Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.12.24-26 Sunday River, ME

Święta Bożego Narodzenia można spędzać na wiele sposobów. Myśmy wybrali bardziej spokojny i relaksacyjny sposób i pojechaliśmy całą rodzinką w góry.

Zima w tym sezonie jest wyjątkowo dobra, ale jest to początek sezonu żeby mieć jak najlepsze warunki to udaliśmy się daleko na północ. Pojechaliśmy do oddalonej o ponad 500 kilometrów, Sunday River w stanie Maine. Tam w wynajętym domku postanowiliśmy spędzić wigilię, Święta a także pochodzić po górach i zażyć białego szaleństwa.

Niestety sezon narciarski w tym roku rozpoczynamy dopiero pod koniec grudnia, bo nam się biznesu zachciało. Na szczęście każdy świętuje i mogliśmy zamknąć sklep na 3 dni i uciec z zatłoczonego miasta.

Sunday River jest jednym z lepszych resortów na wschodnim wybrzeżu. Ma osiem szczytów połączonych wyciągami. Sprawia to, że narciarze mają do dyspozycji wiele terenów, od łatwych do super trudnych przez lasy albo stromo z muldami. Daleka odległość resortu od dużych miast sprawia że w ogóle nie ma kolejek do wyciągów, i bardzo często masz całą trasę tylko dla siebie.

​Droga zajęła nam ponad 6h, wcale nie było to źle, bo nie było korków. Tak więc o drugiej w nocy, w domku można było zjeść przepyszny bigos przygotowany przez tatusia. Ponieważ późno poszliśmy spać to i późno wstaliśmy. Ale nie ma pośpiechu, wyciągi w Sunday River są czynne aż do 8 wieczorem. Ja i tatuś jako wprawieni narciarze, jeździliśmy bez przerwy i szybko nadrobiliśmy rano stracony czas.

Pogoda nie była może idealna, ale w porównaniu z poprzednim sezonem była fantastyczna. Prószył lekki śnieżek, było bezwietrznie, a temperatura tylko lekko poniżej zera. Tak można by jeździć aż do 8 wieczór, ale musieliśmy odebrać Ilonkę i mamusię bo im kawiarnie zamykali. ​

​Jak myśmy jeździli na nartkach to Ilonka wzięła mamusię na spacer do miasteczka Bethel. Miasteczko pomimo że bardzo blisko dużego resortu narciarskiego jest dość małe. Dwie główne uliczki, parę restauracji, jakiś bed & breakfast.... Dziewczyny znalazły lokalna kawiarnie gdzie poszły na kawę, ciacho i plotki. Niestety wszystko w miasteczku zamykali o 3 po południu więc i my postanowiliśmy wrócić do domku i przygotowywać wigilijną kolację.

Powrót nie był taki łatwy, bo już parę lat nie byliśmy w tym resorcie i łatwo się można pogubić. Jest on tak duży, że mapę często musieliśmy wyciągać.

​Wigilia jak to wigilia, pysznie, dużo (nawet za dużo). Obowiązkowo po Wigilii Święty Mikołaj rozdał nam prezenty. Jeden - gra planszowa Pandemia - szczególnie spodobała się wszystkim i do późnych nocy ratowaliśmy świat od zarazy. Bardzo polecamy ta grę, ponieważ wszyscy grają przeciwko grze, ta gra nie tylko uczy logicznego myślenia ale też pracy zespołowej i podejmowania szybkich decyzji.

​W Niedzielę, nie pozostało nam nic innego jak spalić kalorie z wczorajszej obfitej Wigilii. Siostra też do nas dojechala więc w trójkę ponownie zaatakowaliśmy górę. Niestety pogoda dziś nie była po naszej stronie. Ze względu na mocny, porywisty wiatr, wszystkie wyciągi na szczyty zostały zamknięte. Można było jeździć tylko do połowy gór. Niektórzy długo się zastanawiali czy jest sens kupić bilet na te parę wyciągów. Natomiast ja nie miałem tego problemu. Parę miesięcy temu kupiłem MAX pass. Jest to sezonowy pass na większość dużych resortów na wschodnim wybrzeżu. Pozwala on jeździć do pięciu dni w każdym resorcie, nie ma znaczenia czy święta czy weekend. Cena biletów w Resortach narciarskich dochodzi już do $100 albo nawet więcej za dzień. Ja jak dobrze i umiejętnie wykorzystam ten pass to nawet połowy z tego nie będę płacił.

Ilonka spalała kalorie jak zwykle na hiku. W Sunday River uphill policy jest bardzo fajne i można chodzić po trasach narciarskich których się chce. Trzeba tylko kupić pass za symboliczne $10. Tak więc Ilonka uderzyła w kierunku szczytów, ale w połowie drogi zobaczyła bar....I postanowiła się tam ogrzać przez chwilkę. Nas też na wyciągach dosyć dobrze wywiało, więc jak dostałem SMS-a że Ilonka znalazła bar, to szybko z pędem wiatru, dołączyliśmy do niej. ​

Po krótkiej przerwie Ilonka ruszyła na szczyt a my na dól. Wiatr zaczął ustawać, dzięki czemu resort otwierał coraz to więcej wyciągów. Ok. 2 popołudniu można było wyjechać już na szczyty.

"Ale tu wieje!" powiedzieliśmy po wyjechaniu jednym z wyciągów. Były ładne widoki, bo wiatr przegonił większość chmur z całego stanu Maine, ale długo na szczycie nie dało się wytrzymać.

W między czasie Ilonka zdobyła szczyt i trasą Ekstazy zeszła trochę w dół, spotkała się ze mną aby wypić piwko. Tak więc "po Ekstazy wylądowaliśmy w krzakach na piwie".

​Po jeszcze kilku szybkich zjazdach, wraz z zachodem słońca, udaliśmy się do domku szykować pyszną kolację i oczywiście ratować świat przed kolejną pandemią.

Poniedziałek, czyli drugi dzień świąt, też oczywiście spędziliśmy na nartach. Było bezwietrznie, więc wszystko było otwarte. Jak zwykle brak ludzi, szybkie wyciągi i wszystkie stoki należały do nas. Żeby nie było za pięknie, dzisiaj temperatura dawała nam w kość. Było dobrze poniżej -10C. Dodając do tego pęd i szybkość zjazdu, odmrożenie nosa jest bardzo prawdopodobne. ​

Tak więc po 4 godzinach jazdy, ciepła Irish coffee brzmiała kusząco. Oczywiście najlepsza kawa jest w najlepszym barze. W Sunday River, jest jeden z najlepszych ski barów na wschodnim wybrzeżu, The Sliders. To nadal jest dużo gorsze od Alpejskich super barów, ale na kraj w którym Prohibicja nadal istnieje, nie jest źle. ​

Dla porównania, tak się ludzie bawią w Europie. Meribel, Francja 2016.

Meribel, Francja 2016

​Ten bar jest zwłaszcza popularny na wiosnę, kiedy to słoneczko ogrzewa jego taras, na którym przy grillu, muzyce i czymś chłodnym narciarze "odpoczywają". Przy dzisiejszych mrozach nie udało nam się wykorzystać możliwości tarasu, ale i tak przy dobrym jedzeniu w środku pożegnaliśmy się z Sunday River. Jeszcze raz przekonaliśmy się że warto spędzić w samochodzie ekstra godzinkę czy dwie i jechać tutaj, niż do resortów w Vermont.

To już jest ostatni wpis w tym roku - 50. Dużo się działo, było ciekawie, czasem z dreszczykiem, zdecydowanie z dużą ilością zwierząt. 50 wpisów przez cały rok to jeden tygodniowo - nie jest źle, ale zawsze może być lepiej. Dlatego życzymy sobie jeszcze więcej przygód i podróży tych małych i tych dalekich. Tego samego życzymy wam - żeby na pewno nie było nudno i monotonnie, czasem z dreszczykiem ale zawsze z uśmiechem!

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.11.06 Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 15)

Dzisiaj już opuszczany ten daleki i jakże inny kraj. Zanim jednak pojechaliśmy na lotnisko, to chcieliśmy się trochę przejść po Christchurch i pożegnać się z nim.

Miasto to leży na wschodnim wybrzeżu, więc ilość opadów jest znacznie mniejsza niż w górskiej, zachodniej części kraju. Świeciło słoneczko, nie było wiatru, jakieś 18C. Idealna pogoda na spacerek po mieście i na jakieś lokalne śniadanko. ​

"Trochę" nam żal opuszczać Nową Zelandię. Wiem, byliśmy tu tylko dwa tygodnie, ale staraliśmy się wykorzystać czas na maksa. Czasami odległości czy pogoda nie była po naszej stronie, ale ponoć mogło być gorzej. ​

Co myślimy o tym kraju po wizycie? Czy nasze wyobrażenie się zmieniło i czy jest inne niż to jakie mieliśmy przed postawieniem naszych stóp na tej dalekiej ziemi? Krótka odpowiedź: tak, trochę inaczej sobie to wszystko wyobrażaliśmy i chcemy tu wrócić. ​

Wiemy, że jest to długi i daleki lot. Byliśmy stanowczo za krótko. Na początku się zastanawialiśmy dlaczego ludzie się nam dziwią, że przyjechaliśmy tylko na dwa tygodnie. Teraz po tych dwóch tygodniach, my się sami sobie dziwimy. Ale uwierzcie nam, że jak byśmy mogli to byśmy z chęcią przyjechali na 2-3 miesiące i się nie nudzili.
Co nas najbardziej zaskoczyło?
Nie widoki. Spodziewaliśmy się bajkowych krajobrazów i takie zastaliśmy. ​

​Nie ludzie. Wiedzieliśmy, że jest to na maksa turystyczny kraj i lokalni wiedzą, że turystyka to ich jeden z głównych dochodów. Każdy tutaj chce ci pomóc, pokazać drogę, wytłumaczyć, w barach i restauracjach objaśnić menu albo dopasować wino i piwo do ciebie. Zaufanie też jest wysokie. Oni ci po prostu ufają. Jak oddajesz samochód to nikt go nie sprawdza, jak wylatujesz, to nikt ci nie waży bagaży, itd....

Nie czystość i kultura. Każdy z nas ma chyba wyobrażenie o NZ jako o mega czystym kraju i taki zastanie. Od zapachowych mydełek na lotnisku, poprzez zupełny brak śmieci do kultury lokalnych, którzy wiedzą do czego służy kosz na śmieci. Nawet jak parę razy stałem na skrzyżowaniu i nie wiedziałem jak jechać, to ani raz nikt na mnie nie zatrąbił Czy wiecie, że w prawie każdej knajpie która ma siedzenia na zewnątrz były kremy z filtrem do opalania (oczywiście za darmo), żebyś nie dostał poparzenia słonecznego jak pijesz piwko w ogródku. ​

Byliśmy w szoku jeśli chodzi o jedzenie. Naprawdę, spodziewaliśmy się super świeżego, organicznego i dobrego. To co dostaliśmy to było jeszcze lepsze niż się spodziewaliśmy. Począwszy od fast-foods do dobrych restauracji. Robiąc jajecznicę na boczku rano w domu, czujesz i widzisz, że to jest coś innego niż jadamy w domu. Jedynie to chleb nam nie smakował. Większość mieli te miękkie waty, a nie taki dobry, świeży chlebuś. Mieli bagietki, ale jakieś takie twarde. Nie wiem, może nie znaleźliśmy dobrej piekarni, albo nie mają. ​

Pod wielkim wrażeniem byliśmy też powietrza. Wiadomo, spodziewaliśmy się czystego, bogatego w tlen powietrza. Ale chyba nie aż tak. Naprawdę, jak się zrobiło parę głębszych wdechów to aż się w głowie kręciło od nadmiaru tlenu. Z drugiej strony czego się spodziewać po kraju, który prawie nie ma ciężkiego przemysłu, a najbliższy sąsiadujący kraj jest oddalony o tysiące kilometrów. Posiada dużo lasów, pastwisk, gór.

Trochę mają słabo rozwiniętą sieć dróg. Przemieszczanie się czasami może stwarzać problem. Zwłaszcza w sezonie (grudzień, styczeń) ilość samochodów na drogach może być problemem. Plusem jest, że wszystkie drogi są za darmo. ​

Nowa Zelandia nie jest tanim krajem. Aktualnie kurs USD do NZD jest dla nas korzystny, około 1 USD = 0.7 NZD. Ale i tak paliwo, hotele, jedzenie, usługi turystyczne są drogie. Na dłuższy pobyt chyba RV jest dobrym pomysłem. Trochę więcej się wyda na wypożyczenie i paliwo, ale odpadną koszty hotelów i częściowo jedzenia. ​

Podsumowując wyprawę to jesteśmy zadowoleni i bardzo polecamy. Im dłużej tym lepiej. Jeśli się wybieracie na krócej niż miesiąc to nawet nie starajcie się planować zwiedzenia całego kraju. Nie ma sensu i fizycznie jest to nie możliwe. Myśmy za dwa tygodnie zwiedziliśmy tylko środkowo-południową część południowej wyspy. I tak czasami to już było naciągane. Bardzo polecamy hiki, zwłaszcza te ich Great Walks. Jeszcze bardziej się odrywasz od cywilizowanego świata, a widoki są oszałamiające. ​

Nowa Zelandia jest krajem z bardzo dużą ilością opadów. Tam na 100% będzie padało. Kurtka i spodnie przeciwdeszczowe, ochrona na plecak, to podstawa. ​

Jak się nic nie zmieni to planujemy tam wrócić w lipiec, albo sierpień 2019. Niestety też pewnie tylko na 2-3 tygodni. Trochę zwiedzić północnej wyspy, a trochę wrócić na południową. Wtedy tam będzie pełnia zimy, czyli nartki i zimowe spacery.​

Przed nami jeszcze ponad 20 godzin w podróży i już w domu. Lecimy na wschód, więc samoloty w tym kierunku szybciej pokonują odległości. Po raz pierwszy zdarzyło nam się cofnąć w czasie. Wystartowaliśmy z Christchurch w niedzielę o 16, mieliśmy dwu-godzinną przesiadkę w Auckland i potem 12-to godzinny lot do Los Angeles. Wylądowaliśmy tam w niedzielę o 13. Siedząc w LA i czekając na kolejny samolot do NY, fajne zdanie powiedziałem: za dwie godziny wsiedliśmy do naszego pierwszego samolotu. Ach te podróże w czasie. ​

Air New Zealand. Przed przeleceniem się tymi liniami, czytałem trochę o nich i wydawało mi się, że są tak świetne jak najlepsi azjatyccy przewoźniki. Niestety nie są. Nie odbierzcie tego źle, dalej to są bardzo dobre linie. Porównuje ich do najlepszych europejskich, ale jednak do czołówki światowej troszkę im brakuje.
Na start, samolot był opóźniony po godzinie w obie strony. W tamtą stronę spóźniliśmy się na przesiadkę do Christchurch. Dobrze, że tam samoloty latają co godzinę, więc nas przerzucili na następny lot. Zanim wylądowaliśmy to kapitan powiedział, że na przesiadkę nie zdążymy, ale już mamy rezerwacje na następny lot.
Serwis na pokładzie też nie był na najwyższym poziomie. Jedzenie dało się zjeść, ale nie było pyszne, wybór alkoholi nie był super. Częstotliwość też wymaga poprawy.
Ogólnie linie są ok, polecam je, ale jakby jeszcze nad paroma szczegółami popracowali to naprawdę by byli super. Mają duży potencjał, piękny kraj, fajni ludzie, na pewno dadzą radę. ​

e noho rā​ (Goodbye)

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.11.05 Droga do Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 14)

Dzisiaj jest to już nasz ostatni, pełeny dzień wakacji w tej wspaniałej krainie. W planie mamy dojechać do Christchurch, które znajduje się 410 km od Fox Glacier. Zanim to jednak zrobiliśmy postanowiliśmy odwiedzić lodowiec Fox.
Wczoraj zrobiliśmy dosyć duży hike w pobliskiej wiosce i oglądaliśmy Franz Josef. Fox glacier jest mniejszy, ale ponoć też ładny.

Niestety do, albo na żaden z tych lodowców nie można wyjść albo podejść. Na dole one są za bardzo strome i jest to niebezpieczne. Nie ma to jak w Chamonix, gdzie po Valle Blanche w lato można biegać ile się chce (w dolnej partii oczywiście). Tutaj można na oba te lodowce wylecieć helikopterem i dopiero tam, w górnej części (gdzie jest płaściej) z przewodnikiem pochodzić. Nawet to rozważaliśmy, ale często pogoda tutaj nie jest najlepsza, są chmury i nic nie widać. Szkoda czasu i pieniędzy, ta impreza kosztuje ponad 500 NZD na osobę.

W ciągu paru minut podjechaliśmy na parking i ruszyliśmy w górę rzeki lodowcowej. Szlak prowadzi głęboką doliną gdzie jeszcze niedawno (jakieś 200 lat temu) był potężny, gruby lodowiec. Niestety lodowce się kurczą od kilkuset lat. Nie tylko w NZ, ale i na całym świecie. ​

Po jakieś pół godziny, łatwym szerokim szlakiem doszliśmy do punktu widokowego znajdującego się jakieś 500 metrów od czoła lodowca. ​

Wszystkie lodowce posuwają się na dół. Ich prędkość zależy od wielu czynników. Ten w górnej części posuwa się 4-5 metrów na dzień, a w dolnej 50-60 cm. Postaliśmy tak chwilę i podziwialiśmy ten ogrom natury. Niestety długa droga przed nami, trzeba się zbierać, powiedzieliśmy. ​

Parę dni temu wspominałem, że Nowa Zelandia nie ma autostrad. Gorzej, ona, a zwłaszcza jej południowa wyspa jest bardzo górzysta. Oni też tutaj nie mają wiaduktów ani tuneli, a jak mają wiadukt, to aż robią punkt widokowy, bo to jest wielka atrakcja. ​

Podróżowanie odbywa się wąskimi drogami z niezliczoną ilością serpentyn. Do góry i na dół, do góry i na dół..... i tak cały czas. Często pada, więc nawierzchnia może być śliska. Trzeba bardzo uważać. Ma to też swoje plusy, nie jest nudno jak na autostradzie i kierowca raczej nie uśnie za kierownicą. NZ jest dużym krajem, więc odległości też są znaczne. Myśmy ograniczyli się tylko do środkowo-południowej części południowej wyspy, a i tak za dwa tygodnie zrobiliśmy ponad 3000 km. Średnio robiliśmy około 250 km tymi dróżkami. To tak jakby codziennie jechać z Krakowa do Zakopanego i z powrotem, o wiele bardziej krętą i górską drogą niż Zakopianka.

Jaka rada dla podróżujących? Miejcie dużo ulubionej muzyki (radio raczej nie działa), dobrze przypnijcie bagaże, bo będą latać na serpentynach i tankujcie jak macie już pół baku bo następna (czynna) stacja paliw może być za daleko. Jeszcze jedna rada. Wypożyczcie najmniejszy samochód do jakiego się zmieścicie i będziecie się czuć komfortowo. W tym kraju cena paliwa jest droższa niż w Europie, a po tych górach silniki wyjątkowo dużo palą. Cena ropy jest o wiele niższa niż benzyny, więc jak macie taką opcje, to bierzcie diesla. ​

Droga do Christchurch prowadzi przez piekny park narodowy, Arthur's pass. Idealne miejsce, na zrobienie sobie przerwy i podziwianie widoków. Aż dziw bierze, że tak blisko (100 km) od największego miasta na południowej wyspie są tak piękne góry, z resortami narciarskimi. Niektórzy to naprawdę mieszkają w raju. ​

Jeżdżąc tak tysiącami kilometrów po tym kraju, zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego nie widzimy żadnych pól uprawnych. Żadnego zboża, ziemniaków, kukurydzy. Wszystko to zielone pastwiska na których pasą się barany, owce, krowy, sarny....
Do tej pory nie wiemy. Może lokalny farmer lepiej zarobi na mięsie, mleku czy wełnie niż na ziemniakach, które pewnie można sprowadzać z innych krajów. ​

Około 17 dotarliśmy do Christchurch. Zameldowaliśmy się w tym samym hotelu co spaliśmy pierwszą noc jak tutaj wylądowaliśmy. Hotel Ibis znajduje się w centrum miasta, więc od razu ruszyliśmy na miasto. Dzisiaj mamy specjalny dzień, nasza piąta rocznica ślubu. Mamy to zamiar uczcić w fajnej knajpce. Ale zanim to zrobimy to troszkę powałęsamy się po mieście. ​

​W 2011 (roku naszego ślubu), było tutaj trzęsienie ziemi. Zginęło 185 osoby. Widać, że miasto do końca się jeszcze nie odbudowało. Ku czci i pamięci ofiar, zorganizowali specyficzny rodzaj pomnika, białe krzesła. Każde krzesło symbolizuje jedną ofiarę tragedii. Niestety wśród "dorosłych" krzeseł, były też malutkie, dziecinne krzesełka. Przykre i bolesne....

Idąc dalej natrafiliśmy na specyficzny kościół. Większość konstrukcji jest z tektury. Dziwne, nie? Jak to się może utrzymać i nie zawalić. Ponoć cały mieli zbudować z tektury, ale niestety w Nowej Zelandii nie mają tak mocnej tektury. Sprowadzanie z innych krajów było jednak za drogie. ​

Dobra, wystarczy zwiedzana, trzeba zacząć świętować naszą rocznicę. Na start poszliśmy do browaru Pomeroy's. Jak to w takim miejscu, mają za dużo craft piw. Znowu musiałem wziąć sobie zestaw paru piw i jak zwykle te świeże piwka mi super smakowały. ​

Przyszła pora na kolacje. Trip Advisor nam powiedział, że jedna z lepszych restauracji to Bloody Marys. Zrobiliśmy rezerwacje na 21 i głodni udaliśmy się w jej kierunku.
Jeszcze w NZ nie jedliśmy ostryg, więc na start musiały polecieć. Były bardzo ciekawe. Moim zdaniem bardziej "mięsiste" niż te które jadamy na półkuli północnej. Muszle bardzie szpiczaste , mniej płaskie. Podają je bez żadnego sosu, tylko cytrynę dostajesz. Bardziej czujesz ostrygę niż wszystkie sosy jakie z nimi dostajesz. ​

Już trochę jagnięciny tu jadłem, więc najwyższy sposób spróbować czegoś innego. Dziczyzna też już była, więc przyszła pora na krówkę. W menu wyczytałem, że mają steaki, które leżały w soli 30 dni (dry aged beef). Jadłem je w Stanach wiele razy, są naprawdę pyszne. Ciekawe czy w NZ też robią wspaniałe steaki, takie jak w moim kraju. Cena podobna, za duży kawałek mięsa trzeba zapłacić około 50 NZD. ​

Po około 20 minutach wołowinka pojawiła się na stole. Na pierwszy rzut oka jest trochę cieńsza niż ta którą jadamy w Stanach. Mięso dalej było miękkie, miały dobry i bogaty smak, rozpływało się w ustach. Klient może sobie zamówić steaka z wieloma sosami. Zamówiłem z pieprzowym sosem, ale poprosiłem żeby podali go z boku, bo przecież dobre mięsko nie wolno jeść z żadnym sosem. Wziąłem sos bardziej dla doświadczenia innego smaku niż dla jego jedzenia. Tak jak pisałem, steak był bardzo dobry, ale nie był super. Jak na mięso, które leży 30 dni w specjalnych lodówkach, przy temperaturze około 0C i ze specjalnymi bryłami soli powinno być lepsze. Nie wiem czy to sprawa pieczenia, rodzaju mięsa, czy diety krówki, ale w Stanach w dobrym steak house dostaniesz lepszy kawałek. Nie wszystko można mieć najlepsze. Nowa Zelandia słynie z jagnięciny i łososia, najlepsze jakie do tej pory jadłem. Natomiast steaki to w Stanach. Chyba, że w tej restauracji nie umieli piec, ale knajpa wyglądała na porządną i miała świetne opinie na internecie. Ilonka miała łososia i pył pyszny.
Słyszałem też, że w Argentynie można dostać dobry kawałek mięcha. Jeszcze nas tam nie było, ale chodzi nam po głowie. Mendoza, steak house, lokalny Malbec, góry Andy..... już się staje głodny. ​

Oczywiście jak to bywa z winami do jedzenia, jedna butelka to stanowczo za mało. Musiała polecieć druga. Jest takie powiedzenie, że Magnum (1.5L) to jest odpowiedni rozmiar wina na dwie osoby do jedzenia. Pod warunkiem, że ta druga osoba nie pije. U nas nie ma osoby nie pijącej, to chyba musiały by być dwa Magnum, czyli 4 normalne butelki. Na szczęście nie musiało aż tyle wina być wypite.
Restaurację już pomału zamykali, więc przenieśliśmy się z tym winem do sąsiadującego baru. Tam wspominając wspaniałe wakacje, które niestety dobiegały już końca, a także nasze 5 latek w małżeństwie jeszcze chwile posiedzieliśmy.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.11.04 Lodowiec Franz Joseph, Nowa Zelandia (dzień 13)

Na dziś przypada nasza piąta rocznica ślubu. A co się robi w tak ważne święto? Jedni idą na pyszną kolację, inni kupują swoim żoną drogą biżuterię. Mój najukochańszy mąż zafundował mi test. A test wygląda mniej więcej tak:

Ale po kolei. Wczoraj po zrobieniu paru-set kilometrów dotarliśmy do małego miasteczka Fox Glacier. To tutaj i 30 km dalej można podziwiać dwa najsławniejsze lodowce Fox i Franz Joseph. Żeby pochodzić po lodowcu trzeba wynająć przewodnika i helikopter, który cię tam wywiezie, a potem przewodnik oprowadzi po lodowcu. Podobno w tym rejonie pada deszcz “tylko” 260 dni w roku więc loty w większość przypadków są odwoływane. Pewnie dlatego kosztują one dość dużo, ok. 500 USD od osoby.

My zdecydowaliśmy, że jak na lodowiec to do Patagonii albo do Chamonix więc na dzień dzisiejszy planowaliśmy tylko spacerki. Do obu lodowców można dojść w miarę wydeptaną drogą. Zajmuje to 1,5h w obie strony I można zobaczyć czoło lodowca.

Wyznając zasadę, że tam gdzie wszyscy jest nudno wybraliśmy trasę na Robert's point. Podobno stamtąd jest się najbliżej lodowca. Trasa ma 12,5 km i wg ich obliczeń powinna zająć nam 5,5h. Pierwsze pół godziny zrobiliśmy szybciej niż przewidywali. Trasa szła szeroką drużką przez typowy Nowo-Zelandzki las.

Potem pojawił się most wiszący. Oni tu kochają mosty wiszące. Jak do tej pory nie miałam doświadczenia z takimi mostami, a tu są na każdym kroku. Tak samo jak kręte drogi (nie ma tu tuneli ani wiaduktów) czy mosty dla samochodów jednokierunkowe. Mosty wiszące są zapewne tańsze w budowie, po za początkową fazą zamocowania lin nie jest wymagany dostęp do mostu z dołu. Dlatego ułatwia to budowę mostów w górach. W ciągu tych ostatnich paru dni przeszłam już chyba z 15 wiszących mostów. Nadal na niektórych czuję się nie pewnie, i nie lubię uczucia chwiejącej się podłogi, ale czego się nie robi dla ładnych widoków.

Tak więc mostek przeszłam a potem następny. Trasa już bardziej przypominała dobrze nam znane Adirondacks niż Great Walks w NZ. Trzeba było przeskakiwać mniejsze strumyczki, skałki i korzenie były standardem, a wszystko było dość mokre. Bo pomimo, że nie padało to i tak wszystko było mokre i wilgotne. Tutaj opady są bardzo częste i pewnie dlatego wszystko jest takie piękne zielone.

Szliśmy z 1.5h kiedy na naszej drodze pojawił się mostek...ten już do małych nie należał. Niestety tego testu nie zdałam. Mam nadzieję, że pomimo to i tak będziemy się kochać następne 50 lat i zwiedzać świat jak szaleńcy.

Przed Nepalem muszę chyba potrenować trochę więcej w NZ bo z tego co się orientuję też tam jest parę ciekawych mostków wiszących. Ten mnie powalił i stwierdziłam, że ja zawracam. Jakoś perspektywa wracania nim nie uśmiechała mi się.

A jak Darek opisuje mostek i dalszą część trasy?

Jeszcze chyba nigdy tyle nie chodziłem po wiszących mostkach co tutaj. I to nie mam na myśli 5 czy 10 metrowego mostku. Mówię o kilkudziesięciu, albo nawet o 100+ metrach w powietrzu.
Wiadomo, wszystkie są bezpieczne, ale to tak jak z role-costerem. Wiesz, że nic ci się nie stanie, a jednak przeżywasz ten moment stąpnięcia na wąską, drewnianą, wiszącą w powietrzu deskę.

Masz takie dziwne uczucie, jak jeszcze nawet nie jesteś w połowie, a mostek się już nieźle buja. Im dalej idziesz, tym huśtanie staje się coraz to bardziej odczuwalne. Starasz się nie patrzeć w dół, bo wiesz, czujesz i słyszysz, że pod tobą długo nie ma nic, a później to już tylko skały i wodospady. Jednak musisz patrzeć pod nogi, bo większość z nich jest bardzo wąska, praktycznie ciężko się jest na nich mijać. Deski też są śliskie, wiadomo, leje tutaj często.
Ufff.... najdłuższy mostek zaliczony. Jakoś długo się po nim szło. Teraz już powinno polecieć. Niestety nie. To już nie jest nowozelandzki Great Walk. Szlak nie był tak super przygotowany.

Szedł strono pod górę, po kamieniach i korzeniach. W dodatku ostro padał deszcz, więc wszystko było super śliskie. Jak to w Rain Forest, kamienie były obrośnięte mchem, po którym płynęła woda, a korzenie też nie stanowiły stabilnego gruntu.

Po jakiś dwóch godzinach doszedłem do punktu widokowego. Wow, cel uświęca środki, powiedziałem, jak zobaczyłem co mnie otacza.

Może nie było dobrej widoczności, ale i tak było wspaniale. Te góry, wodospady, lodowiec, no i oczywiście brak człowieka. Byłem sam. Tak stałem, patrzyłem i nawet nie wiem kiedy zleciało jakieś 10 minut. ​

​Teraz już naprawdę ostro lało. Wiedziałem, że przede mną długa droga na dół, a w takich warunkach o wiele gorzej i wolniej idzie się na dół niż do góry. Schodząc tak na dół spotykałem nawet trochę ludzi, którzy dopiero teraz szli do góry. Prawie każdy się mnie pytał czy ma jeszcze daleko do końca. Pod koniec jak mówiłem, że macie jeszcze przynajmniej 1.5h, i podobnie tyle samo w dół, to niektórzy mówili, ILE?!

Dużo ludzi było odpowiednio przygotowanych do warunków. Był to najtrudniejszy hike jaki zrobiłem w NZ. Na dole były ostrzenia, że nie będzie łatwo. Niestety niektórzy chyba sobie nie zdawali sprawy gdzie idą i już na dole byli przemoczeni. A im wyżej tym było gorzej, stromiej, zimniej i bardziej wiało. Bez odpowiedniego ubrania na deszcz i w tenisówkach to ten "spacerek" chyba nie należy do przyjemności. Ach ta dzisiejsza młodzież. ​

Jak Darek wspomniał niestety pogoda się zepsuła. Zanim doszłam do auta to już ładnie zaczęło padać. Skoro zeszłam dużo wcześniej niż planowałam chciałam podejść jak wszyscy turyści na czoło lodowca. Spacerek nie duży 1.5h ale w deszczu to żadna przyjemność.

Poczekałam chwilkę ale nie zapowiadało się, żeby deszcz przestał padać. Tak więc zakryłam aparat kurtka i ruszyłam w kierunku lodowca - w końcu zdjęcia muszą być. Trasa jest bardzo dobrze przygotowana. Widać, że chodzą tam i ludzie w japonkach i butach na hike. Niestety ze względów bezpieczeństwa nie można dojść do lodowca i ogląda się go tylko z za barierek. Mogliby te barierki zrobić troszkę bliżej. Punkt obserwacyjny zmienia się w zależność od aktualnego stanu pogody i lodowca. Dziś był 750m przed lodowcem.

Szłam dość szybko więc cała trasa zajęła mi 1h. Na szczęście w autku jest sucho i można wreszcie wyschnąć. Darek dołączył do mnie, też cały przemoczony ale szczęśliwy, że udało mu się zobaczyć lodowiec. Doszliśmy do wniosku, że lodowiec Fox nie ma sensu oglądać dziś kiedy pogoda jest zła. Lepiej jutro rano podjechać tam. Podobno rano zawsze są większe szanse na ładną pogodę o czym przekonaliśmy się rano. Żal nam było trochę turystów, którzy kupili wycieczki helikopterem i teraz oglądali tylko chmury bo przecież nie wiało i wycieczki nie zostały odwołane.

Miasteczko Fox Glacier jest bardzo małe. Jedna główna ulica którą przejdziesz w 30 min. Parę sklepów z pamiątkami, bary i restauracje i oczywiście hotele. Pewnie gdyby nie fakt, że mają lodowiec nie byłoby tu nic. My odwiedziliśmy jeden lokalny Saloon. Było dość wcześnie i może dlatego nie było za dużo ludzi. My za to nie chcieliśmy długo siedzieć bo w domku czekało dobre winko i rocznicowa kolacja - dziś skromnie tylko lokalne serki, prosciutto i inne lokalne przysmaki, za to smacznie i przytulnie.

No i bym zapomniała...mieliśmy jednego gościa na naszej skromnej kolacji. Papuga Kea - jedyna górska papuga spotykana tylko w Nowej Zelandii. Kea aktualnie jest pod ochroną ale parę lat temu była mocno tępiona przez ludzi. Podobno potrafiła polować na jagniątka. Aż, ciężko uwierzyć jak taka mała papuga mogła upolować/zabić małego baranka. ​
​Tak więc Kea przyszła na nasz ganek, zaczęła skrzeczeć w swoim języku a Darek zlitował się i poczęstował ją chlebem. Baliśmy się otwierać szeroko drzwi balkonowe, żeby nam nie weszła i nie zagościła w naszym pokoju. Tak więc przez szybę w drzwiach robiliśmy jej zdjęcia.

Zjadła kromkę chleba i odleciała, ale po jakiejś godzinie przyleciała znów i zaczęła skrzeczeć. Tym razem już jej nie dawaliśmy jeść. Chyba nie powinno się karmić dzikich zwierząt - nawet takich co się nie boją ludzi.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.11.03 Jezioro Wanaka, Nowa Zelandia (dzień 12)

Pomimo, że z Mt. Cook do fox Glacier w linii prostej jest ok. 30 km to my musieliśmy zrobić 460 km aby przejechać z jednego miejsca do drugiego.

​To bynajmniej nie był nasz wymysł tylko wymysł departamentu dróg w NZ. Pomimo, że każdy (no może 95%) turysta zwiedza Nową Zelandię przemieszczając się non-stop z punktu A do B to ich drogi w cale nie są rewelacyjne. Ich autostrady to jedno-pasmowa droga. Teoretycznie możesz tam jechać 100 km/h ale jest to ciężkie do osiągnięcia bo non-stop są ostre zakręty. Na szczęście nie mają problemów z korkami i często ilość samochodów na drodze można policzyć na palcach jednej ręki.

​Nowa Zelandia też nie ma żadnych tuneli ani wiaduktów. My rozpieszczeni przez tunel Mt. Blanc i ogólnie ilość tuneli i wiaduktów w Europie troszkę narzekaliśmy. Tak więc skoro nie ma tunelu pod górami to trzeba jechać na około i pokonać 460 km.

Po drodze nie ma wiele cywilizacji. W związku z tym widoki są powalające a jedyne stworzenia jakie się widuje po drodze to owce. Oczywiście nie narzekaliśmy tylko czasem po drodze stawaliśmy pstryknąć jakieś zdjęcie.

Pierwszym większym miastem napotkanym na naszej drodze była Wanaka. Miasto to jest położone nad jeziorem o tej samej nazwie. My postanowiliśmy zrobić sobie tam przerwę. Tym razem skomplikowałam Darkowi drogę do baru i najpierw kazałam mu przejść labirynt.

Puzzle World to rodzaj muzeum gdze przedstawiane są różnego rodzaju iluzje, hologramy czy przekrzywione domy. Posiadają oni też labirynt. Z począku nam się wydawało, że eee....damy radę, nic trudnego. Tak więc ambitnie zdecydowaliśmy się na zrobienie trudniejszej wersji. W labiryncie są 4 wieże, każda w innym rogu. Aby zaliczyć labirynt trzeba wejść do każdej wieży (łatwiejsza opcja) albo wejść do wieży w odpowiedniej kolejności (żółta, zielona, niebieska, czerwona). Podobno podstawowa wersja zajmuje 30-60 min a zaawansowana 60-90 min.

I tak szukając żółtego rogu doszliśmy najpierw do zielonego. Skoro robimy opcję zaawansowaną to sie nie liczy. Potem z żółtego znów zaczęliśmy szukać zielonego i tak w kółko. Musimy przyznać, że zabawa była przednia a labirynt wcale nie był łatwy. Nam zajęło około 90 min to znalezienie wszystkich wież w odpowiedniej kolejności. Potem przyszedł czas na pokoje iluzji. Najbardziej spodobał nam się "tilted house", przekrzywiony dom. Wchodzisz do niego i nagle błędnik zaczyna świrować.

Ponieważ podłoga jest przekrzywiona w stosunku do płaszczyzny ziemi i nie masz żadnych okien jako odnośnika to twój mózg nie wie co się dzieje. Słyszałam o tym wcześniej ale bycie tam w środku i przeżycie tego na własnej skórze jest nie do opisania.

Dzięki temu trikowi oszukują też fizykę. I tak woda płynie do góry a kulka na stole nie leci w dół tylko do góry.

Jak to łatwo jest oszukać nasz mózg. Mała zmiana otoczenia, zamknięcie człowieka w pomieszczeniu bez okien, dać mu inny punkt odniesienia i już nasza percepcja postrzegania świata jest inna.

Kolejnym punktem był pokój który z zewnątrz (bez obiektów, ludzi w środku) wygląda normalnie. Zwykły pokój, podłoga, sufit i dwie pary drzwi. Wszystko się zmienia kiedy wejdziemy do środka. W jednym rogu ludzie są bardzo mali a w drugim wielkoludy. Wrażenie takie jest ze względu na odległość sufitu od podłogi. Nic w tym pokoju nie jest proste i dzięki temu można się bawić w wielkoludy i liliputy.

Muzeum ma też do zaoferowania inne iluzje i ogólnie jest zabawą dla dzieci jak i dorosłych. Bardzo ciekawy pomysł na "muzeum". Po spędzeniu dobrze ponad 2h w Puzzle World pojechaliśmy nad jezioro. Jezioro Wanaka jest przepięknym jeziorem otoczonym górami, Miasteczko położone jest na jego południowym brzegu. Miasteczko nie duże ale przez swoją lokalizację widać, że bardzo popularne wśród turystów.

Wzdłuż jeziora jest deptak i parę barów i restauracji. My wstąpiliśmy do jednego z nich na lunch. Fajnie się tak zrelaksować po pokonaniu ponad 200 km. Niestety kolejne 200 km było przed nami i znów ruszyliśmy w drogę.

​Teraz wjeżdżaliśmy w rejon zwany "West Coast". Najpierw droga wiodła przez góry i jeziora a potem wzdłuż linii brzegowej. Tak więc po jednej stronie mieliśmy piękne góry i lasy tropikalne a po drugiej plażę. A my jechaliśmy w kierunku lodowców.

​Kiedy dojechaliśmy do naszego lodge (Fox Glacier Lodge) pani powiedziała nam, że tu niedaleko jest plaża na której się można opalać a całkiem niedaleko widać góry pokryte lodowcami...hmmm...ciekawe.

Podobno lodowce Fox i Franz Joseph są jedynymi lodowcami na świecie które wchodzą w las tropikalny. Dawniej były one dłuższe i dochodziły do oceanu. Teraz łączą się z lasem tropikalnym. No nic jutro zobaczymy te słynne lodowce. Póki co lekka kolacja i do spania bo jutro hike i oglądanie lodowców.

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.11.02 Hike w Mt. Cook Parku Narodowym, Nowa Zelandia (dzień 11)

Mt. Cook Village rzeczywiście jest malutka. Wczoraj w ciągu paru minut udało nam się całą objechać. Z drugiej strony tutaj nie przyjeżdżasz na zakupy, ani na spędzanie czasu w wiosce. Każdy tutaj chce iść na hike, albo przynajmniej dojść do punktów widokowych gdzie może oglądać wspaniałe ośnieżone Alpy południowe z których schodzą lodowce. ​

My zaplanowaliśmy średniej długości hike, chcemy dojść do Schroniska Muller, wysokość 1800 metrów. Jak siła, pogoda i warunki śnieżne dopiszą, to obok schroniska jest szczyt Mt. Oliver (1933 metrów), który też mamy w planie zdobyć. Powyżej schroniska już nie ma szlaków, idzie się za pomocą mapy albo GPSa. Oliver nie jest techniczny i przy dobrej pogodzie widać go ze schroniska. Szczyt ten zyskał swoją sławę dzięki Edmundowi Hilary, który swoją karierę alpinistyczną rozpoczął właśnie od tego szczytu. ​

Zaparkowaliśmy samochód na parkingu i tu mała niespodzianka. Obok nas zaparkował RV. Wysiadła z niego para i zapytała się gdzie idziemy. Odpowiedzieliśmy, że idziemy do Muller House. Oni szli do Hooker Lake i chcieli się dowiedzieć jakie są warunki, bo mają ze sobą cztero-miesięczne dziecko. Warunki nie były najlepsze, +5C, chmury i lekki deszczyk. Chyba im to za bardzo nie przeszkadzało bo wybrali się tam na hike, na który idzie się jakieś 3 godziny. Ta para jest z Izraela i podróżuje po NZ miesiąc w RV. Coraz więcej ludzi z tego kraju spotykamy. Miesiąc temu w Monachium na Octoberfest też świętowali. Szacun!!!
​Nasz start był z wysokości 700 metrów, czyli mieliśmy do pokonania 1100 metrów w pionie do schroniska. Obliczyliśmy, że w 4-4.5 godzin tam dotrzemy. Niestety pogoda nie zapowiadała się najlepsza. Chmury, mgła i lekki deszczyk. My się pogody nie boimy (na dole), ubraliśmy się w odpowiednie ubrania i ruszyliśmy przed siebie. ​

​Nowa Zelandia może jest jednych z najładniejszych krajów, ale pogodę to nie ma najlepszą. Zwłaszcza rejon fiordów i gór jest bardzo mokry. Rocznie spada tutaj około 7-8 metrów wody w różnej postaci! Dla porównania średnia na Ziemi jest poniżej metra. W Seattle spada około metra, a w najbardziej mokrym mieście w kontynentalnej części Stanów ilość opadów wynosi 1.5 metra. Mowa oczywiście o Nowym Orleanie.
Dlatego pewnie ceny za helikoptery, albo za inne podobne usługi widokowe są tak drogie. Oni mają niewiele dni żeby zarobić kasę. Większość dni loty są odwołane ze względu na złą pogodę!

Na dole było jeszcze OK. Nie było wiatru, a chmury, aż tak bardzo wszystkiego nie zasłaniały.
Ten hike jest bardzo specyficzny. Idzie się bardzo stromo do góry, ale super przygotowaną trasą. Zrobili stopnie, które Ilonka w drodze powrotnej policzyła (tak, deszczowa pogoda czasami wpływa depresyjne). Naliczyła aż 1814 stopni! Stopnie mają wiele zalet. Główna to ta, że w klimatach w których ciągle pada deszcz albo śnieg, woda nie płynie trasą na dół i jej nie niszczy.

Od tego momentu szlak jest o wiele trudniejszy i już nie ma schodków, tylko są strome skały. Chodzenie po mokrych skałach w deszczu nie należy do łatwych rzeczy, więc nasza prędkość znacznie zmalała. Do tego już wyszliśmy z lasu i wiaterek czasami też dawał znać o sobie.

Idąc tak do góry spotkaliśmy pana co schodził w dół ze schroniska. Zamieniliśmy parę zdań. Powiedział, że koło chatki dalej nie ma słońca i że jest dużo śniegu. Raki mieliśmy ze sobą, więc śniegiem się nie przejmowaliśmy. Gorzej było z widokami. Mieliśmy nadzieję, że wyjdziemy z chmur i będą odlotowe widoki. Po dłuższej naradzie podjęliśmy decyzje o powrocie na dół. Szkoda, ale lepiej coś na dole zrobić niż siedzieć w chmurach.

I tak ze spuszczonymi głowami schodziliśmy w dół. Ilonki głowa była cały czas spuszczona bo liczyła schody.
​Im niżej tym pogoda stawała się lepsza. Na dole już większość czasu byliśmy w słońcu. Dzisiaj chmury upatrzyły sobie wyższe partie gór i tam się zasiedziały.

Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się w letnie ubrania, zjedli po kanapeczce, wypili po piwku i ruszyli w inne miejsce. Pół godziny od parkingu można dojść do punktu widokowego Kea Point.

Jest to miejsce gdzie przy ładnej pogodzie można oglądać Mt. Cook (najwyższy szczyt w NZ, 3724 metrów), a także inne lokalne wysokie górki. Udało nam się zdobyć ławeczkę gdzie naprawdę się super siedziało i oglądało te wspaniałe górki. Pogoda jak to w górach, często się zmienia, więc tym razem słońce wygrało i wygoniło chmury. ​

Dalej już nie było szlaku, ale oczywiście my zawsze coś wymyślimy i poszliśmy dalej. Kilkaset metrów w górę znaleźliśmy świetną skałę, która posłużyła nam za ławeczkę. ​

Tak sobie siedzieliśmy, chłodziliśmy się piwkiem i obserwowali lodowce. Co jakiś czas odrywały się potężne bryły lodu i spadając w dół robiły wiele hałasu. Trochę ludzi też tu przyszło. Robili zdjęcia, chodzili wokół, każdy był pod wrażeniem potęgi lodowców.

​Dosiadł się do nas pan z Kanady, z Toronto. Gostek uwielbia lodowce. Ponoć był na każdym kontynencie je oglądać. Mieliśmy trochę wspólnych tematów, bo my już też wiele "zamarzniętych rzek" widzieliśmy. Jednak Kanadyjczyk powiedział, że nie ma to jak Patagonia. Potężne, długie, schodzące do oceanu. Coś jak Alaska, tylko brak ludzi, i to jest piękne. Planujemy, planujemy....

Posiedzieliśmy tak chyba z godzinę i wróciliśmy do samochodu. Po drodze odebraliśmy pizze z takiego fajnego miejsca i na balkonie z fajnym winkiem (oczywiście Pinot Noir z Central Otago), patrząc na wspaniałe góry w promieniach zachodzącego słońca, wspominaliśmy dzisiejszy dzień. ​

Dzień rozpoczął się wielkimi planami zdobycia szczytu Oliver. Niestety pogoda miała inne dla nas plany. Wygoniła nas ze szczytów i kazała siedzieć w dolinkach, gdzie też było przyjemnie. W wysokich górach pogoda jest nie do przewidzenia. Jak to powiedział kapitan na jednym ze statków. Co 10 minut dostaje nową pogodę, bo dalej do przodu nikt nie jest w stanie przewidzieć. Zdobywanie szczytów w złych warunkach jest za bardzo niebezpieczne. Lepiej odłożyć to na inny czas, góra poczeka, nigdzie nie pójdzie.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.11.01 Winiarnie & Mt. Cook, Nowa Zelandia (dzień 10)

Po wczorajszej urodzinowej imprezce Darusia przyszedł czas na opuszczenie Queenstown. Miasteczko bardzo nam się spodobało i chętnie tu wrócimy w sezonie narciarskim. Musi tu być fajnie w zimie jak całe miasteczko zawalone będzie narciarzami. Póki co jest wiosna i rano postanowiłam przejść się po miasteczku, zrobić jakieś zakupy no i przede wszystkim skombinować jakieś śniadanko. W końcu solenizant zasługuje na śniadanie do łóżka. No i znalazłam.....śniadanie ze strzykawką... nie ma to jak kupić pączka (bardzo dobrego zresztą) i dostać do niego strzykawkę pełną nadzienia. Super pomyśl bo dajesz sobie tyle nadzienia ile dusza zapragnie.

Ciekawa sprawa – nie mamy tu kaca. Nie imprezujemy za dużo więc to na pewno jest powód ale przecież wczoraj wypiliśmy troszkę więcej i nadal dziś obudziliśmy się jakby nigdy nic. To chyba to powietrze. Na pewno wrócimy dotlenieni jak nigdy w życiu bo przecież nie ma chyba na świecie kraju, który ma lepsze powietrze.

Po śniadanku przyszedł czas na wino. Dosłownie i w przenośni. Dziś planowaliśmy przejechać z Queenstown do Parku Narodowego Mt. Cook. Droga która łączy te dwa miejsca przechodzi przez rejon zwany Central Otago. Rejon ten zaraz po Marlborough jest jednym z bardziej znanych winnic w Nowej Zelandii. Central Otago charakteryzuje się ciepłymi dniami (w lecie temp. dochodzą do 28C) jak i zimnymi nocami (temp. spada do 9C). Klimat taki jest dość dobry dla „zimnych” winogron. Tak więc uprawiane są tu głównie Pinot Noir, Riesling jak i Pino Gris etc. Również winogrona te, poprzez częste zmiany temperatur cechują się wyższą kwasowością.

Wczoraj do kolacji piliśmy wino z winiarni Gibbston Valley i bardzo nam smakowało. Tak się fajnie złożyło, że winiarnia ta jest dokładnie po drodze z Queenstown do Mt. Cook. Tak więc grzechem byłoby nie wstąpić.

Testowanie win jak i cała otoczka jest zbliżona do stylu amerykańskiego. Jest dedykowany bar gdzie każdy turysta może podejść i wybrać sobie co chce testować. Jest też sala restauracyjna gdzie można zjeść lunch i oczywiście zamówić wino z winiarni. My ograniczyliśmy się do testowania. Niestety win tych nie można kupić w Stanach. Produkują oni za mało win aby mieli co eksportować do USA. Nam winka zasmakowały i zdecydowaliśmy się przywieźć jedno do NY. Wygląda, że nasza lodówka znów się wzbogaci o nową pozycję.

Zauważyliśmy, że wszystkie wina jakie piliśmy w NZ są odkręcane. Troszkę nas to zaczęło zastanawiać. Spytaliśmy się więc Pana w winiarni o powód dlaczego nie używają korków. Podobno, przez to, że NZ jest stosunkowo małym producentem wina dostawali korki gorszej jakość. Przez co procent win które się psuły był dość wysoki i przestało im się to opłacać. Podobno najlepsze korki idą do USA, Francji czy innych krajów. Pewnie to i prawda, że mała, biedna Nowa Zelandia nie mogła się wybić ale myślę, że koszty też miały znaczenie. Przewiezienie tylu korków do NZ może być dość kosztowne.

​Po zakupach w winiarni ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy inne winiarnie ale już sobie je darowaliśmy. Chcieliśmy się ograniczyć do tych najlepszych/unikatowych. ​Mijaliśmy też jakieś lokalne potworki/zwierzątka pasące się na łąkach.

Droga do Mt. Cook'a zajęła nam około 3h ale jak zwykle nie narzekaliśmy. Widoki po drodze były niesamowite a otaczająca nas zieleń tylko nas uspokajała. Około 17 godziny dojechaliśmy do wioski Mt. Cook. Spodziewaliśmy się czegoś małego ale nie aż tak. Wioska ta znajduje się w parku narodowym i ma tylko hotele. Jest ich ok 10 i jedyne restauracje to te hotelowe.

Fajnie tak mieszkać w samym parku i budzić się z widokiem na górki. Kolejny plus mieszkania w parku to odległość na hiki. Wszędzie blisko więc przed kolacją mogliśmy sobie podejść i zobaczyć lodowiec Tasman. Jest to największy lodowiec na półkuli południowej, poza Antarktydą, oczywiście. Niestety do samego lodowca się nie dojdzie ale można wyjść na punkt widokowy.

Widok jest piękny, a pewnie jeszcze ładniejszy jak jest mniejsze zachmurzenie. Z punktu widokowego można zobaczyć lodowiec który niestety zmniejsza się z każdym rokiem. Jest też piękny widok na jezioro powstałe z wód polodowcowych. Na jeziorze jeszcze od czasu do czasu są mniejsze odłamy lodowca.

Nam się jezioro tak spodobało, że zeszłyśmy na dół i inną trasą poszliśmy do jeziora. Stąd już nie widać lodowca ale jest się bliżej odłamków lodu. Najładniejszy jednak widok jest z rzeki Tasman. Tam można „prawie” dotknąć brył lodu.

W tym rejonie można jeszcze przejść się do Blue Lakes (niebieskie jeziora). Oczywiście, skoro jest trasa to my poszliśmy. Niestety jeziora miały niski poziom wody i nie było tego powalającego widoku. Dopiero trzecie jezioro jest lekko niebieskawe. Pierwsze dwa bardziej przypominają kałużę, niż piękne górskie jeziora. Ale warto się przejść dalej do trzeciego jeziora.

​Po spacerku już nie wiele się działo. Kolacja, blog i do spania....jutro kolejny wielki hike. Mam nadzieję, że pogoda nam dopisze.

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.10.31 Routeburn Track, Queenstown, Nowa Zelandia (dzień 9)

Routeburn Track, jeden z ośmiu wspaniałych Great Walks w Nowej Zelandii. Znajduje się w miarę blisko Queenstown, jakieś półtorej godziny malowniczą drogą wzdłuż jeziora Wakatipu.

Szlak ma 32km. Można go zacząć tak jak my, z Queenstown, albo z drugiej strony, z drogi na Milford Sound. Zalecane jest go pokonać w 2-3 dni. Jest firma co ci przewiezie samochód na drugą stronę jak planujesz zrobić całą trasę. Samochodem jedziesz prawie 5 godzin.
Można też go przejść tak jak my to zrobiliśmy, w jeden, długi dzień. Zaczynasz z dolinki, wychodzisz na przełęcz i wracasz tą samą drogą. Wtedy długość hiku wynosi 27km. Najlepsze widoki i tak są z przełęczy, wcześniej po obu stronach idzie się lasami.

Wyjechaliśmy wcześnie rano z Queenstown i przepiękną drogą wzdłuż jeziora udaliśmy się na początek szlaku. Pogoda zapowiadała się wspaniała, słońce świeciło na bezchmurnym niebie i było bezwietrznie.

W słońcu na parkingu na wysokości 460 metrów było +3C, natomiast jak weszliśmy w las, to poczuliśmy lekki mrozik na twarzy. Uwielbiamy taki start, można iść szybko, nie pocić się, a orzeźwiające powietrze dodaje wiele energii. Szło się dobrze przygotowaną, szeroką trasą wzdłuż strumyka. Woda w nim była nadzwyczaj czysta. Naprawdę, nawet na głębokości wielu metrów, dalej widziało się dno w tej turkusowej wodzie. Czasami szlak urozmaicały nam wiszące, huśtające się mostki.

Do pierwszego schroniska, Routeburn Flats doszliśmy gdzieś w 2 godziny. Ładnie położone schronisko na skraju wielkiej, trawiastej polany przez którą leniwie wiła się rzeczka. Usiedliśmy na ławce w słoneczku i podziwialiśmy wspaniałe widoki. ​

Schroniskiem opiekuje się pani, która pochodzi z Berlina. 10 lat temu tu przyjechała i powiedziała, że tu jest pięknie i nigdy już nie wyjechała. Ludzie to jednak mają odwagę na takie decyzje. Troszkę jeszcze z nią pogadaliśmy i ruszyliśmy dalej w drogę. Pani, dowiedziawszy się o naszych dalszych planach na hike, powiedziała, że jeszcze mamy dużo przed sobą. Ostrzegła nas też, że w godzinach popołudniowych wyżej w górach ma być silny wiatr i żeby jak najszybciej iść w góry i ewentualnie zawrócić jak będzie niebezpiecznie. ​

Słuchając rad Niemki, ubraliśmy plecaki i szybko ruszyliśmy w górę. Tutaj już nie było tak łatwo. Szlak nadal był w miarę szeroki, ale jego nachylenie drastycznie się zmieniło, było stromo. Nadal było chłodno, więc nie pocąc się posuwaliśmy się do góry. Dalej byliśmy w lesie, ale co krok to wyłaniały się przepiękne góry. ​

Po jakiejś godzinie doszliśmy do kolejnego schroniska, Routeburn falls. Jest to nawet dość spory kompleks budynków, które znajdują się na wysokości 1000 metrów, tuż na granicy lasu.

Nie tracąc czasu (pogoda ma się pogorszyć), ruszyliśmy dalej w górę. Zaraz jak wyszliśmy z lasu to poczuliśmy mocniejszy wiatr, ale nadal było ok. Wiedzieliśmy, że do przełęczy mamy jeszcze jakieś dwie godziny marszu. Tutaj już się zupełnie inaczej szło. Ponad lasami, alpejskimi polanami, wiele wodospadów, a te widoki...!!!

Można pewnie tu iść szybciej, ale się nie dało. Za piękne tereny nas otaczały. Za każdym zakrętem było coś innego, coś ciekawszego, coś co powodowało, że aparat i kamera sama wpadała do ręki.

Pod koniec były już nawet odcinki po śniegu, ale nie za długie, ani nie super strome. Łatwe do pokonania. ​

Przełęcz, Harris Saddle (1255 m), osiągnęliśmy koło 14. Tu już trochę wiało, ale nadal było znośnie. Tuż obok przełęczy znajduje się jezioro o tej samej nazwie. Idealnie wkomponowane w górski krajobraz, aż by się chciało rozbić namiot i spędzić tam kilka dni. ​

Ze względu na wiatr ciężko było na przełęczy się posilić. Około 10 minut w przeciwnym kierunku znajduje się schron, w którym w zaciszu można usiąść i odpocząć. Nie można tam nocować. Wiedzieliśmy, że potem 10 minut pod górę musimy wracać, ale i tak była to najlepsza opcja. ​

W schronie było trochę osób. Nawet spotkaliśmy parę z Polski, którzy mieli robić całą trasę, ale się wystraszyli pogody. Druga para była mieszana (Anglia i NZ). W latach 90 byli w Krakowie. Bardzo im się podobało. Najbardziej wspominali jak wyjechali na jakąś wioskę w okolicach Krakowa i się przejechali wozem drabiniastym. Ciekawie o jakiej wiosce mówili. Ale ten świat jest mały, co?

Fajnie się siedziało, ale niestety trzeba było wyjść i wracać na dół. Najpierw 10 minut na górę na przełęcz, gdzie znowu jeziorko nas przywitało wspaniałym widokiem.

Schronisko Routeburn falls w miarę szybko osiągnęliśmy. Od tego momentu zaczynają się lasy, więc wiatru już się tak bardzo nie baliśmy. Postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i w końcu zjeść jakiś lunch. ​

Teraz już leciało w dół. Dobrze przygotowana trasa, w lesie, bez wiatru. Co chwilę tylko zatrzymywaliśmy się na podziwianie widoków, oglądanie krystalicznie czystych wodospadów albo napotkanych po drodze mieszkańców lasu.

Około 18 dotarliśmy do samochodu. Był to duży i długi hike. 27 km i jakieś 1200 metrów do góry i na dół. Nogi to trochę odczuły, ale było warto, zwłaszcza w tak pięknej pogodzie, która rzadko się zdarza w tej części NZ. ​

Na 20:30 mieliśmy zrobioną rezerwacje w Queenstown na urodzinową kolację. Extra czas wykorzystaliśmy na farmę baranów. Musieliśmy sobie przecież jakiegoś wybrać na kolacje.

Tak jak wczoraj pisałem, Queenstown to imprezowe miasto, ale też słynie z bardzo dobrych restauracji. Dzisiaj mam urodziny, więc trzeba to jakoś godnie świętować. Wybraliśmy restaurację Botswana Butchery, która ponoć jest rajem dla ludzi którzy kochają mięska!
Teraz w Queenstown nie ma sezonu, a restauracja była pełna. Kelner nam powiedział, że w sezonie to trzeba rezerwacje robić tak wcześnie jak się rezerwuje hotel, tygodniami do przodu. Chyba jednak dobrze tu gotują

Na start poleciał tatar, i to nie byle jaki tatar, z sarny. Jedliście kiedyś? Oczywiście jak każdy dobry tatar, był posiekany, a nie mielony. Ponoć mielone mięso już nie ma tej struktury, co siekane. Wszystkie włókna są rozerwane i je się jak niedopieczony hamburger. Ostatnio jadamy tatary z różnych żyjątek (łosoś, tuńczyk, krowa...) i wszystko siekają. Coś chyba w tym musi być.
Jak smakuje surowa sarnina? Jednym słowem, pyszna. Mięsko rozpływało się w ustach. Oczywiście ma smak dziczyzny, ale tutaj nawet jagnięcina smakuje dziko.

Jak przystało na dobrą knajpę, listę win też mieli bogatą. Większość win to nowozelandzkie Pinot Noir, takie też szukaliśmy. Somalier polecił nam wino z pobliskiej winiarni, Gibson Valley 2014. Tak nam smakowało, że może jutro pojedziemy do tej winiarni na wine tasting i na zakupy. W końcu będziemy przejeżdżać przez Central Otago. Bardzo mała produkcja, więc te wina nie są osiągalne w Stanach. Nasze wyobrażenie o winach z NZ się "troszkę" zmieniło, zwłaszcza z Central Otago. Ich Pinot Noir bardziej przypominają wina z Oregon czy Burgundy a nie np. z Marlborough w NZ. Ach, jak te podróże nas kształcą!

Przyszedł czas na główne danie. Oczywiście wybór mięs mają olbrzymi, ale będąc w kraju, który hoduje najlepszą jagnięcinę na świecie, grzechem by było jej tutaj nie zamówić. Ponoć jagnięcina w Walii też jest pyszna. Jadł ktoś?
Zamawianie dalej nie było proste, bo mają parę rodzajów tego mięsa. Różne części baranka, a także z różnych części kraju (niziny, wyżyny).
Wybraliśmy Lamb Shoulder z górskiego baranka (to chyba jest udziec barani, albo łopatka). Mięso jest podawane na dwie osoby i waży "jedyne" 1.4kg. Kość z tego ważyła 250 gramów, więc mieliśmy ponad kilogram idealnie wypieczonego mięcha. Nie ma co opisywać jak to smakowało, bo to tak jak z widokami w górach, brak słów.

Było przepyszne! Z zewnątrz skórka idealnie zrumieniona, a w środku soczyste, delikatne mięsko. Wiem, że pieczenie to nie wszystko, trzeba mieć też dobre zwierze, które nie siedzi na farmie, tylko biega po górkach i zajada świeżą, czystą trawę. Jego mięśnie wtedy stają się mocne, silne, dobrze przerośnięte, co potem widać na talerzu.

Tak siedzieliśmy, ogryzaliśmy kosteczki i zastanawialiśmy się, że dzięki podróżą człowiek ma możliwości poznawania nowych kultur, zwyczajów, ludzi, a także kuchni, które oczywiście różnią się od naszej.
Do lizania kosteczek musiało polecieć drugie wino. Tym razem wzięliśmy Akitu, też PN z Central Otago. Nie było, aż tak złożone i pełne jak to pierwsze, ale też "dało się wypić".
Ach co to był za wieczór. Dziękuje Ilonko za wspaniałe urodziny.

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.10.30 Queenstown, Nowa Zelandia (dzień 8)

Queenstown, centrum światowej ekstremalnej turystyki. Małe miasteczko położone w południowo-zachodniej części południowej wyspy w Nowej Zelandii. ​

Organizowane jest tu ponad 200 różnego rodzaju sportów. Od rybactwa, przez najszybszy zip-line na świecie, do bungy-jumping z balonów. Praktycznie większość ekstremalnych sportów jakie są na Ziemi można tu znaleźć i uprawiać. Warunki geograficzne na to pozwalają. Miasteczko położone jest w dolinie między wysokimi górami. Żeby tego było mało, to znajduje się nad 70km Długim jeziorem. ​

W tym rejonie znajdują się też 4 resorty narciarskie, które, jak patrzyliśmy na mapy tras, są ciekawe. Czarno to widzę! Wiem, lecieć 30+ godzin na nartki to trochę daleko, ale narty to przecież nie tylko narty, to cała otoczka tego wszystkiego. Teraz tu jest poza sezonem, a w barach są ciekawe imprezy, dużo lokalnych, muzyka na żywo..... W sezonie tu musi być ostro, pewnie coś jak w Zermatt, albo jeszcze lepiej. Myślimy, że lipiec lub sierpień 2019 nas tu ponownie zobaczą. Czy ktoś jeszcze lubi nartki i imprezy?

Ale od początku. Dzisiaj troszkę pospaliśmy i dopiero wyjechaliśmy koło 11 rano z Te Anau. Do Queenstown mieliśmy jakieś dwie godziny samochodem. Nigdzie się nie spiesząc, jechaliśmy powoli, malowniczą drogą wśród zielonych pastwisk lokalnej hodowli. Sarny, Jelenie, Owieczki....wszystko się pasło!

W tym rejonie jest chyba więcej turystów niż w miejscach gdzie do tej pory bywaliśmy. Parę razy stał samochód policyjny na poboczu i mierzył prędkość, a także widzieliśmy sytuację jak tajniak pogonił jeden z samochodów. My spokojnie, podziwiając wspaniałe widoki jechaliśmy do przodu, ciągle się zatrzymując i robiąc przepiękne zdjęcia. ​

Około 15 dojechaliśmy do Queenstown. Szybkie zameldowanie się w hotelu i na miasto. Trochę już zgłodnieliśmy, więc trzeba coś wrzucić na ząb. Ilonka już była na to przygotowana i powiedziała, że może pójdziemy na lokalne hamburgery do Fergburger. Coś w rodzaju Five Guys albo In&Out. Takie lepsze fast food.
Hmmmm..... a nie ma coś lepszego w tym mieście, zapytałem?

A co nie masz ochoty na Sweet Bambi albo Little Lamby, Ilonka odpowiedziała.
No dobra, pokiwałem głową i poszliśmy. Drugi raz pokiwałem głową jak zobaczyłem w jakiej kolejce muszę stać żeby je zamówić. Kolejka, aż była na zewnątrz. W kolejce dostaliśmy menu i przestałem już kiwać głową. Poza tradycyjnymi hamburgerami z krówki, mieli z jagnięciny, z sarenki i wiele innych kombinacji. Kiedyś zwykła knajpa z hamburgerami teraz stała się destynacją i nawet lokalni przychodzą tu na lunch.

Zamówiliśmy jeden z krowy, a drugi z jagnięciny. Oba były pyszne. Naprawdę mi smakowały. W Nowej Zelandii nawet fast food jest smaczne. Świeże, lokalne, bez dużej ilości wszystkich nikomu nie potrzebnych konserwantów. ​

Po lunchu postanowiliśmy wyjechać gondolą na górę. Miasteczko jest małe i w ciągu parunastu minut można prawie wszędzie się dostać na nogach. Gondolą nie jedzie się długo, natomiast bardzo stromo i w ciągu 5 minut można mieć zupełnie inne widoki.

Widać, że gondola w dużej mierze obsługuje rowerzystów, bo jest ich tu trochę. Mają wiele ciekawych tras z góry. Od zielonych do podwójnych diamentów. Co kto lubi, albo może lepiej, co kto umie! Na górze też jest bungy-jumping. ​

Nigdy tego nie robiliśmy, ale nie wiem czy bym się odważył. Musiał bym chyba wcześniej iść do baru i zrobić parę głębszych. Z tym tutaj nie ma problemu, bo parę barów jest na górze. Jest też restauracja, kawiarnia, sklepy, zjeżdżalnie na saneczkach po betonowych torach..... Wszystko co potrzebujesz żeby zabić czas i portfel. ​

Zjechaliśmy z góry i tu się zaczęło. Wiedzieliśmy, że jutro mamy duży hike i że dzisiaj przydało by się w miarę wcześnie wrócić do hotelu. Niestety nie do końca nam się to udało. ​

Zaczęliśmy od baru na statku, Perky's. Kapitan serwował dobre piwko, fajnie bujało, wokół inne łódki pływały, słońce świeciło. Posiedzieliśmy chwilkę.

Potem przenieśliśmy się do baru Atlas. Tu już było gorzej. Mieli za duży wybór piw, więc musieliśmy wiele próbować. ​

Świetny browar. Każdy, każdego tu zna. Nawet turyści są mile widziani i jest im objaśniane wiele rzeczy. Jak np. gdzie jest łazienka. Łazienka jest w lodówce. ​

W drodze do hotelu odwiedziliśmy jeszcze jeden bar, Searle Lane. Mieli live music, więc też dobrze się siedziało. Znowu zgłodnieliśmy, lokalna pizza uratowała nam życie. ​

Wracając do hotelu lokalni traktowali nas jak swoich. Do końca nie wiemy dlaczego. Może dlatego, że już było późno, a przecież turyści już śpią. A może dlatego, że Ilonka miała fajną kapuzę na głowie. No chyba nie dlatego, że było już bardzo zimno, a ja dalej w krótkich spodenkach plątałem się po ulicach.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.10.29 Milford Sound, Nowa Zelandia (dzień 7)

Po raz pierwszy na tym wyjeździe spaliśmy w apartamencie zamiast w hotelu. Dzięki temu mieliśmy mały apartament zamiast małego pokoiku. Te Anau, miejsce gdzie się zatrzymaliśmy jest małym miasteczkiem w samym centrum raju. Położone ono jest nad jeziorem o tej samej nazwie, a otoczone jest przepięknymi górami. Góry te jak i zatoka Milford są częścią Fiordland National Park.

Po górach chodziliśmy wczoraj, natomiast na dziś zaplanowane mieliśmy oglądanie fiordów w Milford Sound. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, skorzystaliśmy z faktu posiadania kuchni i zrobiliśmy sobie przepyszną jajecznicę. Pomyślicie pewnie – co takiego dziwnego jest w jajecznicy. Dużo. W Nowej Zelandii jest dużo lepsze jedzenie niż gdziekolwiek indziej. Nie importują oni za dużo a wszystko jest wyhodowane na tych zielonych łąkach. Dlatego jajka są żółte, w mięsie czujesz smak prawdziwego mięsa i tylko chleb mają trochę watowaty. Wszystko tu smakuje jak u babci na wsi. Aż smutno się robi jak pomyślimy jaki syf jemy w Nowym Yorku. Amerykańskie organic to nic w porównaniu z jedzeniem tu. Na kolację planujemy sobie zrobić jagnięcinę – zobaczymy czy po raz kolejny się mile zaskoczymy.

Tak więc pełni energii ruszyliśmy w drogę odkrywać kolejne, nie znane zakątki Nowej Zelandii. Milford Sound to przepiękne fiordy. Przez chwilkę się zastanawialiśmy czym się różni fiord od zatoki. Tak więc każdy fiord to zatoka, natomiast nie każda zatoka to fiord. Fiord musi zostać stworzony przez lodowce. Cechuje się on wąskimi przesmykami, otoczonymi stromymi klifami.

Fiordy w Milford Sound zwiedza się na wiele sposobów, jednak najpopularniejszym jest statek. Tak więc i my (jak i tysiące innych ludzi) załadowaliśmy się na statek. Na szczęście nasz statek był dość mały i kameralny więc można było nie tylko podziwiać widoki, pstrykać tysiące zdjęć ale być też zmoczonym przez wodospad.

Nasz kapitan miał poczucie humoru i lubił podpływać pod wodospady. Twierdził, że jak się nie zmoczysz to nie zrobisz ładnego zdjęcia. Przy pierwszym wodospadzie to było nawet zabawne. Przy drugim (który podobno jest wyższy niż Niagara) to już przestało być śmieszne. Podpłynął tak blisko, że wszyscy nagle zaczęli uciekać do środka łódki i chować wszystkie aparaty i kamery.

Rejs trwał 2h i wypłynęliśmy na morze Tasmańskie. Stamtąd już nie daleko jest do Australii. Jak zwykle bywa na tych wodach udało nam się spotkać foki, delfina i podobno pingwin też gdzieś tam pływał. Ja niestety pingwina nie widziałam.

Ten rok mamy zdecydowanie pod znakiem fok. Jak nigdy wcześniej nie widziałam fok tak w tym roku jak tylko jestem blisko wody to są foki a jak w lesie to jest jakiś misiu.

Pogoda w Nowej Zelandii jest zmienna. I tak wczoraj w górach ranger mówił, że idą śniegi z południa, przez co wiało, lało i sypało śniegiem. Tak dziś pogoda nam dopisała w 100%. Był piękny słoneczny dzień. I super – bo zwiedzanie tych fiordów w złą pogodę nie należy chyba do przyjemności. Mówią, że jak pada to też jest fajnie bo wtedy wodospady są jeszcze większe (a wodospadów tu jest dużo). Ja tam jednak wole słoneczko. Większość wodospadów powstaje w efekcie topnienia śniegów i lodowców. Niestety klimat się jednak ociepla i aktualnie tylko jeden lodowiec w tym rejonie się jeszcze ostał ale jego lata są też policzone.

Jako ciekawostka to na łódce spotkaliśmy polaków...czyli jednak udało się! Polska, górą. Musimy podróżować więcej bo nadal widuje się mało polaków... Chiny natomiast przodują. Widać, że ich ekonomia jest dużo lepsza niż kiedyś i świat jest dla nich otwarty. Fajnie, że podróżują nie tylko młodzi ale też starsi ludzie. Jest to zdecydowanie dobre dla lokalnej turystyki. Duże autokary podjeżdżają pod hotele, restauracje, sklepy z pamiątkami. A jak to bywa z turystami wydają oni dość dużo więc ekonomia się kręci i wszyscy są szczęśliwi.

Droga z Milford Sound do Te Anau zajmuje około dwie godziny. Jednak dla większość ludzi wydłuża się ona w nieskończoność. Ponieważ droga idzie przez park narodowy to widoki są przepiękne z każdą milą. Do tego jest wiele parkingów, skąd można się przejść dalej lub bliżej. Niektóre hiki są długie jak Routeburn Great Track, który trwa 3 dni. Niektóre krótsze 3-4 godziny. Oczywiście są też platformy widokowe na które się idzie 5-10 minut. Jednym słowem, każdy znajdzie coś dla siebie. Szlak Routeburn robimy za 2 dni i zaczynamy go z innej części. Tak więc my się ograniczyliśmy do paru przystanków w co ładniejszych miejscach i zrobiliśmy parę spacerków po 10-30 minut.

Niektóre spacerki były przez chaszcze i lasy, inne po dobrze przygotowanych platformach. Jedno łączyło te wszystkie drogi. Jakąkolwiek drogę byśmy nie wybrali zawsze dochodziliśmy do jakiegoś przepięknego unikatowego miejsca.

Nam droga powrotna zajęła tylko 4 godziny. Niektórym ludziom zajmuje nawet cztery dni. W Nowej Zelandii spotyka się niesamowitą ilość domów na kółkach. Tu każdy gdzieś jedzie, każdy samochód ma poduszki, materace, niektóre mają nawet zlew i czajnik. Na drogach można spotkać kampery wyposażone we wszystko lub stare samochody przystosowane do mieszkania w nich. Najbardziej chyba zaskoczyła nas para która miała dość starego mini ven'a w którym zamiast tylnich siedzeń był stolik, łóżko, no i przede wszystkim zlew. Normalnie zamontowany był tam zlew z kranem i wodą a obok stała kuchenka na której gotowała się woda w czajniku. Darek stwierdził, że jak kiedykolwiek będzie kupował samochód to się nie tylko spyta czy jest deska do krojenia ale też czy jest zlew. Ciekawe jak na to zareaguje dealer Mercedesa.

My spakowaliśmy się do naszej Toyoty Rav4 (bez zlewu, ale z deską do krojenia) zrobiliśmy sobie lunch z polską konserwą i ruszyliśmy dalej w drogę. Kolejne zaskoczenie to ilość kampingów. Co jakiś czas był znak na pole namiotowe. Na jeden z takich kampingów zjechaliśmy, patrzymy jest budka gdzie uiszczasz opłatę (samoobsługowa) i pole namiotowe....ale jedno....dosłownie był to kamping tylko z jednym polem namiotowym. Za to jaki miał widok. Aż dziwne, że nikt tu się nie rozbił.

W końcu dotarliśmy do domku. Przed naszymi drzwiami stał już grill, zamówiony wcześniej w recepcji. A w lodówce czekało na nas świeże mięsko. Dzisiejszego wieczoru postanowiliśmy sobie sami zrobić kolację z pysznym winkiem. Oczywiście nie mogło być inaczej niż jagnięcina. Czy ta jagnięcina różni się od amerykańskiej? O tak, bardzo. Po pierwsze, czuć w niej nutkę dziczyzny. Smak mięsa jest inny niż w Stanach. Tu można jagnięcinę porównać do smaku dziczyzny. Ma ona taki charakterystyczny smak, który często spotykam w dziczyźnie. Muszę przyznać, że jeżdżąc przez te polany pełne pasących się małych baranków, nie mam ochoty na jedzenie ich na kolację tak więc ja się ograniczyłam to łososia. Łosoś pomimo, że z farmy miał smak porównywalny z dzikim łososiem jaki jadałam do tej pory, i też rozpływał się w ustach. Darek natomiast jak przystało na prawdziwego t-rex'a objadał się steakiem z jagnięcia.

Do tego zaserwowaliśmy sobie lokalne winko Pino Noir z Marlborough, Cloudy Bay. Podobno wino ciężko dostępne w Stanach - tu jest na każdej sklepowej półce. I tu kosztuje tylko 35 USD. Przepyszne winko. Kupiłam już Chardoney z tej samej winiarni, ciekawe czy będzie równie dobre. Coś czuję, że znów parę butelek poleci do NY.

I takim o to sposobem pożegnaliśmy się z Te Anau i przepięknym Fiordland National Park. Jutro znów w drogę do Queenstown.

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.10.27-28 Kepler Track, Fiordland NP, Nowa Zelandia (dzień 5-6)

Dzisiaj rano opuściliśmy wschodnie wybrzeże wyspy i po przejechaniu 250km dojechaliśmy do Parku Fiordów, który znajduje się na południowym zachodzie. Plan mamy ambitny, mamy zrobić trasę Kepler. W Nowej Zelandii jest potężna ilość hików, od krótkich godzinnych, do wielodniowych. 8 z nich jest nazywane "Great Walk"! Są to hiki, które ponoć prowadzą najpiękniejszymi terenami NZ. Kepler należy do nich. ​

Nowa Zelandia jest bardzo górzysta i niedostępna. Wiele ciekawych miejsc "niestety" wymaga hików. My mamy zaplanowane 6 dużych i wiele mniejszych. Dwa z nich są Great Walk. Dzisiaj zaczynamy Kepler. Jest to 4-dniowy, 60-kilometrowy hike od schroniska do schroniska. Cały znajduje się w Parku Fiordland. My oczywiście nie mamy 4 dni żeby go zrobić, więc robimy to w dwa dni. Najpierw idziemy do pierwszego schroniska, następnego dnia idziemy na szczyt, a potem nie idziemy dalej tylko wracamy. Wiem, że drugi dzień będzie długi i męczący, ale większość będzie z góry. Zresztą dalej szlak już nie jest ciekawy i większość idzie lasami. ​

Żeby wiele jedzenia nie nosić, to jeszcze lunch zjedliśmy w miasteczku, ubraliśmy buty, plecaki i ruszyliśmy w góry. Pierwsze 5.5km szlak idzie wzdłuż jeziora Te Anau. Szeroka, dobrze wydeptana ścieżka szła cały czas brzegiem i się nic nie podnosiła do góry. W błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek i doszliśmy do Broad Bay. ​

NZ dostało dużego plusa za przygotowanie tej trasy. Naprawdę była świetna. Może nie była oznaczona, ale nie musiała być, nikt by się na niej nie zgubił. W tym rejonie można spotkać Kiwi, więc szliśmy w ciszy, albo gadaliśmy szeptem, ale niestety się nie udało. Może wyżej będziemy mieli więcej szczęścia. ​

Od Broad Bay szlak skręca w lewo, odchodzi od jeziora i zaczyna podnosić się do góry. Dalej jakoś i stan szlaku był idealny. Szeroką ścieżką, serpentynami zaczęliśmy się wspinać. Jezioro jest na wysokości 220 metrów, a granica lasu na 980, więc jeszcze trochę nam zostało do pokonania. ​

Im wyżej wychodziliśmy, tym flora stawała się inna, ciekawsza. Coraz więcej było mchu i innych ciekawych drzew i krzewów. Bardziej to nam przypominało coś w stylu rainforest niż, nasze lasy ze strefy umiarkowanej. ​

Po 2.5h od jeziora doszliśmy do górnej granicy lasu. Tutaj niestety pogoda się zmieniła. Zaczęło bardzo lać i był mocny wiatr. Na szczęście byliśmy przygotowani na te warunki, więc po odpowiednim ubraniu ruszyliśmy dalej.

Do chatki mieliśmy jakieś 45 minut. Mimo, że pogoda nie była najlepsza, to się super szło. Widoki zapierały dech w piersiach. ​

Ośnieżone góry, których szczyty chowały się w chmurach, w dole długie fiordy. Ładnie tu, oboje stwierdziliśmy. Ciekawie jak tu musi być pięknie jak jest słoneczna pogoda, dodaliśmy.
Po około pół godziny ukazało nam się górskie schronisko. ​

W Nowej Zelandii jest ponad 900 górskich schronisk, od bardzo małych cztero-osobowych chatek, do dużych 100+ ludzi. Nasze schronisko, Luxmore Hut, znajduje się na wysokości 1053 metrów i może pomieścić 56 hikerów. ​

Ma dwie "sypialnie", kuchnie ze świetlicą i łazienki z lodowatą wodą. Niestety różni się od schronisk w jakich do tej pory bywaliśmy, a bywaliśmy już w wielu na czterech kontynentach. Nie ma żadnego jedzenia, żadnych naczyń do gotowania, nie wspomnę o barze gdzie można kupić piwko czy winko. My wiedząc o tym, wzięliśmy jedzenie i herbatę. Szybko zaprzyjaźniliśmy się z panią z Austrii, która nam pożyczyła czajnika na zagotowanie wody. Pani jest na emeryturze, przyjechała do NZ na 8 tygodni i samotnie podróżuje i łazi po tych odludziach. Szacun na maksa...!!!

Posiedzieliśmy jeszcze ze dwie godzinki w świetlicy, wypiliśmy parę herbatek i udaliśmy się do "sypialni". Oczywiście sypialnie nie są ogrzewane, więc ciepłe śpiwory bardzo nam się przydały, zwłaszcza, że w nocy linia zamarzania ma się obniżyć do 600 metrów, a my jesteśmy na 1053 m. ​

Noc nawet dobrze przespaliśmy w ciepłych i suchych śpiworach. Po 10 godzinach spania, o 8 rano postanowiliśmy wyjść z ciepłych norek i zobaczyć co się dzieje. Na świetlicy było już trochę ludzi. Część robiła sobie śniadanie, część czytała książkę, a jeszcze inni po prostu sobie siedzieli. Przyszedł Park Ranger z nowymi wiadomościami o pogodzie. Niestety nie miał dobrych wieści. ​

Ranger powiedział, że są jedne z gorszych warunków jakie można mieć w tym okresie. Silny wiatr z dużymi opadami deszczu/śniegu, a wyżej w górach z zerową widocznością. Fajne zdanie powiedział, "idą śniegi z południa". Z reguły to śniegi idą z północy, przynajmniej w naszych strefach klimatycznych. Południowe fiordy już są zasypane i to tylko kwestia czasu jak u nas deszcz zamieni się w śnieg. My mieliśmy w planie zdobyć szczyt Luxmore, 1472 metrów. Tam ponoć warunki są jeszcze gorsze i wiatr wieje 80km/h. Postanowiliśmy poczekać z godzinkę i zobaczyć czy coś się zmieni. Zaprzyjaźniliśmy się z parą z Holandii (mieli pojemnik na zagotowanie wody), posiedzieliśmy i pogadaliśmy. Oni przyjechali tutaj na 10 tygodni i już narzekają na brak czasu i że nie uda im się wszystkiego zobaczyć. My chyba naprawdę za krótko tu jesteśmy. Następnym razem minimum miesiąc!

Po godzinie pogoda się zmieniła, na jeszcze gorszą. Wiatr już wiał na maksa. Postanowiliśmy, że schodzimy na dół. Wspinaczka w górę staje się niebezpieczna. Tam idzie się spory kawałek granią, gdzie przy dużym wietrze istnieje zagrożenie zdmuchnięcie hikera z grani. Po drugie, przy zerowej widoczności nie będzie widać pięknych fiordów. ​

Poubierani w przeciw-deszczowe ubrania zaczęliśmy schodzić w dół. Pierwsze 40 minut szło się ponad lasami, więc wiatr z deszczem skutecznie utrudniał nam to zadanie. Jednak spodziewaliśmy się czegoś gorszego, nie było aż tak źle. W niecałą godzinę doszliśmy do granicy lasu. ​

Tu już było lepiej, a zwłaszcza wiatr już nam tak nie dokuczał. Holendrzy też schodzili w tym czasie. Często mijaliśmy się na szlaku i chwilę gadaliśmy. Oni też wypatrywali Kiwi, ale tak samo bezskutecznie. Kiwi widzi super w nocy, jak sowa. Dlatego ten ptak (który nie umie latać) najbardziej aktywny jest w nocy. Ponoć największe szanse na jego zobaczenie są na Stewart Island. Pierwotnie mieliśmy na tą wyspę płynąć, ale niestety czas na to nie pozwolił. Następnym razem...

Zeszliśmy na dół, podjechaliśmy do fajnego hotelu nad jeziorem Te Anau, gdzie mamy zamiar spędzić dwie noce. Przebraliśmy się w suche ubrania i postanowiliśmy dzisiaj trochę poimprezować.

Na początek wybraliśmy się na spacer nad brzegiem jeziora. Dalej widać (albo raczej nie widać), że w górach panują złe warunki. Nawet tutaj, na dole, był dość mocny wiatr który dawał się mocno we znaki.
Dobra, wystarczy spacerków, trzeba w końcu zjeść jakiś cywilizowany obiad, powiedzieliśmy. Wybraliśmy restauracje Redcliff. Knajpa słynie z dziczyzny i z lokalnych potraw. ​

Ilonka sobie zamówiła łososia, a ja poszalałem z sarenką. I rybka, i mięsko było pyszne. Bardzo chcieliśmy wypić wino Pinot Noir z NZ. Wiemy, że ten rodzaj wina za bardzo nie pasuje do mięsa, ale właściciel knajpy dobrze się zna na winach, i nam polecił świetne Pino Noir. Wino z Central Otago z NZ. Bardzo złożone, dobre minerały i wystarczająco ciężkie, także było super do mięska.

Po kolacji jeszcze odwiedziliśmy lokalny bar, gdzie próbowaliśmy co oni tu potrafią zrobić z chmielu. Powiem wam, że nawet im to wyszło. Piliśmy piwka i oglądaliśmy z lokalnymi mecz Rugby. Zastanawialiśmy się co oni widzą w tym sporcie. Amerykański football to już walka i przemoc, ale Rugby to jeszcze gorzej. Wszyscy lecą za tą piłką, łapią ją, rzucają się na siebie...... Czy oni tu znają piłkę nożną.
Noc była długa, bo wiedzieliśmy, że jutro aż tak wcześnie nie musimy wstawać.

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.10.26 Wybrzeże południowo-wschodnie, Nowa Zelandia (dzień 4)

Wczorajszy dzień był dosyć długi. Nie dość, że pobudka sama się zrobiła o piątej rano (organizm za bardzo nie ogarniał w jakiej jest strefie czasowej), to jeszcze przejechaliśmy około 700km samochodem. Może to nie jest jakaś wielka liczba, ale w kraju w którym nie ma autostrad i gdzie się jeździ po lewej stronie to jest nie lada wyczyn. Pierwsze około 200km było wąskimi, górskimi drogami, gdzie na serpentynach trzeba było zwalniać do 15km/h. ​

Potem jechało się kilkaset kilometrów na południe do Dunedin. Drogą dwukierunkową, przez wiele małych miasteczek, w których ograniczenia prędkości są do 70 lub 50km/h.
Max prędkość w tym kraju to tylko 100km/h. Większość ludzi tak jedzie, może jadą 110, ale to tyle. Próbowałem czasami nadrabiać i jechać 120, ale jakoś się dziwnie na mnie patrzyli. Chyba nie wypadało, ludzie tu chyba bardzo przestrzegają przepisy.
Jak się jeździ po lewej stronie? Nie jest źle, ale trzeba się przyzwyczaić i przestawić. Byliśmy już w paru krajach, gdzie jest ruch lewostronnych i zawsze pierwsze dni są ciężkie.

Dopóki myślisz, to wszystko jest ok. Ale jak sytuacje na drodze wymagają błyskawicznej reakcji, to nawyki są górą. Ze skrzyżowania oczywiście zjeżdżam pod prąd, na rondach czasami chcę standardowo jechać w prawo, czy wyprzedzać z lewej strony. Jak chcesz włączyć migacz to włączasz wycieraczki, a jak chcesz komuś mrugnąć światłami żeby jechał, to oczywiście światła się nie włączają tylko spryskiwacz przedniej szyby. Ogólnie jest wesoło, ale trzeba uważać, zwłaszcza przy większych prędkościach.
Tak po dwóch tygodniach się do tego już przyzwyczajasz i jak wracasz do domu to znowu spryskujesz szybę na skrzyżowaniach. ​

Dzisiaj o 6 rano jet-lag też nam powiedział, że wystarczy spania. W sumie to dobrze, bo dzisiejszy dzień też jest napchany atrakcjami. Mieszkamy dwie noce w Dunedin. Rano będziemy zwiedzać miasto, a potem całe wybrzeże południowo-wschodnie, od Dunedin do przylądku Slope. ​

Poznawanie miasta rozpoczęliśmy od dworca kolejowego. Świetność tego miejsca przypadała na początek poprzedniego wieku, teraz to jest może bardziej atrakcja turystyczna niż funkcjonujący dworzec kolejowy. Mimo, że większość ludzi tutaj porusza się samochodami czy samolotami, to i tak na dzisiaj mieli zaplanowane dwa odjazdy pociągów. Niestety nie są to już potężne parowozy, ale "nowsze" elektryczne lokomotywy. ​

Dunedin nie jest dużym miastem, mieszka w nim 118 000 ludzi. W ciągu dwóch godzin można obejść całe jego centrum i zajrzeć tu i tam. Jest to studenckie miasteczko, które posiada wiele barów, nie omieszkamy ich odwiedzić wieczorem. Przewodnik Lonely Planet porównuje to miasto do szkockiego Edynburga. Oba charakteryzują się dużą ilością barów, podobną architekturą, a także dużą ilością whisky jakie tu się wypija. Jeszcze nie byliśmy w Edynburgu, więc jak na razie zdajemy się na przewodnik.

Odwiedziliśmy najstarszy kościół prezbiteriański w Otago, ratusz, a także powałęsaliśmy się po uliczkach miasta. ​

Zgłodnieliśmy. Najwyższa pora na śniadanie i w drogę na południe. Knajpa Perc przyciągnęła nas dobrymi opiniami na TripAdvisor. Domowej roboty śniadanka, świeże i szybko podane.

Posileni i gotowi do zwiedzania ruszyliśmy w dalszą drogę. Na południe, niedaleko od Dunedin znajduje się Tunel Beach. Przepiękne clify z możliwością dojścia do plaży. ​

Parking na samochody znajduję się dosyć wysoko, więc łatwym dwudziesto-minutowym spacerkiem schodziliśmy na dół. Im bliżej oceanu, tym głośniej było słychać rozbijające się fale o skały. Na początku myśleliśmy, że nie można dojść do plaży. Dopiero później odkryliśmy tunel, który prowadził stromo na dół. ​

Schodziło się fajnie, ale jednak do góry było trochę stromo i aż musieliśmy bluzy ściągać, żeby się za bardzo nie spocić.
1.5h na południe od Tunel Beach znajduje się Nugget Point. Przepiękna formacja skalna z latarnią na szczycie. Widzieliśmy wiele zdjęć tego miejsca wcześniej na internecie. Bardzo nam się spodobały i chcieliśmy na własne oczy to zobaczyć. Robi wrażenie. Niestety zdjęcia nie do końca oddadzą tego co się tam widzi.

Z Nugget Point jechaliśmy jeszcze ponad dwie godziny żeby dojechać do Slope Point. Jest to najbardziej wysunięte miejsce na południowej wyspie. Stamtąd już "prawie" widać Antarktydę.
Zanim jednak tam dojechaliśmy to przejeżdżaliśmy przez przepiękne rejony południowej NZ. Ale tu było tak jakoś inaczej. ​

Tak przepięknych, nasyconych mocną zielenią pastwisk i gór to ja chyba nigdy nie widziałem. W każdą stronę gdzie się nie obejrzałem to było zielono, a nasza droga wiła się przez te tereny jak jakiś wąż w zielonej krainie. Ilość pasących się tam owiec, baranów i jagniąt też nas szokowała. Tysiące ich było na każdym pastwisku. Nie dziwię się, że jagnięcina z NZ jest jedną z najlepszych na świecie, jak te zwierzaki pasą się w raju i hasają po dziewiczych terenach. A ich dieta to nieskazitelnie czysta, organiczna trawka.

Posuwając się dalej na południe krajobraz się zmienił. Wyjechaliśmy z pastwisk i wjechaliśmy w gesty las. Nie był to zwykły las, był tak gesty ze przejście przez niego byłoby nie możliwe. Ostatnie ok. 20km było off-road. Był to luźny żwir na którym prędkość powyżej 50 km/h była niemożliwa. Pod sam koniec wyjechaliśmy z lasu i ukazał nam się koniec Nowej Zelandii. Zaparkowaliśmy i przez pastwiska udaliśmy się na końcowy punkt.

Slope Point jest najbardziej wysuniętym punktem na południe, na południowej wyspie. Punkt ten znajduje się bliżej bieguna południowego, niż równika. Dokładnie nie wiemy jak daleko znajduje się Antarktyda ale na podstawie Google Earth szacujemy, ze odległość to ok.2000 km. Jest to najdalej wysunięty na południe punk na tej wycieczce jak i w całym naszym życiu. Jedynie w Patagonii można wybrać się dalej...co oczywiście mamy w planie zrobić.

W sumie to mieliśmy szczęście do pogody, może nie była idealna, ale patrząc na drzewa to musi tu nieźle wiać. ​

W drodze powrotnej do Dunedin wstąpiliśmy do Cathedral Caves. Są to groty w skalach do których można tylko wejść jak jest odpływ. Dzisiaj odpływ był o 18:30 wiec miedzy 16:30-20:00 można było tylko tam wejść. Nam się udało trafić w 10 i byliśmy tam dokładnie o 18:30. Ponownie, parking był wysoko wiec 20min spacerkiem przez dżunglę zeszliśmy na plażę.

Ale tu fajnie. Nie ma nikogo a plaża potężna. Czuliśmy się jak takie malutkie mróweczki w świecie kolosów. Z jednej strony ocean z drugiej dżungla a z trzeciej skały.

Po paru minutach spacerku po plaży, doszliśmy do grot. Po falach widać było, że nie mamy wiele czasu bo przypływ nadchodził. Weszliśmy do tej ogromnej, wysokiej jaskini z różnokolorowymi skalami. Echo fajnie się rozchodziło i zanikało w mrocznym wnętrzu. Światłami oświetliliśmy mrok i ruszyliśmy w głąb.

Poczuliśmy się jeszcze mniejsi aż do momentu jak zobaczyliśmy małego pingwinka. Do końca nie wiedzieliśmy czy pingwin poszedł tam składać jajka czy duży przypływ nie wyrzucił go na skały w grocie. Dla jego i naszego bezpieczeństwa nie pomogliśmy (lub przeszkodziliśmy) mu.

Jeszcze trochę pochodziliśmy po grotach pstrykając wiele zdjęć i oczywiście nagrywając. Ocean coraz to większymi falami mówił mróweczki uciekać stąd. Grzecznie słuchając żywiołu wróciliśmy do samochodu.

Głodni jak wilki zaczęliśmy szukać restauracji gdzie można zjeść dobra jagnięcinę. Niestety w tym kraju wszystko zamykają dość szybko wiec został nam tylko McDonald. I tu wielkie zaskoczenie. Po ugryzieniu Ilonka powiedziała "wow...czuje tu mięso." Rzeczywiście był to najlepszy McDonald jakiego do tej pory jedliśmy. Pyszna bułeczka, mięsko z mięsa, świeże warzywka i nie za dużo majonezu czy sosu, który tylko zabija smak. I tu nasuwa się pytanie....dlaczego w kraju w którym powstał McDonald (kilkadziesiąt lat temu) jest najgorszy jaki jest na świecie. Dlaczego amerykanie są karmieni śmieciami jak może być zupełnie inaczej. W takich krajach jak RPA, NZ, Maroko czy Europa jest on dużo lepszy niż w Stanach. Ta kolacja zakończyliśmy dzień. Następne dwa dni czekają nas tylko polskie konserwy w górach.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.10.25 Akaroa i półwysep Banks, Nowa Zelandia (dzień 3)

Półwysep Banks został uformowany przez dwa gigantyczne wybuchy wulkanu, około 8 mln lat temu. Dzięki temu półwysep ma format łapy z dużą ilością palców. Cechuje go duża ilość zatok, klifów ze skał wulkanicznych oraz pięknej zielonej flory. A że wulkan jest ogromny to i półwysep który stworzył do małych nie należy. Aby przejechać go w dłuż potrzeba dobrą godzinę. W jednej z tych zatok jest małe miasteczko Akaroa. Powstała ona po osadzeniu się Francuzów w tej części świata. Teraz jest centrum wycieczek morskich i to właśnie sprowadziło nas w ten rejon półwyspu.

Akaroa znajduje się ok. 80 km od Christchurch. A droga wiedzie przepięknymi zboczami wulkanu. Sama droga jest dużą przyjemnością i zdecydowanie polecamy. Samo miasteczko ma parę ulic na krzyż i widać, że każdy tam zna każdego. My przyjechaliśmy tu aby wsiąść statek, żeby zobaczyć delfiny. Jak tylko weszliśmy do sklepiku gdzie mieliśmy odebrać bilety na statek to Pani nas przywitała szerokim uśmiechem (mówiłam, że tu każdy jest super miły) i powiedziała, że statek to jej brat steruje. Wino na statku serwują z wujka winiarni a ciastka piecze ciocia. Wszystko jest super rodzinne i dzięki temu czujesz się bardzo mile widziany.

Statek płynie ok. 2h. Wypływa z portu Akaroa, i dopływa do końca zatoki a nawet troszkę dalej. Po drodze można zobaczyć nie tylko przepiękne widoki ale też zwierzęta: pingwiny, ptaki, kaczki, delfiny i foki.

Mieliśmy dużo szczęścia bo pogoda nam dopisała, było pięknie i słonecznie. Tak, że widoki podziwialiśmy, pstrykaliśmy zdjęcia i nie mogliśmy uwierzyć, że tak piękne i zielone miejsca jeszcze istnieją na naszej planecie.

Pierwsze zwierzę jakie zobaczyliśmy to były kaczki... hmm...no tak zawsze coś. W sumie to troszkę się zdziwiłam, że kaczki są na wodach oceanicznych. Myślałam, że kaczki pływają tylko po jeziorach a tu niespodzianka. Jak to podróże kształcą.

Kaczki pływały niedaleko jaskiń. Podpłynęliśmy pod te jaskinie i wtedy stwierdziłam, że nie mogę się doczekać kiedy Daruś zrobi film z tego. Było przepięknie ale zdjęcia nie potrafią oddać tego ogromu, uroku i echa...no dobra albo fotograf nie jest dobry.

Wśród tych jaskiń była też skała przypominająca słonia. Chyba jest tu to dość popularne bo czytałam o skale słonia ale w innym miejscu.

Kolejną atrakcją były pingwiny. Nowa Zelandia słynie z najmniejszych pingwinów (niebieskich pingwinów) jak i najmniejszych delfinów. Tak więc udało nam się dostrzec tego najmniejszego pingwina, który akurat polował na rybki. Rzeczywiście są malutkie. Potem jak pływały wokół naszej łódki to stwierdziłam, że są nie wiele większe od ogromnych meduz jakie widzieliśmy w Acadia NP.

No i wypaczyłam. Udało mi się zobaczyć delfina. Ponieważ statek był mały i kameralny (tylko 13 ludzi plus 2 osoby załogi) to jak tylko krzyknęłam “delfin” to kapitan od razu wyłączył silniki i zaczął powoli podpływać. Delfin był, i to nie jeden. Nagle wokół naszej łódki pływało około 3-4 delfinów. Pływały pod łódką, wokół...tylko jakoś skakać nie chciały.

Delfiny przypływały i odpływały. My też płynęliśmy dalej i co jakiś czas jak tylko ktoś wypatrzył delfina znów zwalnialiśmy, żeby pstryknąć zdjęcie. Mi się udało uchwycić 4 delfiny. Podobno to była mama z trójką dzieci....hmmm...ciekawe jak kapitan to poznał.

I znów kapitan zawiózł nas w przepiękny zakątek. Kolejna mini zatoczka, z pięknymi skałami wulkanicznymi. Oczywiście wszystko otoczone głęboką zielenią.

Tutaj w tej zatoczce schowały się foki. Bawiły się, skakały i były zdecydowanie bardziej pełne życia niż te które widzieliśmy ostatnio w San Francisco.

A między fokami suszył się jakiś czubaty ptak, który właśnie wrócił z porannego pływania. A my tak siedzieliśmy na ławce na statku i tylko mówiliśmy ale tu pięknie. Matka natura po raz kolejny nas zaskoczyła.

Wody na których byliśmy są dość blisko Antarktydy. Nadal jest to ok. 2000 km., ale to i tak jest bliżej niż inny ląd. Skoro byliśmy na tak nie odkrytych wodach to pojawiło się pytanie....co jeszcze można tu spotkać. Jakie inne zwierzęta tu przypływają. Kapitan powiedział, że czasami można zobaczyć tu orki i wieloryby jak migrują na południe, aż pod Antarktydę, aby posilić się planktonami. Potem wracają aby rodzić w cieplejszych wodach. W związku z dużą aktywnością ork i wielorybów, pojawiają się też rekiny, które na nie polują. Podobno coraz więcej tych zwierząt pojawia się w rejonach Nowej Zelandii bo są coraz ostrzejsze przepisy dla kłusowników i jest mniej polowań.

Na koniec wycieczki podpłynęliśmy pod farmę łososiów. Nadal pływają one w wodach oceanicznych ale niestety karmione są przez ludzi (suchą karmą), mają ograniczone możliwości pływania i ogólnie żyją w basenach ograniczonych przez sieci rybackie. Teraz już rozumiem dlaczego łosoś dziki lepiej smakuje od tego z farmy.

Po ponad 2h dopłynęliśmy z powrotem do Akaroa. Słoneczko już wyszło na całego i mogliśmy podziwiać ląd, piękny wulkan porośnięte niesamowicie zieloną trawą, i te góry z łagodnymi zboczami.

Jak już wspominałam miasteczko Akaroa jest dość małe więc nie spędzaliśmy tam dużo czasu. Ruszyliśmy w dalszą drogę do Dunedin. Po drodze planowaliśmy zatrzymać się w miasteczku Oamaru. Może odległości w Nowej Zelandii nie są tak duże jak w Stanach ale drogi są dużo węższe, autostrady jakie my znamy nie istnieją i często idą serpentynami przez góry. Dla nich autostrada to jednopasmowa droga, która i tak od czasu do czasu przechodzi przez miasto. Dlatego dojazd do Oamaru zajął nam około 4h. Nie narzekaliśmy jednak bo cały czas byliśmy zajęci podziwianiem zielonych terenów na których pasą się owieczki.

Oamaru jest małym miasteczkiem na wschodnim wybrzeżu. Słynie on z niebieskich pingwinów, które podobno przypływają tu rodzić młode oraz je karmić. Ponieważ pingwiny są bardzo wrażliwe to można je oglądać tylko z daleka. Tak więc nie zdecydowaliśmy się tam iść. Miasteczko też słynie z Victoriańskiej architektury. Na architekturze się nie znam ale rzeczywiście centrum ma bardzo fajną staro angielską architekturę.

W miastach w Nowej Zelandii ciężko jest znaleźć, coś co my nazywamy rynkiem. Zazwyczaj miasto to parę ulic pod kątem prostym. Większość ulic jest otwarta dla ruchu samochodowego ale to nie jest problem bo nie ma tu za dużo samochodów. Tak więc poszwendaliśmy się po miasteczku aż trafiliśmy do SteamPunk. Jest to rodzaj muzeum gdzie są wystawiane maszyny na parę. Ale nie są to zwykłe maszyny. Działają one na parę, natomiast kształt i ogólna forma to inwencja twórcza nowych artystów. Żałuję, że wcześniej o tym nie przeczytałam bo chętnie bym weszła do tego muzeum. Póki co musieliśmy się zadowolić eksponatami, przed muzeum. Postawili tam 3 eksponaty, które się uruchamiały po wrzuceniu 2 NZD. My uruchomiliśmy ciufcię. Po wrzuceniu monety zaczęła wydawać dźwięki, puszczać parę i ogień. Prawie jak Smok Wawelski.

Darek znalazł też nowego kolegę. Z samochodu zrobiony był prawdziwy robot jak z filmu Transformers.

Podróż do Oamaru zajęła nam trochę więc przydała nam się przerwa. W Nowej Zelandii jest dużo browarów tak więc nie trudno było nam znaleźć fajny browar również w Oamaru. Scott's brewery (browar) ma nie tylko fajną selekcję piw jak również dość dobre jedzenie. Aż się zdziwiłam, że można tu dostać pizzę jak w prawdziwej pizzeri.

Siedząc na patio obserwowaliśmy lokalnych. Wszyscy się tu znają...nie da się tego ukryć. Ludzie przychodzili do baru i nagle witali się prawie z każdym. Pozytywnie też mnie zaskoczyło, że przychodziły całe rodziny. Znajomi z dziećmi spotykali się na 1-2 piwka, nadrabiali zaległości towarzyskie a dzieci sobie goniły po zielonej trawce. Potem każdy szedł w swoją stronę.

​Po Oamaru pojechaliśmy prosto do Dunedin. Po drodze zatrzymując się tylko na plaży, na której występują skały Moeraki Boulders. Są to dość duże okrągłe skały wyszlifowane tak przez siły natury. Zdecydowanie bardzo ciekawe zjawisko.

Dunedin jest naszą kolejną bazą wypadową. Miasto to porównują do Szkocji, głównie przez architekturę jak i dużą ilość barów skutecznie zasilaną przez studentów z pobliskiego uniwersytetu. Przekonamy się już jutro.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.10.24 Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 2)

Christchurch jest drugim co do wielkości miastem w Nowej Zelandii, a jednocześnie największym na Południowej wyspie. Całą Nową Zelandię zamieszkuje ponad 4 mln ludzi z czego tylko 1 mln mieszka na południowej wyspie. Christchurch został dotknięty dwoma trzęsieniami ziemi. Jednym w 2010 roku w którym na szczęście nikt nie zginał i drugim rok później (luty 2011) w którym zginęło ponad 180 ludzi. Na szczęście miasto w miarę szybko się odbudowało i aktualnie jest jednym z bardziej atrakcyjnych miast w NZ. Podobno miasto to też jest bardzo angielskie. Przekonamy się już wkrótce bo miasto to jest naszym pierwszym przystankiem.

Udało się...nie tylko wylądować ale też dojechać samochodem do hotelu. Pomimo, że nie pierwszy raz jesteśmy w kraju w którym jeździ się po lewej stronie to zawsze pierwszy dzień-dwa są troszkę trudne.
Daruś oczywiście jako najlepszy kierowca da radę wszystkiemu i udało nam się bezpiecznie dotrzeć do hotelu Ibis, gdzie spędzimy pierwszą noc. Troszkę się przepakowaliśmy, poukładaliśmy i... wzięliśmy upragniony prysznic. Po 34 godzinach lotem, każdy chce się odświeżyć. Tak więc przebrani ruszyliśmy na podbój Christchurch. Miałam wstępną listę co chcę zobaczyć i gdzie wstąpić na drinka. Niestety dziś jest święto pracy i większość miejsc była zamknięta.

Czytając co trzeba zwiedzić w Christchurch często widziałam „odwiedź browar....” itp. Wygląda, że nie tylko wina są popularne w Nowej Zelandii, ale również jest duże zapotrzebowanie na świeże piwka (craft beer). Tak więc nie tracąc wiele czasu wyruszyliśmy zwiedzać miasto. U nas już jest późne popołudnie, a w Stanach jeszcze jest wczoraj.....no tak, NZ jako jedna z pierwszych zaczyna dzień.

Nasz hotel znajduje się w samym centrum Christchurch, więc zwiedzanie rozpoczęliśmy od Cathedral Square. Plac katedralny jest jakby centrum miasta. Na nim znajduje się przepiękna katedra z 1881 roku. Niestety trzęsienia ziemi w 2010 i 2011 zniszczyły znaczną jej część. Aktualnie katedra nadal nie jest odbudowana. Z tego co czytaliśmy to nadal trwają dyskusje co z nią zrobić Zdecydowanie aktualny stan robi wrażenie i ja to odebrałam jako pomnik trzęsień ziemi. Muszę przyznać, że robi wrażenie. Nie tylko katedra została zburzona w tym rejonie. Wiele budynków nadal jest odbudowywana. Masakra co siły natury potrafią zrobić. A to było 5 lat temu...ciężko sobie wyobrazić jak to miasto wyglądało zaraz po trzęsieniu ziemi.

Niedaleko katedry jest plac Victoria. Mały kameralny park, który doprowadził nas do Victoria Street. Wg. mojego planu Victoria Street ma parę fajnych knajpek i restauracji, więc tam się udaliśmy. Troszkę się zaskoczyłam bo wszyscy mówili, że Christchurch to jak druga Anglia itp. Tak naprawdę to nie ma tu za dużo starych budowli, a jeśli są to przeplatają się z nowszym budownictwem. Sama Victoria Street jest normalną ulicą (otwartą dla ruchu samochodowego), przy której są domy, biurowce i restauracje. Tylko od czasu do czasu spotka się jakiś stary domek z kamienia, który ma swój urok.

Tak włócząc się, minęliśmy kasyno – jakoś nie wierzyliśmy w nasze szczęście. My woleliśmy spróbować naszego szczęścia w wybieraniu piwa, i takim oto sposobem dotarliśmy do baru Bog. Tradycyjny Irlandzki bar z bardzo fajnym wystrojem.

Nie było dużo ludzi – pewnie dlatego, że jest długi weekend, albo było jeszcze za wcześnie. Natomiast kelnerka była bardzo miła i jak się dowiedziała, że byliśmy w podróży 34h to powiedziała, że musicie być głodni i przyniosła nam jakieś przystawki. Ludzie tu są bardzo mili. Każdy jest przyzwyczajony do turystów, ale nadal są ciekawi z jak dalekich krajów przyjechaliśmy. Bo tu przecież, każdy jest z daleka. Oczywiście w Nowej Zelandii język angielski jest oficjalnym językiem i nigdy nie przeszło nam przez myśl, że będziemy mieć problemy z komunikacją...jak bardzo się myliliśmy. Ich akcent jest masakryczny....to znaczy jest bardzo ładny i mi się podoba bardziej niż angielski, ale zrozumieć czasem jest ciężko. Wyobraźcie sobie, że wyłapujecie tylko co drugie słowo i na tej podstawie toczy się rozmowa. Ciekawe jak bardzo oni się śmieją z naszego akcentu.

W barze Bog jest tablica klubu Guinness 100 Pints. Każdy kto wypije 100 piw Guinness'a jest wpisany na tablicę i zostaje zakwalifikowany do klubu 100 pints. Klub ten spotyka się każdego 17 dnia miesiąca o 17:17 w tym barze aby wypić kolejne piwo. To zainspirowało Darka do policzenia w ilu barach na świecie on był. I tak szacując średnie itp. wyszło nam, że był w 1500-1800 unikatowych barach na całym świecie. Aby podtrzymywać średnią ruszyliśmy dalej do miejsca zwanego Carlton. Jest to bar i restauracja w jednym.

Mnie w to miejsc przyciągnął wystrój. Podobno jest tam dużo starych map na ścianach. I rzeczywiście, cała sala barowa wytapetowana była starymi mapami. Super pomysł na wystrój.

Po wypiciu piwka ruszyliśmy do Pedro's house of Lamb. Wcześniej na TripAdvisor wyczytałam, że jest to najlepsza knajpa z jagnięciną. Co prawda na zdjęciach wyglądało to, że dostajesz plastikową tackę, nogę jagnięcia i ziemniaki. Wyglądało prosto ale w końcu w prostocie jest piękno, więc poszliśmy spróbować co to wymyślili. Niestety to naprawdę jest buda gdzie dostajesz w plastikowym pojemniku kawałek mięsa i ziemniaki. Jest to bardziej na wynos i nie ma nawet stolików na zewnątrz, żeby zjeść. Tak więc wróciliśmy do Carlton. Zamówiliśmy po jeszcze jednym piwku i upragnionym mięsku.

W Stanach jadamy trochę jagnięciny, ale nie smakuje ona tak dobrze jak tu. Nasza pierwsza reakcja była. - ale to miękkie. Tu się nie pytają jak wypiec tylko podają ją w najlepszej formie. W formie upieczonej ale rozpływającej się w ustach...po prostu pychota. Żeby dostać jagnięcinę w Stanach z Nowej Zelandii to niestety musi ona być mrożona. To zdecydowanie zmienia i pogarsza smak. Ja myślę, że ten zwierzaczek z naszego talerza jeszcze niedawno gonił po górkach a dziś jest konsumowany przez nas.

​Pomimo, że nie było późno, piwko i jedzonko było bardzo dobre a pan grał na gitarze same stare piosenki, to my zebraliśmy się do hotelu. Niestety jet-lag dawał nam we znaki, a jutro czeka nas długa droga samochodem. Mamy do pokonania ok. 700km. Jedziemy do Akaroa skąd mamy statek, żeby oglądać delfiny, a potem do Dunedin – podobno drugiej Szkocji.

Read More
Nowa Zelandia, USA: Southwest Darek Nowa Zelandia, USA: Southwest Darek

2016.10.22-24 Lot do Nowej Zelandii (dzień 1)

Nowa Zelandia chodziła nam po głowie chyba od dziecka, jako miejsce bardzo odległe, niedostępne, miejsce, o którym każdy słyszał i każdy marzył, że może kiedyś uda mu się tam stopę postawić. Za małego oglądało się wiele programów National Geographic z tej bajkowej krainy i zadawało się pytanie, czy to naprawdę jest nasza planeta. Czy takie cuda natury naprawdę istnieją, czy NG czegoś tu nie poprzekręcał i komputery z Hollywood nie maczały w tym palców. Trochę później, po oglądnięciu "Lord of The Rings" nasz apetyt na tą daleką krainę jeszcze bardziej wzrósł.
Parę miesięcy temu Ilonka powiedziała, że może załatwić nam super tanie bilety, nasze marzenie stało się jeszcze bardziej realne. Nie było wyjścia, musimy lecieć!

Zaczęło się ostre planowanie podróży. "Troszkę" nam miny zrzedły jak się dowiedzieliśmy, że na miesiąc to tam się nawet nie opłaca jechać. My niestety możemy tam maksymalnie spędzić dwa tygodnie. Postanowiliśmy, że zwiedzimy tylko południową wyspę, a północną następnym razem. Jednak dalej czytając przewodnik, blogi podróżników, czy analizując mapy, doszliśmy do wniosku, że dwa tygodnie to za mało, żeby nawet południową wyspę zwiedzić. Ta wyspa jest ponad tysiąc kilometrów długa! Dokonaliśmy kolejnych cięć i niestety północna część południowej wyspy musi poczekać. Następnym razem razem tą część odwiedziny wraz z południową częścią północnej wyspy. Trzeci wyjazd do NZ będzie zimą (ich zimą). Wtedy w pierwszym tygodniu odwiedzimy północną część północnej wyspy (która jest bliżej równika, więc jest cieplejsza), a na drugi tydzień zlecimy na południową wyspę na narty i zimowe hiki. Parę lat temu byliśmy zimą w Japonii na nartach. Bardzo nam się spodobało. Spotkaliśmy tam wielu narciarzy z Nowej Zelandii, którzy mówili, że u nich jest podobnie. Musi być wspaniale, jak lodowce dochodzą prawie do oceanu. Kończą się gdzieś 250 metrów w pionie przed wodami. Po prostu bajka!!!

Lecimy na przełomie października i listopada. W NZ na południowej wyspie wtedy jest środek wiosny. Ponoć jeden z lepszych okresów na zwiedzanie tych krain. Śnieg w dolinach już stopniał, wyżej w górach jest, ale on tam zawsze leży. Nie ma jeszcze lata, więc ceny są przystępniejsze i ludzi o wiele mniej. Wtedy też ja mam urodziny, a także mamy piątą rocznicę naszego ślubu. No i jak tu gdzieś daleko nie lecieć.... z reguły Ilonki urodziny obchodzimy gdzieś dalej niż moje, więc teraz ja wygrałem. Jej urodziny też były w ciekawym miejscu, Oktoberfest w Monachium.
Cala podróż od naszego mieszkania do wylądowania w Christchurch zajmie nam 31 godzin. Wiem, długo trochę, samoloty stanowczo za wolno latają. Chcemy lecieć Air New Zealand. Po pierwsze mamy od nich bilety, a po drugie są to ponoć jedne z najlepszych lini lotniczych na świecie. Coś takiego jak Emirates, Cathay Pacific Singapore Airlines, czy Etihad. Ciekawe gdzie na tej liście plasują się linie LATAM. ​

Ze Stanów Air New Zealand lata z trzech miejsc. Z Texasu (Houston), z San Francisco i z Los Angeles. Wybraliśmy LA, ze względu na lepsze połączenie i lepszy samolot z LA do Auckland (NZ).
W Los Angeles mamy 6 godzin przesiadki (mogliśmy mieć dwie, ale nie chcieliśmy ryzykować, bo nie mamy łączonego lotu). Zresztą lotnisko jest oddalone tylko 25 minut od Santa Monica. Gdzie zamierzamy się przejechać, zjeść lunch i pochodzić po jesiennej plaży.

Pierwszy lot (NYC-LA) trwał 6 godzin. Trochę spaliśmy, trochę jeszcze czytaliśmy przewodnik po NZ, a trochę nadrabialiśmy zaległości z filmami. Chyba między tymi bogatymi miastami "zwykli" ludzie mało latają. Ponad pół samolotu to klasa pierwsza i business. Potem strefa z extra leg room (więcej miejsca na nogi), tam gdzie myśmy siedzieli i tylko ostatnie 6 rzędów było w klasie ekonomy.
W Los Angeles wylądowaliśmy o czasie. Nadaliśmy bagaże na następny lot i udaliśmy się do pięknego miasteczka, położonego nad Pacyfikiem, do Santa Monica.

Fajnie tak było przejść się ciepłymi, słonecznymi uliczkami tego miasteczka. Podziwiać zachód słońca, palmy, plaże, rozprostować nogi i zjeść dobrą kolację we włoskiej knajpce. W Santa Monica czuć południową Kalifornię. Kabriolety na ulicach, ludzie w strojach kąpielowych, ciepło, palmy, muzyka na żywo w knajpach...A'propo muzyki, tyle razy śpiewałem "Hotel California" w barze na 56th str ale dopiero teraz udało mi się go dopiero zobaczyć. Chciało by się dłużej posiedzieć, ale "niestety" przed nami kolejny lot. Lot w dalekie, odległe krainy. Nie dość, że zmieniamy półkulę z północnej na południową, to jeszcze z zachodniej na wschodnią. Wylatujemy jesienią, a lądujemy gdzie wiosna jest w pełni. Po drodze zmieniamy też linię daty. Wylot jest w sobotę wieczorem, a po 13 godzinach lotu, lądujemy w poniedziałek rano. Po raz pierwszy w życiu umknie nam dzień. Dla nas ten tydzień ma tylko 6 dni. Brakło w nim niedzieli. Szkoda, bo każdy dzień na wakacjach jest na wagę złota. Mam nadzieję, że jak będziemy wracać do Stanów to jakoś odzyskamy ten brakujący dzień. ​

W powrotnej drodze z Santa Monica kierowca Ubera umiejętnie ominął wszystkie korki i w bardzo szybkim czasie znowu znaleźliśmy się na LAX. Jeśli macie gdzieś przesiadkę dłuższą niż 4 godziny to bardzo polecam opuścić lotnisko i udać się do pobliskiego miasteczka, albo jakieś atrakcji. Nie dość, że się coś ciekawego, nowego zobaczy, to po powrocie na lotnisko czujesz się bardziej zrelaksowany i już prawie zapominasz o poprzednim locie. Nogi, tyłek i głowa "zapominają", że parę godzin temu spędziły długi czas w samolocie. Człowiek jest bardziej zrelaksowany i gotowy na następny długi lot.

Lotnisko w Los Angeles (zwłaszcza międzynarodowy terminal) troszkę rożni się od wielu innych lotnisk na jakich bywamy. Bardziej przypomina nam Dubaj niż np. Nowy Jork. Sklepy są jak na 5 alei w NY, najlepszych projektantów mody, znajdują się też bary z kawiorem i szampanami. Związku z tym, że kierowca szybko dotarł na lotnisko, to mieliśmy troszkę czasu na piwko. Udaliśmy się do baru, gdzie podawali sushi i oczywiście muzyka grała na żywo. Jak często bywacie w barach na lotnisku gdzie jest live music? Ach to Los Angeles....

Niestety załadunek tego dużego ptaka nie odbywał się dwoma rękawami jak np. Emiratów w NY, więc troszkę musieliśmy odstać w kolejce. Minus dla Air New Zealand!
Te linie słyną z ciekawych i humorystycznych safety videos jakie są puszczane przed startem. Oglądaliśmy ich wiele na YouTube, ale to nie to samo co oglądnięcie ich w samolocie. Fajnie to zrobili. Podobało nam się.
Jest to nocny lot i lądujemy w Auckland o 7 rano. Plan na najbliższe kilkanaście godzin, to szybki obiadek i do spania. Pewnie się gdzieś nad Pacyfikiem obudzimy, to troszkę popracujemy (trzeba przecież bloga pisać i czytać dalej o NZ), może jakiś film oglądniemy i znowu do spania, żeby się wyspać i mieć siłę na trzeci samolot i potem na zwiedzanie miasteczka Christchurch.
Jedzenie było OK, ale nie Wow. Jak na te linie to uważam, że powinno być bardziej wyszukane. Natomiast za miejsce na nogi dostali dużego plusa. Można się było rozciągnąć i nawet pierwsze sześć godzin fajnie udało nam się przespać. ​

Niestety samolot wystartował z pół godzinnym opóźnieniem i jeszcze pogoda nad oceanem nie była najlepsza więc wylądowaliśmy z godzinnym opóźnieniem.
Już w samolocie nam powiedzieli, że nie zdążymy na przesiadkę, ale żeby się nie martwić, bo za godzinę leci kolejny samolot to Christchurch i mamy już na niego miejsce. Plus dla Air New Zealand za fajną organizację. Podróż wydłużyła nam się do 32 godzin. ​

Dużym zaskoczeniem była deklaracja jaką musieliśmy wypełnić jeszcze zanim wyjdziemy na ląd. Do Nowej Zelandii nie wolno prawie niczego do jedzenia wwozić. Jak coś masz to musisz zadeklarować i powiedzieć celnikowi co masz, a on uzna czy możesz wwieźć czy nie. Jak nie zadeklarujesz, a wyjdzie, że masz to płacisz duże kary finansowe. Wszystkie walizki i torby podręczne są prześwietlane. Nasze polskie konserwy na hiki uznał za nie groźne i nam je przepuścił. Sprzęt sportowy (buty na hiki, kije, namioty, śpiwory....) też muszą być zgłoszone. Pan się pytał czy mam błoto na butach na hike. Powiedziałem mu, że ja czyszczę buty po każdym hiku i nie musiałem pokazywać. Przed nami w kolejce była panienka co musiała pokazywać podeszwy. ​

Udało się, wyszliśmy na zewnątrz. Fajnie, przyjemnie chłodno, czysto. Jest to nasz szósty kontynent na jakim jesteśmy, została tylko Antarktyda. Już wstępne plany mamy jak się tam dostać.

Musieliśmy przenieść nasze walizki na krajowy terminal. Nie było to łatwe zadanie, bo musieliśmy iść chyba z 12-15 minut za taką zieloną linią, która doprowadziła nas prawie do samolotu.

Tu już poszło wszystko szybko i gładko i po parunastu minutach siedzieliśmy już w ostatnim samolocie. Jeszcze tylko 1.5 godzinki i lądujemy w Christchurch.
Kia Ora, takimi słowami przywitał nas kapitan samolotu po wylądowaniu na naszym jak do tej pory najbardziej położonym na południe lotnisku. ​

Odebraliśmy Toyote Rav4 z Budgetu i kolejne wyzwanie. Tutaj się przecież jeździ po lewej stronie. Na szczęście mam już trochę w tym praktyki, także bez problemu dotarliśmy do hotelu w centrum Christchurch. Mam świetnego pilota.
34 godziny, tyle dokładnie trwała ta podróż. Długo trochę, ale jak chce się dostać na koniec świata, to niestety swoje trzeba odsiedzieć w samolotach. Miejmy nadzieję, że jest to warte i zobaczymy rzeczy, które wcześniej tylko w tv się widziało.

Read More
Niemcy Ilona Niemcy Ilona

2016.09.26 Zamek Neuschwanstein, DE (dzień 3)

Historia o zwariowanym królu i moim dziecięcym marzeniu. Myślę, że każde dziecko kiedyś zobaczyło jakieś zdjęcie, spróbowało jakiś owoc, czy zobaczyło jakiś film o miejscu, które tak bardzo zakorzeniło się w pamięci, że zawsze chciało tam pojechać. Dla mnie takim miejscem był zamek Neuschwanstein. Pierwszy raz zobaczyłam ten zamek na puzzlach, które dostałam od moich rodziców. ​

Miałam wtedy może z 10 lat i od tego czasu układałam je prawie co roku. Tak więc zamek poznałam kawałek po kawałku a raczej puzzel po puzzlu ale jakoś tak przez kolejne 20 lat nie miałam okazji go zobaczyć na własne oczy. Dziwne nie? No ale, w końcu się udało. Na moje 33 urodziny mąż mnie zabrał nie tylko na najlepszą imprezę, ale też do zamku....i spełnił moje dziecięce marzenie.

​Ludwig II też miał marzenie – nie wiem czy dziecięce ale wielkie. Król Bawarii, Ludwig II chciał zbudować najbardziej bajkowy zamek na świecie. Czego tam miało nie być, fontanny, tarasy, sauny, ogrody zimowe....podobno kiedyś król miał nawet pomysł latać na paralotni po okolicznych górach. Miejsce na zamek zdecydowanie wybrał niesamowite. Piękna alpejska sceneria, sam zamek położony jest na jednej ze skał. Niestety, każdy wizjoner często kończy sam we własnym świecie, nie zrozumiany przez innych. Tak też było w tej historii. Zwariowany król popadł w długi i pomimo braku pieniędzy chciał budować więcej i więcej. Niestety, król nie nacieszył się długo swoim nowym pałacem. Ludwig II mieszkał w zamku niewiele ponad 100 dni kiedy to rząd uznał go za niepoczytalnego umysłowo i przeniósł do Pałacu Berg. Dzień późnej ciało króla znaleziono utopione w jeziorze. Do dziś nieznane są okoliczności śmierci króla.

​Zapewne nie tylko ja miałam przygodę z puzzlami. Zamek ten jest bowiem jedną z najbardziej znanych i fotografowanych budowli na świecie. W późniejszych latach stał się on jeszcze bardziej popularny dzięki Walt Disney. To właśnie ten zamek stał się pierwowzorem pałacu z bajki o Kopciuszku jak również wszystkich zamków w znanym parku rozrywki Disneyland.

​Będą w zamku zdecydowanie warto wejść do środka. Bilety nie są drogie (ok. 12 EUR) a można podziwiać przepiękne dekoracje, wizję komnat, ogród zimowy, przejście przez jaskinie i tylko sobie wyobrażać jak dużo więcej mogło być wybudowane gdyby król miał możliwość dokończenia swojego arcydzieła. Niestety w środku nie można robić zdjęć więc nie mogę podzielić się z wami tymi pięknymi malowidłami.....mogłam tylko zrobić zdjęcie kuchni, która jak na warunki tego zamku jest dość zwyczajna.

​Może troszkę byłam rozczarowana. Spodziewałam się większej ilości komnat które zobaczymy, zwariowanych historii o królu który miał wyobraźnię dziecka i większej swobody zwiedzania. Niestety ludzi którzy chcą zobaczyć zamek jest wiele więc Pani przewodniczka oprowadzała nas dość szybko. Wiele też nie jest otwarte dla publiki. Większość jest nadal nie dokończona i jest zamknięta dla ludzi.

​Nie doszłam jeszcze do tego jak zrobić zdjęcie zamku z przodu. Pewnie trzeba wyjść na jakąś górkę. Niedaleko jest resort narciarski i pełno tras do chodzenia na nogach więc myślę, że tam wrócimy kiedyś zimą i uda mi się zrobić zimowe zdjęcie, centralnie z przodu....przecież marzenia się spełniają i trzeba mieć zawsze jakieś w zanadrzu. Darek już sprawdzał mapy tras narciarskich i stwierdził, że fajne są, więc przyjazd tu to tylko kwestia czasu. Zresztą niemieckie autostrady, to bajka dla kierowców. Tym razem mieliśmy tylko VW, ale i tak widziałam na liczniku prędkościomierza dwójkę z przodu. Darek obiecał, że następnym razem wypożyczy bardziej odpowiedni samochód do tych autostrad bez ograniczeń i już nie pozwoli nikomu nas usunąć z lewego pasa. Ach te chłopaki i ich zabawki.....

Tym razem udało nam się tylko zobaczyć zamek z mostu Marien (Marienbrucke). Ostatnio most ten był w remoncie ale na szczęście już go otwarli. Z mostu widać przepięknie zamek i okolicę. Zresztą zobaczcie sami. Most jest dość krótki i tylko 15 minut drogi od zamku. Zdecydowanie trzeba tam iść jak chce się ładne zdjęcie. Zazwyczaj idzie się tam, pstryka zdjęcie i wraca ale dla tego jednego zdjęcia warto jest poświęcić parę minut. Na wzgórze zamkowe można się dostać na nogach ok. 30 min albo wyjechać autobusem. Mała rada. Jak zawsze w przypadku popularnych atrakcji turystycznych warto sobie zarezerwować bilety wcześniej. Omija się kolejki i ma się gwarancję, że będą miejsca na konkretny dzień.

​Noc spędziliśmy w miasteczku Fussen. Nasz hotel był na obrzeżach miasteczka ale za to nad samym jeziorem. Piękne zakończenie weekendu. Tyle się wydarzyło a wszystko zakończyło się przy kaczce, winner schnitzel'u i zachodzie słońca nad jeziorem z widokiem na piękne alpy. Jutro już wracamy do domku i do codzienności....ale już niedługo znów będziemy świętować...świętować dwie wspaniałe okazje, Darusia urodziny i naszą piątą rocznicę ślubu. Śledźcie naszego bloga bo będzie znów przepięknie, wyjątkowo i tym razem bardzo daleko.

Ale póki co, nadal w nastrojach Octoberfest ruszamy na lotnisko - obiecujemy, że jeszcze tu wrócimy a zdobyczna czapka wróci z nami!

Read More
Niemcy Ilona Niemcy Ilona

2016.09.25 Oktoberfest, Monachium, DE (dzień 2)

Co można robić w urodziny? Jak to co, trzeba się dobrze bawić, dużo tańczyć no a najlepiej to iść na jakąś imprezę Oczywiście urodziny bez gości to żadna zabawa. Na szczęście na moje urodziny, goście dopisali. W tym roku pojawiło się ich około pół miliona....nieźle. Widać, że plotka się rozeszła i każdy chciał mi złożyć życzenia...a składali, Niemcy, Chilijczycy, Rosjanie, Australijczycy, Brazylijczycy i wiele innych.....wszyscy śpiewali Happy Birthday!!!!

​Wczorajsza impreza i zmiana strefy czasowej trochę nas zmęczyła i pospaliśmy do południa. Dzień urodzin rozpoczęliśmy od śniadania (bardziej lunchu) i oczywiście kieliszka szampana. Przecież nie można inaczej świętować. Po śniadaniu ruszyliśmy prosto do namiotów. Po wczorajszym dniu wiedzieliśmy, że aby dostać się do namiotów, trzeba być tam jak najwcześniej. No nam nie udało się być bardzo wcześnie ale przynajmniej nie traciliśmy czasu i poszliśmy od razu na azymut namioty. Namioty i cały teren wydzielony na Oktoberfest znajduje się troszkę na obrzeżach starego miasta i na nogach z hotelu mieliśmy tam ok. 45 minut.

​Bardzo chcieliśmy dziś imprezować w namiotach ale baliśmy się, że się nie dostaniemy. Tak więc nie marudziliśmy za dużo i wchodziliśmy gdzie tylko się da. Nadal do niektórych namiotów podchodziliśmy i mówili, że wszystko zarezerwowane. Udało nam się jednak pierwsze piwko wypić nie w namiocie tylko w ogródku piwnym. Fajnie było stać na zewnątrz i patrzyć na tych wszystkich przechodzących pijaków. A wynalazki były różne. Część już dość pijana a część dopiero wchodząca w ten świat. Jedno co nas pozytywnie zaskoczyło to kultura picia. W Niemczech można pić od 16 roku ale młodzież jest bardziej wyedukowana i nie pije, żeby tylko więcej i szybciej. Oni się bawią dość kulturalnie. Biorąc pod uwagę rozmiar imprezy i ilość ludzi to ulice były w miarę czyste a ludzie nie wstrzynali żadnych awantur czy rozbojów.

​W końcu przyszedł czas odwiedzić namiot. Udało nam się znaleźć stolik w browarze Lowenbrau. Niestety w środku wszystko było zarezerwowane i mogliśmy siedzieć tylko na zewnątrz. Na zewnątrz nie ma takiego klimatu jak w środku, dlatego długo tam nie siedzieliśmy. Podziwialiśmy tylko kelnerki, które noszą po 10 kufli piwa. Każdy kufel to 1L piwa, ciężkie szkło a one noszą to w jednej ręce. Podziw!

​Według zasady jedno piwo, jeden namiot po wypiciu kufelka (tylko 1L) poszliśmy dalej. Na Oktoberfest w namiotach piwo podawane jest zawsze w kuflach 1L i jest tylko jeden rodzaj piwa. Zazwyczaj jest to piwo robione tylko na Oktoberfest, ma ono ok. 6-7% wiec jest mocniejsze od zwykłych piw. Jednocześnie jego smak jest stosunkowo lekki, więc smakuje każdemu. Zasada 1 rodzaj piwa i jeden rozmiar, zdecydowanie ułatwia to sprzedaż, wielkość jest wystarczająca, że kelnerki nie muszą za często gonić i mogą spokojnie obskoczyć wszystkie stoliki.

Następny namiot okazał się zbyt fancy. Nie dość, że podawali tylko Paulanera Helfewisen to jeszcze w pół litrowych szklankach. Pomimo, że udało nam się zdobyć stolik to tam nie zostaliśmy bo jakoś tak sztywnie było. Spotkaliśmy tam polaka, który pomagał kelnerkom. On nam powiedział w którym namiocie Lewandowski najczęściej siedzi....jak się okazało był to namiot z którego właśnie wróciliśmy. Nam nie zależało aż tak bardzo na spotkaniu Lewandowskiego co na fajnej imprezie. Dlatego poszliśmy dalej i nogi zaprowadziły nas do namiotu Paulaner'a, gdzie podawali piwo Paulaner Octoberfest.

​Wow....co tu się działo. Impreza na tysiące osób. Prawie zrezygnowałam i straciłam nadzieję, że dostaniemy jakiś stolik. Aż tu nagle, Darek pyta się kelnerki a ona nam pokazuje stolik gdzie się wcisną 3 osoby. I tylko się spytała czy ma też przynieść 3 piwa. No i się zaczęło. Siedzieć na ławce to tu się nie dało. Każdy stał na ławce, tańczył, śpiewał i pił piwo.

​Dobra impreza to super muzyka, niesamowici ludzie i trochę (no może trochę więcej) alkoholu. Ta impreza miała wszystko. Piwo lało się litrami, gości było z 10 tysięcy jak nie więcej a zespoły, które grały na żywo zmieniały się co godzinę. To czego żałuję to, że nie znam za dużo piosenek niemieckich. Po tej nocy nauczyłam się „Oli..oli...oli, oli..oli...oli” ale to nie wystarczająco. Niemcy mają dużo piosenek które zachęcają do picia i dobrej zabawy. Piosenki te są o tyle skoczne i łatwo wpadające w ucho, że po usłyszeniu ich raz czy dwa już umieliśmy je śpiewać. Przynajmniej tak nam się wydawało. Co 15 minut też tradycyjnie śpiewana jest piosenka „Ein Prosit” zachęcająca do wzniesienia toastu i wypicia do dna kufla (mało kto jednak pił do dna....ciężko wypić 1L do dna).

​Tego co tam się działo nie da się opisać. Słyszałam to już od innych ludzi...”tam trzeba być, tego się nie da opisać”. Po takich słowach wyobrażałam sobie, że tam będzie masakra, tłum pijaków, rozrabiających itp. Ale tu się zdziwiłam. Tak czasem piwo się wylało i podłoga się kleiła od piwa ale ogólnie to było czysto. Muszę przyznać, że jak na imprezę na taką skalę to naprawdę byłam bardzo pozytywnie zaskoczona organizacją, czystością i brakiem awantur.

​W namiocie Paulanera musieliśmy złamać zasadę i zostać na drugą kolejkę. Impreza się rozkręcała, my mieliśmy stolik a Darek jak to Darek poznawał nowych kolegów, to z Patagonii, to z Chin, to z Australii. Cały świat to jedna wielka rodzina w Oktoberfest.

​Po Paulanerze poszliśmy dalej. Akurat nam się piwo skończyło, orkiestra się zmieniała a myśmy chcieli porównać inne imprezy. Kolejnym przystankiem był Spatel. Udało nam się zdobyć miejsce łatwiej bo ludzi było dużo mniej. Muzyka też fajnie grała choć chyba bardziej nam się podobało w Paulanerze. W Spatel było jakoś tak jaśniej, mniej rozrywkowo i więcej ludzi robiło sobie selfie niż się naprawdę bawiło.

​Mniej ludzi ma też swoje plusy. Wreszcie mogliśmy coś zjeść. Na Oktoberfest bardzo popularne są pieczone kurczaki. Jest ich multum na rożnach. Pieką się cały czas a przerób jest dość szybki. Tak więc aby tradycji stało się za dość zamówiliśmy kurczaka z sałatką ziemniaczaną. Typowy niemiecki posiłek. Potem na zewnątrz też poleciał jeszcze jeden kurczak. Na zewnątrz jest dużo stoisk z jedzeniem ale nie można tam kupić piwa. W namiotach za to jest piwo i jedzenie ale nie ma ławek żeby coś zjeść.

​Po Spatel wylądowaliśmy w jeszcze jednym namiocie. Nie pamiętamy już nazwy, ale ze stolikiem nie mieliśmy problemu. Jak byliśmy tu wczoraj to ciężko nam było wejść do jakiegokolwiek namiotu a co dopiero znaleźć tam miejsce. Ochrona tylko mówiła, że wszystko zajęte. Widać, że wiele ludzi wyjechało w niedzielę. Pewnie dużo przyjeżdża Niemców, Szwajcarów czy Austriaków, którzy przyjeżdżają tylko na weekend. W niedzielę było dużo łatwiej znaleźć stolik a też kogo nie zagadaliśmy to był z daleka.

​Tak więc rada – nie musisz rezerwować stolika który kosztuje ponad 100 EUR na osobę i minimalnie musisz zarezerwować na 10 osób. Lepiej jest chodzić od namiotu do namiotu. Zaczepić kelnerkę i spytać się czy wie gdzie jest miejsce – one zawsze wiedzą, gdzie i co jest wolne a po trzecie to iść na Oktoberfest w niedzielę albo w tygodniu. Ta impreza trwa cały czas więc w niedzielę jest tak samo wesoło jak w sobotę.

​Namioty zamykają koło 11:30 w nocy. Tak więc i my skończyliśmy imprezę. Spacerkiem doszliśmy do hotelu i poszliśmy grzecznie spać. Mieliśmy wystarczająco dużo przygód dziś tak, że nie szukaliśmy ich więcej. A ja muszę przyznać, że poza moimi 18-stymi urodzinami nie miałam większej i lepszej imprezy. Zdecydowanie polecam każdemu Oktoberfest. I nie myślcie, że sobie możecie to wyobrazić.....nie ma takiej szansy. Musicie to przeżyć!

Read More
Niemcy Darek Niemcy Darek

2016.09.24 Oktoberfest, Monachium, DE (dzień 1)

Oktoberfest, każdy o tym słyszał, każdy kto w jakiś sposób lubi piwo chce przynajmniej raz w życiu tam pojechać. Wiele krajów, miejsc na świecie naśladuje to w większym lub mniejszym stopniu. Byliśmy w paru takich miejscach. Są OK, ale z tego co nam ludzie opowiadają to ponoć to jest nic w porównaniu do prawdziwego Święta Piwa, które odbywa się pod koniec września w Monachium.

Raz w roku do Monachium zjeżdża się dużo ludzi, bardzo dużo. Nie wiem czy wszyscy tam jadą żeby napić się piwa, ale pewnie większość jedzie tam tak jak my. Piwo? Oczywiście że tak. Ale też cała otoczka tej niesamowitej imprezy musi być wspaniała. Zobaczyć to na własne oczy, poczuć na własnej skórze (głowie), odwiedzić kilkanaście namiotów, barów, tylko po to, żeby następnego dnia "rano" wstać i powtórzyć to wszystko od początku...!!! Znowu wałęsać się po ulicach tego bawarskiego miasteczka w poszukiwaniu kolejnych przystani gdzie ten wspaniały złoty nektar jest polewany.

Oktoberfest jest to największa impreza na Ziemi. Odbywa się w Monachium pod koniec września i zawsze kończy się w pierwszą niedzielę października. Po raz pierwszy odbyła się w 1810 roku z okazji ślubu bawarskiego księcia Ludwika. Festyn trwa przez 17 dni i zjeżdża się na niego miliony smakoszy lokalnych browarów. W 2015 roku przybyło tam ponad 6 milionów spragnionych wrażeń i piwa ludzi z całego świata. Ponoć w tym roku ma być jeszcze więcej. Imprezę obsługuje 13,000 ludzi i pilnuje 5,000 policjantów. Jednym słowem..... będzie się działo. W tym okresie Ilonka ma urodziny, więc to jest kolejny powód żeby tam być. W sumie to ja do tej pory nie wiem dlaczego my tam dopiero teraz lecimy. Ostatnie parę urodzin Ilonka obchodziła w krajach arabskich. Dlaczego? Nie wiem, ale na końcu tego bloga jest miejsce żeby jej zadać to pytanie.

Air Berlin miał najlepsze ceny za przerzucenie nas przez ocean. Miał tak niskie, że grzechem by było nie dopłacić troszkę więcej i mieć o wiele więcej miejsca. Nie ma to jak wyciągnąć nogi, rozłożyć fotel i ćwiczyć przed Wielką Walką. Ostatnio nawet trochę ćwiczyliśmy, więc mam nadzieję, że podołamy i nie przyniesiemy Polsce wstydu. Leci z nami też nas kolega z NY. Ponoć zna parę fajnych niemieckich przyśpiewek, co miejmy nadzieję pozwoli nam się wmieszać w lokalne grupy.
Lot szybko zleciał i po 7 godzinach wylądowaliśmy w Dusseldorfie. Tam mieliśmy przesiadkę na już mniejszy samolot do Monachium. Przesiadka trwała 1.5h, czyli można było dalej trenować.

Drugi lot trwał tylko 50 minut. W samolocie co chwile kapitan powtarzał udanej zabawy na Oktoberfest. Było też już trochę ludzi poprzebieranych w ich odpowiednie do święta stroje ludowe.
Jak to bywa w europejskich miastach, z lotniska do centrum Monachium jest szybka kolej, która co 10 minut odjeżdża z terminalu pierwszego. Tutaj już było wesoło. Wiele więcej ludzi w tradycyjnych strojach z piwami w rękach śpiewało coś po niemiecku. Zapowiada się wspaniały długi weekend. Pociąg podwiózł nas prawie pod sam hotel. Szybkie przebranie się w hotelu (niestety nie w stroje ludowe) i do roboty.

​Na rozgrzewkę wybraliśmy browar HB. Duży browar jak i miejsce do testowania. Ogromne sale z dużymi, drewnianymi stołami i oczywiście wszędzie dużo ludzi. Widać, że Niemcy boją się napadów terrorystycznych, bo nawet tutaj nie można było wejść bez sprawdzenia.

Ciężko było znaleźć jakieś miejsce do siedzenia, a jak nie siedzisz to piwo tobie nie zostanie podane. Dołączyliśmy do stolika gdzie już siedziało pięciu włochów.
Wybór piw nie jest duży. Trzy rodzaje HB. Oryginalne, zbożowe i ciemne. Co do wielkości, to jeszcze bardziej ułatwili nam zadanie i mają tylko jeden rozmiar, oczywiście 1 Litr.

​Ale klimat! Tłumy ludzi z całego świata (przewaga Niemców), stukanie kuflami o stół, głośne śpiewy które skutecznie muzyka na żywo chce zagłuszyć, klejąca podłoga od rozlewanego piwa, tradycyjne niemieckie jedzenie...... co za raj!!!

​Chciało by się siedzieć długo, ale "niestety" żeby jak najwięcej barów i pijalni piwa zwiedzić wprowadziliśmy zasadę, że maksymalnie jedno piwo w każdym miejscu. Także po wypiciu literka udaliśmy się dalej. Do miejsca gdzie cały Oktoberfest jest organizowany mieliśmy jakieś 30 minut na nogach. Nie jechaliśmy metrem, bo chcieliśmy się trochę przejść i coś miasta zobaczyć, a także wypić mocne espresso, żeby nam jet-lag nie dokuczał.

Bardzo nam się Monachium spodobał. Małe, czyste miasto. Dużo zieleni i wiele rowerzystów, którzy mają swoje osobne ścieżki. Im bliżej imprezy tym więcej ludzi było na ulicach. Już coraz więcej widać było facetów w tradycyjnych skórzanych krótkich spodenkach z poprzeczką, a dziewczyny w ich charakterystycznych sukienkach bawarskich. Żeby wejść na teren Oktoberfest musieliśmy przejść przez potrójną linię ochrony. Nawet najmniejsze torebki, czy kurtki, były sprawdzane.

​Ale tam było ludzi!!! Chyba jeszcze nigdy nie widziałem tyle osób w jednym miejscu. Znajduje się tam 14 ogromnych namiotów, każdy mieści tysiące ludzi, parę mniejszych namiotów, dziesiątki karuzel, albo innych punktów rozrywki. Jest też wiele miejsc gdzie można kupić jedzenie, pamiątki i wygrać coś w wesołym miasteczku.

​Słyszało się prawie każdy język, ludzie przybyli tu z każdego zakątka świata. Niektórzy w bluzach dresowych, inni w marynarkach, a jeszcze inni w bawarskich strojach charakterystycznych dla Oktoberfest. Wiek też był różny. Od malutkich dzieci, które ledwo chodziły, do starszych osób którzy też już miały problemy z poruszaniem się. W Niemczech można pić piwo od 16 roku życia i raczej nikt tego tutaj nie sprawdzał, więc większość ludzi była już w stanie wskazującym na długie uczestniczenie w tej imprezie.

Dobra, trzeba dostosować się do otoczenia, powiedzieliśmy. Na piwo! Wydaje się, że to proste na Oktoberfest. Ale byliśmy w błędzie. Nigdzie poza namiotami nie kupisz piwa, a wejście do nich nie było takie łatwe. Jak się później dowiedzieliśmy to w weekend jest bardzo ciężko wejść do środka. Praktycznie jest to niemożliwe. Miliony ludzi tu przyjeżdża, każdy chce piwa. Próbowaliśmy wejść do wielu, ale bez skutku. W końcu jakoś pokombinowaliśmy i weszliśmy do namiotu Paulanera tylnym wejściem.

Zaraz po wejściu nas wcięło. Co tu się dzieje! Tysiące ludzi pijących litrowe piwo, śpiewających cokolwiek umieją, tańczących na ławkach do siedzenia... Kilkunastu osobowy zespół muzyczny skutecznie im w tym pomagał. Ale klimat! Podobało nam się na maksa. Dobra, zamawiamy po piwie i się bawimy, pomyśleliśmy. Upsss.... kolejna przeszkoda, nie możesz zamówić piwa jak nie masz stolika. Tam nie ma baru w którym można cokolwiek zamówić. No dobra, bierzemy stolik i zaczynamy się bawić. Kolejna przeszkoda polegała na braku wolnych miejsc. Chodziliśmy tam w kółko szukając gdziekolwiek wolnych trzech miejsc. Niestety nadaremnie. Wszędzie było 10 osób przy stoliku. ​

Wyszliśmy z namiotu i jeszcze próbowaliśmy wejść do paru innych. Nie udało się. Co tu robić? Przecież nie pójdziemy do hotelowego baru. Dowiedzieliśmy się, że dzisiaj, w sobotę, jest najtrudniej dostać miejsce w namiotach. Jutro powinno być znacznie łatwiej, a szczególnie we wcześniejszych godzinach. Najlepiej koło południa. OK, wracamy tu jutro, a dzisiaj idziemy do...... browaru. 20 minut stamtąd na nogach znajduje się najsłynniejszy browar w Monachium, Paulaner.

​Droga szybko zleciała (byliśmy spragnieni) i w końcu można było usiąść i napić się złocistego nektaru bogów. W browarze było dużo ludzi, ale spokojnie znaleźliśmy miejsce siedzące. Na początku mieliśmy swój stolik, ale za chwilę dosiedli się do nas ludzie z Izraela. Tak, oni też piją piwo i przyjechali na Oktoberfest!

​Fajnie się siedziało i delektowało świeżutkim Paulanerem. Próbowaliśmy chyba wszystkich rodzajów, ale Oktoberfest wygrał i był najlepszy. Szybko zmieniłem ze śmiesznego małego 0.5L kufla na normalny 1L i dalej degustowałem.

Zaczęło się napełniać. Ludzie wracali z Oktoberfest i chcieli się tutaj jeszcze dobić. Byli zmęczeni, śpiewali, albo już spali na ławkach. Trochę próbowaliśmy z nimi nawiązać kontakt, czasami to wychodziło, a czasami nasz niemiecki był za słaby. Browar zamknęli koło pierwszej w nocy. Lubimy nocne spacery po europejskich miastach, więc zakupiliśmy parę piwek na lokalnej stacji benzynowej i udaliśmy się na długi spacer do naszego hotelu.

​Trochę przez miasto, trochę nad rzeką, trochę parkami.... tak gdzieś po godzinie dotarliśmy do naszego hotelu. Szybko poszliśmy spać, bo jutro (już dzisiaj) czeka nas ciężki dzień. Ilonka ma urodziny, a jak ja jej nie załatwię ławki do siedzenia (tańczenia) w namiocie na Oktoberfest to nie mam na imię Darek.

Read More
USA: New England Ilona USA: New England Ilona

2016.09.04 Eisenhower, White Mountains, NH

Jednak i tej nocy misiu chciał trochę na rozrabiać. Krzyków ludzkich już więcej nie słyszeliśmy, ale za to donośnie słyszeliśmy jak ktoś wali w jakiś metalowy kontener. Nie sądzę, że był to ktoś inny niż niedźwiedź próbujący się dostać do kontenera na śmieci. Większość kontenerów na śmieci czy do przechowywania jedzenia, które to potocznie nazywają się „odporne na misie”, nadal przepuszcza zapach. Ich odporność polega na nie możliwości dostania się do środka.

Tak więc po troszkę lepiej przespanej nocy, ale tylko troszkę, uderzyliśmy do lasu. Plan mieliśmy dość ambitny. Na pewno chcieliśmy zdobyć szczyt Eisenhower, a potem zobaczyć co dalej. Może dojść do chatki Lake of Clouds, może zdobyć jakiś inny szczyt. To można zawsze zdecydować na górze. W Białych Górach siatka szlaków jest bardzo dobrze rozwinięta tak, że zawsze się coś wymyśli, żeby nie było nudno.

Ponieważ, planowaliśmy spędzić w górach ok. 8-10h, to ranny start był wymagany. Tak, że nie tracąc czasu, nie oglądając się na misie ani chipmunki, wyruszyliśmy w kierunku szlaku. Szczyt Eisenhower leży w części gór nazwanych Presidential Range. Jak już mogliście się domyśleć, każdy szczyt jest nazwany na cześć prezydenta, a najwyższy szczyt oczywiście nosi nazwę Washington.

​Dziś szlak zaczął się dość lekko i płasko. Nie koniecznie nas to ucieszyło, bo wiedzieliśmy, że wcześniej czy później będziemy musieli gdzieś nadrobić tą wysokość.

I w miarę szybko przekonaliśmy się gdzie. Po ok. mili trasa zaczęła się podnosić, a ostatnie tysiąc stóp było już bardzo pod górę. My się nie poddawaliśmy i spokojnie, równomiernie, byle do góry wspinaliśmy się coraz wyżej.

Na wysokości ok. 4500 ft. jest rozgałęzienie szlaków. Od tego momentu byliśmy już cały czas nad lasami, więc widoki były przepiękne. Nic tylko pstrykać zdjęcia na około.

Od rozgałęzienia do szczytu jest już nie wiele. Ludzie, którzy mało chodzą po górach często są przerażeni jak wysoka wydaje się góra. Nie ma co panikować. Szczyt jest zawsze bliżej niż nam się wydaje. I tak też było w tym przypadku. Szlak na szczyt to zig-zag, więc się idzie bardzo łatwo, a wysokości przybywa z każdym krokiem.

Jednak w Presidential Range jest dużo więcej ludzi niż w Craford Notch w którym byliśmy wczoraj. Wczoraj na trasie spotkaliśmy więcej ludzi, którzy robią Appalachian Trail, niż zwykłych jednodniowych turystów. Dziś natomiast na trasie przeważali jednodniowi, weekendowi turyści i było ich zdecydowanie więcej.

Po zdobyciu szczytu Eisenhower, ma się dwa wyjścia. A właściwie to trzy...trzecie jest nie aktywne. Po pierwsze można iść dalej i zdobyć kolejny szczyt Pierce. Opcja druga: wrócić się do rozgałęzienia i trasą Crawford Path przejść do schroniska Lake of Clouds, po drodze mijając szczyt Franklin. Opcja trzecia – jak już wspomniałam nie aktywna – wrócić na dół do samochodu. My wybraliśmy opcję nr. 2.

​Podobno Crawford Path, pomiędzy schroniskiem Lake of Clouds a szczytem Eisenhower jest jedną z najładniejszych tras w Białych Górach. Dlatego nie zastanawiając się podążyliśmy dalej.

​Rzeczywiście widoki były przepiękne na wszystkie strony świata. Idzie się cały czas otwartym terenem, więc gdzie sięgnąć wzrokiem rozciągają się przepiękne góry.

Bycie cały czas na otwartym terenie ma swoje plusy i minusy. Zdecydowanie piękne widoki wynagradzają wszystko, ale w tak słoneczny dzień, w samo południe, czuliśmy się tam jak na patelni. Dobrze, że mieliśmy zapas wody, bo piliśmy jak wielbłądy. Nie przeszkodziło nam to jednak w robieniu sobie przerw na zdjęcia, czy podziwianie widoków.

W Białych Górach zawsze są jakieś opcje aby zboczyć. I tak na trasie którą wybraliśmy pojawiły się dwa szczyty przez które mogliśmy przejść i je zaliczyć. Jeden to Franklin, a drugi to Monroe. Na szczycie Monroe byliśmy już dwa razy, więc sobie go odpuściliśmy tym razem, ale Franklin był dla nas dziewiczy, więc nie mogliśmy go ominąć.

Szczyt Franklin jest dość niski i bardzo łatwo jest na niego zboczyć. Nie jest on popularny i jest dość płaski, ale zawsze to jeden szczyt do zaliczenia mniej.

Ok. trzeciej popołudniu dotarliśmy do schroniska Lake of Clouds. Dobrze nam znane schronisko, w którym to nocowaliśmy 2 lata temu. Każde schronisko w Białych Górach jak i Adirondack ma lemoniadę i domowej roboty ciasto. Tego własnie najbardziej pragnęłam. W Polsce idzie się do schroniska na naleśniki i piwko, a tutaj na lemoniadę i ciacho. Chyba nadal wolę opcję naleśników, ale po spędzeniu ponad godziny w samym słońcu dziś nie myślałam o niczym innym jak o zimnej, pysznej lemoniadzie.

Po krótkiej przerwie przyszedł czas na koleją decyzję. Mogliśmy albo wracać trasą którą wszyliśmy, albo dla urozmaicenia wrócić trasą Ammonoosuc Ravine. W opcji drugiej niestety wychodzimy na inny parking, więc trzeba przejść jeszcze 3 mile drogą. My wybraliśmy trasę Ammonoosuc. Po pierwsze perspektywa wracania nadal w dużym słońcu nie przekonywała nas, a po drugie chciałam się sprawdzić. Co mam na myśli?

​Ponad 4 lata temu, jak jeszcze byłam początkującym górołazem Darek mnie wziął na tą trasę. Stwierdził wtedy, że jest to krótki (tylko 3 mile) hike na zakwasy. Początkowo mu uwierzyłam, bo wtedy się nie spytałam ile wysokości jest do zrobienia. Okazało się, że do zrobienia było ponad 3 tys stóp, co oznacza, że trasa była stroma....miejscami bardzo stroma.

Trasa ta zapadła mi w pamięci....musiała być ciekawa. Zazwyczaj słabo pamiętam trasy, którymi chodzę, ale ta pamiętałam nawet po 4 latach. Tak więc, nie zastanawiając się ruszyliśmy w dół. Zaczęło się dość stromo, jak również podłoże nie było najlepsze. Duże płaty skał, które dodatkowo pokryte były spływającą wodą. Trasa definitywnie nie należy do najłatwiejszych, ale wodospady jakie mija się po drodze są przepiękne.

​Tak więc zeszliśmy na dół, pod stację kolejki. Kolejka ta wyjeżdża na samą górę Washington. Nigdy nią nie jechałam i pewnie nie pojadę, bo atrakcja ta do tanich nie należy, a jaka to jest przyjemność jechać jak można wyjść.

​Stąd zostało nam już tylko 3 mile droga do samochodu. Tu szliśmy jak na auto-pilocie. Hike był super. Wspaniałe widoki, trochę techniczny na rozciąganie i wystarczająco długi, żeby spalić wczorajsze hamburgery i zgłodnieć.

​Tak, dobrze widzicie....my się misia nie boimy...i postanowiliśmy przyrządzić sobie krwistą jagnięcinę. Jeśli misiu ludzi czerwone mięso, to na pewno wyczuł dobre jedzonko. Dobrze, że nie postanowił nas odwiedzić. Nawet później siedząc przy ognisku było już spokojnie. Nikt nie krzyczał, nie robił hałasu, ani nie walił w kontenery ze śmieciami. A może my po prostu byliśmy tak padnięci i śpiący, że nawet nie słyszeliśmy, że coś się działo wokół naszego namiotu?

Ostatni dzień postanowiliśmy się wyspać. Poza pakowaniem mieliśmy jeden jedyny plan....zrobić ładne zdjęcie chipmunka. Sami zobaczcie i oceńcie jak nam to wyszło....

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.09.03 Webster, White Mountains, NH

W ten długi weekend minęła druga rocznica naszego wspaniałego bloga. Wszystko rozpoczęło się siedząc dwa lata temu przy ognisku na jednym z najlepszych kempingów na wschodnim wybrzeżu, Lafayette Campground w NH. W tym roku jeszcze nie byliśmy w New Hampshire, więc wybór na długi weekend był oczywisty.

​W piątek szybko po pracy i ociekając od upałów Nowojorskich podążyliśmy na północ. Siedem godzin "szybko" zleciało i zostaliśmy przywitani przez chipmunki na naszym ulubionym polu 46, na kempingu Lafayette. Ogniska nie chciało nam się już rozpalać tylko przyrządziliśmy sobie przepysznego dzikiego łososia i około drugiej nad ranem poszliśmy spać.

Niestety nie pospaliśmy długo, bo godzinę później, czyli ok. trzeciej nad ranem, kemping odwiedził niedźwiedź. Wygląda, że w tym roku ​misiu często pojawia się w naszych opowiadaniach. Naszego pola na szczęście nie odwiedził, bo wiemy jak się zachować z jedzeniem. Natomiast inne pola nie miały tyle szczęścia. Z tego co się dowiedzieliśmy na drugi dzień, parę ludzi mocno wystraszył i to ich krzyki nas obudziły. Podobno tez rozbił szybę w jednym z samochodów, bo kierowca nie do końca domknął okno i zapach jedzenia wydostał się na zewnątrz. Misiu po rozbiciu szyby splądrował samochód w poszukiwaniu jedzenia. My się obróciliśmy na drugi bok i poszliśmy spać. Niestety ok. piątej rano temperatura spadła do 5C co nas znów wyrwało ze snu. Musieliśmy opatulić się naszymi śpiworami jak mumie. O siódmej rano budzik powiedział, ile można spać, wstawać w góry! Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy średniej długości hike w Crawford Notch.

​Crawford Notch jest to przepiękna dolina położona w centralnej części Białych Gór. Żadne z nas jeszcze tam nie było. Wybraliśmy jedną z najbardziej popularnych tras, na szczyt Webster, 3,910 stóp. Trasa ta pokrywa się ze szlakiem Appalachian Trail (AT). Szlak ten ciągnie się ponad 2tys mil, od Georgi do Maine. Średnio potrzebujesz 6 miesięcy, aby to przejść. ​

Z naszych wcześniejszych obliczeń wychodziło, że wędrowcy, którzy idą z południa na północ, powinni się znajdować dokładnie w tym rejonie. Miałem nadzieję spotkać paru, pogratulować im wytrwałości, a także chwile z nimi pogadać. W końcu planujemy to kiedyś zrobić z Ilonką! Nie wiem tylko dlaczego ona się uparła i chce rozpocząć ten szlak w żaden inny dzień tylko 31 luty. Nie rozumiem?

​Jak większość szlaków w Białych Górach, rozpoczyna się ostro i pomału wzdłuż strumyków idzie się w górę. Ten szlak był wyjątkowo równomierny, cały czas równomiernie ostro pod górę. Od samego początku przecinał ostro poziomice i nawet nie dał nam czasu na rozgrzewkę.

Na wysokości około 3000 stóp osiągnęliśmy grań. Mały odpoczynek, podziwianie pięknych widoków, i dalej w górę. Od tego momentu napęd na cztery łapki był wymagany.

Trasa szla samą granią, więc piękne widoki nas nie opuszczały, wiaterek nas schładzał, a ręce kurczowo trzymały się skał.

​Po jakiejś godzinie wspinania się po grani osiągnęliśmy szczyt Webster.

Była tak piękna pogoda i przepiękne widoki ze siedzieliśmy tam chyba z trzy kwadranse. Zajadając kabanosy i popijając zimnym piwkiem.

Nie zawiodłem się i na całej trasie spotkałem ponad 20 thru-hikers (ludzi którzy idą cały AT). Większość samotnych, albo już ze swoimi nowymi znajomymi z trasy. Przeróżni ludzie pod względem wieku (20-60+ lat), jak i ubioru, jedni w zimowych czapkach, inni bez koszulek. Każdy nastawiony na idę, idę i muszę przejść, nie ma innej opcji, ja na pewno dojdę do końca. Lubiłem z nimi rozmawiać, każdy z nich miał wiele pozytywnej energii, optymistycznego nastawienia na wszystko, byli oni również bardzo przyjaźni i gadatliwi. Jakby nasz zepsuty świat składał się tylko z takich ludzi, to żyłoby się jak w raju. Część z nich nie szła sama, szła ze swoim przyjacielem, psem. Psy niosły swoje jedzenia, a także wodę do picia. Jeden z thru hikerów na zadane pytanie, czy długo idzie ze swoim psem, odpowiedział:
​Nie, pies towarzyszy mi tylko przez ostatnie dwa miesiące.

​​W sumie nie wiele zostało im do końca. Lekko ponad 300 mil czyli około miesiąca, a dojdą do mety. Co mnie najbardziej zaskoczyło to fakt, że dużo z nich nie ma ze sobą namiotów. Uważają, że są to zbędne kilogramy. Śpią w hamakach a nad sobą maja tylko płachtę przeciwdeszczowa. Może i racja, lżejsze, szybciej się rozkłada i składa, a komary i tak uciekają od tych spoconych i brudnych ciał. ​

Zejście z grani nie było łatwe. Chyba łatwiej się wychodzi po stromym, niż schodzi na dół. Pomalutku, kroczek po kroczku obniżaliśmy się. Było już pod wieczór a dalej spotykaliśmy ludzi z dużymi plecakami i dużą brodą. Niektórzy, jeszcze szli, ale większość szukała już miejsca na swoje "łóżeczko" na kolejna noc.

Nasze łóżeczko czekało na nas na dole. A obok niego ognisko i oczywiście przepyszna kolacja. Dzisiaj jedliśmy wypasione na maxa hamburgery!!!

A teraz siedzimy przy ognisku, piszę bloga i zastanawiamy się co nasz kolega misiu wymyśli dzisiejszej nocy...

No i wymyślił, bo zanim usnęliśmy znów słyszeliśmy ludzkie krzyki gdzieś w oddali. Ach ten misiu, nawet nie pozwoli się wyspać. Chyba powinienem mu zostawić jednego hamburgera żeby się najadł i wrócił do lasu.

Read More