 

Piątek spędziliśmy w Denver, a w sobotę z rana ruszyliśmy na zachód. Dobrze nam już znaną autostradą 70 wspinaliśmy się w góry. Im wyżej tym więcej śniegu i niestety więcej samochodów. 

Znowu chyba ludzie sprawdzili pogodę i dowiedzieli się, że w górach jest trochę śniegu, ma być słonecznie i jakieś -3C na dole. Zamiast 1.5h jechaliśmy 2.5h. Na szczęście były ładne widoki i świeży śnieg pokrywał zbocza gór, co nam umilało stanie w korkach. 

Jest to pierwszy tak dobry weekend w tym sezonie, wiec i problemy z parkowaniem musiały nastąpić. Nie chciało nam się stać w korkach i parkować gdzieś na dalekich parkingach z których to autobusami wożą narciarzy do baz. Troszkę przekombinowaliśmy i udało nam się zaparkować w samej wiosce, gdzie w ciągu paru minut na nogach doszliśmy do głównej bazy. 

Tak jak się spodziewałem, ludzi na dole było multum. Nie wszystkie wyciągi są jeszcze czynne i dużo terenów jest jeszcze niedostępnych. Większość ludzi jeździ na dole. Na szczęście dużo wyciągów jest na 6 osób. W związku tym kolejki dla pojedynczych idą bardzo szybko i może najdłużej stałem 7-8 minut. 

W ciągu paru minut Ilonka szła już gdzieś w góry, a ja opalałem się na krzesełku. 

Siedząc tak na krzesełku i podziwiając te piękne tereny doszedłem do wniosku, że warto było odstać swoje w korkach i teraz tutaj być. Z drugiej strony u nas na wschodzie znacznie dłużej trzeba jechać w góry na narty. Za 2.5 to może się zajedzie do Catskills. W fajne góry w stanie VT czy ME to minimum 4.5-5h trzeba jechać. 

Resort Cooper ma bardzo długie wyciągi z dołu. W ciągu paru minut wyjeżdżasz wysoko w serce gór. 

Jak jest zima w pełni i wszystko jest otwarte to można jechać dalej w góry i zjechać z drugiej strony. Teraz niestety te opcje były nieaktywne. Ale już lokalny na wyciągu dokładnie mi zdał relacje co jest otwarte i gdzie są fajne tereny. 

Zjechałem parę razy w tej głównej części góry. Już chyba z 6 tygodni minęło od ostatniego wyjazdu na narty, więc musiałem się nacieszyć każdym zakrętem i rozgrzać mięśnie. 

Wyżej w górach panowały dobre warunki. Mimo, że w większości trzeba jeździć ubitymi trasami to nadal nie było lodu i można było się fajnie bawić. Natomiast na dole nie było już tak fajnie, znacznie więcej ludzi i lodu. 

Wziąłem inny wyciąg i wyjechałem w inne rejony. Potem jeszcze kolejnym wyciągiem wyjechałem wyżej, a na końcu znalazłem orczyk, który mnie zaprowadził w ciekawe tereny. 

Tu już była zima. Mimo, że ze względu na niewystarczającą  pokrywę śniegu większość terenów była dalej zamknięta to i tak parę zjazdów można było tu zrobić. 

Nie można się zapuszczać dalej w góry, bo wszystkie wyciągi z drugiej strony dalej były nieczynne. Chociaż parę zachęcający śladów „namawiało” do przygody, ale to mogło by się źle skończyć.

Nawiązałem kontakt z Ilonką, która to gdzieś po górskich ranczach chodziła i już właśnie wróciła do głównej bazy. Zjechałem na sam dół, gdzie oczywiście ilość ludzi znowu mnie przeraziła. Na szczęście Ilonka zrobiła wcześniej rezerwacje i w spokoju hamburgera z lokalnym piwkiem można było zjeść. 

Drugie piwko na ugaszenie pragnienia w słoneczku na ławce też dobrze smakowało. Znowu się fajnie siedziało i nie chciało się wstawać, ale górki czekały i wołały. 

Lokalny wcześniej mi powiedział żebym pojechał do Timberline. Jest to ciekawy teren który mało ludzi zna. Nawet w godzinach popołudniowych można tutaj znaleźć jeszcze mało rozjeżdżony śnieg, a i ludzi jest niewiele.

Tak też się stało. Prawie nikogo tutaj nie było. Bez kolejek zrobiłem parę dobrych  zjazdów. Czasami szybki carving po miękkich, ale ubitych trasach, a czasami poza trasami gdzie śnieg dalej był puszysty. 

Ten rejon zamknęli o 15:30. Wróciłem do głównej bazy i tu miłe zaskoczenie. Ludzi znacznie ubyło. Na trasach i na wyciągach. 

Zjechałem jeszcze dwa razy prawie pustymi trasami i o 16:15 zakończyłem ten dobry i udany dzień na nartach. 

Na początku przez te korki, problemy z parkingiem i ilość ludzi obawiałem się, że dzień nie będzie udany, ale jednak wszystko się ułożyło i drugi dzień w tym sezonie uważam za spełniony. 

Jak tylko słońce zaszło to temperatura szybko spadła i zrobiło się zimno. W Colorado jest mocne, pustynne słońce. A na tej wysokości to jeszcze mocniej grzeje. W ciągu dnia nawet w grudniu jest ciepło ( pod warunkiem, że nie wieje) i można w słoneczku pić piwko. 

Wróciliśmy na parking na którym czekał na nas nasz samochód. Tak jak pisałem na początku, ciekawy model wzięliśmy. Dodge Challenger H4.

Nie jest to mój typ samochodu, ale kiedyś chciałem nim się przejechać. Wzbudza respekt na autostradach i dużo policyjnych tajniaków nim jeździ (pewnie jeszcze z mocniejszymi silnikami). Dwu-drzwiowe coupé z muskularną sylwetką, głośnym silnikiem, ciekawymi światłami i stylem z lat 60-70tych. 

Niestety poza wyglądem to niewiele sobą prezentuje. Źle się go prowadzi, czuć w nim prędkość, jest głośny, niewygodny, słabo wyposażony, brak nowoczesnej technologi…. Mało też z niego widać. Wszystko jest zabudowane, małe lusterka, na parkingach ciężko manewrować zwłaszcza jak nie ma czujników. 

Tak jak pisałem,  nie mój styl samochodu, ale raz chciałem się nim przejechać. 

Jutro już wracamy do NYC. Teraz jest okres świąteczny, więc mam dużo pracy, ale może jeszcze w tym roku się uda na nartki wyskoczyć. Miejmy nadzieję….

Jak narazie módlmy się o długą i śnieżną zimę!

Read More
USA: Southeast Ilona USA: Southeast Ilona

2021.11.13 Savannah, GA (dzień 3)

Znacie miejsce ze zdjęcia powyżej? Jak siedzicie dużo na instagramie albo śledzicie inne portale aby znaleźć inspiracje podróżnicze to powyższy kadr nie powinien być wam obcy. My zakochane w drzewach Sawanny nie mogłyśmy ominąć Wormsloe, kolonialnej osady z 1736 roku.

W 1733 roku James Oglethorpe i 114 innych angielskich osadników przybyło do Isle of Hope. Isle of Hope jest aktualnie częścią Sawanny, ale w XVIII wieku było obszarem wolnym od osadników czy indian. Jednym z uczestników wyprawy Jamesa Oglethorpe’a był Noble Jones (żył 1702-1775). To właśnie Noble zaczął dzierżawić 500 akrów ziemi na Isle of Hope i stworzył Wormslow. Oprócz zabudowy mieszkalnej Noble budował też fortyfikacje mające ochronić jego posesję przed atakami hiszpanów.

Na terenach Wormslow hodowano bydło, uprawiano kukurydzę, ziemniaki, ryż, rzepę, bawełnę, pomarańcze, granaty (owoce oczywiście), figi, brzoskwinie, morele i drzewa morwowe na jedwab. W 1756 ziemia oficjalnie została przekazana na własność rodzinie Jones. Mury domu Jones nadal stoją i są najstarszą budowlą w Sawannie. Niestety nie są one dostępne dla zwiedzających.

Dostępne dla zwiedzających jest natomiast aleja dębów. Zaraz po przekroczeniu bramy wjazdowej oczom ukazuje się przepiękna aleja dębów która nie ma końca. Pierwotnie myśleliśmy, że nie można tam wjeżdżać ale na szczęście bardzo się pomyliliśmy. Aleja przy której rośnie ponad 400 drzew prowadzi w głąb posesji. Oczywiście wszystkie drzewa pokryte są sławnym w tym rejonie Hiszpańskim Mchem co dodaje element tajemniczości i sprawia, że jest to idealne miejsce na sesję zdjęciową.

Po przejechaniu alei dębów można zostawić auto na parkingu przy muzeum i zwiedzić resztę osady na nogach spacerując po lasach w których czasem można nawet sarenkę spotkać.

Wormsloe jest oddalone od miasta Sawanna o jakieś 20 minut samochodem ale jest to zdecydowanie atrakcja, którą trzeba odwiedzić. No to na koniec pozostaje pytanie Wormsloe czy Wormslow? Tak naprawdę obie nazwy były używane w dokumentach. Oryginalnie Noble Jones nazwał swoją ziemię Wormslow ale w połowie XIX jego pra-wnuk ogłosił, że poprawna nazwa to Wormsloe.

Po pięknej posesji Wormslow przyszedł czas na równie piękny choć troszkę bardziej upiorny cmentarz. Cmentarz Bonaventure jest największym cmentarzem w gminie Sawanna. Założony w 1846 roku swoją sławę zyskał głównie dzięki filmowi “Północ w ogrodzie dobra i zła”. Zdecydowanie przed kolejnym wyjazdem do Sawanny muszę przeczytać tą książkę.

Cmentarz jest ogromny (160 akrów) więc bez planu ciężko jest znaleźć słynne groby. Czasem jednak grób sam cię znajdzie. I tak plątając się po cmentarzu bez konkretnego celu, podziwiając groby i czując jak od czasu do czasu przechodzą przez nas ciarki trafiliśmy na najsłynniejszy grób.

Mała Gracie Watson (1883-1889) żyła tylko 6 lat. Urodzona w Bostonie, MA przeniosła się wraz z rodzicami do Sawanny, kiedy jej tata dostał pracę w hotelu Pulaski. Od pierwszych dni Gracie była uwielbiana przez gości hotelowych z wzajemnością. Ciesząca się życiem, zawsze uśmiechnięta dziewczynka, w wieku sześciu lat zachorowała na zapalenie płuc, które skończyło się tragiczną śmiercią. Rodzice Gracie po tragicznej śmierci córki nie mogli zostać w Sawannie i wrócili do Nowej Anglii. Legendy mówią, że pozostawiona Gracie nigdy nie spoczęła w spokoju i jej duch ciągle szuka ukochanych rodziców, którzy zostali pochowani setki mil od niej.

Ile grobów tyle historii - często tragicznych bo w końcu kiedy śmierć nie jest tragedią. Część zmarłych zaznała spokoju, część podobno nadal błąka się po świecie i próbuje zakończyć swoje sprawy, które nigdy nie zostaną zamknięte. To właśnie w Sawannie podobno są najbardziej nawiedzone cmentarze. A może to znów te drzewa, stare nagrobki i przewodnicy z darem do opowiadania historii tworzą ten klimat. Cokolwiek to jest ja nadal wolałam oglądać cmentarze w dzień a nie w nocy.

To już koniec przygody z Georgią. Do Sawanny wrócę bo myśle, że Darkowi się spodoba i sam będzie chciał odwiedzić to miasto. Zdecydowanie nie jest to babskie miasto a wg. mnie jedno z najładniejszych małych miasteczek w Stanach. My pożegnałyśmy się z Sawanną w restauracji Wyld położonej nad dopływem rzeki Herb.

Read More
USA: Southeast Ilona USA: Southeast Ilona

2021.11.12 Savannah, GA (dzień 2)

Drugiego dnia postawiłyśmy na intensywne zwiedzanie i dokształcanie się o historii Sawannah. Ciekawym sposobem na poznanie miasta jest autobus wycieczkowy tzw. hop-on/hop-off. Można posłuchać o historii, wysiąść w różnych punktach, które cię bardziej interesują albo zrobić sobie przerwę na lunch. My wybraliśmy Old Sawannah Tours która dodatkowo oferuje też opcję z łódką.

Ponieważ łódka wypadała w środku dnia więc rano ruszyłyśmy odrazu na autobus. Niestety my za wcześnie byłyśmy i z godzinę musiałyśmy się powłóczyć zanim autobusu zaczęły jeździć. Udało nam się jednak wskoczyć na autobus i zaczęłyśmy zwiedzanie.

Sawannah to pierwsze miasto trzynastej kolonii. W 1733 roku generla James Oglethorpe, wraz z 120 ludźmi przybył na tereny dzisiejszego miasta Sawannah. Osiedlił sie tu i stworzył 13 kolonię, zwaną Georgia. Była to ostatnia kolonia i najbardziej wysunięta na południe. Ze względu na południowe położenie rejon ten szybko rozwinął fortyfikację aby bronić się od hiszpańskich osadników, którzy zamieszkiwali południe.

Sawannah też szybko rozwinęła się jako port. Port odegrał strategiczną rolę w czasie amerykańskiej rewolucji i wojny północ/południe. Do dzis port Sawannah jest trzecim co do wielkości portem w stanach (tylko Long Beach/LA i Newark/NY go prześcigają). Z ciekawostek to Savannah jest portem z którego więcej towarów wypływa niż wpływa. Savannah bowiem najbardziej na zachód ze wszystkich portów ze wschodniego wybrzeża przez co towary transportowane drogą lądową do portu mają mniej drogi do pokonania.

Zanim jednak zwiedzaliśmy porty i zwiedzaliśmy miasto z rzeki to najpierw objechaliśmy niezliczoną ilość parków tzw. squares. W Sawannie jest 24 placów, które są jednocześnie parkami. Są to nieduże obszary wkomponowane w architekturę miasta które zapewniają cień i odpoczynek a jednocześnie są piękną dekoracją miasta. Te kameralne parki są bardzo popularne jako miejsce ślubów. Najsłynniejszy jest jednak Forsyth Park.

W sercu tego 30 akrowego parku stoi fontanna. Zbudowana w 1858 roku na podobieństwo fontann z placu Concorde w Paryżu, jest nie tylko atrakcją turystyczną ale też miejscem zaręczyn czy ślubów wielu par. W samym parku można się zrelaksować uprawiając jogę, pójść na piknik czy posłuchać lokalnych grajków. Z tym piknikiem może troszkę trzeba uważać, bo wiewórki tylko czekają, aż ktoś jakieś pyszności przyniesie do parku.

Nie dziwię się, że Sawanna jest tak popularna wśród nowożeńców. Wczoraj odkrywaliśmy Sawannę przy rzece i widzieliśmy głównie grupy przyjaciół którzy tak jak my przyjechali tu zwiedzać i troszkę się rozerwać. Dziś autobus zabrał nas bardziej w głąb miasta i zobaczyliśmy tą romantyczną stronę Sawanny. Piękne parki, drzewa które w dzień dodają uroku a w nocy straszą, kolonialna architektura i dorożki, które od czasu do czasu zdecydowanie kuszą młode pary aby właśnie tu powiedzieć sakramentalne tak.

Dla tradycjonalistów, którzy wolą złożyć przysięgę małżeńską w kościele polecam katedrę św. Jana Chrzciciela. Zbudowana na planie krzyża, w stylu gotyckim katedra przyciąga swoją potęgą i pięknymi detalami w środku.

Terytorium aktualnie stan Georgia graniczy z terytorium Florydy. Ponieważ, rządzący bali się, że katolicy będą mieli skłonności do jednoczenia się z hiszpanami z Florydy, to zostało zabronione osadzanie się w Georgii ludzi wyznania rzymsko-katolickiego. Dekret ten został zmieniony dopiero po Rewolucji Amerykańskiej (1784). Tak więc w 1799 francuscy katolicy ustanowili tu pierwszy kościół. Ponieważ przybyli oni z Haiti to w XIX wieku kościół ten był głównie parafią wolnych czarnych ludzi z Haiti. Budowa aktualnego budynku rozpoczęła się w 1859 roku, niestety w 1898 kościół został prawie doszczętnie spalony a następnie odbudowany w 1899 roku. Katedra św. Jana Chrzciciela była pierwszym budynkiem w Georgia zbudowanym z cegły.

Po katedrze przyszedł czas na dalsze zwiedzanie. Objechaliśmy jeszcze trochę miasta a kierowca-przewodnik co jakiś czas pokazywał nam jakiś dom i historię z nim związaną. Mi zapadł głównie w pamięć zielony dom w którym Martin Luther King napisał swoją słynną mowę “Mam marzenie” (I have a dream) a także dom piratów. Myślę, że nikomu nie trzeba tłumaczyć słynnej przemowy MLK. Jest to kolejna cegiełka w tym pełnym historii i walki o wolność świecie.

Pirates’ House z 1794 roku

Ze względu na swoje położenie Savannah szybko stała się kwitnącym miastem portowym. Tak więc pierwszy budynek który powstał na terenach Trustees’ Garden to był zajazd i tawerna dla przybywających do portu żeglarzy. Budynek ostał się do dziś i funkcjonuje tam restauracja. Warto zwrócić uwagę na kolor okiennic i drzwi. W XIX wieku wierzono, że kolor niebieski odstrasza złe moce i duchy. Tak więc często w Sawannie można było spotkać okiennice pomalowane właśnie na ten kolor. Piratom zawszem towarzyszą niesamowite opowieści i legendy. Jedną z popularnych legend powiązanych z Pirates’ House jest legenda o policjancie, który odwiedziwszy tawernę z zamiarem wypicia tylko jednego drinka tak się dobrze bawił, że obudził się na okręcie płynącym do Chin. Podobno zajęło mu dwa lata, żeby wrócić z powrotem do Sawanny. To się nazywa impreza i podróż życia.

A pamiętacie słynną książkę o piratach “Wyspa Skarbów”? Robert Louis Stevenson został zainspirowany do napisania tej książki kiedy przebywał w Pirates’ House, a jego bohater Captain John Flint umiera właśnie w Sawannie, zostawiając za sobą mapę do zakopanego skarbu. Podobno strony z pierwszej edycji tej książki można zobaczyć w pokoju skarbów.

My też zainspirowane historiami o piratach wskoczyłyśmy na statek. Nie płynełyśmy co prawda na zaginioną wyspę szukać skarbu ale i tak przed nami było odkrywanie świata a przynajmniej jego małej cząstki. Taki mały statek rejsowy nie? Dawniej to pewnie był statek który wypływał na dłuższe rejsy i posiadał kajuty sypialnie. Teraz każdy przez 2h może poczuć się jak na Tytaniku kiedy wspinając się na najwyższy pokład mija się sale restauracyjne, scenę a wszystko wyłożone jest czerwonymi dywanami.

Większość ciekawostek i historii, które opisałam w tym i poprzednim wpisie dowiedziałam się słuchając cudownych przewodników w autobusie i na statku. Czasem warto wskoczyć na zorganizowaną wycieczkę i posłuchać jak ludzie z pasją opowiadają historię swojego miasta.

To był dzień pełen atrakcji - po intensywnym zwiedzaniu od samego rana przyszedł czas na małe wyłączenie mózgu. Poszwędałyśmy się po okolicy, co jakiś czas nasz wzrok przykół jakiś lokalny artysta sprzedający produkty własnej roboty albo muzyk umilający wieczór muzyką.

Dzień zakończyłyśmy przepyszną kolacją w Boar’s Head Grill & Tavern. Jest to restauracja powstała w byłym składzie bawełny. Patrząc przez duże okna i drzwi na rzekę wyobrażałam sobie raban jaki tu był w XIX wieku kiedy przypływały statki, handlarze dobijali targu na każdym rogu a dzieci goniły między nogami przeganiane przez dorosłych.

Read More
USA: Southeast Ilona USA: Southeast Ilona

2021.11.11 Savannah, GA (dzień 1)

Girls trip!!! Yeah, minęło parę lat od ostatniego babskiego wypadu z przyjaciółkami. Chyba ostatni taki wyjazd był do Londynu w 2014 roku, oh wow. Kawał czasu. Ale tak to już jest jak życie się toczy i ciężko znaleźć parę dni żeby się od rodziny wyrwać.

Tym razem na babski wieczór wybrałyśmy Savannah w stanie Georgia. Chłopaki jakoś marudziły, że babskie, że po co tam itp. Jest coś takiego w Savannah, że kojarzy się ona bardziej jako romantyczna destynacja. Zdecydowanie jest to popularna miejscówka na branie ślubu. Zwłaszcza często widoczne parki przyciągają uwagę nowożeńców. Savannah jest też popularną lokalizacją na kręcenie filmów. Chyba najbardziej popularny jest Forest Gump, ławka na której siedzi i opowiada historię swojego życia znajduje się właśnie w jednym z takich parków.

Urok Sawanny jest ukryty w historii, w zachowanych zabudowaniach z 18 wieku. Każdy Europejczyk pomyśli, że to nic nadzwyczajnego i ma rację. Natomiast biorąc pod uwagę, że Ameryka jest “młodsza” od Europy a większość miast została zmodernizowana to Sawanna wyraźnie wyróżnia się na tym tle.

Pirates’ House - wybudowany w 1753

Europejski styl zabudowy zdecydowanie dodaje miasteczku uroku ale nic nie pobije drzew pokrytych oplątwą brodawkową. Ja tam osobiście wolę dosłowne tłumaczenie z angielskiego czyli hiszpański mech (spanish moss). Roślina ta pobiera wodę z powietrza więc najbardziej lubi klimat gorący i wilgotny. Właśnie taki klimat występuje w południowych stanach jak Georgia. Dodatkowo lubi on obszary z czystym powietrzem, gdyż wszystkie wartości odżywcze bierze z powietrza.

Hiszpański mech nie ma nic wspólnego ani z hiszpanią ani z mchem. Dlatego pewnie polska nazwa jest bardziej poprawna. Roślina ta została sprowadzona z Francji i początkowo zwana była “francuskimi włosami”, potem została nazwana “hiszpańską brodą”, aż ostateczną nazwę jaką przybrała to “hiszpański mech”. Rzeczywiście roślina przypomina jakby drzewa pokryte były mchem albo włosami. Dodaje to uroku tajemniczości i może troszkę opętania.

Sawanna bowiem jest też jednym z najbardziej nawiedzonych miast w Stanach. Miasto, które w dzień wygląda na słodkie, przyjazne i piękne w nocy przybiera całkiem inny klimat. Szczerze można powiedzieć, że Sawanna jest zbudowana na śmierci. Domy i budynki powstałe na ziemiach które były miejscem pochówku indian, drogi pokrywają zapomniane cmentarze niewolników. A deszcz zmywa krew rozlaną tu podczas rozlicznych bitew. Lata huraganów, pożarów, pandemii w tym żółtej febry zebrały żniwa pozostawiając wiele dusz błąkających się i próbujących zaznać spokoju. Podobno to właśnie tu znajduje się cmentarz z największą aktywnością duchów. Podobno istnieją sposoby na mierzenie freonu który uwalnia się z ciała człowieka po śmierci - i to właśnie są to te sławetne duchy.

Pierwszy dzień z dziewczynami spędziliśmy na włóczeniu się po mieście i odkrywaniu zakątków. To, że Sawanna nam się spodoba wiedzieliśmy już zaraz po wylądowaniu. Małe, kameralne lotnisko które można określić młodszą siostrą lotniska w Singapurze było zwiastunem czegoś fajnego. Potem gorąc jaki nas uderzył i ściągnięcie bluz dresowych było kolejną zapowiedzią udanego weekendu.

W miarę jak przyjaciele rozjeżdżają się po świecie. Spotkania w nowych miastach i na lotniskach stają się normą. Tak więc po spotkaniu z Beatką, która przyjechała z Północnej Karoliny ruszyłyśmy w miasto. Najpierw poleciało śniadanie w Churchill’s. I pierwsze zaskoczenie - czy nie tylko nasi faceci stwierdzili, że to jest babskie miasto? Przy stolikach było trochę ludzi ale w większości były to grupy kobiet.

Akumulatory naładowane kawą i krabami więc ruszyłyśmy zwiedzać. Plan miałyśmy luźny ale chciałyśmy odwiedzić dom Owens-Thomas. Wybudowany w latach 1816-1819 jako dom dla Richarda Richardsona, handlowca z Sawanny. W 1825 stacjonował tu jako gość Generał LaFayette. Później dom został zakupiony przez George W. Owens i oficjalnie przekazany przez jego wnuczkę (Markeret Gray Thomas) dla Telfair Akademii Sztuki i Nauki. Teraz znajduje się tam muzeum.

Chciałyśmy tam iść jak najszybciej bo podobno zdarzają się tu kolejki, a że nie można było kupić biletów wcześniej na konkretną godzinę to spóbowałyśmy naszego szczęścia. No i się udało. Bez kolejki, bez problemów kupiłyśmy bilety i mogłyśmy zwiedzać nie tylko tą wspaniałą willę ale też kwatery niewolników.

Wydawałoby się, że niewolnicy nie mieli źle ale trzeba zaznaczyć, że w małym pokoju spało tam czasem nawet po 10-15 ludzi. Łóżko, które dziś byłoby ciasne na dwie osoby dawało odpoczynek nie tylko dwóm dorosłym ale jeszcze dzieciom.

Dla odmiany po drugiej stronie ogrodu była willa właścicieli, gdzie nie tylko każdy miał swój pokój to jeszcze bywały pokoje do czytania, spotkań przy herbacie itp. Z ciekawostek dom Owens-Thomas słynie z faktu, że jako jeden z pierwszych (wcześniej nawet niż Biały Dom) miał system kanalizacyjny.

Po zwiedzaniu przyszła pora na odwiedzenie River Street. Idąc ulicą nad samą rzeką można sobie wyobrazić jak wieki temu przypływały tu łodzie, był gwar przy rozładunku a robotnicy znajdowali chwilę odprężenia w pobliskich knajpach i tawernach.

Zejście z górnej części miast do rzeki to pokonanie stromych schodów. Schody te odcinają świat parków, pięknych sukien, willi i wytrawnych kolacji i sprowadzają nas w świat kostki brukowej, doków, knajp gdzie leje się piwo i zapach ryb jest wszędzie. Teraz oczywiście River Street jest odnowiona, zaadoptowana pod turystów i wypełniona jest dobrej jakości restauracjami, sklepikami z pamiątkami i drogimi hotelami.

Jednym z takich hoteli jest JW Marriott, który to przejął znaczną część ulicy i zaadoptował stare budynki fabryczne na piękny hotel. Podobno zdemolowanie tych budynków było bardzo kosztowne więc miasto ogłosiło konkurs na projekt, który najlepiej wykorzysta te tereny i budynki. Muszę przyznać, że bardzo fajnie to wyszło. Fontanny, palmy, deptaki, kawiarenki… tak właśnie kończy się ulica a zmęczony turysta może przysiąść na ławeczce i podziwiać zachód słońca.

Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w The Emporium. Pyszne jedzonko było idealnym zakończeniem pierwszego dnia w tym mieście. Sawanna wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Chyba najbardziej mi się podoba z tych wszystkich mniejszych miast amerykańskich. Porównywałam ją do Nashville czy New Orleans. Sawannę odwiedzają ludzie starsi (to znaczy koło 40). Nie ma bydła na ulicach i budek gdzie kupuje się drinki gdzie im większy tym lepszy i im bardziej kolorowy tym na pewno smaczniejszy. Tutaj ludzie mogą pić alkohol na ulicy ale robią to bardzo kulturalnie, rzadko się widywało takich ludzi. Stosunkowo mało było też wieczorów kawalerskich czy panieńskich. Niestety nie można tego powiedzieć o Nashville czy Nowym Orleanie. Sawanna przypomina mi miasto europejskie dla starszej klienteli.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.11.01-02 Denver, CO (dzień 3-4)

Denver pomału staje się naszym nowym domkiem. Jeszcze dużo wody upłynie w rzece South Platte, zanim to się stanie. Nie ukrywamy jednak, że Denver poznajemy z każdym wyjazdem coraz lepiej. Jakby na to nie patrzeć to Denver jest miastem w Stanach które odwiedziliśmy najwięcej razy poza Washington DC (w moim przypadku) i Miami (w przypadku Darka). Ale to się szybko zmieni i nadrobimy. Bo przecież jak ktoś ma wybrać DC czy Miami vs. Denver to odpowiedź jest prosta.

Wczoraj pomimo, że Darek jeździł na nartach to pogada była bardziej jesienna. Dziś jak przystało na pierwszy dzień miesiąca, z samego rana przywitała nas zima. Pięknie - taki widok z okna można mieć. Niestety dziś trzeba się pożegnać z widokiem, z Breckenridge, z górkami i ze śnieżkiem. Dziś wracamy do Denver.

Z gór do miasta jest tylko 1.5h - bajka. Tak czasem są korki, a gdzie ich nie ma. Ale i tak perspektywa jechania z gór poniżej 2h zamiast 5h jest marzeniem. Zbliżając się do Denver śmialiśmy się, że jedziemy na pustynię. Bo Denver ma klimat półpustynny. Miasto Denver, położone jest na wysokości 5,280 ft (1609 m). Z ciekawostek 5,280 ft to jest dokładnie 1 mila dlatego Denver często określa się jako “mile high city” (miasto na wysokości mili). Wracając jednak do klimatu. Miasto otoczone jest od zachodu górami Skalistymi. Dlatego klimat miasta jest w dużej mierze ukształtowany przez to potężne pasmo górskie i jak to bywa w górach może często się zmieniać. Ogólnie jednak Denver ma suchy klimat z ponad 300 dniami słonecznymi. Temperatury rzadko spadają poniżej zera (choć to się zdarza) jak i nie za często przekraczają sławetne 100F (38C). Ze względu na wysokość i mniejszą ilość tlenu w powietrzu dni są ciepłe (słońce łatwiej dociera do ziemi) ale noce są chłodniejsze (tak szybko jak słońce dociera tak szybko ciepło ucieka w nocy).

Jadąc autostradą numer 70 spodziewaliśmy się, że za tunelem jak zaczniemy się obniżać to szarówka przemieni się w piękne słońce. Jakie było zaskoczenie jak po GPSie dowiedzieliśmy się, że już jesteśmy w mieście a my dalej nie widzimy nic na odległość ręki.

Denver przywitało nas szarówką, śniegiem i mgłą. Zaskoczenie było, no ale przecież kiedyś musi spaść ten śnieg. Jak się okazało był to pierwszy zimowo-jesienny dzień w tym roku, do tego poniedziałek więc za wiele ludzi na mieście nie było i każdy siedział w domku przy ciepłej kawie czy herbacie. My mieliśmy coś do załatwienia w Denver ale mieliśmy nadzieję skończyć przed południem i iść na hike. Pogoda nie zachęcała ale my po wschodnim wybrzeżu jakoś się tym nie przejmowaliśmy - przecież mamy przeciwdeszczowe ubrania.

Niestety załatwianie spraw się trochę przeciągnęło i wolni byliśmy dopiero o 2 po południu. Troszkę za późno aby iść na dłuższy hike więc postanowiliśmy odwiedzić Red Rocks Amphitheatre i tam połazić. Wg. portalu AllTrails, Denver ma 68 szlaków, wydaje mi się, że jest ich znacznie więcej. Już w mieście można znaleźć fajne trasy spacerowe po różnego rodzaju parkach, wokół jezior czy wzdłuż rzek. Wyjazd na obrzeża miasta otwiera kolejne możliwości i tak 15-20 minut zajmuje dojazd na szlak na Table Mountain (8 mil, 1,500 ft różnicy wzniesień), albo do Red Rocks Amphitheatre. Myśleliśmy pierwotnie iść na Table Mountain bo podobno ma piękne widoki na miasto, ale przy takiej pogodzie widoki będą zerowe, więc postawiliśmy na czerwone skały w amfiteatrze.

W Red Rocks byliśmy miesiąc temu na koncercie Lynyrd Skynyrd. Byliśmy tam wieczorem, skały były pięknie oświetlone a wszystko wywarło na nas duże wrażenie. Wtedy jednak nie chodziliśmy za bardzo po okolicy. Tym razem chcieliśmy na spokojnie poznać cały amfiteatr i okolicę. Po Red Rock można chodzić swobodnie, nie można tylko wyjść na scenę ale można chodzić między rzędami, oglądać okolicę, chodzić po tarasach widokowych.

W okolicy jest też dużo szlaków i można np. wyjść z samego dołu (miasteczka Morrison) szlakiem Trading Post. Szlak prowadzi do samego amfiteatru więc kawałek idzie się pod górę. Można wyjechać autem na najwyższy parking (jak myśmy to zrobili) i przejść się jeszcze wyżej jednym z kilku szlaków. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona ilością szlaków jaka tu jest.

Pogoda niestety nie sprzyjała podziwianiu widoków ale i tak fajnie w tej mgle się szło jak co jakiś czas wyłaniały się czerwone skały.

Pomimo wysokości już nie czuliśmy braku tlenu tak bardzo. Widać, że nasz organizm się przyzwyczaja do wysokości. Jeszcze parę wyjazdów do Kolorado i wysokie górki nie będą nam straszne - a przynajmniej takie w okolicy 6-7 tys ft (1800-2200 m).

Pochodziliśmy po okolicy ale robiło się coraz bardziej szaro, ponuro i zimno więc postanowiliśmy zjechać do miasta i ogrzać się w jakimś browarze. Już kiedyś wspominałam, że Denver ma ich trochę. Tym razem chcieliśmy zobaczyć coś nowego. Znalazłam na Google jedn browar ale jak podjechaliśmy to nawet nie zdecydowaliśmy się wejść. Może i mają dobre piwo (po opiniach wygląda, że tak) ale to bardziej był bar, do tego pusty i mały. Drugi strzał też okazał się pudłem, znów jakiś mały bar koło galerii handlowej… tak więc poszerzając kółko dojechaliśmy do dobrze znanego nam Sloan’s Lake. Okolica nam się podoba. Dziś odkryliśmy Public Market gdzie chodząc po dość dużej hali można spróbować smakołyków prawie każdej kuchni. Zrobiony jest na styl europejskich marketów, gdzie małe stoiska specjalizują się w jednym rodzaju jedzenia. I tak można zjeść pyszne naleśniki, tacos, kebaba, hamburgera, pizze, kuchnie z Etiopii i dużo innych smakołyków. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jest też browar więc i świeżego piwka nie zabraknie.

Jak to już z nami bywa, poznaliśmy koleżanki. Dwie barmanki nie miały za dużego ruchu bo poniedziałek popołudnie i pogoda nie najlepsza. Tak więc chętnie z nami gadały o wszystkim i o niczym. Jedna z dziewczyn przeprowadziła się do Denver z miasta które ma 3tys mieszkańców, wow - dla niej to jest ucieczka do dużego miasta. Dla nas Denver jest ucieczką do małego miasta. Jak to punkt widzenia zmienia się od punktu siedzenia….

W Denver wszędzie jest w miarę blisko. Fakt, komunikacji publicznej nie mają tak rozwiniętej jak NY - ale które miasto ma. Natomiast jeśli chodzi o odległości i poruszanie się samochodem to nie jest najgorzej. Wiadomo, korki się zdarzają jak wszędzie ale nadal są małe jakby porównać do NY. Tak więc do hotelu dotarliśmy w miarę szybko. Dziś postawiliśmy na oszczędności i wybraliśmy hotel na obrzeżach miasta. Poniedziałek planowaliśmy spędzić w górkach i hotel miał służyć nam tylko na zregenerowanie się przed podróżą. Plany się troszkę pozmieniały ale i tak nie narzekaliśmy. W okolicy nawet udało nam się znaleźć miejscówkę na kolację (Old Chicago) i tak przy hamburgerze i pizzy na Union Square, żegnaliśmy się z Denver. Ale tylko chwilowo, bo jeszcze tu w tym roku wrócimy…

Wtorek straciliśmy na powrót. Szkoda czasem tak tracić cały dzień na podróż ale z drugiej strony wyrośliśmy już z brania nocnych samolotów typu red-eye. Dwie godziny które zawsze zyskujemy lecąc do Denver, musimy oddać wracając do domu. Ok. 5 pm wylądowaliśmy na JFK, i przywitały nas zakorkowane drogi, wyboje i dziury, no i krzyczący ludzie próbujący ogarnąć rozkojarzonych podróżnych. NY jest wyjątkowy ale chyba czas na jakieś spokojniejsze miasto… gdzieś gdzie jest ciszej, gdzie czas płynie wolniej i nikt na nikogo nie krzyczy, że stoi w złej kolejce.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.10.31 Arapahoe Basin, CO (dzień 2)

Tak jak przypuszczaliśmy, przepiękny widok z okna szybko wygonił nas z łóżek. Górki wołają i czekają…!!!

Breckenridge jeszcze nie jest czynne, więc na narty musimy jechać do pobliskiego resoru A Basin. Jakieś 30 minut samochodem. A Basin jest jeszcze wyżej położony niż Breckenridge, dlatego ma więcej śniegu na początku sezonu. 

Parking był dosyć pełny, ale i tak udało nam się zaparkować na plaży. Plaża jest to pierwszy rząd na bocznej części parkingu gdzie słońce po południu jakoś mocniej tutaj grzeje. Na wiosnę ludzie biją się o te miejsca na maksa. Każdy po nartach (czytaj: od południa) zjeżdża do swojego wielkiego samochodu włącza muzykę, wyciąga grilla, stół, stołeczki, lodówkę turystyczną z „napojami” (niektórzy mają całe beczki piwa) i rozpoczyna imprezę. Parę razy na wiosnę braliśmy w tym czynny udział. Ciekawie jest…! Teraz jest jesień, więc nic się tutaj nie dzieje. „Niestety” musieliśmy iść na narty!

Z ciekawostek mogę dodać, że w sezonie na plaży zapinasz narty i zjeżdżasz prosto do wyciągów. Niestety nie na jesień. Byliśmy w szoku ile tu normalnie jest śniegu. Teraz miedzy plażą a trasą płynie strumyk i jest 3-4 metrowy wąwóz. Normalnie w zimie wszystko jest zasypane śniegiem. 

Jest tylko jeden wyciąg i jedna trasa czynna, więc w kolejce trzeba trochę odstać. Nawet nie było tak źle w lini dla pojedynczych, 5 minut i już siedziałem na krzesełku. 

Świetne uczucie jak w październiku jedziesz wyciągiem narciarskim. W dolinach jeszcze jesień, a tu już zima i każdy zadowolony, że sezon narciarki w tym roku rozpoczął wcześniej. Jak wszystko dobrze pójdzie to sezon może trwać nawet 9 miesięcy! Tak, w lipcu czasami też są czynni jak warunki pozwalają!!!

Wyjechałem do połowy góry. Dalej niestety jeszcze wszystko jest zamknięte. Widać już patrol który jeździ wyżej i ratraki co przygotowują teren. Planują otworzyć więcej terenu w następny weekend. 

Dopiąłem buty i ruszyłem w dół. Październik i narty….!!! Aż się lepiej zakręciło. Trasa nie jest jakaś długa, ale ma odpowiednie nachylenie, więc było gdzie zagrzać nogi. Zjechałem parę razy i z paroma lokalnymi pogadałem na krzesełkach, aż się chciało żyć! Lubię początek sezonu. Tyle miesięcy, planów, wyjazdów  czeka….

A Basin należy do ciekawych resortów, do resortów gdzie dobrzy narciarze mają co robić. Niestety dzisiaj za wiele ich nie spotkałem. Pewnie dlatego, że za bardzo nie ma gdzie jeździć. Jedna trasa i to jeszcze nie jakaś trudna to dla nich za mało. Pewnie przyjechali, zjechali 2-3 razy i siedzą w barze. Trzeba przecież zaliczyć te 100+ dni w sezonie i mieć co opowiadać w barach na wiosnę. 

Zjechałem na dół i poszedłem do baru. Tak jak przypuszczałem, bar był pełny!

Na szczęście miejsce przy barze się zrobiło wolne, Ilonka dołączyła do mnie i mogliśmy pierwsze oficjalne piwko narciarskie wypić razem!

Po przerwie wróciłem jeszcze na stok na parę zjazdów. Teraz już bez żadnych kolejek można było dobrze nogi zagrzać i nacieszyć się każdym zakrętem i widokiem. 

Około godziny 15 nogi powiedziały, że już wystarczy jak na pierwszy raz na tych wysokościach. Zresztą za wiele dłużej nie można było jeździć, bo o godzinie 17 mieliśmy zrobioną rezerwacje w destylarni Breckenridge. 

Dwa tygodnie temu ludzie z tej destylarni byli u mnie w sklepie i nawet posmakowały mi ich wyroby. Jak się dowiedzieli, że lecę do Breckenridge to już musiałem ich odwiedzić i degustować całą gamę ich wyrobów. 

Odebrali nas spod naszego hotelu i w ciągu 10 minut byliśmy koło najwyżej położonej destylarni na świecie. Breckenridge Distillery 9,600 ft (2926 m). 

Słyną oni z dobrego whisky, które jest zrobione z wysokogórskiej krystaliczno-czystej wody. Bourbon leży w beczkach na tej wysokości parę lat a na koniec jest wlewany do beczek w których wcześniej leżakowały europejskie wina jak Port, Madeira, SAUTERNES….

Produkują też Gin i Wódkę. Gin jest taki sobie, ale wódka z tej wody jest przepyszna. Oczywiście mam już ją w sklepie i zapraszam na degustacje. 

Destylarnia słynie też z dobrej restauracji, więc planów na kolację nie musieliśmy już robić. Przystawki i główne dania wjechały na stół. Oczywiście w towarzystwie dobrych koktajli i burbonów. 

Jedzenie było dobre, ale nie określił bym tego słowem przepyszne. 8+ w skali 10. Kelnerka się tłumaczyła, że mają problemy z ludźmi do pracy. Zwłaszcza personel kuchenny jest ciężko do zdobycia, dlatego mają limitowane menu. 

W czasach Covid-u ceny nieruchomości w resortach narciarskich poszły do góry o wiele. Dużo ludzi nie stać na mieszkanie w nich. Nawet jak mają pracę to i tak wypłata nie wystarcza na opłatę wszystkich rachunków. Resorty mają problem. Będą musieli coś wymyśleć z kwaterami dla nisko zarabiających pracowników. Ceny mieszkań są porównywalne do cen w NYC. Wypłaty dla tych pracowników są porównywalne między resortami a metropoliami jak NYC. Jest jednak różnica. W miastach możesz mieszkać taniej, ale dalej od centrum i dłużej dojeżdżać do pracy. W resortach nie ma tej opcji. Tam dalej nie ma nic do wynajęcia. Albo ciebie stać na mieszkanie w resorcie, albo masz problem. 

W destylarnii potraktowali nas jak VIP, pomogli z rachunkiem i zaprosili ponownie. 

Po kolacji poszliśmy się przejść do pobliskiego browaru. 20 minutowy spacerek na trawienie dobrze nam zrobił. Browar Broken Compass był polecony przez lokalnych. Trochę na odludziu i trochę dziwne to było miejsce. 

Nikogo w nim nie było poza barmanem, który za wiele nie chciał się integrować z nami. Piwo było OK, ale cały klimat i vibe był jakiś dziwny. Może jak jest więcej ludzi to jest inaczej. Wrócimy tu w sezonie to porównamy. 

Na dzisiaj wystarczyło przygód. Jutro powrót do Denver, jakiś mały hike w okolicy i dalsze poznawanie miasta. 

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.10.30 Denver, CO (dzień 1)

Sobota rano a my znowu na lotnisko. Miejmy nadzieję, że życie wraca do normalności i częste wizyty na lotniskach będą już na porządku dziennym. 

A zgadniecie gdzie lecimy?

No pomyślcie troszkę mocniej…

Jeszcze mocniej….

Skąd wiedzieliście, że znowu do Denver?!

Jakoś polubiliśmy w tym roku Kolorado. Jest to nasz 4 wyjazd a jeszcze w planie są dwa kolejne w tym roku. Przecież zima idzie, a górki są tutaj ciekawe. 

Tym razem jest lekka zmiana. Lecimy z JFK a nie z LaGuardii. Znawca miasta NY powie, a dlaczego z JFK, jak LaGuardia jest pod nosem? Zgadza się, ale chcieliśmy coś wypróbować. Samoloty z JFK są ponoć większe i szybsze. Delta podstawia tutaj te swoje międzykontynentalne duże ptaki które są większe, wygodniejsze i szybciej latają. 

Tak też było. Lecieliśmy tym samym samolotem co dwa lata temu do Zurich. Jeszcze lepiej, mieliśmy te same siedzenia w klasie Premium! Ogólnie opłacało się jechać 15 minut dłużej taxi i mieć znacznie lepszy samolot. 

Samolot pokonał trasę NY do CO o 45 minut szybciej niż normalnie z LaGuardia lataliśmy. Dodatkowo jest o wiele wygodniejszy i masz więcej miejsca. 

Myślałem, że więcej ludzi spotkam na lotnisku w Denver z nartami. Niestety było ich mało. Trochę mnie to zdziwiło. Przecież trzy resorty w okolicy są już otwarte!

Wzięliśmy samochód (znowu za darmo lepsza klasa, tym razem BMW) i ruszyliśmy w górki. Zanim jednak zaczęliśmy się wspinać autostradą do góry to pojechaliśmy na śniadanie. 

Ostatnio zasmakowało nam jedzenie w sieci restauracji Snooze, AM. 

Tym razem nie jedliśmy w centrum tylko na obrzeżach miasta. Był to nasz błąd. Jedzenie było tak samo dobre, ale czas oczekiwania na stolik wynosił prawie dwie godziny. Oczywiście nie czekaliśmy tyle, bo Ilonka to mądra osoba i już jak wylądowaliśmy to zrobiła rezerwacje, ale i tak z 30 minut musieliśmy czekać. 

Po śniadaniu odwiedziliśmy pana Edka i dokonaliśmy odpowiednich zakupów. 

Edek jest to sklep mięsny z wielkim wyborem towaru. Ponoć w hotelu mamy grilla, więc nastawiliśmy się dzisiaj na domowe gotowanie. Jagnięcina z Kolorado i wołowina zostały zakupione. Miejmy nadzieję, że grille bedą działały i kolacja wyjdzie przepyszna. 

Z Denver do Breckenridge jedzie się gdzieś 1.5h. Po drodze jest oczywiście „obowiązkowy” przystanek w Idaho Springs” w naszym ulubionym browarze, Westbound & Down. 

Po kontrolnym sprawdzeniu jakości piwa i zakupieniu paru na drogę ruszyliśmy dalej. 

Przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów autostrada pnie się do góry aż do tunelu Eisenhower na wysokości 11,155 stóp ( 3,401 metrów). Jest to najwyżej położony tunel samochodowy na świecie. Tutaj znajduje się pierwszy z większych resortów narciarskich w drodze z Denver, mowa o Loveland. Niestety nigdy tutaj jeszcze nie jeździłem na nartach, a szkoda bo tereny ma ciekawe i jest tylko 45-50 minut samochodem z Denver. 

Droga od tunelu do Breckenridge zajmuje gdzieś 20 minut. Miasteczko przywitało nas mroźnym, górskim powietrzem i lekkim śniegiem na ziemi. Nie dziwne, że jest tu chłodno, jak resort jest na wysokości 9,600 ft (2926 m).

Pierwsze przywitanie nie mieliśmy w hotelowej recepcji, a na parkingu. Mieszkaniec okolicznych lasów postanowił sprawdzić kto to przyjechał w jego rejony.

Lisek obwąchał nas samochód, wyczuł pyszne mięska i za bardzo nie chciał odejść. Obiecaliśmy mu, że jak wpadnie za godzinę na grilla to go poczęstujemy. Lisek postanowił sprawdzić więc co mają w sklepie na stacji.

Breckenridge jako resort narciarski jest jeszcze nie czynne. Mają go otworzyć za dwa tygodnie. My mamy jutro zamiar jeździć na nartach w pobliskim resorcie A Basin. 

Na dzisiaj została nam jeszcze jedna rzecz do zrobienia, kolacja. Hotel ma parę grilli, które są dostępne dla każdego. Grille zostały odpalone i po krótkim czasie na jednym już leżały mięsa a na drugim warzywa. Nie były to byle jakie mięsa. Na urodzinową kolację u pana Edka w Denver zakupiliśmy ciekawe przysmaki. Jagnięcina z Kolorado, Filet Mignon z Bizona i Wołowina Wagyu. Wszystko tak cudownie pachniało, że aż ludziki wyszli na balkon i się pytali co pieczemy. Niestety lisek się nie pojawił, pewnie w lesie znalazł coś lepszego….

Dobre mięso nie wymaga długiego pieczenia, więc w niedługim czasie delektowaliśmy się kolacją i dobrym winkiem w naszym pokoju. Wszystko wyszło pyszne, ale chyba jagnięcina wygrała konkurs i nam obojgu smakowała najlepiej. 

Ponoć z naszego okna jest piękny widok na całe pasmo gór. Niestety jak przyjechaliśmy to już było ciemno i nic nie widzieliśmy. Miejmy nadzieję, że jutro rano będzie słoneczna pogoda i cudowny widok wygoni nas szybko z łózek. 

Read More

2021.10.09-11 Santanoni, Adirondacks, NY

Tak bardzo jak lubimy chodzić po górach na zachodnim wybrzeżu, to zawsze mamy sentyment do Adirondack na wschodzie. Te wzgórza rozwinęły naszą miłość do łażenia po górach. To w tych górach oboje stawialiśmy pierwsze kroki na amerykańskich szlakach.

Mamy już na koncie 36 szczytów w Adirondack. Chcemy być w klubie 46er, więc jeszcze musimy zdobyć 10 najwyższych szczytów. Oczywiście zostały już w większości„najciekawsze” szczyty, na które z reguły już nie ma szlaku tylko jest wydeptana ścieżka, której daleko do szlaku. 

Przygoda już się zaczęła w wypożyczalni samochód jak mi powiedzieli, że nie mają żadnych samochodów. Panienka odprawiła mnie z tzw. kwitkiem i powiedziała, że za parę godzin mają dostać samochody i do mnie zadzwoni. Jestem 10 w kolejce i swoje muszę odczekać. Oczywiście przepraszała, ale ze względu na huragany w południowych Stanach, ogólny brak samochodów, długi weekend i wiele innych rzeczy mają ogólny brak pojazdów wszędzie. 

Nie chciało mi się tam z tymi wszystkimi ludźmi czekać zwłaszcza, że do domu mam 15-20 minut metrem. 

Jak tylko wsiadłem do metra to zadzwonił do mnie menadżer wypożyczalni, że bardzo przeprasza za sytuację i już ma dla mnie samochód. Trochę się zdziwiłem, bo może minęło 15 minut zamiast „obiecanych” 4-5 godzin. Wróciłem, wszyscy ludzie dalej czekali. Gostek wziął mnie na zewnątrz i zaczął przepraszać za sytuację. Mówi, że to się raczej im nie zdarza, ale ogólnie w Stanach (i na świecie) jest wielki problem z towarami i ich dostawą. W ramach przeprosin dał mi fajną zabawkę. Mówił, że to jest z prywatnej kolekcji i ma nadzieje, że to zrekompensuje dzisiejsze problemy. 

Dostałem zupełnie nowe (miało przejechane 70 min) 2022 Alfa Romeo Giulia. Takie „problemy” w wypożyczalniach to ja zawsze mogę mieć. 

Wróciłem do domu, spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w góry. Samochód bardzo fajny, szybki i dobrze wyposażony. Ma trochę mały bagażnik, ale na 3 osoby był OK. 

Droga szybko zleciała. W Adirondack jest szczyt jesieni, więc przepiękne kolory liści ubarwiały nam drogę. 

Po drodze musieliśmy obowiązkowo się zatrzymać w naszym ulubionym browarze Northway coś przekąsić i ostudzić silnik w Alfce. 

Spaliśmy w domku blisko szlaku który mamy zamiar jutro zrobić. Chcemy wyjść wcześnie w góry, więc w domku szybka kolacja i do spania. 

Wyszliśmy na szlak o 8:30. W planie mamy wyjść na Santanoni 4,606 ft/1,403 m. Jak się uda go zdobyć to będzie to nasz 37 szczyt w Adirondacks. Zostanie już „tylko” 9 szczytów. Idzie z nami koleżanka Zoe która do osiągnięcia korony Adirondack ma znacznie więcej górek, ale dzielnie dziewczyna chodzi i na pewno to zrobi.

Początek szlaku był idealny. Szeroka, leśna droga usłana niezliczoną ilością wielokolorowych liści. 

Szło się super, ale niestety nie za długo. Gdzieś po 30 minutach powoli zaczynały się atrakcje. Najpierw pojedyncze, a w miarę zagłębiania się dalej w las częstotliwość rosła. 

W tym rejonie są trzy szczyty na naszej liście. Niestety robimy tylko jeden. Dwa pozostałe są bardzo daleko i zdobycie wszystkich trzech w jeden dzień wymaga już dobrego przygotowania i solidnej motywacji. Żadnej z tych rzeczy dzisiaj nie zabraliśmy ze sobą. 

Doszliśmy do strumyka, od którego szlak zaczął podnosić się do góry. W sumie gdzieś te ponad 3000 stóp (1000 metrów) musimy się podnieść. 

Na szczęście była świetna pogoda. Bez deszczu i wiatru. Jest październik, więc większość latającego paskudztwa już się pochowała na zimę, a także nie ma upału. Ogólnie szło się dobrze. 

Wspinaczka na Santanoni ogólnie nie była jakoś ciężka technicznie, jak to dużo ludzi opisywało. Chodziliśmy trudniejszymi szlakami w Adirondacks. Natomiast co do jednego to mieli rację. Ilość błota wygrała i przerosła nasze oczekiwania. Zresztą sami popatrzcie…

Około godziny 13 stanęliśmy na szczycie….!!!!

Yes….!!! 

Jeszcze tylko 9!

Zasłużona dłuższa przerwa w słoneczku, na szczycie z pięknymi widokami. 

Oczywiście nie chciało nam się wstawać i schodzić w dół, ale wiedzieliśmy, że ten moment musi kiedyś nastąpić. Zejście w dół w takich warunkach jest znacznie trudniejsze i niebezpieczne niż wspinaczka do góry. 

Ilość śliskiego błota sprawia, że przykleja się do butów i na kamieniach albo korzeniach o poślizg nie trudno.

Zwłaszcza na bardzo stromych odcinkach ręce stawały się naszymi najlepszymi przyjacielami. Bardziej ufaliśmy im niż zabłoconym butom. 

Udało się. Bez większych ześlizgów osiągnęliśmy dno doliny. Teraz po płaskim dywanie wysłanym liśćmi można było spokojnie podążać w kierunku samochodu. 

Około godziny 18 zakończyliśmy naszą wędrówkę. 9.5 z przerwami. Można by to trochę szybciej zrobić, ale pogoda wręcz nakazywała robić częste przystanki i podziwiać widoki. 

Ponad 11 mil (18km) w tych warunkach to nie lada wyczyn. Jak byśmy chcieli zrobić trzy szczyty to by wyszło ponad 25km. Trochę dużo jak na spacerek po błocie. Wrócimy tu na wczesną wiosnę jak jeszcze wyżej w górach będzie lód albo zamrożone błotko i w raczkach to oblecimy!

Wróciliśmy do domu. Za bardzo nie było czasu ani siły na rozpalanie ogniska. Szkoda, bo miejsce na ognisko było przednie. 

W sumie to ognisko było w grillu. Właściciel domu miał jeszcze stary grill na węgiel drzewny. Rozpalenie jego wymagało trochę ognia, więc ognisko prawie było. 

Na kolacje poleciały tradycyjne cheeseburgery. Trochę się za bardzo wypiekły bo jednak taki grill jest cieplejszy niż gazowy. Byliśmy bardzo głodni, więc wszystko zostało zjedzone. 

Następnego dnia odwiedziliśmy ciekawy browar i farmę w jednym, Arrowood. Fajne miejsce niedaleko NYC, gdzieś z 1.5h na północ od  Nowego Jorku. 

Ponoć wszystko jest robione przez nich i jest organiczne. Jedzenie i piwko smakowało. Widząc ja te kurki sobie wszędzie dowolnie biegają i jedzą co znajdą to zrobiliśmy wyjątek i nie kupiliśmy 24 piw, tylko 24 jajka. Miejmy nadzieję, że bedą smakowały tak jak wyglądają. Każde jest inne, ma inny kolor i wielkość. Nie jak z fabryki, gdzie wszystkie są takie same. 

Zdamy relację po najbliższej jajecznicy albo omlecie….

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.09.27 Denver, CO (dzień 3)

W pierwszym wpisie pisałam, że cały wyjazd do Kolorado jest ze względu na koncert i piosenkę “Sweet Home Alabama”. No może nie tylko ze względu na tą jedną piosenkę. Lynyrd Skynyrd ma dużo innych fajnych kawałków. A jak brzmiała słynna “Sweet Home Alabama” na żywo… a tak:

Zanim jednak dojechaliśmy na parking w Red Rocks Amphitheater, usiedliśmy na ławkach i słuchaliśmy Lynyrd Skynyrd to wiele innych rzeczy się wydarzyło. Koncert był dopiero o 19:30 więc spokojnie rano mogliśmy coś zrobić. Co prawda nie mieliśmy dziś zakwasów ale w góry na szlak się nie wybieraliśmy. Dziś w planie mieliśmy “delikatny” wyjazd na szczyt Mt. Evans. Szczyt ten ma 14,265 ft (4,347 m) i o ile wyjście na niego nie jest najłatwiejsze o tyle wyjazd jest możliwy. Zobaczymy jak się poczujemy na szczycie jak w tak krótkim czasie pokonamy taką wysokość ale liczymy na aklimatyzację, którą zdobyliśmy wczoraj.

IMG_9960.JPG

Wyjazd na górę kosztuje $12. Dość mocno zdziwiliśmy się, że tak tanio. Na wschodzie wyjazd na głupi Mt. Washington kosztuje z $50 a jest dużo niżej niż tu. WOW - kolejny plus dla Kolorado, pomyśleliśmy. Jak się jednak później okazało niestety wyjazd na sam szczyt nie jest możliwy bo pod sam koniec droga jest zamknięta. Pewnie dlatego opłata za wyjazd jest taka niska.

IMG_9968.JPG

Droga powstała w 1931 roku i pozwalała ludziom na poznawanie gór bez potrzeby wspinania i kilkudniowych trekkingów. Wspinanie się samochodem na samą górę przypomina jechanie na północ. Z każdym tysiącem stóp w górę, klimat zmienia się tak jakbyśmy pojechali 600 mil na północ. Czyli na szczycie to już prawie Alaska…

IMG_9964.JPG

Na Alasce nie mieliśmy dużego szczęścia do zwierząt. Na szczęście tu było inaczej…

IMG_9976.JPG

Jedziemy sobie do góry, ja się rozglądam po skałach, patrzę wysoko co by coś wypatrzyć a tu nagle Darek krzyczy patrz, kozica… a ja na to “gdzie?” No tak, ja wysoko po skałach się rozglądam a ona po drodze łaziła i na poboczu trawę wcinała.

IMG_0031.JPG

A potem to już były wszędzie. Na prawo, na lewo, na wprost…. chodziły wokół auta, albo obserwowały nas ze skał ale było ich trochę. Zdecydowanie więcej szczęścia mamy w Kolorado do zwierząt niż mieliśmy na Alasce.

IMG_0002.JPG

Wczoraj w górach spotkaliśmy Mountain Goat. Pamiętacie taką białą kozicę ze zdjęć. No właśnie… ja bym przetłumaczyła to jako kozica górska ale język polski jest ciekawy i wg. Wikipedii wczoraj spotkaliśmy kozła/kozicę śnieżną. Dziś natomiast w górach było dużo Rocky Mountain Bighorn Sheep - i znów wg. Wikipedi podobno w Polsce nazywa się to Owca Kanadyjska. Na owcę to mi nie bardzo wygląda, ale przynajmniej tutaj zgadza się język angielski i polski i w obu wersjach powyższe zwierzę to owca. Dla mnie to będzie kozica górska.

IMG_0078.JPG

Poza kozicami powalały nas widoki. Droga pnie się zboczem gór i z jednej strony są strome zbocza, które mogą przyprawić niektórych o drżenie serca ale bez skarp nie byłoby widoków tak powalająceych. My jechaliśmy i tylko w głowie mieliśmy jedno stwierdzneie - “da się… “ da się wybudować super drogę, w piękne wysokie góry i nie pobierać za to opłaty $50… jak się chce to wszystko się da.

IMG_0015.JPG

Niestety aktualnie można dojechać tylko do Summit Lake Park. To właśnie z tego parkingu rozpoczyna się szlak na szczyt Mt. Evans - jeśli ktoś chce zdobyć szczyt. Jest tu też piękny widok na jeziora. Parking jest zaraz przy Summit Lake (12,840 ft/3,913 m). Ale widząc ilość aut na parkingu i ilość ludzi nad jeziorem od razu zorientowałam się, że dalej musi być coś fajniejszego.

IMG_0044.JPG

Dalej jest widok na Chicago Lakes. Stąd też można iść na wspomniany szczyt Mt. Evans albo zejść szlakiem na dół do jeziora.

IMG_0062.JPG

Pomimo, że Darek miał dużą ochotę zdobyć szczyt to jednak rozsądek wygrał. Wychodzenie w jeansach i trampkach na 14tys to nie jest najlepszy pomysł.

IMG_0072.JPG

Podobno dawno temu, w tych górkach był lodowiec. To właśnie lodowce ukształowały te piękne góry. Niestety jakieś 11.000 - 15.000 lat temu większość ich zniknęła. Zostały tylko malutkie gdzie nie gdzie. W Kolorado pozostała jeszcze około 14 lodowców. Głównie znajdują się one w parku narodowym Rocky Mountains. Niestety daleko im do lodowców Alaski. Lodowce Kolorado, łącznie zajmują powierzchnię 5 km kwadratowych. Przy 300 słonecznych dniach jakie ten stan ma to w sumie chyba nie dziwne, że mało z lodowców się utrzymało.

IMG_0066.JPG

Fajnie się podziwiało widoki, choć na tej wysokości trochę wiało i czuć było chłodek. Zjechaliśmy do miasteczka bo Darek musiał popracować. Na szczyt Mt. Evans prowadzi droga z miaszteczka Idaho Springs. Jest to dość małe miasteczku, które powstało w czasach gorączki złota. Aktualnie mieszka tam 1,700 ludzi a jego położenie przy autostradzie numer 70 sprawia, że jest częstym przystankiem dla podróżnych, którzy chcą coś przekąsić czy napić się dobrego piwka.

Wiecie za co najbardziej kocham Kolorado? Za to słoneczko - koniec września, w NY chlapa i szaro a tu codziennie mamy ładną pogodę, słoneczko i ciepło. Nie za gorąco - poprostu idealnie. Wysiedliśmy na parkingu i postanowiliśmy odwiedzić browar o ciekawej nazwie Westbound & Down. Ciekawa nie? Na zachód i w dół. Wszyscy rozumieją przenośnię? Najpierw jedziesz na zachód bo to właśnie na zachód od Denver są górki a potem na dół - na nartach.

Darek popracował, zjedliśmy największego precla jakiego w życiu widzieliśmy i trzeba było się zbierać dalej w drogę. Chcemy jeszcze pojeździć troszkę po mieście i pooglądać różne dzielnice, potem musi być obowiązkowe sushi no i wyczekiwany koncert.

Jeśli jesteście naszymi wiernymi czytelnikami to wiecie, że uwielbiamy sushi. Japonia, Singapore nas trochę rozpieściły i dobre sushi nigdy nie jest złe. Dlatego o ile wcześniej myśleliśmy przeprowadzić się do jakiego małego miasteczka/resrotu narciarskiego o tyle teraz doszliśmy do wniosku, że bez sushi to my żyć nie możemy. Dlatego skoro rozważamy kiedyś przeprowadzkę do Denver to trzeba było sprawdzić ich suszarnię (podobno tak się mówi w Polsce na sushi restaurację, nie?).

Wczoraj nie udało nam się dojechać do Sushi Den to dziś robiliśmy drugie podejście. Otwierają o czwartej po południu. W poniedziałek, wczesnym popołudniem nie spodziewaliśmy się tłumów. Podjechaliśmy pod restaurację, która jak się okazała znajduje się jeszcze w innej części Denver. Tu nas jeszcze nie było. Zaparkowaliśmy w jakiejś dzielnicy domków jedno-rodzinnych. Jak to Darek nazwał - jak w Radziszówie. Przeszliśmy dwa skrzyżowania i wylądowaliśmy na ulicy pełnej restauracji i małych kawiarni. Byliśmy w szoku, że w takim zakątku tak tętni życie.

Stolik dostaliśmy bez problemów, posadzili nas w miarę blisko wejścia więc mogliśmy obserwować co się dzieje - a działa się dużo. Jeszcze nie zdążyliśmy zamówić a już zrobiła się kolejka. Ludzie walili drzwiami i oknami. Dobry znak bo znaczy, że nie tylko dobra knajpa ale też, że jedzenie będzie świerze.

I rzeczywiście było. Pozamawialiśmy różne cuda. Trochę tęgo co pani polecała, trochę wg. własnego gustu a trochę bo w nazwie miało specjalność szefa kuchni.

Było pyszne… czyli mamy w Denver sushi, mamy super sklep mięsny, mamy pyszne serki z Murray’s… mamy wszystko… a wino zawsze można przywieźć ze sobą.

Fajnie się siedziało, i by się tak siedziało dluzej ale byliśmy najedzeni jak głupie świnki a do tego koncert czekał. Pora była się zbierać. I tu kolejny szok. Jak wyszliśmy przed restaurację i zobaczyliśmy kolejke która przerosła nasze wyobrażenie, a do tego jeszcze matowe Lamborghini SUV to tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że dobrze wybraliśmy restauracje.

Prosto z sushi pojechaliśmy na koncert. Koncert zaczynał się o 7:30 pm. My postanowiliśmy być wcześniej i dobrze. To nie jest NY gdzie każdy na koncert przyjeżdża metrem. Tytaj każdy przyjechał swoim autem lub taksówką. Amfiteatr położony jest w górach więc oznacza to wąską drogę. Niestety zakorkowało się troszkę ale jakoś pomału do przedu się przesówaliśmy. Wyjazd na parking zajął nam jakieś 30 min. Już się nastawiliśmy psychicznie, że spowrotem bedzie to samo.

Na szczęście parkingi mają dość duże i bez problemu znaleźliśmy miejsce. Potem trzeba było się tylko wyspinać na górę. Kawałek tu się idzie. Są parkingi wyżej ale one już chyba od rana są zajęte. Widzieliśmy też ludzi którzy parkowali i wcale nie zamierzali iść na koncert tylko sobie rozłożyli krzesełka koło auta i liczyli na muzykę, która do nich doleci. Z jednej strony sprytne ale z drugiej to trochę bez sensu. Po pierwsze to pomimo, że Red Rocks jest amfiteatrem to scena i nagłośnienie jest tak ustawione, że wszystko lecie na górę a nie na parkingi. Po drugie to trochę nie fair organizator koncertu robi. Parking powinnien być dostępny tylko dla ludzi, którzy maja bilety. Inaczej dojdzie do tego, że na krzywy ryj będzie wiecej ludzi a ci co mają bilety nie będą mogli zaparkować.

Zaczęliśmy iść za tłumem zastanawiając się czy są tu jakieś sektory. Sektorów nie było ale na czuja dobrze nawet trafiliśmy. Jak się później okazało Sektory dzielą się na prawe i lewe. Teoretycznie można łatwo przejść między sektorami ale po co przeciskać się między ludźmi. Bylo po drodze parę waskich gardeł ale ogólnie jakoś tłum się poruszał. Udało nam się usiąść jake jeszcze grała TESLA, czyli zespół wspomagający.

Z tymi siedzeniami to też jest ciekawie. Numer rzędu można łatwo znaleźć ale numer siedzenia już gorzej. Siedzenia to jedna wielka ławka i trzeba się pytać ludzi jaki numer jest ich siedzenia i wcisnąć się pomiędzy. Niby numerki są z boku ławki ale ludzie zajmują więcej niż tylko jedno siedzenie. Nam się udało bo nie cały rząd był wykupiony więc nie siedzieliśmy człowiek na człowieku.

Kolejna obserwacja to przejścia i kupowanie alkoholu/jedzenie. Po bokach są okienka gdzie można kupić piwo. Niestety kolejka jest duża. Myśmy olali alkohol bo po pierwsze jakieś słabe przemysłowe piwo, a po drugie drogie. Ale widzieliśmy te kolejki. Dobrze bo stojąc w kolejce nadal można koncert oglądać, nie dobrze bo kolejka się ciągła przez paręnaście rzędów. Część ludzi z wyższych partii przesówała się i siedziała gdzieś po bokach na schodach. Ogólnie nastrój dość luźny. Przy wychodzeniu było to samo. Wąskie gardła sprawiały, że troszkę czasu zajęło opuszczenie amfiteatru. Do tego w wąskim gardle sprzedawali koszulki i o dziwo znaleźli się ludzie co kupowali. Po MSG w NY gdzie troszkę więcej ludzi jest i jest lepsza organizacja byłam troszkę w nastroju narzekania (nie wielkim) ale jak tylko Lynyard Skynyrd zaczął grać to nic innego nie mialo znaczenia.

Naprawdę, fajnie grali. Wszystkie stare kawałki poleciały. Skakali po scenie, zachęcali do klaskania i tańczenia i już nikt nie siedział tylko każdy bujał się w rytm muzyki. Wokalista tylko czasem skomentował, że on z nizin, i łapanie oddechu na tych wysokościach nie jest łatwe.

Bardzo magiczne to było przeżycie. Być w takim miejscu, słuchać Lynyrd Skynyrd i patrzeć na panoramę Denver uświadamia ci, że robisz w życiu coś dobrze, coś dobrze, że masz okazję na niezapomniane chwile jak ta.

Powrót nawet nie był taki straszny. Swoje w korku trzeba było odstać ale samochód po samochodzie jakoś się przesówaliśmy do przodu. Nasz hotel nie był daleko od koncertu więc w miarę szybko zajechaliśmy. Jutro już wracamy samolot mamy koło 11 am więc nie wiele zobaczymy. Pakowanie i w drogę, spowrotem do NY. Myślę jednak, że jeszcze często tu będziemy wracać, bo przecież zima idzie.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.09.26 Denver, CO (dzień 2)

Czy byliście w dolinie Pięciu Stawów Polskich w Tatrach? Pytanie raczej powinno być zadane ile razy byliście w tej dolinie? Jak ktoś nie był, to proszę przestać dalej czytać tego bloga podróżniczego, ubrać buty, zabrać plecak i odwiedzić tą jedną z najpiękniejszych polskich dolin.

Byłem w tej dolinie parę razy, niestety nigdy nie spałem w schronisku. Zawsze mam miłe wspomnienia i widoki jezior przed oczami jak się schodziło z gór. 

Szukałem podobnej doliny w Stanach. Znalazłem. 

Dolina Siedmiu Stawów Amerykańskich (to jest moja nazwa) w stanie Colorado niedaleko Breckenridge. W sumie to przez przypadek tam trafiliśmy. Szukaliśmy fajnego hiku niedaleko Denver, tak do 1.5h samochodem. 

Nawet nie wiem jak ta dolina się nazywa, nawet nie wiem czy ma jakąś nazwę. Idzie nią szlak Spruce Creek Trail i dochodzi do jezior Mohawk. Później jeziora nawet nie mają nazw tylko numerki. Myśmy naliczyli ich siedem. Czy jest więcej? Za bardzo nie wiemy, ale raczej nie. Pod koniec to już nie było szlaku tylko szło się po tundrze i szukało dolinek w których są jeziora. 

Lokalni pod koniec nam powiedzieli, że doszliśmy do ostatniego. Większość ludzi dochodzi do drugiego albo trzeciego, tam odpoczywa i wraca. Nam się za dobrze szło żeby wycieczkę tak szybko kończyć. Dodatkowo im wyżej tym mniej ludzi i ładniejsze widoki. 

A dlaczego ta dolina przypomina mi dolinę Pięciu Stawów Polskich? Do końca to nie wiem, ale tak idąc szlakiem Spruce Creek przypominały mi się Tatry. 

Początek szlaku wiedzie doliną wzdłuż strumyka w otoczeniu drzew iglastych. Coś jak dolina Roztoki. 

IMG_9758.JPG

Po jakimś czasie dochodzimy do wodospadów na rzece Spruce. Coś jak wodogrzmoty Mickiewicza.

Później mamy strome podejście i dochodzimy do pierwszego jeziora. Podobnie jak w Pięciu Stawach gdy przekraczany próg doliny.

Podobnie, prawda?
Nie pamiętam czy w Tatrach można dojść do wszystkich jezior. Tutaj można. A pod koniec jak nie ma szlaku to idziesz za pomocą GPS albo wydeptanej ścieżki.

Odległości miedzy jeziorami w Stanach są znacznie większe, ale ponoć w Stanach wszystko musi być większe.

IMG_9785.JPG

Niestety najgorszą różnicę jaką doświadczyliśmy to wysokość. Schronisko w dolinie Pięciu Stawów Polskich jest na wysokości około 1,650m. Tutaj szlak się rozpoczynał na 10,300 stóp (3,100m).

Pierwsze jezioro było na 11,319 ft (3,450 m). Doszliśmy do ostatniego, które było na 12,468 ft (3,800).

IMG_9796.JPG

Niestety pod koniec głowy zaczynały nas boleć i człowiek czuł się lekko oszołomiony. Wczoraj dopiero wylądowaliśmy z Nowego Jorku, więc za bardzo nasz organizm nie zdążył się zaaklimatyzować.

IMG_9904.JPG

Tak jak i w Tatrach można spotkać zwierzęta, tak i tutaj gospodarze doliny nas przywitali. Spotkaliśmy kozice górskie. Niestety nie było misiów, za wysoko dla nich. Misie raczej nie wychodzą ponad 9,000 stóp (2700 m). Pewnie z powodu braku pożywienia wysoko w górach.

IMG_9912.JPG

Doszliśmy do jeziora nr. 7. Poza nami były tylko dwie inne dziewczyny. Z czego jak się później okazało to jedna z nich była Polką. Nas, Polaków to jest wszędzie pełno.

IMG_9879.JPG

W ciszy usiedliśmy nad brzegiem jeziora i rozkoszowaliśmy się ostatnimi dniami lata na tej wysokości. Było ciepło, bez wiatru i słonecznie. Jakieś 12-15C.

W Denver i okolicach nie trudno jest mieć ładną pogodę. Ponad 300 dni w roku jest słonecznych. Natomiast lato jest krótkie na tej wysokości. Prognoza pogody mówi, że już za parę dni ma tu sypać śnieg. Granica śnieg/deszcz ma być gdzieś na 10,000 stóp, czyli tam gdzie zaparkowaliśmy samochód. Dobrze, niech sypie. Narty się już niecierpliwią w domu.

45 minutowa przerwa wystarczyła na odpoczynek i nacieszenie oka widokami. Pod koniec jeszcze zbiegło z gór dwóch biegaczy, którzy to w troszkę szybszym tempie zwiedzają te góry. Dzisiaj zrobili dwa trzynasto-tysięczniki, Pacific (13,869 ft / 4,227 m) i Atlantic (13,816 ft / 4,211 m). Na nie nie ma szlaków, ale widać, że dokładnie znają te tereny i pewnie trenują na jakieś maratony.

IMG_9863.JPG

Nazwa szczytów pewnie się wzięła z tego, że tędy przechodzi linia która dzieli kontynent Północno Amerykański na wschodni i zachodni. Woda ze szczytu Atlantic płynie do Atlantyku, a ze szczytu Pacific do Pacyfiku.

Nie chciało nam się za bardzo wynosić wody na szczyty i to wszystko sprawdzać, więc ruszyliśmy za biegaczami w dół.

IMG_9882.JPG

Nam „zbieganie” zajęło 2:45. Pewnie można by to zrobić szybciej ale po co. Nie ma gdzie się spieszyć jak są takie piękne widoki.
Po drodze jeszcze zwierzęta powychodziły i chciały się pożegnać. Oglądaliśmy też stare pozostałości jakie tu zostały po gorączce złota.

IMG_9783.JPG

Około godziny 17 dotarliśmy na parking. Zmęczeni ale zadowoleni. 17 kilometrów na tej wysokości bez dobrej aklimatyzacji dawało się odczuć.

Niestety GPS w samochodzie nie miał dla nas dobrej wiadomości. W normalnych warunkach do Denver można dojechać w 1:15. Teraz pokazywał ponad 2 godziny. Dalej to nie jest jakaś wielka liczba, ale mieliśmy w planie sprawdzić sushi w Denver. Lubimy surowe rybki. W NY w miarę często je jadamy, więc chcemy porównać. Jak zajedziemy późno do hotelu (musimy się wykąpać spoceni po hiku), a potem jeszcze do restauracji to pewnie nie zdążymy. Denver to nie NY. Knajpy zamykają o godzinie 21 albo o 22. No nic zobaczymy jak pójdzie z drogą i na którą zajedziemy.

IMG_9925.JPG

Droga nie szła dobrze. GPS nawet już nas nie kierował na główną autostradę 70 tylko górami. Tym oto sposobem znowu odwiedziliśmy mój ulubiony resort narciarski A-Basin a potem wyspinaliśmy się na przełęcz Loveland 11,990 ft (3,654 m).

IMG_9936.JPG

Dobrze, że mamy dobry i mocny samochód, to przynajmniej można się było pobawić po górskich serpentynach. Z tymi samochodami to jest coraz to ciekawiej. W cenie zwykłego samochodu dostajemy już naprawdę ciekawe modele.

IMG_9941.JPG

Polecam wypożyczenie samochodów w tej samej sieci wypożyczalni. My staramy się używać National Car Rental. Na początku nie zawsze jest najtaniej, ale tak po roku/dwa jak się już ma dobry status to nawet nie sprawdzam innych wypożyczalni. Wiem, że tutaj będę miał dobre ceny i często znacznie lepsze samochody. Wysiadasz z samolotu, idziesz prosto na parking i bierzesz co chcesz za wyjątkiem super drogich zabawek za które musisz dopłacić. Omijasz cały bezsensowny punkt w wypożyczalni gdzie z reguły są kolejki i mają do ciebie milion pytań. Tutaj wsiadasz do samochodu i odjeżdżasz. Kluczyki już są w środku.

Dostaliśmy Cadillac XT5. Ta zabawka zawsze jest super droga i raczej nigdy się jej nie dostaje bez dopłat. Nawet jak się ma dobre statusy. Zapytałem pana czy ja mogę ją zabrać. Gostek na parkingu spytał o moje dane, coś tam wpisał w ipada i powiedział bierz. To się nazywa dobry serwis dla lojalnych klientów.

Trochę nadrobiliśmy górami, ale i tak później dopadł nas korek na autostradzie. Nie było już innych możliwości tylko odstać swoje.
Była niedziela wieczór. Całe Denver i inne okoliczne miasta wracało ze wspaniałego weekendu w górach. Był to jeden z ostatnich tak pięknych weekendów. Piękna pogoda, liście na drzewach zmieniały kolory, resorty narciarskie robiły Octoberfest. Wyżej w górach jeszcze nie ma śniegu, wiec rowery było widać na wielu samochodach.

IMG_9943.JPG

Na sushi nie zdążyliśmy. Znaczy się można było jeszcze się załapać na koniec, ale myśmy chcieli tam dłużej posiedzieć i popróbować ciekawych rybek a nie spieszyć się. Jutro tam pójdziemy.

Na dzisiaj wybraliśmy bar/restaurację obok hotelu. Odwiedziliśmy Keg Steakhouse. Był to dobry i trafny wybór. Wiem, że Colorado słynie z mięsa i mnie nie zawiodło. Nie był to jakiś topowy steakhouse ale smakowało. W NY w zwykłych restauracjach czy barach tak dobrego mięsa nie dostaniesz. Musisz iść do bardzo dobrej i drogiej restauracji.

Ilonka wzięła rybę i też była ok. Mówiła, że nie jest to jakość sushi ale też dało się zjeść.
Objedliśmy się na tyle, że nie mieliśmy siły nigdzie się włóczyć po mieście. Wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas długi i pełen atrakcji dzień…

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.09.25 Denver, CO (dzień 1)

Wszystko zaczęło się pewnego, pięknego wieczoru jak z Darkiem gadaliśmy o koncertach. Od razu przypomniałam sobie o Red Rocks Amphitheater i z ciekawości sprawdziłam kto tam będzie występował w najblizszym czasie. Taka czysta ciekawość… ops… okazało się, że Lynyrd Skynyrd będzie grał i to w mój urodzinowy weekend…. Ops… chyba każdy zna ich słynną piosenkę Sweet Home Alabama. Najwyższy czas posłuchać jej na żywo.

Wczoraj troszkę zasiedzieliśmy się z nowojorskimi przyjaciółmi u Oskara Wilda więc dziś na lotnisko jechaliśmy na autopilocie. Ale to nic, przynajmniej mamy nadzieję przespać lot i nadrobić zaległości w spaniu. A loża szyderców jaką zrobiliśmy w Oskarze była warta wszystkiego. Byliśmy tam po raz pierwszy ale knajpa wyglądała jak totalnie na podryw. Najpierw wjechało starsze towarzystwo (ok. 35-45) i widać było, że każdy przyszedł na podryw. Im później tym średnia wieku malała. Wiadomo, że im człowiek młodszy to biedniejszy tak więc malała też ilość ubrań na panienkach. “Biedne” dziewczynki w samych stanikach muszą chodzić…. Wiem też kiedyś byłam młoda ale moja garderoba zakrywała co najmniej dwa razy tyle co u dzisiejszej młodzieży.

Z NY i loży szyderców chętnie przenieśliśmy się do Denver które to pomału traktujemy jak Vermont. Leci się tu 4 godziny czyli tyle co się jedzie do południowego Vermont, narty są super (lepsze niż w Vermont) i ogólnie górki są piękne. Colorado jest pierwszym, i najbliższym stanem do NY, który można nazwać zachodem. To przez Colorado przechodzi słynne continental divide czyli podział wód na te co wpływają do Atlantyku i te co do Pacyfiku.

Colorado ma też ponad 300 dni w roku słonecznych. Przy takiej pogodzie, takich widokach i górkach oddalonych tylko o 1-2h samochodem nie dziwne, że Denver staje się coraz bardziej popularne a ilość jego mieszkańców wzrosła o 20% w ciągu ostatnich 10 lat. My też rozważamy przeprowadzkę tu… może nie w ciągu roku-dwóch ale trzech-czterech… kto wie. 2025 to fajna data żeby coś zmienić w swoim życiu i wyjechać na zachód.

processed_PXL_20210925_235927495.jpg

Zastanawialiście się, że z tym zachodem zawsze coś jest? Najpierw mieszkasz w Polsce i myślisz o zachodniej Europie… potem dalej na zachód Stany też kiedyś marzenie większości ludzi. Jak już jesteś w Stanach to z takiego NY ciągnie cię na zachód… a co potem? A potem to już tylko Nowa Zelandia.

Po czterech godzinach lotu, który w większości przespaliśmy w samo południe wylądowaliśmy w Denver. Jak zwykle przywitało nas słoneczko i lato na całego. Szybko ściągnęliśmy bluzy i w krótkich rękawkach ruszyliśmy na śniadanie, w kierunku Union Station.

IMG_9713.JPG

Pomimo, że jest to nasz trzeci raz w tym roku w Colorado to jeszcze nie mamy miejsca na śniadanie w Denver. Interent jak zawsze przyszedł z pomocą i dzisiaj testujemy Snooze, AM. Sieć restauracji, która specjalizuje się w śniadaniach. Spodziewając się, że pewnie na stolik będziemy musieli trochę poczekać to wybrałam lokalizację w samym centrum przy dworcu głównym. Przynajmniej coś nowego przy okazji zobaczymy.

Dworzec kolejowy w Denver otworzył swoje drzwi po raz pierwszy w 1881 roku i był największym budynkiem na zachodzie. W 1894 roku oryginalny budynek został zniszczony w pożarze, ale szybko miasto odbudowało jeszcze większy dworzec. Był to dowód, że podróże na zachód są ważnym przedsięwzięciem. W XX wieku ilość podróżnych przekroczyła wszelkie oczekiwania. W 1914 trzeba było przebudować stację i po raz kolejny powiększyć dwukrotnie. Tak więc aktualny budynek ma ponad 100 lat i jest świadectwem jak dużą rolę w budowaniu zachodu miała kolej.

Śniadanie w Snooze, AM było przepyszne i chyba w końcu mamy swoją miejscówkę. Miejscówkę, która ma świeżo wyciskane soczki z pomarańczy, arbuza i innych owoców. Mam nadzieję, że pomimo, że jest to sieciówka to podobne standardy są w innych miejscach bo widać, że są dość popularni w Colorado, Arizonie, Kalifornii.

Po śniadaniu, a raczej lunchu pojechaliśmy zwiedzać miasto. Na dziś nie mieliśmy, żadnych planów. Chcieliśmy poznać troszkę miasto, dzielnice mieszkalne, rozejrzeć się po okolicy. Podjechaliśmy pod parę adresów i… zakochaliśmy się. Zakochaliśmy się w słońcu, w parku, w spokojnych ulicach gdzie nikt nie trąbi… nawet w kaczkach się zakochaliśmy.

W Denver temperatura rzadko spada poniżej zera (30F) a w wrześniu średnie temperatury dochodzą nawet do 80F/25C. Z drugiej strony w najcieplejszym miesiącu (Lipcu) temperatura nie przekracza 100F/35C. Tak bywa tu ciepło - ale gdzie nie bywa. Nawet na Alasce czasami mają fale upałów. Natomiast ilość słonecznych dni - nie ważne czy zimą czy latem pobija wszystko. Od razu człowiekowi miło robi się na duszy jak budzi go słoneczny dzień. W tak piękny dzień nie pozostało nic innego jak usiąść przy chłodnym piwku. Colorado może nie jest stanem z największą ilością browarów (wygrywa Kalifornia, a za nią NY i Pensylwania), ale natomiast są one dość dostępne i równomiernie rozłożone po mieście. Dziś postanowiliśmy odwiedzić browar Odell. Kolejna dobra miejscówka.

Oczywiście nie zapomnieliśmy też o odwiedzeniu Edka (Edward’s Meat) i kupieniu kabanosów na jutrzejszy hike. Podobno misie nie lubią przebywać na ponad 10tys ft (3tys metrów) więc Darek dostał pozwolenie na zabranie paru kabanosów w górki. Edward Meats to taka nasza miejscówka gdzie już wiemy, że mają pyszne lokalne produkty i nie można odwiedzić ich sklepu będąc w Denver.

Troszkę nam zeszło z jeżdżeniem po mieście, a do tego zmiana strefy czasowej, brak snu i perspektywa wczesnej pobudki jutro nie zachęcała nas do szlajania się. Tak więc kolację zjedliśmy w okolicy hotelu. Jutro idziemy w górki. Będziemy wychodzić na 12,500 ft (3800 m). Dawno nie byliśmy na takiej wysokości ale zaczynamy z 10tys więc powinno być spoko. Zapowiada się piękny dzień i piękna trasa.

Read More
USA - Alaska Ilona USA - Alaska Ilona

2021.09.04 Anchorage, AK (dzień 14)

Czas pożegnać się z Alaską. Oczywiście, że było pięknie - jakżeby mogło być inaczej. Mieliśmy duże szczęście do pogody bo obawialiśmy się troszkę, że będzie padać całe dwa tygodnie. Pomimo, że czasem padało, czasem było zachmurzone to na te wycieczki co najbardziej nam zależało na słońcu mieliśmy wymarzoną pogodę. Dziś rano nie przywitało nas słońce - ale to nic - przywitały nas typowe chmury, zawieszone gdzieś w powietrzu.

IMG_9576_.jpg

Dziś opuszczamy Knik River Lodge i ruszamy na lotnisko. Samolot mamy dość późno, dopiero o 10 w nocy. Jest to nocny lot tzw. red-eye i w NY wylądujemy koło 9 rano w niedzielę. Dawniej bardzo często braliśmy red-eye. Zawsze chcieliśmy wykorzystać minuty wakacji do końca. Potem troszkę z tego wyrośliśmy i wolimy wziąć jeden dzień więcej urlopu niż męczyć się w ekonomicznej klasie przez całą noc a potem iść prosto do pracy. Tym razem nie mieliśmy za bardzo wyjścia bo non-stop samolot z Anchorage do NY liniami Delta jest tylko raz w sobotę i to właśnie jest red-eye. Mamy nadzieję, że pierwsza klasa się spisze i będziemy mogli się wyspać.

IMG_0340.JPG

Olaliśmy śniadanie w pensjonacie bo wczoraj nam w ogóle nie smakowało. Nie dość, że super limitowany wybór to jeszcze jakoś tak to wszystko bez smaku było. Jajka, boczek i ziemniaki są podstawą na każde śniadanie. Nie ważne czy w hotelu, czy w restauracji amerykanie kochają te trzy rzeczy. Czasem w lepszych restauracjach ma się wybór jak na przykład french toast czy pancakes, a już w naprawdę fajnych można dostać tosta z avocado - to się rzadko zdarza a jest chyba najlepszą opcją, przynajmniej dla mnie. Na śniadanie pojechaliśmy do miasteczka Palmer do The Noisy Goose. I tak mieliśmy po drodze, więc czemu nie zjeść czegoś lepszego. Niestety avocado nie mieli więc znów poleciały jajka. Chyba przez następne dwa tygodnie będę jeść tylko granolę, jogurty i owoce. Jakoś na jajka chwilowo nie mogę już patrzyć.

Darek wybrał omlet. Całe wakacje bez omletu to prawie jak nie wakacje. Dobrze, że na koniec udało się i poleciał omlet z reniferem. Kolejną obserwacją jaką mam to ziemniaki. Mówi się, że Polska to ziemniaczany kraj ale Stany chyba jednak nas pobiły. Zacznijmy od śniadania. Nie ważne czy zamówisz croissant, omlet czy jajecznicę to padnie pytanie hash brown czy house fries. Hash brown to starte ziemniaki i troszkę podsmażone na patelni - lżejsza wersja placków ziemniaczanych. House fries najczęściej to smażone małe kawałki ziemniaków. Oczywiście ziemniaki występują też w innych postaciach i często przewijają się w menu amerykanów. Na lunch hamburger no to oczywiście z frytkami a na kolację kawał mięsa no i tłuczone ziemniaki (mashed potatoes). Jakoś wcześniej chyba nie zdałam sobie sprawy jak bardzo ziemniaczany to kraj jest.

Po ciężkim śniadaniu przyszedł czas na pochodzenie trochę po lesie. Na sam koniec zostawiliśmy sobie zwiedzanie parku stanowego Chugach. Ja słyszałam, że park ten to jest taka mini wersja Alaski. Myśląc o Alasce, po głowie chodzą misie łowiące łososie albo wysokie góry jak w parku Denali. W Chugach można spotkać podobno to wszystko tylko w troszkę mniejszej wersji. Pierwszy punkt zwiedzania wybrał Darek. No więc po GPS skręciliśmy gdzie trzeba i wjechaliśmy na drogę na której zaczęły pojawiać się dziwne napisy.

Limit prędkości 25 MPH chyba, że mija się wojsko - wtedy 10 MPH

Limit prędkości 25 MPH chyba, że mija się wojsko - wtedy 10 MPH

Ale jakie wojsko? Czyżby znów nas pytali o jakieś wojskowe ID? Tak już kiedyś było jak się zajechaliśmy na Hawajach… Czyżby historia się powtarzała? Podobno droga jest ładna, widokowa więc jedziemy dalej.

Brama zamykana jest od 22:00 - 06:00

Brama zamykana jest od 22:00 - 06:00

I niby jakiś Amerykanin ma zrozumieć 22:00 - 6:00? Tu nazywa się to military time (czas wojskowy). Coś do czego my przywykliśmy dorastając w Europie, jest używane w Stanach tylko przez wojsko. Tak więc jak ktoś używa godzina 22 to od razu wiadomo, że ma się do czynienia z wojskowym. Ok… na szczęście my rozumiemy te cyferki a skoro bramę dopiero zamykają o 10 pm to mamy jeszcze trochę czasu. To jedziemy dalej…

UWAGA! Armia USA nie przechodzić

UWAGA! Armia USA nie przechodzić

Dobrze, my nie będziemy przechodzić ani się plątać. My tylko grzecznie pojedziemy droga dalej i wyżej…

Droga dla celów armii. Używaj napędu na cztery koła, załóż łańcuchy. Jazda dalej na własne ryzyko.

Droga dla celów armii. Używaj napędu na cztery koła, załóż łańcuchy. Jazda dalej na własne ryzyko.

Napęd na cztery koła mamy, łańcuchów chyba nie potrzebujemy bo śniegu tu nie ma. Inne auta jeżdżą tam i z powrotem to czemu my byśmy mieli nie pojechać i zobaczyć co jest dalej. O ile coś dalej zobaczymy bo z tego wszystkiego, skupiając się na tabliczkach nie zauważyliśmy kiedy wjechaliśmy w chmury.

IMG_9592.JPG

Jak się okazało na końcu jest resort narciarski. To dla tego Darek tu tak ciągnął. Resort nie wielki, ma 3 wyciągi i kilka tras. Pewnie używany jest głównie przez żołnierzy stacjonujących w pobliskich koszarach. Jest też blisko miasta więc jak ktoś chce przed pracą wyskoczyć na parę zjazdów to jest taka opcja.

PXL_20210904_212801504.jpg

Oprócz resortu jest też kilka szlaków i można iść w górę na spacer. Super opcja na krótki wypad w górki po pracy. Dużo ludzi w stanach jak Alaska, Colorado itp ma psy i wychodzi z nimi w góry jako popołudniowy spacer. Zdecydowanie lepsza opcja niż chodnik w Nowym Jorku.

PXL_20210904_212232539.jpg

My już wszystkie górskie ubrania mieliśmy spakowane więc tylko pochodziliśmy po okolicy i podziwialiśmy jesienne kolory. Mamy szczęście, że dokładnie 1 września na większości drzew pojawiły się jesienne kolory. Zdecydowanie dodaje to uroku do i tak pięknej scenerii.

IMG_9595.JPG

Przyszedł czas na moją atrakcję w tym parku. Ja wybrałam dla odmiany drogę asfaltową i dolinkę. Pojechaliśmy w głąb parku do Eagle River Nature Center. Miałam nadzieję, że w końcu uda nam się spotkać łosia. Przecież wjedziemy głębiej w park to już powinien się tam jakiś zabłąkać. Chyba, że znów go turyści przestraszą.

IMG_9603.JPG

Z Eagles River Nature Center jest kilka szlaków. My wybraliśmy najmniejszy ze względu na czas i nasze ubranie. Szlaki są od 30 minut do paru dni jak chce się przejść górami aż do Alyaska Resort w którym byliśmy parę dni temu. Poza 30 minutowym są jeszcze 3 inne szlaki które można spokojnie zrobić w jeden dzień. Jeden z tych szlaków był aktualnie zamknięty ze względu na dużą aktywność misiów. Zbliża się zima i misie muszą się najeść a nic nie smakuje im bardziej niż świeży łosoś. Jak sama nazwa mówi koło Nature Center przepływa rzeka Eagles, która jest bogata w łososie. Tak więc misie polują na rybki a te które uciekną człowiek może potem oglądać w wyższych partiach rzeki.

IMG_9608.JPG

Ten łosoś to ma przekichane. Każdy chce go zjeść. Tak nam się go żal zrobiło, że aż przez parę sekund pomyśleliśmy, że może przestaniemy go jeść, ale szybko sobie przypomnieliśmy jak bardzo nam smakuje i pozbyliśmy się tej myśli. Na 4tys jajeczek jakie są składane, tylko 400 przetrwa. Reszta zostanie zniszczona przez choroby albo stanie się pożywieniem małych rybek. 400 jajeczek przekształci się w narybek (młode rybki). Tu będą na nie czekać kolejne niebezpieczeństwa i tylko 10% z nich zdoła wypłynąć w morze. 40 które przetrwa będzie pożywieniem dla ludzi, fok, ork itp. Z 40 ryb tylko 10% (4) wróci z powrotem do rzeki aby złożyć jaja. Niestety zanim złożą jaja staną się pożywieniem dla misiów i orłów. Tak więc z 4tys początkowo złożonych jajek tylko 2 łososie wrócą aby znów złożyć 4tys jajeczek.

Udało nam się uchwycić kilka łososi pływających w rzece Eagle. Niestety przez odbicie fal świetlnych w lustrze wody trudno było je uchwycić. Ale i tak warto przejść się trasą z Nature Center w kierunku zakola rzeki gdzie gromadzą się ryby. Nad rzeką porobione są deptaki i można z góry oglądać jak łososie pływają, grupują się i ogólnie pooglądać ich zwyczaje. Ja co prawda bardziej zainteresowana byłam tym co jest na ziemi i podziwiając widoki wypatrywałam łosia.

Łosia niestety nie było. Troszkę rozczarowałam się Alaską jeśli chodzi o łosie i misie. Wszyscy straszyli, żebym uważała na misie i łosie ale i tak miałam nadzieję, że z bezpiecznej odległości, z helikoptera, pociągu, statku czy auta zobaczę jakiegoś. Niestety w czasie dwóch tygodni spędzonych na Alasce nie spotkałam, żadnego misia. Łosia widziałam dwa razy z helikoptera i raz z pociągu ale był dość daleko. Poza rozczarowaniem jeśli chodzi o brak zdjęcia dużych zwierząt co myślimy o Alasce?

UWAGA! Wchodzisz na terytorium redneck’ów. Spodziewaj się Amerykańskich flag, uzbrojonych ludzi, modlitw do Boga i muzyki country. Podróżowanie na własne ryzyko.

UWAGA! Wchodzisz na terytorium redneck’ów. Spodziewaj się Amerykańskich flag, uzbrojonych ludzi, modlitw do Boga i muzyki country. Podróżowanie na własne ryzyko.

Nie był to nasz pierwszy raz na Alasce ale wcześniejszymi razami mieliśmy mniej okazji poznać życie lokalnych ludzi. Teraz po przez rozmowy z różnymi ludźmi wiemy, że Alaska choć jest pięknym stanem nie jest do życia dla nas. Tu trzeba lubić bardzo długie zimy, ciężką pracę, samotność i obcowanie z przyrodą. Anchorage które jest największym miastem na Alasce jest małą mieścinką gdy porównać z innymi miastami w Stanach. Ale nic nie pobije “ogródka” Alaski. Piękne góry, lodowce, fauna i flora. A wszystko otoczone zorzą polarną. Jest to też dość drogi stan. Ciężko, żeby coś tu urosło więc wszystko musi być sprowadzane. Jak nie przyjedzie statek z wodą, czy innymi produktami to są pustki w sklepach. To co dopłynie jest droższe, głównie ze względu na koszty transportu. Dla turysty, Alaska jest droga bo jest niedostępna. Dlatego albo zwiedza się ją na własną odpowiedzialność z plecakiem i śpi się w misiolandii. Albo tak jak my, w cywilizowany sposób z przewodnikami i używając różnych środków transportu. Jedno jest pewne - zdecydowanie warto i jest to niezapomniana podróż.

PXL_20210904_223049332.jpg

Chyba najbardziej zaskoczyła nas ilość weteranów wojennych jakich spotkaliśmy na swojej drodze. Był Pan w browarze w Girwood, była przewodniczka która nas zawiozła na początek szlaku w Kenai Fjords NP., i był CJ który pływał łodziami podwodnymi pod lodowcami. Fajnie było spotkać takich ludzi na swojej drodze i poznać ich historie. Nie pytaliśmy się czemu wybrali Alaskę na życie ale podejrzewam, że tu mają spokój. Daleko od problemów zwykłego świata. A ciężka zima, zwierzęta i inne pogodowe nieudogodnienia są niczym w porównaniu z tym do czego przywykli w armii. Z tego co czytałam weterani lubią też być blisko baz wojskowych ze względu na ciągły dostęp do lepszej opieki medycznej i innych przywilejów. Inna sprawa też, jest że swój do swego ciągnie. Dlatego skoro na Alasce są dwie duże bazy wojskowe (Anchorage i Fairbanks) to jest też dużo ludzi z armii (czynnych czy weteranów). Przynajmniej wg. oficjalnych danych są dwie… choć pewnie im bliżej granicy z Rosją tym jest ich więcej. Tak więc przy piwku zawsze jakiś wojskowy może z kimś porozmawiać na wspólne tematy. Takim oto sposobem Alaska ma podobno największą koncentrację weteranów ze wszystkich stanów w USA.

PXL_20210904_224254957.jpg

A jak jedzenie? Najedliśmy się łososia? Tak, łosoś przejawiał się często choć nic nam tak nie zasmakowało jak tuńczyk w nachos podawany w 49th State Brewery. Była to dla nas miłość od pierwszego spróbowania i oboje z Darkiem stwierdziliśmy, że jest to najlepsze co zjedliśmy na tym wyjeździe. Dlatego nie mogło obyć się bez pożegnalnej kolacji właśnie w browarze 49th State. To było idealne zakończenie, idealnych wakacji. Teraz tylko lot z powrotem do domku!

PXL_20210905_002838310.PORTRAIT.jpg

Lot minął spokojnie choć ciężko było się wyspać. Darka fotel był zepsuty i nie rozkładał się na płasko. Załoga próbowała pomóc ale niestety bez skutku. W ramach przeprosin dali nam troszkę punktów. Miło z ich strony. Będzie znów na bilet gdzieś w nie znane. Mój fotel się rozkładał ale i tak średnio się wyspałam. Jednak nie ma to jak własny materac i poduszka. Tak więc po wylądowaniu nie pozostało nam nic innego jak wskoczenie do własnego wygodnego łóżka.

Read More
USA - Alaska Darek USA - Alaska Darek

2021.09.03 Knik River, AK (dzień 13)

Dzisiaj rano jak tylko otworzyłem oczy to pierwsze co zrobiłem to poszedłem sprawdzić pogodę. Niestety leje.

IMG_9578.JPG

Hmmm…. nie dobrze, pomyślałem. Na dzisiaj mamy zaplanowane coś specjalnego, wyjątkowego, jak to wczoraj Ilonka napisała, wisienka na torcie! Mamy wsiąść do małej zabawki za pół miliona dolców i udawać, że się nie boimy.

IMG_9337.JPG

Mamy zaplanowane helikoptery na lodowce. Nie byle jaki helikopter, takie małe 4-osobowe, które mogą lądować prawie wszędzie. Firma AK Helicopter Tours specjalizuje się w lataniu po lokalnych wzgórzach i lodowcach i ponoć jest jedną z lepszych w okolicach Anchorage.
Wczoraj wszystkie loty były odwołane ze względu na silny wiatr, więc jak dzisiaj rano zobaczyłem nieciekawą pogodę to mnie to lekko zmartwiło.

Mieszkamy w małych domkach należących do nich, więc idąc na śniadanie przechodziliśmy koło lądowiska helikopterów i ku naszemu zadowoleniu - latały!

Pogoda się poprawiała, dalej jeszcze czasami przelatywał deszczyk, ale się rozpogadzało. W informacji nam powiedzieli, że pogoda jest OK do latania. Cała operacja maszyn jest wznowiona.

Śniadanie nie było dobre. Nic specjalnego i bez smaku. Mogli się postarać i być bardziej kreatywni. Nudna, niedoprawiona jajecznica i prawie spalony boczek, mrożony toast i termos z ciągle brakującą kawą. Ja wiem, że darowanemu koniu nie patrzy się w zęby, ale za te pieniądze co płacimy za helikoptery można by to lepiej zorganizować.

IMG_9349.JPG

Nie przyjechaliśmy się tu objadać tylko polatać helikopterami. A może specjalnie robią niedobre śniadania, żeby człowiek mało zjadł, był lżejszy i helikopter mniej spalił paliwa. To w sumie logiczne. Koszt godziny pracy helikoptera to $500-600 z czego paliwo kosztuje najwięcej. Każdy gram się liczy.

IMG_9371.JPG

Mieliśmy start o 10:15. Kazali nam się zgłosić o 9:45. Podpisaliśmy wiele dokumentów, że gdyby coś się stało to oni nie biorą żadnej odpowiedzialności i nie będziemy ich o nic skarżyć. Jak by coś się stało to my pewnie raczej nie wiele byśmy mogli zrobić, ewentualnie nasza rodzina. Kazali się zważyć i przedstawili nas naszemu pilotowi.
Helikopter jest na 4 osoby, więc dostaliśmy koleżankę, Suzuki (tak się nazywała) do zespołu.

PXL_20210903_192744976.jpg

Podeszliśmy pod nasz malutki helikopterek i pilot troszkę opowiedział o maszynie i o bezpieczeństwie.
Wsiedliśmy (było ciasno, zwłaszcza z tyłu), odpalił silnik i wystartowaliśmy.

IMG_9343.JPG

AK Helicopter Tours organizuje parę różnego rodzaju lotów. Od krótkich 45 minutowych do paro-godzinnych. Myśmy wzięli długi lot, 2 godziny. Mamy mieć 3 międzylądowania. Były większe, prywatne loty, cały dzień możesz latać, ale cena za tą usługę była potężna. W sumie latanie helikopterem jest o wiele droższe niż małymi samolotami. Pewnie to się bierze z tego, że samoloty są tańsze. Zaczynają się od $50,000, a helikoptery od $300,000. Licencja pilota jest o wiele tańsza na samoloty i o wiele krócej musisz się uczyć. Według naszego pilota to o wiele łatwiej się lata samolotami niż helikopterami. Niestety nie mam w tym doświadczenia więc nie wiem, ale jak zdobędę to się z wami podzielę.

IMG_9358.JPG

Pierwszy przystanek mieliśmy na kamieniach jakie lodowiec po sobie pozostawił. Lot od bazy trwał gdzieś 15-20 minut. Przelatywaliśmy nad potężną doliną, którą tysiące lat temu rzeźbił lodowiec Knik.

IMG_9377.JPG

Teraz to tu tylko płynie mała, wąska rzeczka, a kiedyś to były tu kilometry idącego w dół doliny lodowca.

IMG_9360.JPG

Dolecieliśmy do jeziora, które jest końcówką lodowca Knik i skręciliśmy w prawo. Dalej lecieliśmy zboczem gór i wyszukiwaliśmy jakiejś zwierzyny. Zwłaszcza kozic górskich. Niestety nic nie wypatrzyliśmy.

IMG_9384.JPG

W nagrodę pilot zabrał nas nad wodospad. Ciekawie i zupełnie inaczej wygląda z „lotu ptak” niż z ziemi.

IMG_9395.JPG

Lądowanie na kamieniach odbyło się bardzo precyzyjnie i praktycznie nie poczuliśmy kiedy byliśmy na ziemi.

PXL_20210903_185925977.jpg

Jak się okazało to byliśmy na lodowcu Colony pokrytym grubą warstwą kamieni. Jest to martwy lodowiec, czyli taki który już się nie posuwa i umiera. Za mało go przybywa wyżej w górach i nie ma ciśnienia które powoduje ruch lodowca w dół doliny. Za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat będzie tutaj łąka i kwiatki rosły. Po lodowcu nie będzie śladu. Rzeka też przestanie istnieć, a wraz z nią wszystkie ryby, ptaki i cały ekosystem jaki tutaj i wzdłuż koryta rzeki się znajduje. Przykre, ale niestety prawdziwe.

IMG_9411.JPG

Podeszliśmy pod główne czoło lodowca. Lód był tak niebieski, że aż nienaturalny. Musiał się odłamać niedawno. Pewnie jakieś kilka godzin temu. Staliśmy tak z 15 minut, nasycaliśmy nasze oczy niebieskim kolorem i czekaliśmy na kolejne odłamy. Niestety nie nastąpiły.

IMG_9415.JPG

A czy zastanawialiście się dlaczego lód lodowca jest niebieski? Czym się różni lód lodowcowy od takiego jaki mamy w domu w zamrażalniku?
A no jest parę powodów. Dwa główne. Czas i ciśnienie. W domu jak mamy dobrą lodówkę to za parę godzin mamy gotowy lód do drinków. Lodowiec ma trochę więcej czasu i robi swój lód znacznie dłużej. Dziesiątkami, a nawet i setkami lat!

IMG_9413.JPG

Lodowiec robi go znacznie więcej niż nasza lodówka. Setki metrów grubości. Powoduje to niewyobrażalne ciśnienie na spodzie lodowca (tam gdzie lód się tworzy). Nacisk jest tak potężny, że całe powietrze jakie znajduje się w śniegu czy wodzie jest wypychane. Nawet nie ma mikropęknięć jakie mamy w normalnym lodzie.

IMG_9412.JPG

Światło ma różne kolory (długości fal). Niektóre się bardziej odbijają od gęstego lodu a niektóre penetrują go w głąb. Niebieski „nie lubi” gęstego lodu, więc się szybko odbija i wraca do naszych oczów.

IMG_0264.JPG

Czy można wziąć kawałek lodu z lodowca i dołożyć do drinka? Pewnie, że można. A nawet trzeba. Trzeba pamiętać o tym, że nasz drink nie stanie się niebieski. Lód z lodowca jest bezbarwny po rozpuszczeniu.

IMG_9422.JPG

Pospacerowaliśmy z 15-20 minut wsiedliśmy do helikoptera i odlecieliśmy na nasz następny przystanek, który znajduje się ponad kilometr wyżej.

IMG_9442.JPG

Dolinę nad którą lecieliśmy zamieszkuje wielki łoś. Ponoć jest ogromny, pilot mówił, że największy jaki do tej pory widział. Udało nam się go zobaczyć z powietrza.

IMG_9446.JPG

Był wielki, ale z odległości to wyglądał jak sarenka a nie potężny, północno-amerykański Łoś. Myślałem, że pilot zawróci obniży lot, wyląduje koło niego…. Niestety nic z tych rzeczy nie zrobił. Dla dobra zwierzyny i dla jak najmniejszej interwencji w jego naturalny tryb życia. To zwierzę pewnie nigdy nie widziało człowieka. Żyje na tych odludnych pustkowiach i cieszy się z wolności. Dzikie zwierzęta powinny być dalej dzikie!

Helikopter to świetna sprawa. W ciągu paru minut byliśmy kilometr wyżej. Wylądowaliśmy na jakieś skarpie z niesamowitymi widokami.

Oczywiście na start zostaliśmy zaatakowani przez największe potwory Alaski. Niezliczoną ilość małych latających, wstrętnych pasożytów. Muszki, komary i inne paskudstwo nie pozwalało nam stać w miejscu. Musieliśmy cały czas się ruszać.

IMG_0290.JPG

Dobrze, przynajmniej mogliśmy rozprostować nogi po ciasnym helikopterze. Widoki były cudowne. Dobrze, że pogoda dopisała. Nie padało, niebo było zachmurzone, ale chmury były wysoko i nie zasłaniały gór ani lodowców.

Gdzieś po 15 minutach znudziło nam się zabijanie tego latającego gów… i ponownie wsiedliśmy do maszyny.

IMG_0288.JPG

Następny i już ostatni przystanek będziemy mieć na lodowcu Knik.

IMG_9463.JPG

Kolejny wspaniały lot nad doliną, zboczami gór i oczywiście nad lodowcem. Teraz siedziałem z przodu, więc widoki miałem niesamowite.

IMG_0305.JPG

Troszkę polataliśmy nad lodowcem, zaglądaliśmy w parę dziur, jezior i seraków.

IMG_9495.JPG

Jak zwykle lądowanie było precyzyjne i nawet nie poczuliśmy jak siedliśmy na lodzie.

IMG_0312.JPG

Siedząc z przodu mogłem się lepiej przyglądać jak on ogarnia te wszystkie przyrządy. Powiem wam, że wcale nie było to skomplikowane. Ma jeden drążek który wywija w każdą stronę i parę przycisków. Reszty nie używał. Ewentualna komunikacja z bazą, która pewnie jest połączona z jakimś centrum lotów wymagała znajomości terenów i ewentualnego podawania danych i kodów. Pilot mówił, że latanie w normalnych warunkach nie jest trudne i można w miarę szybko nabrać pewności siebie. Natomiast przy trudnych warunkach, jak silny wiatr czy słaba widoczność doświadczenie, znajomość maszyny i terenu ma ogromne znaczenie.
Jak we wszystkim, praktyka czyni mistrza.

IMG_0315.JPG

Ten przystanek był naszym najdłuższym i trwał jakieś 30 minut. Ubraliśmy raki na buty i znowu stanęliśmy na lodowcu. Jak dobrze liczę, jest to nasz szósty i niestety ostatni lodowiec na tym wyjeździe. A szkoda, bo one są porostu piękne.

PXL_20210903_194603332.jpg

Pilot zna ten lodowiec bardzo dobrze, więc wiedział gdzie wylądować. Mogliśmy podejść do jego mini-jezior a także to bardzo głębokich szczelin. Jakie to wszystko jest czyste i niebieskie.

IMG_9518.JPG

Oczywiście wypicie jego krystalicznie czystej wody jest obowiązkowe. Niestety nie była niebieska. Pragnienie zostało zaspokojone, można chodzić dalej.

Idąc na spacer spotkaliśmy inny helikopter, a obok niego parę młodą i trochę fotografów. Ponoć jest to bardzo popularne i modne robienie sobie zdjęć ślubnych na lodowcach.

IMG_9555.JPG

Za jakiś czas jak wnuczek będzie oglądał te zdjęcia to powie:
- Babciu, babciu, a co to takiego?
- A to jest lodowiec. Kiedyś takie coś pięknego żyło na naszej planecie.
- Babciu, a gdzie teraz one są?
- Pływają w Oceanach - odpowiedziała. Babcia….

PXL_20210903_195315555.jpg

Wszystko co piękne szybko się kończy, więc z łezką w oku wsieliśmy do helikoptera i ruszyliśmy w kierunku bazy.

PXL_20210903_200840859.jpg

Lot trwał 12-15 minut wzdłuż prawie wyschniętego koryta rzeki Knik. Na Alasce wszystko jest tak ogromne, że ciężko jest określić wielkość albo odległość.

Szerokość tego koryta to aż 7km!
Potężne nie. Teraz na jesień to tu tylko „mała” rzeczka płynie. Na wiosnę jak śniegi i lody wyżej w górach topnieją to ponoć jest zupełnie inaczej. Rzeczka zamienia się w potężną górską rzekę i z wielkim pędem płynie w dół doliny.

IMG_9344.JPG

Wylądowaliśmy w bazie, pożegnaliśmy się z pilotem i poszliśmy na taras widokowy i zaplanować dalszy dzień.
Za bardzo w tym rejonie nie ma gdzie chodzić na hiki. Wszystko jest za daleko, a brak dróg uniemożliwia docieranie do odległych miejsc. Trzeba iść parę dni żeby gdzieś dojść. Dzisiaj rano spotkaliśmy dziewczynę, która niosła dwa plecaki. Samotnie 3 tygodnie chodziła po tych przepięknych dziewiczych terenach. Trzeba mieć siłę, odwagę i samo-motywację, nie?

IMG_0258.JPG

Postanowiliśmy popołudnie spędzić w miasteczku Palmer. Za bardzo nie ma co tam zwiedzać, więc Ilonka znalazła rejon w którym jest browar na browarze. Czy ja już wam mówiłem, że na Alasce dużo piją?

IMG_0327.JPG

W 15-20 minut zjechaliśmy w dół do miasteczka. Rzeczywiście wybór był spory. Odwiedziliśmy dwa, coś przekąsiliśmy, coś wypiliśmy, coś zakupiliśmy na wieczór i postanowiliśmy chwilę pojeździć po okolicy.

Tak jak pisałem, za wiele tu się nie dzieje. Pojechaliśmy na farmę dzikiej zwierzyny, ale okazało się to bardziej atrakcją dla dzieci niż na oglądaniu zwierzaków.

IMG_9575.JPG

Wróciliśmy do naszych domków i poszliśmy na kolacje. Jedzenie było ok, ale tak jak śniadanie, mogliby się lepiej postarać. Jeśli ktoś chce robić helikoptery to polecam to miejsce. Natomiast na hiki czy inne atrakcje to są lepsze miejsca wzdłuż drogi Glenn.

PXL_20210904_032950130.jpg

Jest to nasz ostatni wieczór na Alasce. Usiedliśmy sobie na naszym ganku i patrzyliśmy przed siebie na zapadający zmierzch.

IMG_0335.JPG

Kolejny dzień minął. Nam to łatwo powiedzieć. Jutro wsiadamy w samolot i odlatujemy do „ciepłych krajów”. Dużo ludzi (zwłaszcza sezonowych pracowników) wkrótce zrobi to samo. Wróci na zimę do kontynentalnej części Stanów. Jak ptaki, na zimę do ciepłych krajów!

IMG_0331.JPG

Natomiast część ludzi zostanie na Alasce. Zwłaszcza tych co tam mieszkają na stałe. Oni nie mają opcji i luksusu przezimowania gdzie indziej.
Zimy tam są długie, mroźne i ciemne. Od października gdzieś do maja praktycznie jest zerowa ilość turystów, więc i też nie ma pracy. Ze względu na ocieplanie klimatu coraz popularniejsze stają się narciarskie wakacje na Alasce. Heli skiing i w resortach. Największy resort na Alasce to Alyaska Ski Resort. Już jest duży, a są wielkie plany na jego mega-rozbudowę. Najlepsze miesiące to marzec i kwiecień.
Jak na razie to jest za mało żeby Alaska stała się zimowym centrum jak Colorado czy Utah. Ale za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat kto wie, może tam się będzie latać na narty jak u nas będzie już za ciepło. Już ceny mieszkań w resortach narciarskich na Alasce idą do góry, a pewnie pójdą jeszcze więcej jak inwestorzy wejdą z dużymi pieniędzmi w resorty. Alaska tego potrzebuje. Potrzebuje ludzi i pieniędzy. Ale nie ludzi tylko na lato, potrzebuje ich przez cały rok.

Usmażona Alaska

Usmażona Alaska

Niestety nie dało się na ganku za długo posiedzieć. Rdzenni mieszkańcy Alaski nas wygoniły do środka. Komary pasożyty….

Read More
USA - Alaska Ilona USA - Alaska Ilona

2021.09.02 Palmer, AK (dzień 12)

Wakacje dobiegają końca. Dziś przenosimy się poraz ostatni do innego hotelu. Obiecałam wam, że będzie 7 hoteli, samolot, statek i helikopter … właśnie helikopter zostawiliśmy jak wisienkę na torcie na sam koniec. Ostatni lodowiec jaki planujemy odwiedzić (piąty na tym wyjeździe) to Knik. Do niego nie można dostać się na nogach bo nie dość, że trzeba iść dniami to do przejścia jest dość duża rzeka. A na koniec i tak jest jezioro które się łatwo nie pokona. Tak więc najlepiej lodowiec oglądać z helikoptera. Myśmy jeszcze nigdy nie robil helikoptera nad lodowcem więc pora dołożyć kolejne doświadczenie do naszej kolekcji. Darkowi udało się znaleźć helikopter i hotel w jednym miejscu tak więc dziś wracamy pomału bliżej Anchorage i jedziemy do Knik River Lodge blisko miasteczka Palmer.

Śniadanie w Majestic serwują o 9 rano więc idealnie bo mogliśmy się wyspać po wczorajszych dyskusjach z pracownikami pensjonatu. Naprawdę ciekawi ludzie i ciekawe historie życia.

Majestic Valley pożegnało nas chmurami i mżawką. Dobrze, że dopiero dziś się pogorszyła pogoda i wczoraj mogliśmy cieszyć się ładną pogodą na lodowcu. Dziś nam mniej zależało na pogodzie bo uciekaliśmy z tych rejonów.

Zarówno w pensjonacie jak i przewodnik na lodowcu polecano nam dwie rzeczy do oglądnięcia. Jedną było wyjście na szczyt Lions Head inną wyjechanie na przełęcz Hatcher. Ponieważ widoczność była prawie zero odpuściliśmy sobie Lions Head i spróbowaliśmy szczęścia z przełęczą.

Droga do Palmer jest piękna sama w sobie. Jechaliśmy tą trasą dwa dni temu ale widoki nadal podziwialiśmy. Jakimś dziwnym cudem trafiliśmy też na jesień. Z dnia na dzień liście zmieniły kolory i mogliśmy podziwiać piękną złotą jesień.

Po ponad godzinie dojechaliśmy w rejonye miasteczka Palmer i skręciliśmy na Hatcher Pass. Początkowo droga przechodziła przez obrzeża miasta aby potem wspinać się pięknymi górskimi drogami.

Hatcher Pass łączy miasta Palmer i Wasilla i najwyzszy punkt osiąga na wysokości 3,886 ft (1,148 m). Ze względu na bliskość miast i drogę prowadzącą na sam szczyt rejon przełęczy jest bardzo popularny w czasie zimy na narciarstwo backcountry. Podobno pierwszy śnieg nadający się do zjazdów na nartach pojawia się tu już pod koniec września. Darek po tej informacji zaczął się zastanawiać czy nie przedłużyć wakacji ale na szczęście w porę się dowiedziałam, że dostałam dwa bilety na US Open w całkiem fajnym rzędzie więc wrócimy do NY, a czy wyjazd na narty na Alaskę w nastepnym roku wypali i odwiedzimy Hatcher pass to się jeszcze okaże.

Przełęcz popularnae jeste cały rok wśród entuzjastów różnych sportów, rowery, paralotnie, szlaki górskie i dzikie zwierzęta. Wszystko można tu robić i spotkać. Myśmy mieli tylko szczęście do lokalnego świstaka, który nawet ładnie pozował do zdjecia.

Na przełęczy dość mocno wiało i zaczęło padać więc nie spędzaliśmy tam wiele czasu. Mamy nadzieję, że pogoda do jutra się poprawi i nie odwołają nam helikoptera. Podobno dziś wszystkie loty odwołali ze względu na wiatr. Jak nie jutro to może w sobotę nam się uda polecieć.

Póki co dojechaliśmy do kolejnego pensjonatu Knik River Lodge. W takim małym domku spędzimy nasze ostatnie noce na Alasce. Knik Lodge ma około 25 takich domków. Każdy domek ma łazienkę, mini aneks kuchenny i jedno albo dwa łóżka. Jest też mini taras dla odważnych. Na Alasce jest dużo komarów więc siedzenie na trasie nie zawsze jest dobrym pomysłem.

Dziś kolację jemy w lodge więc na luzie mogliśmy sobie pochodzić po okolocy, nadrobić zaległości z blogiem, i ogólnie odpocząć.

IMG_0255.JPG

Nie wiele jest jednak tu do robienia. Miałam nadzieję, że przynajmniej tu jakiegoś łosia spotkamy i cały czas chodziłam z dużym obiektywem ale pewnie jak to bywa w życiu, skoro byłam przygotowana to nie miałam co fotografować. Jakbym miała tylko telefon albo w ogóle nie miała aparatu to pewnie łosie by nam z ręki jadły. Z samego pensjonatu można przejść się kawałek do lasu i na pobliski pagórek. Dziś nam nie zależało na zwiedzaniu ale może przy kolacji wypytamy kelnerkę/kelnera co tu można robić.

IMG_0256.JPG

Restauracja w pensjonacie Klink słynie z używania tylko produktów z pobliskich farm. Wszystko świeżutkie i organiczne. Niestety menu mają dość limitowane. Nawet nam nie chodzi o to, żeby mieć jakiś super wybór ale żeby się zmieniało codziennie. Z tego co zobaczyłam w menu i na zdjęciach innych gości w Internecie wygląda, że menu nie zmienia się przez cały rok. Dziś wybraliśmy po łososiu. Jutro może wybierzemy coś innego ale trzeci dzień już bym chyba nie chciała tu jeść.

PXL_20210903_024553387.jpg

Łosoś był pyszny ale sernik smaczniejszy!

PXL_20210903_031013243.PORTRAIT.jpg

W głównym budynku brakuje też miejsca, żeby sobie usiąść i odprężyć się. Mają dość duży taras ale niestety to jest Alaska i komary atakują. W restauracji to tak dziwnie siedzieć przy pustym stole. Tak więc chcąc nie chcąc po kolacji poszliśmy do domku. Darek próbował przez chwilę siedzieć na tarasie ale komary i inne muszki szybko go przegoniły i przenieśliśmy się do pokoju. Jutro czeka nas ostatnia atrakcja. Będziemy latać helikopterem nad lodowcem. Baterie naładowane, karta pamięci wyczyszczona i obiektywy przygotowane. Jestem gotowa na zrobienie kolejnego tysiąca zdjęć. Ciekawe kiedy to po powrocie ogarnę, kiedyś na pewno.

Read More
USA - Alaska Ilona USA - Alaska Ilona

2021.09.01 Matanuska Glacier, AK (dzień 11)

Kolejny dzień, kolejny lodowiec. Rzeczywiście polecieliśmy po bandzie jeśli chodzi o lodowce ale tak to jest jak zaczęliśmy o nich czytać i nie mogliśmy się zdecydować, który oglądać. Na szczęście nie musieliśmy się ograniczać i mogliśmy odwiedzić ich kilka. Zwłaszcza, że cały czas w głowie mamy myśl, że kiedyś ich nie będzie.

To co jednak urozmaiciliśmy to sposób zwiedzania. Zwiedzaliśmy je sami, ze statku, teraz przyszła kolej na zwiedzanie z przewodnikiem.

Lodowiec Matanuska nie bardzo można zwiedzać samemu. Problem polega na tym, że o ile lodowiec jest na ziemi publicznej o tyle brama wjazdowa jest na terenie prywatnym. Parę lat temu, każdy mógł wejść na lodowiec ale opłaty były masakryczne, chcieli wtedy ponad $75 za osobę. Podobno w czasach jak wpuszczali wszystkich to była jazda na lodowcu. Przewodnik nam opowiadał, że widział ludzi w klapkach, podających sobie dzieci nad uszczerbami i przepaściami. Może i lepiej, że zabronili każdemu tam wchodzić.

Aktualnie bilet wstępu kosztuje tylko $25 tylko albo ma się dużo szczęścia i umiejętności, żeby przekonać Bob’a który jest właścicielem bramki, żeby cię wpuścił. Albo wynajmujesz przewodnika. My wybraliśmy przewodnika. Po pierwsze bezpieczniej, po drugie ciekawiej a po trzecie, moglibyśmy nie przekonać Bob’a i co by było? Wynajęcie przewodnika jest o tyle fajne, że zawsze Ci coś poopowiada i zaprowadzi w piękne miejsca.

IMG_9247.JPG

Dzisiejszą wycieczkę rezerwował Darek. Oczywiście przygotował się na szóstkę z plusem i wybrał najlepszą z możliwych opcji. Wykupioną mieliśmy wycieczkę w małej grupie (tylko 4 osoby) na zaawansowanym poziomie. Nie była to jeszcze wspinaczka po lodzie (choć taka opcja też była) ale dłuższy spacer, bardziej zaawansowany teren itp. Kiedyś na Islandii robiliśmy podobną wycieczkę i wówczas nasza grupa była około 10 ludzi. Wtedy podzielili 20 ludzi na pół patrząc na ich buty. Po butach można dużo się o człowieku dowiedzieć a zwłaszcza jak dużo chodzi po górach i jak często. Nasze zdarte buty mają trochę historii do opowiedzenia więc na Islandii zostaliśmy wybrani do zaawansowanej grupy, która właśnie poszła dalej i wyżej na lodowiec. Ciekawe jak będzie dziś.

Po śniadaniu pojechaliśmy w wyznaczone miejsce - jakieś 30 minut od naszego pensjonatu. Mieliśmy być 15 minut wcześniej ale chyba wszyscy tu zaspali bo poza nami i inną parą nie było nikogo z obsługi. Ta inna para wyglądała spoko i widać było, że też chodzą po górach. Niestety oni szli na inna wycieczkę - wspinaczkę po lodzie. Tak więc my cierpliwie czekaliśmy na obsługę i z ciekowości obserwowaliśmy, kto jeszcze się pojawia i zastanawialiśmy się kto jeszcze będzie w naszej grupie.

O 9 rano pojawiła się załoga. Podpisaliśmy cyrografy czyli regulamin, że wszystko robimy na własną odpowiedzialność i nie będziemy ich skarżyć jak sobie skręcimy nogę. Po złożeniu podpisów przyszedł czas na uzupełnienie sprzętu. Nova Glacier Adventure, firma którą wybraliśmy, pożycza wszystko co potrzebne: raki, kaski, uprzęże, nawet buty. Nam pozwolili używać własnego sprzętu i pożyczyliśmy się od nich tylko uprzęży. Reszta ludzi niestety nie miała sprzętu więc zaczęło się przymierzanie butów, ustawianie raków itp. My tylko siedzieliśmy i obserwowaliśmy towarzystwo. Trzy osoby były spoko. Widać, że mieli górskie ubranie, że po górach chodzą i nie jest to ich pierwszy raz. Oni jednak szli na Ice Climbing czyli wspinaczkę po lodzie. Pozostałe 6 ludzi pomimo, że podobno wykupili zaawansowaną wycieczkę to nie bardzo wyglądali jakby mieli doświadczenie. Lekkie buty (tenisówki), szaliki, albo wręcz przeciwnie, aż przesadzone zimowe ubrania włącznie z kombinezonami narciarskimi. Szaty niby nie zdobią człowieka ale jednak po ubraniu można dużo powiedzieć o doświadczeniu. Szczególnie w górach. Obawialiśmy się, że jednak dwie osoby z tej szóstki pójdą z nami. No cóż, raz jesteś w mocnej grupie a raz w słabej. W pewnym momencie nasz przewodnik zapakował plecak w liny i mówi do nas, że idziemy… my z Darkiem popatrzyliśmy po sobie i wskoczyliśmy do jego auta tak jak nam kazał. Od razu nasunęło mi się pytanie - ale to sami jedziemy? I zadałam je głośno. Na co gościu odpowiedział: “Tylko nie sprawdźcie, żebym żałował, że was wziąłem.” Jak się okazało, mają oni możliwość przesuwania ludzi między grupami tak aby poziom i doświadczenie się wyrównały. Cieszyliśmy się, że udało nam się skończyć w prywatnej grupie bo jak wiadomo idzie się tak szybko jak najwolniejszy członek grupy. Potem jak widzieliśmy gdzie my zaszliśmy a gdzie reszta to jeszcze bardziej byliśmy wdzięczni Mitch’owi (przewodnikowi) za decyzję jaką podjął.

Byliśmy pierwsi na lodowcu. Szybko się zebraliśmy, nie musieliśmy mierzyć butów ani ustawiać raków, szybko też wybraliśmy się z auta. Nie spodziewaliśmy się dużo ludzi na lodowcu ale Mitch mówił, że normalnie zdarza się trochę grup i jak będziemy wracać to zobaczymy ich więc lepiej delektujmy się póki nikogo nie ma. Tak też robiliśmy. Szliśmy, pstrykaliśmy zdjęcia, aż tu nagle stanęliśmy pod ścianą z lodu i usłyszeliśmy “no to czas na wspinaczkę”. Ops… to było w planach? Popatrzyłam tylko na Darka pytająco czy to naprawdę było w planach i zaciągnęłam zapięcie na uprzęży.

IMG_0162.JPG

Najpierw przewodnik pokazał nam jak się powinno wychodzić i zaczął się sam wspinać używając tylko czekanów i raków. Na górze zainstalował linę i spuścił nam czekany. Kiedy wszystko było gotowe, przypięłam się do liny, czekany w rączki i do dzieła.

IMG_0166.JPG

Czekany fajna sprawa. Pierwszy raz je używałam i właściwie pierwszy raz miałam je w ręce ale były bardzo pomocne. Wspinaczka po lodzie przypominała wspinaczkę ścianami skalnymi gdzie często trzeba pomyśleć gdzie położyć nogę i rękę. Tutaj było o tyle łatwo, że nawet jak się nie miało właściwej półeczki na ręce czy nogi to się po prostu wbijało czekan w lód i już był punkt zaczepienia. Ściana nie była pionowa. Teoretycznie można po niej wyjść używając tylko raków i rąk ale z czekanami jest dużo lepiej a z liną dużo bezpieczniej.

IMG_0174.JPG

Po mnie przyszła kolej na Darka. On już kiedyś miał czekan w rękach jak się wspinał na Cotopaxi. Nie używał go jednak do wspinaczki takiej jak ta. Miał go bardziej na wypadek jakby się pośliznął. Ratowanie się czekanem to kolejna bardzo ważna umiejętność i krytyczna jak się chodzi po dużych lodowcach jak Cotopaxi.

IMG_9065.JPG

Darek pokonał ściankę jak zawodowiec i nawet się człowiek nie oglądnął jak on już był na górze. Podsumował to jednym zadaniem “Trzeba kupić czekany”. Zabawa przednia i zdecydowanie cieszymy się, że mieliśmy taką okazję.

IMG_9078.JPG

Jak już wyspinaliśmy się na ściankę to byliśmy w totalnie innym świecie. Było pięknie, pusto i lodowo. Kraina lodowca otworzyła się przed nami, nie widzieliśmy już parkingu, innych ludzi. Wszędzie lód, ale właśnie to było najpiękniejsze w tym wszystkim.

IMG_0179.JPG

Mieliśmy jeszcze jedną ścianę, albo bardziej powinnam powiedzieć rynnę, do pokonania ale to już była bułka z masłem. Przewodnik tak czy siak rozłożył linę, która wiadomo była pomocna ale ogólnie nie było to nic trudnego.

IMG_0185.JPG

Troszkę czasu zajmowało ciągłe rozkładanie liny. Zastanawiam się czemu oni nie zostawiają lin na parę dni. Wiadomo, że lodowiec się rusza i strzeliny się zmieniają ale chyba nie aż tak szybko, żeby na parę dni nie mogli zostawić lin. A może nie chcą, żeby inne firmy z nich korzystały? Na pewno coś w tym jest. W każdym razie my nie narzekaliśmy bo po pierwsze i tak cieszyliśmy się, że jest nas tylko dwoje i nie musimy czekać, aż reszta grupy się wyspina a po drugie wykorzystywaliśmy ten czas na robienie zdjęć.

IMG_9100.JPG

Po przejściu rynną naszym oczom ukazało się kolejne magiczne miejsce…

IMG_0196.JPG

Poczuliśmy się jak w samym centrum lodowca. Przewodnik miał rację. Wynajmuje się przewodnika z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na jego doświadczenie i bezpieczeństwo jakie ci daje, a po drugie przewodnik zna piękne miejsca i cię zaprowadzi prosto do nich. Często zapominamy o tym drugim powodzie. Myślimy o przewodniku bardziej jak o zabezpieczeniu i osobie która wie jak zainstalować liny. Prawda jest taka, że my byśmy mogli sami łazić po tym lodowcu ale zajęłoby nam godziny, żeby dojść w te najładniejsze miejsca.

IMG_9123.JPG

To niestety był najdalej wysunięty punkt do, którego doszliśmy. Od tego momentu trzeba było wracać. Można iść dalej lodowcem. Są nawet takie wyprawy gdzie rozkłada się namioty na lodzie a prowiant dostarczany jest helikopterami. Podobno jakaś firma specjalizuje się w tego typu ekspedycjach i przejście całego lodowca trwa ok. 28 dni. Tylko jaka przyjemność jest spać tak na lodowcu gdzie nie można nawet ogniska rozpalić i wszystko wokół jest białe. Na pewno jest to przeżycie ale chyba ja powiem pass.

IMG_9139.JPG

Wracaliśmy tą samą drogą co wychodziliśmy więc oznaczało to ponowne pokonanie rynny i ściany. Z rynną poszło łatwo ze ścianą w sumie też. Schodziliśmy używając metody rappelling. Przywiązani do liny schodziliśmy krok po kroku na dół. Przewodnik nas spuszczał więc nasza praca polegała tylko na przekładaniu nóg na lodzie. Wyglądało to trochę jak chodzenie tylko ściana robiła za podłogę a lina pomagała nam walczyć z grawitacją. Pierwsza chwila kiedy musiałam zaufać linie i po prostu zacząć iść była dziwna ale jak tylko się przełamałam to uśmiech nie schodził mi z twarzy. Super uczucie - i jakie to łatwe!

IMG_0223.JPG

Ja byłam w szoku, że to takie proste i bez wysiłkowe a Darek był w szoku, jak lód potrafi utrzymać człowieka. Mitch bowiem wykręcił w lodzie dwa małe kanały w kształcie litery V i przewlókł przez to sznur. Wygląda to mniej więcej jak na rysunku poniżej.

vthread.gif

Tak przewleczona lina robi za kotwicę. Następnie do tego przywiązywana jest główna lina z karabińczykami i człowiek. Myśmy chodzili po lodzie parę dni temu i baliśmy się, że może się ukruszy, może się załamie pod naszym ciężarem. Jak zobaczyliśmy, że lód jest w stanie utrzymać dorosłego człowieka na linie i nawet nie drgnie to nasze obawy zniknęły i już spokojnie skakaliśmy po lodzie ile wlezie.

IMG_9170.JPG

Bezpiecznie zeszliśmy na dół i dopiero teraz zobaczyliśmy ile więcej ludzi się tu uzbierało. W oddali było kilka większych grup. Niedaleko nas na ściankach bawiły się dwie grupy z firmy Nova Glacier Explorers (naszej firmy). Widzieliśmy w oddali grupę 6 ludzi, którzy mieli wykupioną wycieczkę tą co my. Oni jednak nie doszli tak daleko i bawili się na łatwiejszej ściance tylko w schodzenie - bez wychodzenia. Na innej, bardziej stromej ścianie, cztery osoby robiły wspinaczkę. Oni mieli wykupioną wycieczkę Ice Climbing. W sumie to się cieszyliśmy, że my nie wybraliśmy Ice Climbing. Oni spędzają więcej czasu na ściance, uczą się i próbują ale za to mało widzą lodowca. My mieliśmy mały przedsmak wspinaczki a jednocześnie mogliśmy zobaczyć piękne miejsca.

IMG_9206.JPG

Na sam koniec Mitch zaprowadził nas w miejsce zwane Ice Fall (wodospad lodu). To tutaj tylko dochodzi większość wycieczek. Ale ja się cieszę, że Darek poczytał i wyszukał która firma jest najlepsza. Inne firmy nie dość, że dochodzą tylko do tego miejsca to jeszcze nie dają raków tylko łańcuszki.

IMG_0235.JPG

Byliśmy w tym miejscu sami - na szczęście. Nawet przewodnik podkreślał parę razy, że dobrze, że wcześniejsza grupa właśnie opuściła to miejsce a nowa jeszcze nie doszła. Też chyba w ciszy chciał się napatrzyć na to cudo natury. Nie dziwię mu się. Tu musi się dziać jak tak przyjdzie 20 ludzi i każdy skacze, krzyczy, robi sobie selfie itp. My podobnie jak nasz przewodnik mogliśmy tak stać godzinami w tym miejscu, podziwiać lodowiec i wsłuchiwać się w jego odgłosy. Bo przy lodowcu słychać jak pęka, jak czasem coś się odłamie.

IMG_9254.JPG

Czas było wracać do bazy. To był piękny spacerek i dzień pełen wrażeń. W bazie wypiliśmy jeszcze piwko z przewodnikiem i pogadaliśmy troszkę o życiu. Mitch jest wolnym duchem. Sam nazywa siebie Ski-bum czyli w wolnym tłumaczeniu bezdomny narciarz. Kocha narty więc od razu znalazł wspólny temat z Darkiem. On jednak wybiera takie mniejsze resorty, które mają mniej turystów a co za tym idzie też mniej zielonych i niebieskich tras. Sam jest przewodnikiem w jakimś małym resorcie w Utah. Lato spędza na Alasce pracując dla Nova a zimy w Utah jeżdżąc na nartach. Widać, że robi to co lubi cały rok a spanie u kogoś na tarasie czy pod namiotem uznaje za standard. Typowy włóczykij.

IMG_0233.JPG

Po lodowcu wróciliśmy do naszego pensjonatu. Po krótkiej drzemce (musieliśmy nadrobić zaległości) poszliśmy na górę gdzie pomału szykowano się do obiadu. Dziś pensjonat już jest pełny. Obsługa była zajęta przygotowywaniem kolacji na jakieś 30 ludzi ale uwijali się szybko. My grzecznie zajęliśmy stolik i podziwialiśmy widoki. Naprawdę cudowne miejsce!

IMG_0241.JPG

Kolacja w pensjonacie nie jest wliczona ale można ją sobie osobno wykupić. Jest to dobra opcja bo w okolicy nie wiele jest restauracji. Większość trzeba zgłaszać dzień wcześniej i rezerwować. Myśmy jadąc tu wczoraj zadzwoniliśmy aby dowiedzieć się i zarezerwować sobie miejsce na kolację. Wczoraj niestety nie załapaliśmy się. Dziś za to byliśmy bardzo ciekawi czym to nas poczęstują. Codziennie jest tu inne danie i nie ma menu tylko zdany jesteś na kucharza. Można zgłosić jak się ma jakieś restrykcje w diecie i pewnie ugotują coś innego (np. wegetariańskiego). My oczywiście nic nie zgłaszaliśmy bo lubimy eksperymentować a nie wymyślać. No i dobrze bo to co wjechało na stół przerosło nasze oczekiwania.

PXL_20210902_034147469.PORTRAIT.jpg

Pięknie podana i przepyszna porcja schabu z ziemniakami i szparagami. Było tak pyszne jak wyglądało. Idealnie wypieczone, przyprawione i po prostu niebo w gębie jak to się mówi. Był to chyba najlepszy obiad jaki jedliśmy na tym wyjeździe. No może tacos z tuńczyka są porównywalne. Po daniu głównym przyszedł jeszcze deser. Domowe ciasto z gałką lodów i borówkami z ogródka. Pychota!

Szefem kuchni jest Kate, pani która wczoraj opowiadała nam o zorzach. Jej syn CJ natomiast przejął talent mamy ale przelał go na drinki. Jest on bowiem barmanem. Barmanem z powołania. Uwielbia eksperymentować z drinkami, przykłada dużą wagę do szczegółów. Jednym z takich szczegółów było przydymienie szklanki na Old Fashion. Drinek Old Fashion jest dość popularny i polega na zmieszaniu burbonu, bitters, i syropu cukrowego. CJ jednak nie idzie na łatwiznę. Najpierw podpalił węgielki a potem położył na tym szklankę aby dym wypełnił szkło i nadał dodatkowego smaku. Jako syropu cukrowego użył syrop zrobiony z niebieskich kwiatów z Tajlandii.

Jako ciekawostka - dużo ludzi uważa, że niebieskie jedzenie jest sztuczne i ma w sobie chemię aby nadać kolor. Prawda jest taka, że dla nas to jest sztuczne i chemiczne bo w starożytności on nie istniał. Naukowcy odkryli, że w czasach starożytnych kolor niebieski nie istniał. Szczególnie w starożytnej Grecji. Np. w twórczości Homera nie ma nigdy wspomnianego słowa niebieski pomimo, że wszystkie inne kolory są wymienione. Dla odmiany w Azji kolor niebieski był bardzo popularny i wykorzystywany do gotowania.

IMG_0244.JPG

Drink rzeczywiście był zbalansowany, nie za słodki, nie za mocny - po prostu idealny! Trochę zeszło robienie go ale cóż, każda sztuka wymaga czasu. Siedzieliśmy przy barze obserwując jak CJ eksperymentuje z drinkami. Poza załogą dołączyło do nas jeszcze parę ludzi i historiom nie było końca. Było to bowiem skupisko bardzo ciekawych ludzi. CJ jest byłym wojskowym, Navy, opowiadał o swoich przygodach na oceanach. O życiu w łodzi podwodnej. Dwie rzeczy utknęły nam w pamięci. Pierwsza dotycząca jedzenia. Jako, że jego mama gotuje pysznie (o czym przekonaliśmy się podczas kolacji) to on nie bardzo znał inną kuchnię. Uważał, że jedzenie zawsze jest smaczne i ładnie podane. W marynarce przekonał się jednak, że jest różnica między jedzeniem a paszą. Skomentował to tylko tak - mówi się, że marynarka ma najlepsze jedzenie, więc ja nie chcę wiedzieć co inni jedzą.

PXL_20210902_082422951.PORTRAIT.jpg

Drugą rzeczą którą stwierdził, to że najgorszym uczuciem jest być w łodzi podwodnej pod lodem. Wg. niego jest to najbardziej przerażająca rzecz na świecie. Ja i tak podziwiam ludzi z łodzi podwodnych, że nie mają klaustrofobii ale jak tak pomyśleć, że jeszcze nad sobą ma się tony lodu to musi być przerażające. Do tego wszystkiego jeszcze odgłosy jakie się słyszy są jak nie z tej ziemi. Jak tak wszystkie odgłosy się mieszają (woda, pękanie lodu, echo) to można myśleć, że to jakieś głosy z zaświatów. Na to wszystko wtrąciła się dziewczyna Jay, która jest zafascynowana rekinami i życiem oceanów i powiedziała, że człowiek potrafi polecieć w kosmos a 80% głębin oceanów jest nadal nie osiągalna i odkryta. Wow - nigdy o tym nie myślałam i nie zdawałam sobie sprawy ale coś w tym musi być.

Ponieważ jutro mamy lekki dzień i możemy się wyspać to dziś cieszyliśmy się z nowych znajomości. Słuchaliśmy ciekawych historii i jak czasem podsunęli nam jakiegoś drinka na spróbowanie to próbowaliśmy i chwaliliśmy.

Read More
USA - Alaska Ilona USA - Alaska Ilona

2021.08.31 Girwood & Glacier View, AK (dzień 10)

Yupii…mamy samochodzik. Nie jesteśmy już do końca bezdomni. Nie jesteśmy zależni od rozkładów jazdy. Wolność! Możemy znów postać godzinę w korkach. Ogólnie to nie mam nic przeciwko transportowi publicznemu. Często jest szybszy, wygodniejszy, szybszy i tańszy. Jednak samochód też ma plusy, można podjechać gdzie się chcę i kiedy się chce.

Rano prosto z hotelu, oczywiście po śniadanku na 20 piętrze, pojechaliśmy na lotnisko odebrać samochód. Nie było łatwo ani tanio zarezerwować samochód na Alasce ale na ostatnie parę dni udało nam się skołować jakiś SUV.

Pierwszy przystanek to Potter Marsh Wildlife Viewing Boardwalk. Jak sama nazwa mówi platforma do oglądania zwierząt to i zwierzęta powinny być. Z nadzieją, że tu już na pewno coś zobaczymy ruszyliśmy na deptak. Niestety chyba wszystkie zwierzęta uciekły jak ludzie zaczęli przychodzić. Widzieliśmy ślady obecności łosia albo misia ale to były tylko ślady w trawie.

Tak czy siak spacerek był fajny i fajnie jest mieć takie miejsce do pospacerowania i dotlenienia mózgu tak blisko wielkiego miasta jakim jest Anchorage.

Po spcerku ruszyliśmy w kierunku Alyaska Resort. Jest to największy resort narciarski na Alasce. Oczywiście Darek chciał sprawdzić co w trawie piszczy i czy jest on warty odwiedzenia w zimie. Wygląda całkiem fajnie i jest szansa, że kiedyś przyjedziemy tu w sezonie.

Alyaska Resort ma stosunkowo zaawansowany teren. Tylko 11% to zielone trasy. Ma 2500 ft (760m) różnicy wzniesień ale można podejść wyżej i zjeżdżać 3200 ft (975 m). Myślę z Darek nie będzie się nudził. Sama baza wygląda tak sobie. Jak na Stany przystało przy gondoli jest wypasiony hotel, gdzie pachnie kadzidełkami, na lobby są drogie sklepy i restauracje a dekorację stanowi miś polarny.

Jest też druga część resortu w której jest więcej szeregowych domków, apartamentów. Tam nie wiele się działo ale zjechaliśmy 5 minut w dół i wjechaliśmy do browaru ukrytego w krzakach i lesie. WOW… było trochę ludzi co zaskoczyło nas na maksa, że tu w tych krzakach ciężko jest znaleźć wolne miejsce na parkingu.

W słoneczku super się siedziało ale szybko przenieśliśmy się pod parasol i tam się zaczęło. Siedzieliśmy przy dużych ławkach więc lokalni spragnieni rozmowy z kimś nowym się dosiadali i jak tylko usłyszeli, że my nie mówimy po angielsku to zaczęły się pytania…a od pytań skąd jesteśmy poszło na opowiadanie całej historii życia. I takim oto sposobem poznaliśmy małżeństwo, które Europę bardzo dobrze zna… ale znają tą Europę powojenną. Mężczyzna był w wojsku i stacjonował dużo w Europie a potem brał udział w wojnie w Zatoce Perskiej.

Zajadaliśmy meksykańskie jedzenie, popijaliśmy pysznym, świeżym piwkiem i słuchaliśmy opowiadań byłego żołnierza. Podobno byli oni w Niemczech jak zburzyli mur berliński. Mieli znajomych, których dziadek czy tata był w SS. Zdecydowanie żyli w ciekawych czasach. Wiadomo, że głównie opowiadali te miłe historie ale sami przyznali, że ciekawie nie było w czasach 80/90 w Europie.

Fajnie się siedziało i siedziałoby się tak dalej ale trzeba ruszać w drogę. Minusem posiadania auta są korki. Pociag przejedzie po własnych torach, samolot przeleci a samochód jak stał taka stoi. Alyaska resort jest pomiedzy Anchorage a Seward. Jak już wiecie z wcześniejszych wpisów Seward jest piękny i zdecydowanie warty odwiedzenia. Oznacza to, że w połączeniu z robotami drogowymi czekają nas korki. I tak też się stało. Wystaliśmy swoje w obie strony i wreszcie znaleźliśmy się na autostradzie numer 1.

Flaga Alaski przedstawia konstelacje gwiazd (Wielką Niedźwiedzicę) i gwiazdę polarną. Wielka niedźwiedzica symbolizuje oczywiście niedźwiedzie, które są rdzennymi mieszkańcami tego stanu. Gwiazda Polarna natomiast symbolizuje stan wysunięty najbardziej na północ. Gwiazdy z flagi są również na oznaczeniach autostrad jak widac na powyższym zdjeciu. Są też na różnego rodzaju pamiątkach ale też zostały wybite przez naszego konduktora jak nam kasował bilety w pociagu Seward - Anchorage.

Droga numer 1 ciągnie się przez piękna dolinę na wschód od Anchorage, aż do miasta Tok. Do Tok to my dziś nie jedziemy, choć Darek co chwila się pytał a co tam jest i prawie był gotowy jechać do końca tylko, żeby się przekonać co tam jest.

Wydaje mi się jednak, że w Tok nie wiele jest poza skrzyżowaniem autostrad. Nasz plan był zjechać dużo wcześniej. W miejscowości Glacier View mieliśmy rezerwacje w Majestic Lodge. Glacier View ciężko nazwać miasteczkiem bo w sumie to chyba nic tam nie ma poza pensjonatami i biznesami oferującymi wycieczki na lodowiec. Swoją nazwę i popularność miasteczko zyskało dzięki lodowcowi Matanuska. Lodowiec ten mamy w planach zwiedzić jutro. Droga do pensjonatu była piękna i jechaliśmy dość wolno aby pstrykać zdjęcia. Tu za wiele ludzi nie jechało i trochę się zastanawialiśmy co zastaniemy na końcu naszej drogi.

Do Majestic Lodge zjechaliśmy koło 7 wieczór i odrazu wyskoczyła do nas panienka, która zarażała pozytywną energią. Skakała jak mały piesek i pokazywała nam wszystko włącznie z naszym pokojem. Pokój jak to pokój ale widok ze stołków w ogrodzie był powalający.

Oczywiście Darka uwadze nie umknął napis “Majestic Heli Ski”. Czyżby Majestic organizował też heli skiing (narty z helikoptera)? Wygląda, że tak. Cały pensjonat udekorowany był albo porożami z polowań albo zdjęciami z heli skiing. Jak się okazało to w zimie pensjonat ten przyjmuje rolę resortu narciarskiego. Można przyjechać tu na tydzień między lutym a kwietniem i za “niecałe” $10tys ma się nocleg i wyżywienie na 7 dni a także codziennie wywożą cię parę razy dziennie w góry gdzie sobie zjeżdżasz po świeżutkim puchu. Przewagą heli skiing jest jakość śniegu i mało ludzi. Ponieważ jest to droga przyjemność i wywożą cię w góry gdzie jest zerowa infrastruktura, to masz gwarantowane, że puch będzie ale ludzi za wiele nie zobaczysz. Darek już prawie zaczął rezerwować pobyt tu na następny sezon i kombinował jak to pogodzić z Alyaska resortem, ale dowiedział się, że na 2021/2022 już nie ma miejsc. Może za parę lat…

W leci natomiast pensjonat Majestic jest popularny na wesela. W ogrodzie mają małą drewnianą konstrukcję, która robi za kapliczkę. Ogród spokojnie pomieści dużo gości a do tego jadalnia i taras. No i oczywiście widok…

Rozpakowaliśmy się, poszliśmy na chwilkę posiedzieć do ogrodu, zjedliśmy kolację i stwierdziliśmy, że zobaczymy co tu się dzieje. Wyszliśmy więc na piętro z restauracją i siedliśmy z załogą przy barze. Z Darkiem lubimy siedzieć przy barze, zwłaszcza w nowych miejscach bo zawsze można się czegoś ciekawego dowiedzieć. Tym razem dowiedzieliśmy się, że dziś mają być widoczne zorze polarne. Podobno niedawno wybuchło słońce i fala ta do 18h dojdzie do ziemi. Ta zwiększona aktywność słońca ma spowodować, że zorze polarne będą widoczne nawet w południowej Alasce … wow - zorze w lecie? To się rzadko zdarza. To znaczy zorze są cały rok ale zdecydowanie gorzej i rzadziej spotykane sa w lecie. Część pracowników się napaliła bo nigdy nie widzieli zorzy polarnej. My też się troszkę napaliliśmy, pomimo, że to nie nasz pierwszy raz. Do drugiej rano jednak czekać nie chcieliśmy. Poszliśmy więc spać wcześniej aby ok. 12-1 w nocy się przebudzić i sprawdzić co się dzieje. Nie tylko my wyszliśmy na taras czy do ogrodu. Każdy był ciekawy. Ludzkie oko niestety nic nie dostrzegło. Aparat troszkę uchwycił ale nie wiele…

Po pierwsze wydaje mi się, że trzeba było wyjechać na jakieś wzgórze (Hatcher Pass jest dobrą opcja), po drugie pewnie trzeba by poczekać do 2 am a po trzecie jednak na posesji pensjonatu Majestic nie było idealnie ciemno co też utrudniało zobaczenie zorzy. My jutro idziemy chodzić po lodowcu więc średnio uśmiechało nam się siedzenie do 2 rano i zdecydowaliśmy się spać. Jak na drugi dzień rozmawialiśmy z ludźmi to nikomu nie udało się zobaczyć zorzy.

Read More
USA - Alaska Ilona i Darek USA - Alaska Ilona i Darek

2021.08.30 Seward, AK (dzień 9)

Wczorajszy spacerek był piękny ale też szybki. Chcąc dojść do lodowca i spędzić tam trochę czasu wiedzieliśmy, że spowrotem trzeba będzie przyspieszyć. Tak więc po schodzeniu non-stop bez najmniejszej przerwy rano czułam to w mięśniach. Tak więc jak Darek powiedział, że na dziś jest mały spacerek i trzeba będzie zejść 3tys feet (900+ metrów) na odcinku jednej mili (1.6km) to podziękowałam. Stwierdziłam, że sobie pozwiedzam dalej miasteczko a on niech się ślizga w dół po żwirze. Tak potem relacjonował ten swój maraton…

Alaska nie ma litości dla górołazów. Taka piękna pogoda jak była wczoraj i dzisiaj nie wiadomo kiedy się znowu powtórzy.

Na zakwasy Ilonka wybrała miasteczko i jej ulubione Puffinsy a ja znowu górki. Trzeba rozchodzić mięśnie. Steward ma słynny szczyt górujący kilometr nad miastem, Marathon.

Wiedząc, że szlak idzie nasłonecznionym zboczem poranny start był obowiązkowy. Nawet na Alasce w górach w słońcu jest gorąco.
Start szlaku jest dokładnie w samym miasteczku i początek jest stromą, szeroką drogą, zwaną Jeep trail.

W niespełna pół godziny szlak wychodzi z lasu i… wchodzi w krzaki i wysoką trawę. Nie jest to park narodowy, więc trasa nie była najlepiej przygotowana. Stoma i zarośnięta. Misie lubią takie klimaty, więc musiałem czasami głośno myśleć.

Po kolejnej godzinie wyszedłem z zarośli i w końcu dotarłem na polany i jeziora. Widoki znacznie się polepszyły i nawet lekki wiatr zaczął powiewać.

Spotkałem parę osób na szlaku, ale bardzo mało, nie tak jak wczoraj. Może w sumie 8-10 ludzi. Jeden gostek schodził i powiedział, że wyżej widział dwa niedźwiedzie, ale były daleko. Szły w kierunku polany z borówkami i może je tam jeszcze spotkam. Niestety jak wyszedłem wyżej to już ich tam nie było.

Od polan szlak szedł ostro do góry i gdzieś około godziny 13 wyszedłem na szczyt. Oczywiście nie było pawie nikogo, jakieś dwie osoby tylko siedziały i odpoczywały.

Ciężko określić który to szczyt. Szlak, albo raczej ścieżka szła dalej, wyżej i wyżej. Na Alasce raczej nie ma końca szlaków. Jest koniec oficjalnej ścieżki, a dalej to już tylko wydeptana przez ludzi i zwierzęta ścieżka.

Poszedłem jeszcze z 15 minut dalej i na kolejnym szczycie usiadłem i tak chyba siedziałem z 30 minut. Siedziałem i podziwiałem Alaskę. Jaki to jest piękny, górzysty stan, z niezliczoną ilością gór. Raj dla górołazów.

Można było iść dalej i pewnie dojść do tego wielkiego pola lodowcowego co wczoraj zdobyliśmy z drugiej strony, od Exit Glacier. Nie wiem dokładnie ile bym musiał tam iść, ale pewnie z dzień, góra dwa. Nie miałem sprzętu ani czasu więc zawróciłem.

Do Steward mogłem wrócić tym samym szlakiem, albo iść ostro, prosto na dół.

Za bardzo to zejście nie było polecane, bo jest bardzo strome po piargach. Często jak chodzimy po górach to na podstawie dwóch parametrów wiemy jak ciężka i stroma jest trasa.

Jak na odcinku jednej mili trasa idzie do góry lub w dół 1,000 lub więcej stóp, to oznacza to, że będzie ciekawie.

Tutaj trasa na odcinku mili schodziła 3,000 stóp! Masakra. Było stromo, bardzo stromo. Dalej bezpiecznie, ale kamienie spod butów leciały ostro w dół. Byłem sam, ale jak jest tutaj więcej ludzi to trzeba bardzo uważać. Taki rozpędzony kamień może narobić kłopotów jak trafi w człowieka poniżej.

Całe schodzenie zajęło mi gdzieś 1:15. Kolana i łydki już dalej nie mogły iść. Chyba poddałem je niezłemu testowi.

Trasa zeszła w tym samym miejscu gdzie zaczynałem. Odnalazłem bezdomną Ilonkę siedzącą na krześle gdzieś obok naszego motelu i w końcu mogłem odpocząć.

No tak, ja bezdomna byłam cały dzień. Jak ten złówik z domkiem (plecakiem) włóczyłam się po miasteczku. Część rzeczy zostawiliśmy w siatkach w pralni koło naszego motelu ale wartościowe rzeczy jak sprzęt foto/video wzięłam do plecaka i pomaszerowałam w kierunku zatoki czyli w dół miasteczka.

Zaraz na wybrzeżu jest Alaska SeaLife Center. Jest to połączenie oceanarium z muzeum. Byłam bardzo ciekawa tego miejsca zwłaszcza po tym jak kapitan na statku zachwalał, czego tam nie można się dowiedzieć. Tak więc cała podekscytowana poszłam się uczyć o puffinsach (maskonurach) i innych wodnych stworzeniach.

Maskonury byly ale jakoś tak oglądając je w zamknięciu w czymś co przypomina zamknięty basen, jakoś mi się nie spodobało. Dużo bardziej wolę obserwować zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu.

Poza puffinsami mają też inne morskie zwierzątka. Głównie foki, ryby i żyjątka typu rozgwiazdy i inne nie zidentyfikowane cuda podwodnego świata.

Oczywiście nie zabrakło łososiów. Łosoś jest najpopularniejszą rybą Alaski. Ma on jednak trochę przekichane w życiu. Ze względu na duże wartości odżywcze każdy chce go zjeść. Najpierw małe rybki chcą zjeść jajeczka łososia. Jak już jakimś cudem łosoś się urodzi to zaczyna być na celowniku człowieka i misia.

Rodzaje łososia

Oczywiście w Seward też łowiono bardzo dużo łososia. Niestety wszystko się zmieniło 27 marca 1964 roku, kiedy to na Alasce było potężne (9.2) trzęsienie ziemi. Było to drugie największe trzesienie ziemi na świecie. Silniejsze było tylko w 1960 roku w Chile i miało moc 9.5. Do dziś, na szczęście, rekord ten nie został pobity. Trzęsienie zniszczyło prawie doszczętnie Anchorage, a miasta jak Seward czy Valdez o mało nie zniknęły zalane przez tsunami. Nieszczęsne trzęsienie ziemi stało się w Wielki Piątek i od tego dnia, połowy łososia przestały istnieć w tych rejonach. Łosoś opuścił zatokę Resurrection i Aialik na 5 lat. Była to tragedia dla ludzi, którzy głównie utrzymywali się z połowów tej ryby. Na szczęście łosoś powrócił (co prawda nadal w mniejszej ilości), miasteczko Seward się odbudowało i nadal istnieje na mapie świata.

Bardziej indystryjne miasteczko zostało przekształcone na mekkę dla turystów. Zniszczone tereny zostały przekształcone w parki, pola namiotowe, centrum oceaniczne itp. Jedno z takich pól namiotowych (albo bardziej na kampery) jest zaraz przy centrum oceanicznym, z widokiem na zatokę. To właśnie tam usiadłam na skałach i patrzyłam jak skaczą srebrne łososie. Podobno w Seward, srebrne łososie które skaczą jak opętane są czymś normalnym. Dla mnie nie było w tym nic normalnego i przez dobrą godzinę próbowałam uchwycić na zdjęciu jak te wariaty skaczą.

W końcu udało mi się uchwycić skok w kadrze. Szczęśliwa z sukcesu odłożyłam aparat i podziwiałam zatokę. Tak bardzo to miejsce przypominało mi Nową Zelandię, że jak najdłużej chciałam tu być aby zapamiętać ten widok.

Darek jednak napisał, że już schodzi więc i ja się zebrałam i poszłam pod motel. Tam przy kawie czekałam aż mój najlepszy górołaz wróci. Wrócił… i to głodny. Tak więc po przepakowaniu się ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej. Dziś powrót do Anchorage. Nadaliśmy bagaże i poszliśmy szukać czegoś do jedzenia. Przy braku rąk do pracy, znalezienie jakiejś otwartej restauracji w poniedziałek o 2 po południu graniczyło z cudem. Znaleźliśmy jakąś smażalnię ryb i poczuliśmy się przez chwilę jak nad polskim morzem. Byle jaka ryba, usmarzona na głębokim oleju, podana z frytkami kosztowała $25 a porcja jak jakaś przekąska a nie obiad. No nic, czasem nawet doświadczeni turyści wpadają w pułapkę turystyczną i przepłacają.

Przyszedł czas na wejście na pokład pociągu. Jadąc do Seward pogoda nam nie dopisała ale dziś zapowiadało się slonecznie. I tak też się stało. Oczywiście na zewnętrznym tarasie wiało ale i tak przesiedzieliśmy tam trochę starając się uchwycić jak najwięcej piękna Alaski.

Człowiek często nie docenia małych rzeczy ale my bardzo się cieszyliśmy, że mamy kolejny dzień z piękną słoneczną pogodą. Na Alasce bardzo dużo pada a wrzesień jest najbardziej mokrym miesiącem. Juneau troszkę nam pokazało jak wygląda typowa pogoda na Alasce. Seward, natomiast pokazał że może być słonecznie i pięknie. Korzystając z ładnej pogody pstrykaliśmy zdjęcia jedno po drugim.

Po jakimś czasie wezwano nas na kolację. Pierwszą turę olaliśmy bo woleliśmy podziwiać widoki. Na drugą już pasowało się załapać. Na szczęście w drugiej było mniej ludzi i mieliśmy stolik tylko dla siebie. Warto było przeczekać. Ciężko tylko się jadło pstrykając zdjęcia bo znów co chwila coś ładnego się pojawiało.

Ominął nas też łoś. Podobno przez chwilę biegł przed pociągiem aż w końcu uciekł w krzaki. Niestety z mniejszych okien w wagonie restauracyjnym nie udało nam się go zobaczyć. Potem z góry widzieliśmy dwa ale były dość daleko a pociąg pędził.

Niestety nie mieliśmy szczęścia do zwierząt. Nie udało nam się zobaczyć misiów bawiących się na łące czy łosia chłodzącego się po kolana w wodzie. Udało mi się za to wypatrzyć deptak który może jutro odwiedzimy. Z deptaka podobno można zobaczyć jakieś zwierzaki.

Do Anchorage zajechaliśmy późnym wieczorem. Prawie do samego końca towarzyszył nam piękny zachód słońca.

To był długi dzień… tak jak i ten wpis. Dobrze, że Marriott jest tylko 15 min na nogach od stacji to szybko dostaliśmy się do niego, odebraliśmy bagaże, które zostawiliśmy tam parę dni temu i znów mogliśmy się wyspać w wygodnym łóżeczku. Jutro znów w drogę. Tym razem autkiem… tak od jutra już będziemy mieć autko!

Read More

2021.08.29 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 8)

Kiedyś ten dzień musiał nadejść. Dzień z najdłuższym, najwyższym, największym hikiem na naszej wycieczce po Alasce. Jesteśmy obok Kenai Fjords National Park. 

Wczoraj oglądaliśmy ten park z łódki. Dzisiaj trzeba go troszkę od środka zwiedzić. Jak przystało na parki na Alasce, one nie mają za dużo szlaków. Ten ma 1 (jeden) szlak. Nie licząc oczywiście jakiś drobnych, krótkich spacerków. 

Większość parku znajduje się pod lodem największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield. Nie dość, że jest wielki (1,800 kilometrów kwadratowych!) to jeszcze grubość sięga ponad 1.5km. Posiada 38 lodowców i średnie roczne opady śniegu to 17 metrów!

Mimo, że taka ogromna ilość śniegu spada to niestety grubość lodu ubywa, średnio około 0.5 metra rocznie i przyspiesza. Po numerach widać, że lodu starczy na parę tysięcy lat, ale odradzam czekanie. Proponuję poczekać na dogodną pogodę i wpiąć się na ten ogrom. 

Wczoraj z łódki oglądaliśmy jego lodowiec Aialik, dzisiaj mamy w planie zobaczyć lodowiec Exit. Zostanie nam już „tylko” 36 lodowców do zwiedzenia tego ogromnego pola lodowcowego. 

Zanim jednak wyruszyliśmy na szlak to troszkę musieliśmy się nagłówkować jak to logicznie zorganizować. Parking jest oddalony od Seward 10 mil. Nie mając samochodu musieliśmy polegać na lokalnych przewoźnikach. Uber tu nie istnieje, a taksówki jak to taksówki czasami są, a czasami ich nie ma. Próbowaliśmy dzwonić na parę numerów, ale bez rezultatów. Nie chcieliśmy ryzykować hiku. Wynajęliśmy firmę, która organizuje wycieczki, a także transport ludzi w wyznaczone miejsca. Najbardziej nam zależało żeby ktoś po nas przyjechał po hiku na wcześniej umówioną godzinę. Tam nie ma serwisu na telefony i był by problem jak byśmy zostali na dole bez transportu. 

O 8 rano przyjechała po nas lokalna pani minivanem i nas zabrała. Powiedziała nam, że coś musi z firmy po drodze zabrać. Podjechała pod swoją bazę i zabrała ośmio miesięczne dziecko w nosidełku i pojechaliśmy dalej. Położyła na ziemi, nawet nie przypinała pasami. Za chwilę zabrała po drodze kolejnych ludzi i samochód był pełny. Okazało się, że to jest jej córeczka i ona też idzie dzisiaj na hike. Chodzi tak dwa razy dziennie. Mama przewodnik pewnie nie ma gdzie zostawiać dziecka a do pracy trzeba chodzić. Niestety nie jest łatwe życie na Alasce. 

Podjechaliśmy na parking. Każdy poszedł w swoją stronę, my prosto w góry, a przewodniczka z córeczką i grupą ludzi wolniej się zbierali więc zostali z tyłu i pewnie tak szli gdzie indziej. Zresztą myśmy nie płacili za przewodnika, więc nawet jak byśmy chcieli iść z nimi to pewnie byśmy nie mogli. Umówiliśmy się o 16 na parkingu. Niestety był to ostatni możliwy odbiór. Jak nie wrócimy to mamy problem z powrotnym transportem. 

Oczywiście ten lodowiec jak większość innych lodowców się roztapia. Średnio rocznie skraca się o 50 metrów. Zdjęcie pokazuje jak ubyło lodu przez ostatnie 80 lat. 

Początek szlaku szedł szeroką asfaltową drogą, która to prowadzi do punktu obserwacyjnego. Nam ten punkt nie wystarczy, więc szybko odbiliśmy w prawo na znacznie dłuższy szlak, Harding Icefield trail. 

Trasa ta wspina się gdzieś 1,300 metrów do góry na odcinku 7km. 

Pogoda była idealna. Słonecznie, chłodno i bez wiatru. Lepszej nie można było zamówić. 

Rozpoczęcie szlaku był w lesie, więc widoków nie było żadnych. Na szczęście na Alasce las się nisko kończy i wkrótce można było podziwiać piękno lodowca Exit. 

Im wyżej tym ładniej. 

Spotykaliśmy trochę ludzi. Nie za dużo, ale wystarczająco żeby Ilonka nie bała się niedźwiedzi i potężnych łosi z małymi. 

Niektórzy wracali z takimi plecakami, że myśle, że całe to pole lodowcowe przeszli. Pewnie spędzili z tydzień na lodowcu. 

Jest parę zejść na lodowiec wzdłuż naszej trasy. Im wyżej tym lodowiec ma mniej szczelin, jest bardziej płaski a co z tym idzie jest bezpieczniejszy. 

Najbezpieczniej jest zejść już wysoko w górach. Wtedy już nie schodzisz na lodowiec Exit, tylko na pole lodowcowe Harding. 

Jednak to jest długi spacerek żeby tam dojść. My wiemy, że najpóźniej musimy być na dole na parkingu o godzinie 16. Dalej chcemy oczywiście „pobiegać” po lodowcu (przecież niesiemy te cięzkie raki). 

Na końcu szlaku już mała chatka. Nie jest to oczywiście schronisko europejskiego stylu, ale malutki domek w którym można się schować jak pogoda się załamie. 

Od tego momentu już nie ma oficjalnego szlaku. Jest tylko ścieżka którą prawie każdy idzie dalej. 

Gdzieś po kilkuset metrach ścieżka wychodzi na przełęcz z której jest przepiękny widok na całe pole lodowcowe Harding i lodowiec Exit. 

Większość ludzi dochodzi do tego miejsca. Siada na skałach, wyciąga lunch z plecaków i podziwia piękno jakie ich otacza. 

Jest naprawdę pięknie! Otaczający cię ogrom lodów i gór jest tak cudowny i fantastyczny, że jedyne słowo jakie mi się nasuwa na myśl to…… petarda!!!

Myśmy też stanęli na chwilę i bez słów staliśmy wpatrzeni w ten piękny obrazek jaki nam natura namalowała. Za bardzo nie było czasu usiąść, bo przed nami jeszcze dojście do lodowca,  o godzinie 16 musimy być na dole. 

Zejście w dół do pola lodowcowego nie należało do łatwych. W sumie był to najtrudniejszy odcinek na dzisiejszym hiku. Teraz się nie dziwie ludziom, że nie schodzili na dół. W sumie może 10 -12 osób zeszło. 

Przynajmniej z 200 metrów w pionie trzeba było schodzić bez szlaku. Nie było to jakoś niebezpieczne, ale trzeba było ostrożnie nogi stawiać na skałach bo się kruszyły.

Gdzieś po 30 minutach zeszliśmy do największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield!

Ale to jest ogrom i potęga. Taki „ocean”lodu wytwarza swój własny mikroklimat. Szubko to poczuliśmy i cieplej się ubraliśmy. 

Ubraliśmy raki i ruszyliśmy przed siebie. Chodzenie po lodowcu jest relatywnie bezpieczne. To tak jak chodzenie po skałach. Tu i tu możesz spaść w dół. Na lodowcu jest ta przewaga, że masz ubrane raki i nie ma szans żebyś się poślizgnął. Na skałach czy korzeniach, zwłaszcza mokrych o poślizg nie trudno. 

Lodowiec ma bardzo twardy lód. Nawet paro-centymetrowa warstwa już spokojnie utrzyma człowieka z całym sprzętem. Najniebezpieczniej na lodowcach jest na wiosnę jak śnieg topnieje. Wtedy pokrywa śniegu jest cienka i tzw. mostki mogą się załamać. 

W lato lodowce są suche, nie mają śniegu, więc można chodzić po nich do woli. Można zaglądać w szczeliny, pić wodę z ich wewnętrznych potoków, podziwiać niebieskie jeziorka….zakładać na nich obozy na noc!

Niestety my wiemy, że jak zejdziemy na dół po godzinie 16 to mamy wielki problem. Musieliśmy przerwać zabawy w naszej „piaskownicy”, zjeść szybki lunch i zacząć schodzić w dół. Była już godzina 13, a przed nami jeszcze wyspinanie się na przełęcz, a potem 7km w dół i około 1,300 metrów. 

Jak tylko odeszliśmy od lodowca i zaczęliśmy się wspinać do góry odrazu zrobiło się ciepło. 

Wyszliśmy na przełęcz! Teraz już poleci, pomyśleliśmy. I poleciało….

Nawet się dobrze schodziło. 

Przy takich widokach i dobrze przygotowanej trasie schodzenie to sama przyjemność. 

Poza jednym mankamentem. Ilość ludzi jaka o tej porze szła do góry była przerażająca. Ja wiem, że jest weekend, piękna pogoda i że większość ludzi idzie tylko kawałek do góry. Pewnie do pierwszego punktu widokowego, ale i tak było tego za dużo. Coś jak w lato w Tatrach albo na popularnych szlakach w Alpach. Mijanie z nimi tylko nas opóźniało. Nawet nam się już nie chciało z nimi gadać, znudziło nam się mówić im cześć. 

Na szczęście na dole był już szeroki szlak, więc mijanki nie powodowały żadnych opóźnień. 

Zeszliśmy na parking o 15:50. Za chwilę przyjechał po nas samochód i już w spokoju i relaksie pojechaliśmy do naszego moteliku. Mieliśmy innego kierowcę, też dziewczynę z kontynentalnej części Stanów. Ona jak i większość ludzi przyjechała tu tylko na lato. W zimie na Alasce nie jest ciekawie. 

Zmęczeni i spragnieni marzyliśmy tylko o jednym (no dobra, dwóch rzeczach). Dobrym, zimnym, świeżym piwku i coś na ząb. Jak zwykle browar był najlepszą opcją. 

Jestem pozytywnie zaskoczony browarami na Alasce. Jest ich bardzo dużo i mają naprawdę pyszne jedzenie. Wiadomo, każdy dobry mikro-browar ma dobre piwko, natomiast z jedzeniem jest różnie. Tutaj jest inaczej. Restauracje są takie sobie, serwują ryby, ale są za suche, za bardzo wypieczone. 

Natomiast rybki w browarach są klasyczne (nie tylko ryby, pizza i hamburgery też). Nawet podają je surowe jak chcesz. Ogólnie klasyka. Smacznego….!

Read More

2021.08.28 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 7)

Gdzie góry, lód i ocean się spotykają.

Takie hasło przewodnie reklamuje park narodowy Kenai Fjords. To właśnie tu, ponad 38 lodowców bierze swój początek z twardych połaci lodowych znajdujących się w sercu tego parku. Kiedyś prawie wszystkie lodowce schodziły do oceanu. Teraz, niestety ze względu na ocieplenie klimatu i szybkie topnienie lodów, coraz więcej lodowców kończy się na lądzie. Nadal jednak parę się uchowało i zwiedzając park Kenai najlepiej zrobić to na dwa sposoby, łódką i na nogach. Dziś padło na łódkę.

Zdecydowaliśmy się na rejs z firmą Kenai Fjords Tours i trasę National Park Tour & Fox Island. Na wyspie lisiej (fox island) mamy mieć kolacje a cały rejs zaplanowany jest na 8.5h.

Zanim jednak wskoczyliśmy na statek to mieliśmy małą przygodę. A właściwie to całe miasto miało. Rano tak wiało, że koło 8 rano straciliśmy prąd. Z początku myśleliśmy, że to tylko nasz pokój, potem, że budynek, potem dowiedzieliśmy się że całe miasto…aż w ostatecznym sprawozdaniu wyszło, że cała dolina. Z plotkami różnie bywa i jak to w życiu, każdy coś od siebie doda. Ale fakt, że całe miasto nie miało prądu został potwierdzony jak poszliśmy po kawę i jakieś muffinki na śniadanie. Ale ludzie są głupi… co jakiś czas pani informowała, że nie ma kawy i że cold brew też się już skończyło, że płacić można tylko gotówką bo terminal na karty też potrzebuje prądu…tak samo jak ekspres. Ludzie jednak nadal uparcie czekali w kolejce tylko po to żeby się spytać czy mogą cappuccino. A jak słyszeli, że nie bo nie ma prądu to się pytali dalej…a może latte. Ehhh…. różnych lokatorów ma Pan Bóg.

Z kawy zrezygnowaliśmy bo musieliśmy, z italian soda zrezygnowaliśmy bo pić tego nie lubimy więc zostały tylko cytrynowo-lawendowe scones (drożdżówki). Pyszne zresztą. A co to jest italian soda (włoska oranżada)? Tak nazywają tu Red Bull wymieszany z jakimś słodkim syropem. Nie dla nas takie wynalazki.

Kawę na szczęście mieli na łódce więc energię do zwiedzania i pstrykania zdjęć mieliśmy. Wiatr, który był sprawcą odcięcia prądu niestety był nadal więc zapowiadał się dość kołyszący rejs.

My jednak wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko ludzie są źle przygotowani ubraliśmy wszystkie warstwy i odważnie zajęliśmy miejsce na zewnętrznym tarasie.

Miasteczko Seward położone jest nad zatoką zwaną Resurrection (zmartwychwstanie). Pewien żeglarz Aleksander Baranov w czasie dużego sztormu znalazł schronienie w tej zatoce. Kiedy sztorm się uspokoił żeglarz płynął sobie spokojnie przez zatokę a że była to niedziela wielkanocna to zatoka została nazwana Resurrection.

Pomimo wiatru pogoda dopisała i słoneczko mocno świeciło. Płynęliśmy więc podziwiając fiordy Kenai i wypatrując zwierzyny.

Wypatrywanie zwierzyny z bujającego się statku, przy wietrze nie jest łatwe. Większość zwierząt jest pod wodą. I trzeba naprawdę mieć dobrą lornetkę aby w oddali wypatrzeć coś innego niż załamujące sie fale.

Jeśli ma się szczęście, to foki można wypatrzyć na skałach. Foki wychodzą bowiem na ląd bo są tu bezpieczniejsze. Na lądzie nie dołapie je orka czy inny wodny drapieznik. Zwłaszcza w okresie reprodukcji czy jak rodzą się małe foczki to często można spotkać duże ilości fok na skałach. My z początku widzieliśmy pojedyńcze przypadki tu i tam.

Potem jednak kapitan podpłynął pod skały które foki wybrały sobie jako bezpieczne miejsce na powiększanie potomstwa. Niestety nie tylko my wiedzieliśmy o tej skale. Orki wywęszył duże skupisko fok i przypłynęły tu na kolację.

Zwróćcie uwagę na zakrwawioną fokę na skałach

Orki są jedne z bardziej inteligentych ssaków na świecie. Podobnie jak człowiek rodzą się one bez instynktu i wszystkiego muszą się nauczyć. Podobnie jak u ludzi wiedza przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i każda “rodzina” ma swoją własną ukrytą wiedzę. Oczywiście jest to wiedza na temat polowań. Każda grupa ma swoje sposoby i tricki jak upolować kolację.

Pierwszy raz w życiu byliśmy świadkami wodnego safari. Orki (trzy dokładnie - dwie samice i jeden samiec) pływały wokół skał, czasem samiec odpływał aby zmylić foki, tylko po to żeby głupiutkie foki wskoczyły do wody i wpadły w paszczę orki.

Te foki były troszkę głupiutkie. Foka może być na lądzie dniami więc skoro wiedziały, że w okolicy sa orki to czemu wskakiwały do wody a nie przeczekały niebezpieczenstwa. A wiedziały bo krzyczały tak, że nawet na łódce słyszeliśmy. A kawałek mieliśmy od nich bo nasz kapitan za bardzo nie chciał podpływać. Pewnie bał się, że orki mogą zaatakować statek bo takie przypadki też się zdażały. Jak wspominałam orki są dość mądre i bywały przypadki jak zaatakowały statek albo jak stworzyły taką falę, że fala zmiotła foki do wody.

Zdecydowanie było to inne doświadczenie niż safari w Afryce. Tutaj większość akcji działa się pod wodą i tylko po ogonach albo zachowaniu ptaków mogliśmy stwierdzić, że orki jedną fokę upolowały. Podobno jak orka upoluje fokę to trochę się nią bawi i podrzuca. O właśnie wtedy zlatują się ptaki, które żerują na odpadach. Nawet nasz kapitan był podekscytowany bo mówił, że 3 lata pływa a takiego polowania jeszcze nie widział.

Zwierzęta zawsze są fajną atrakcją ale główną destynacją naszego rejsu była zatoka Aialik. W parku narodowym Kenai jest prawie 40 lodowców. Niektóre z nich jak Exit Glacier kończą się na lądzie a inne jak Aialik Glacier dochodzą do wody. To właśnie lodowiec Aialik był naszą główną destynacją. Lata temu oglądałam jakiś program o Alasce i właśnie te wpadające do wody lodowce najbardziej zapadły mi w pamięć. Dlatego łódka na tym wyjeździe była konieczna. Trzeba gonić lodowce póki jeszcze są.

Ale tam wiało. Jak tylko podpłynęliśmy pod lodowiec to zaczęliśmy zapinać wszystkie kurtki pod szyję. Ogólnie dziś był wietrzny dzień ale jak do tego dodało się zimne powietrze od lodowca mieszające się z ciepłym od lądu to było wesoło.

Widok jednak a nie wiatr zapierał dech w piersiach więc spust od aparatu pracował na pełnych obrotach… i znów będzie ponad tysiąc zdjęć do obrobienia z całej Alaski. A pamiętacie jak się miało tylko rolkę na 36 zdjęć. Wtedy to dopiero trzeba było przemyśleć każdy kadr.

Ogólnie na wodzie spędziliśmy jakieś 7.5h. podziwialiśmy widoki, lodowce, i oczywiście zwierzęta. Poza fokami i orkami widzieliśmy też wieloryba…. Niestety wieloryba udało mi się tylko uchwycić jak tryskał wodą bo był dość daleko.

Natomiast były też moje ukochane puffins. Puffins a po polsku maskonur to ptaki występujące na północnych terenach. Maskonur zwyczajny najczęściej spotykany jest w Islandii, na Wyspach Owczych czy wschodnim wybrzeżu Kanady. Jest też maskonur pacyficzny, wystepujacy na morzu spokojnym w okolicach Alaski czy Kamczatki. Jest to ptak wodno-lądowy. Podobno troszkę lepiej pływa niż lata ale w obu przypadkach sobie super radzi. Potrafią one nurkować na 60 m i wytrzymać pod wodą 20-30 sekund. Jednocześnie potrafią latać z prędkością nawet 90km/h.

Żywią się głównie małymi rybkami jak na przykład śledzie. Ich specificznie ukształtowany dziub pozwala im złapać nawet do 10 ryb za jednym razem. Można też powiedzieć, że puffins to taki północny pingwin. Nadal ma on trochę daleko do pingwina ale ze względu na lądowo wodny tryb życia i podobne biało-czarne upierzenie można paru podobieństw się doszukać.

Te kropki to Puffins

Ja osobiście byłam w szoku ile ich tu było. Będąc na Islandii parę lat temu bardzo chciałam je zobaczyć. Wtedy nie miałam szczęścia. Tutaj na wodzie było ich mnóstwo. Szkoda tylko, że nie podpływały bliżej statku. Ogólnie co nas zaskoczyło to dystans jaki kapitan trzymał od zwierząt. Może dlatego, że łódka była większa, choć pewnie bardziej żeby nie drażnić zwierząt. Pewnie wie co robi. W Nowej Zelandii na przykład podpływał bliżej ale też łódka była mniejsza.

Ostatecznie przyszedł czas na kolację. Nasz rejs w ofercie miał obiad na wyspie lisiej (Fox Island). Spodziewaliśmy się lokalnego jedzenia w jakiejś odległej krainie. Niestety troszkę się rozczarowaliśmy. Z portu do restauracji była minuta do przejścia, tam każdy dostał talerz z kurczakiem lub łososiem i siadał w dużej sali, która wyglądała jak jadalnia w szkole. Mieliśmy 1h na wyspie ale po zjedzeniu obiadu jak chcieliśmy się gdzieś przejść to okazało się że nie bardzo jest gdzie. Wyspa Fox słynie co prawda wśród entuzjastów kajaków czy trekkingu ale gdzie się nie ruszyliśmy to tabliczka że teren prywatny. No nic, troszkę rozczarowani przeszliśmy się po plaży i wróciliśmy na statek.

To był dzień pełen wrażeń. Po statku poszliśmy tylko zaopatrzyć się w wodę i do pokoju bo jutro dlugi szlak nas czeka. Jak zwykle z wodą nie było łatwo. Można przepłacać za wodę w małych sklepikach w mieście albo taszczyć ją przez cały Seward (ok. 30 min) w plecaku. Tak to jest jak się nie ma auta. Trzeba ćwiczyć…

Read More
USA - Alaska Ilona USA - Alaska Ilona

2021.08.27 Seward, AK (dzień 6)

Znacie piosnkę Stare Dobre Małżeństwo - Czarny blus o czwartej nad ranem? Tak właśnie wyglądają nasze ostatnie dni. Budzimy się jak za oknami jest jeszcze ciemno i czarno. Czasem słychać tylko jak krople deszczu uderzają o okno. Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem….”czwarta nad ranem…”.

Darkowi co prawda inna piosenka chodziła dziś po głowie…

Nie ważne jaką piosenką zaczynamy dzień tak długo jak nadal o 4 nad ranem chce nam się śpiewać. Dziś wsiadamy do pociągu do Seward. Pociąg nie jest byle jaki ale jak wysiądziemy to dopiero się okaże gdzie wylądowaliśmy. Troszkę obawiamy się hotelu w tym miasteczku. Niby opinie miał bardzo dobre ale po zdjęciach wyglądało troszkę jak barak na stacji benzynowej. No nic.. będziemy się martwić jak się trzeba będzie martwić.

Pociąg odjeżdża o 6:45 rano ale podobno na stacji trzeba być godzinę wcześniej. No nic…pewnie nas muszą sprawdzić, bagaże zeskanować itp. W sumie kontroli i bezpieczeństwa nigdy za wiele. Pomimo, że do stacji z hotelu mamy rzut beretem to zdecydowaliśmy się zamówić Lyft bo dość mocno padało. Ogólnie na Alasce, Lyft czy Uber nie są za bardzo popularne. Większość ludzi ma tu własne samochody a jak potrzebuje taksówkę to są żółte taksówki. W Anchorage jeszcze można złapać czasem Uber/Lyft. Poza Anchorage jest to wyzwaniem.

Zajechaliśmy szybko na dworzec, nadaliśmy jeden z plecakow bo podobno spreja na misie nie można brać na pokład i poszliśmy do głównej hali. A tam… człowiek na człowieku. Zapomnij o COVID, o odstepach między ludźmi i o grupowaniu się tłumów. Jednym słowem masakra. Kolejka co prawda szła w miarę szybko ale nie wyglądało to na najlepszą organizację. Zdobyliśmy karty pokładowe, pinezki, ze możemy wejść na pokład i czekaliśmy dalej.

Na szczęście szybko nam pozwolili wejść do pociągu. W deszczu, każdy przebiegł w kierunku właściwego wagonu i pośpiesznie zajął miejsce. My też….

Nasza klasa Gold Star znajduje się na górze dwu poziomowego wagonu. Na górze mamy fotele, panoramiczne dachy, taras widokowy i mały bar gdzie można dostać kawę/wodę, piwo też się znajdzie, choć i tak wszyscy rzucili się na kawę. Widać, że nie tylko my się słabo wyspaliśmy. Na dole natomiast jest wagon restauracyjny gdzie podawali nam śniadanko - standardowo jajecznicę.

Alaska Railroad ma ponad 656 mil (1056 km) trakcji. Pierwszym odcinkiem wybudowanym w 1903 roku było 50 mil (80 km) na północ od Seward. Później w 1910 przedłużyli trasę o kolejne 20 mil (32 km), aby docelowo wybudować trasę z Seward do Fairbanks. Decyzja o przedłużeniu trasy do Fairbanks została podjęta w 1914 roku.

To właśnie tą trasą dziś jedziemy. Do pokonania mamy odcinek 114 mil (183 km). Trasa ma nam zająć 4.5h głównie ze względu na odcinki gdzie prędkość musi być zredukowana, gdyż pociąg musi przejechać stome odcinki aby pokonać góry. I tak zrobili dość duży postęp bo początkowo pociąg mógł jechać do góry z nachyleniem 1% teraz pokonuje góry z nachyleniem 3%. Oczywiście większe nachylenie sprawiło, że trasa może być krótsza i szybsza. Z ciekawostek to pociąg jest elektryczny. Żadna nowość, nie? Większość pociągów jest przecież elektryczna. Natomiast tutaj nie ma już drutów nad szynami. Lokomotywy serii EMD SD70MAC o napedzie spalinowo-elelektrycznym mają silnik spalinowy który napędza prądnice podobnie jak w samochodzie hybrydowym. Dziekujemy tatuś za wytłumaczenie i poprawienie naszego bledu! Myśmy poczatkowo myśleli, że lokomotywa skoro nie dymi to pewnie działa jak Tesla.

Wyjazd z Anchorage jak z każdego miasta był dość nudny. Dobrze, że byliśmy w pierwszej turze na śniadanie, więc akurat jedliśmy jak mijaliśmy zaplecze miasta Anchorage. Przy śniadaniu poznalismy parę innych podróżników. Gostek ma 81 lat, Pani troszkę młodsza. I tak sobie podróżują. Ich celem jest zaliczenie wszystkich stanów i właśnie Alaska jest ich ostatnim. Oczywiscie my musieliśmy policzyć ile mamy na koncie i wyszło, że odwiedziliśmy 27 stanów. To się zmieni w listopadzie gdzie ja powinnam dodać dwa nowe stany a Darek tylko jeden.

Po śniadaniu wróciliśmy na swoje miejsca. Wyszliśmy na chwilę na taras widokowy. Taras bardzo fajny ale tak wiało i było zimno, że wybraliśmy jednak robienie zdjęć ze środka. I tak pogoda była smętna więc dużo nie traciliśmy nie wychodząc na zewnątrz.

Trasa z Seward do Anchorage jest podobno najlepsza na trasie koleii Alaska. Niestety nie mamy porównania ale zdecydowanie polecamy. Bardzo dobry serwis, wygoda no i widoki (nawet przy nienajlepszej pogodzie). Zdecydowanie podróż ta pokazuje po raz kolejny ogrom Alaski i jej różnorodność w krajobrazie.

Dlaczego Alaska jest piękna? Bo jest ogromna, dziewicza, bo ma piękne, wysokie góry, jeziora, lodowce, polany, lasy. Piękno natury, przestrzeń i chęć zobaczenia dzikich zwierząt jak misie czy łosie sprawia, że jazda pociągiem jest ekscytująca jak safari. Co prawda na safari można spotkać więcej zwierząt. Nam nie udało się zobaczyć z pociągu ani łosia, ani misia. Dopiero jak wjechaliśmy na stację w Seward to pan powiedział, że tam na torach są ślady misia… wygląda, że szedł sobie po torach całkiem niedawno.

Seward jest miasteczkiem portowym w południowej Alasce. Położone jest na półwyspie Kenai i jest bazą wypadową do parku narodowego Kenai Fjords. Park ten zwiedza się z łódki, gdyż lodowce wpływają do oceanu. Albo można przejść się na lodowiec. W całym parku jest tylko jeden szlak. To znaczy się są jeszcze dwa mniejsze ale tamte to są na 5-10 minut więc nawet szlakiem nie można tego nazwać.

Jak przystało na miasto portowe to zaraz obok stacji kolejki jest port z którego wypływają kutry rybackie, statki turystyczne, czy prywatne łódeczki. O dziwo, żadnych duzych statków rejsowych nie widzieliśmy. Może to i dobrze. Mamy nadzieję, że Seward nie będzie kolejnym Juneau, gdzie biznesy i atrakcje otwarte są wg. kursu rejsów.

Do Seward przyjechaliśmy z plecakami, ale wypchanymi na maksa bo jednak sprzęt w góry i sprzęt fotograficzny, trochę miejsca zajmuje i trochę waży. Podeszliśmy pod nasz motel i mieliśmy nadzieję, ze będzie można gdzieś zostawić bagaże. Niestety, tu nikogo nie ma a do pokoi wchodzi się używając kodu, który ustawiają dopiero o 3 po południu. Tak więc troszkę czasu mieliśmy. Stwierdziliśmy, że w takimi wypadku trzeba podejść do jakiejś restauracji, usiąść i przeczekać. Nie było jednak tak łatwo. Wszystko otwierajay dopiero o 3 po południu. Tak więc skończyliśmy na ławce koło placu zabaw z woda i drożdżówką ze sklepu.

Jak się potem okazało Seward ma duże problemy z ludźmi do pracy. Wszędzie szukają do pracy i to na wszystkie stanowiska. Ze względu na brak rąk do pracy większość biznesów jest otwarta krócej. W końcu nam się udało dostać do pokoiku. Pokoik nie najgorszy. Budynek Trailhead lodge wygląda trochę jak motel ale nam się trafił narożny pokój (nr. 3) i mieliśmy prywatność. Budynek został przerobiony aby pomieścić 5 pokoi. Każdy pokój ma lazienke, łóżko, kanapę i lodówkę. Czego chcieć więcej na 3 noce.

Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Miasteczko można powiedzieć że ciągnie się od stacji kolejowej do zatoki Resurrection. Zamieszkuje je ok. 2700 ludzi i jest typowo turystycznym miasteczkiem żyjącym głównie od czerwca do sierpnia. Na Alasce pomału kończy się sezon. Wrzesień już jest bardzo deszczowy, potem zima i bardzo krótkie dni. Tak więc część ludzi przyjeżdża do Sewards tylko na 2 miesiące do pracy albo musi zarobić przez dwa miesiące na turystach, żeby potem jakoś przetrzymać zimę. Nie mają łatwo. Nic dziwnego, że na Alasce alkohol jest drogi i nie ma monopolowego na każdym kroku. Niestety przy tak krótkim lecie i ciezkich zimach można popaść w depresję.

Doszliśmy do zatoki i stwierdziliśmy, że jak Nowa Zelandia. Naprawdę, te góry, fiojrdy, ocean, przyroda, temperatura, wszystko przypominało nam Nową Zelandię.

Seward bardzo nam się spodobał od pierwszego spojrzenia. Na pewno pogoda też się do tego przyczyniła bo pomimo, że Anchorage pożegnał nas deszczem to Seward powitał nas słońcem.

Nad zatoką jest browar (Seward Brewing Company) więc wg.tradycji i naszego zamiłowania do browarów wstąpiliśmy zobaczyć co tam słychać. Kolejne miejsce z pysznym świeżym piwkiem i pysznym jedzeniem.

Tacos z rybek tak nam zasmakowały, że stwierdziliśmy już dalej nie szukać i zdecydowaliśmy się zjeść tu też kolację. Darek poleciał po amerykańsku i wybrał hamburgera … ja postawiłam na lokelnego łososia.

Lecąc na Alaskę mówiliśmy, że będziemy jeść dużo łososia i innych rybek. Po prawie tygodniu gdzie codziennie, co najmniej jedno z nas zamawia łososia mamy go troszkę dość. Przynajmniej do takiego wniosku doszłam kończąc dziś kanapkę. Problem jest w tym, że rybki tu są za bardzo wysmażone a przez to troszkę suche. Nadal pyszne ale nie żeby jeść codziennie.

Pobudka o 4 rano dała nam się odczuć i po wczesnej kolacji poszliśmy do naszego pokoiku i dość szybko padliśmy spać.

Read More