Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.11.27-28 Cadaques & Barcelona, ES (dzień 4-5)
Ale się wyspaliśmy, cisza, spokój, ciepłe łóżeczko... nie żebyśmy narzekali na hotel w Barcelonie. Tam też było wygodnie. Obudzenie się jednak na wsi ma swoje uroki. Po obudzeniu można wyjść przed domek (w naszym przypadku przed pokój) i zaciągnąć się świerzym porannym powietrzem.
Jak już pisałam wczoraj śpimy w winiarni. Pierwsze pytanie, które zostało nam zadane zaraz po miłym dzień dobry brzmiało czy chcemy śniadanie na zewnątrz czy w środku. O ile poranne słoneczko kusiło, żeby zjeść śniadanie na trawce o tyle temperatura mówiła, że lepiej nie. My jakoś nie pomyśleliśmy, żeby wziąć na ten wyjazd kurtki puchowe. A ludzie rano chodzili w takich. Tak więc śniadanie zostało podane w przytulnej jadalni, troszkę jakby piwniczce.
Każdy stolik indywidualnie dostawał cieplutki chlebek i croissanty prosto z pieca. Do tego oczywiście pełno innych rzeczy. A po śniadanku przyszedł czas na Darka służbowe śniadanko.
Gostek jak się dowiedział, że z Darkiem da się pogadać o winach to nas oprowadził, zdradził tajniki jak robią wino i otworzył chyba z 10 butelek żebyśmy popróbowali. Tak, był tam kubełek i wino było systematycznie wylewane po wypłukaniu nim kubków smakowych.
Moja wiedza o winach jest bardzo słaba ale z każdą wycieczką uczę się czegoś nowego. Tak więc tym razem nauczyłam się, że wino może być leżakowane na dachu. Wczoraj myślałam, że te baniaki z winem to dekoracja ale okazało się, że oni tak leżakują wino które pod wpływem słońca i zmieniających się temperatur kształtuje swój smak.
Drugą ciekawostką było robienie Vermutu. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym alkoholem i jego produkcją. Dopiero dziś dowiedziałam się, że jest to trochę jak co kucharz miał pod ręką albo powinnam bardziej powiedzieć co ogrodnik miał w ogródku. Do produkcji Vermutu używa się takich ziół jakie akurat rosną, dlatego zawsze jest inny i nie powtarzalny.
Pochodziliśmy trochę po parceli i jak zawsze się zastanawialiśmy, czy takie życie na odludziu by nam odpowiadało. Chyba jesteśmy jednak mieszczuchami bo zawsze wtedy stwierdzamy, że dzień-dwa to tak ale dłużej to już ciężko.
Koło 11 ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzisiaj wielki dzień, mecz Hiszpania-Niemcy i na pewno będziemy chcieli to oglądać. Tak więc niby czasu mieliśmy trochę ale też nie chcieliśmy za późno wracać do Barcelony. Dziś postanowiliśmy tylko odwiedzić Montserrat.
Montserrat to pasmo górskie w Katalonii. Szczyty tam przekraczają 1200 m (4000 ft). My pojechaliśmy tam głównie ze względu na klasztor, Opactwo Matki Bożej w Montserrat. Jest to klasztor w skałach. Z początku może się wydawać, że przypomina Meteory w Grecji ale ten jest dużo większy i mniej schowany. Słynie on z przechowywanej tam rzeźby Czarnej Madonny. Dla ludzi mniej wtajemniczonych w religię, klasztor ten może kojarzyć się z książki Dana Browna, Początek. To właśnie tu dzieje się akcja otwierająca książkę (pierwszy rozdział).
Ja książki nie czytałam więc o fakcie, że ma powiązanie z tym miejscem dowiedziałam się jak podsłuchałam jakiegoś przewodnika. Klasztorem i muzeum też jakoś nie byliśmy zainteresowani. Bardziej nas interesowały widoki i górki.
Jak to bywa w takich miejscach „loża szyderców” musi być użyta. Jednak naprawdę różne wynalazki są na tym świecie. Montserrat jest jedną z większych atrakcji, a że dziś jest niedziela to jest dość dużo turystów. Mają jednak dobrze rozwiązany parking więc wszystko idzie w miarę gładko. Oczywiście znalazł się jakiś wynalazek który musiał być pierwszy i wcisnął się przed Darka na chama. Tylko potem myśmy zaparkowali a on dalej szukał miejsca... Haha... naprawdę.
No nic, pośmialiśmy się, żal się nam zrobiło gościa ale poszliśmy w kierunku centralnego placu, jeśli tak można to nazwać. Montserrat jest to kompleks budynków, częściowo zrobiony pod turystów (czyt. Sklepy z pamiątkami) w głównej jednak mierze jest to klasztor Benedyktynów. My zobaczyliśmy ludzi na skałach na górze a potem kolejkę która ich tam wywozi. Tak więc olaliśmy sklepy z pamiątkami i ruszyliśmy do kasy. Mieliśmy nadzieję, że z góry będzie super widok na klasztor.
Widok był z kolejki ale niestety nie z góry. Rzeczywiście klasztor jest schowany, żeby nie był łatwo dostrzegalny przez wroga. Ze szczytu kolejki jest parę szlaków. My kupiliśmy bilety powrotne ale stwierdziliśmy, że w sumie to może zejdziemy bo to tylko 30 minut a mogą być fajne widoki. I takim oto sposobem ruszyliśmy na dół.
Fajna miejscówka. Tak schodziliśmy a tu non-stop było jakieś odbicie w bok na inny szlak. Widać, że można tu całkiem fajnie pochodzić. Pewnie Montserrat nie jest tylko destynacją turystyczną ale lokalni też tu przyjeżdżają na hiki. Troszkę czasu nam tu zeszło. Jak już szliśmy na parking to robiło się coraz chłodniej i pomału słońce zabierało się do zachodu. A przed nami trochę ponad godzina do wypożyczalni a potem metro do hotelu.
W mieście samochodu nie opłaca się mieć dlatego po zakończonej wycieczce pojechaliśmy prosto do wypożyczalni, zostawiliśmy auto i metrem szybko na naszą kochaną stację La Rambla - Pl Catalunya. Stacja jest „ukochana” bo wysiada się w ulu. Tu jest jakieś skrzyżowanie wszystkiego i ludzi jest jak pszczół w ulu.
Tym razem nie śpimy w Marriocie. Ale mamy hotel w sumie nie daleko naszego wcześniejszego więc przynajmniej dzielnica jest ta sama. Ostatnią noc śpimy w hotelu Ohla Barcelona. Okazało się, że na hotels.com też mam jakieś punkty które trzeba zużyć do końca roku. No więc zdradziliśmy chwilowo Marriotta i wybraliśmy lokalny, butikowy hotelik ale do tego jaki fajny.
Na dzień dobry pan zabrał nas na lobby na 0.5 piętra. Tak, recepcję mają dokładnie w połowie piętra. W sumie to nie wiem czemu tak. Jak tylko wysiedliśmy z windy to padło pytanie czy byśmy nie chcieli Cava. Powitalny drink jak zawsze jest mile widziany. Muszę też przyznać, że już bardzo dawno nie siedziałam przy check-in. Tak więc sobie siedzieliśmy popijając Cava, pani wpisywała nasze dane a Darek zadał krytyczne pytanie koledze z obsługi. Gdzie tu najlepiej oglądać mecz.
Gostek polecił nam jakiś bar... wytłumaczył nam żeby skręcić w lewo jak się wyjdzie z hotelu. Super, plan mamy. Tylko po 30 minutach w hotelu jak wyszliśmy z hotelu i skręciliśmy w lewo to obje z Darkiem zadaliśmy sobie pytanie, ale właściwie jak się ten bar nazywał... Nazywał się The George Payne Irish Pub i przy podpowiedzi pana Google udało nam się szybko tam trafić.
No i się zaczęło... Amerykanin w irlandzkim barze w czasie mundialu. Było ciekawie. Na dzień dobry okazało się, że trzeba zapłacić wejściówkę. Pierwsza reakcja.... ale czemu jak mam płacić za wejście do baru, druga.. aaa to tylko 2 EUR za osobę. A to spoko. No i podobno to idzie do pracowników. Pod koniec nocy zastanawialiśmy się co tak mało bo kelnerzy nie mieli łatwo a napiwków tu nikt chyba nie zostawiał.
Drugie zdziwienie było... ops. My jesteśmy na meczu Chorwacja – Canada a tu nie ma już wolnych miejsc. Eeee... pójdą sobie, pomyśleliśmy. Gdzie tam. Nikt nigdzie nie poszedł a ludzi jeszcze przybyło. Tak więc przykleiliśmy się do baru, żeby mieć swój własny kąt i łatwość zamawiania piwa i podeszliśmy do tego jak amerykanie. Będziemy dawać dobre napiwki to dadzą nam stolik albo przynajmniej pozwolą nam postawić stołek przy barze. Niestety... to nie Ameryka i przy barze nie można siedzieć, o stoliku zapomnij. Potem zaczęliśmy współpracować z kelnerami odbierając od nich brudne kufle to przynajmniej nas spod baru nie wyrzucili i mogliśmy w kąciku z dobrym widokiem na telewizory oglądnąć mecz.
Było super jak cały bar kibicował i każdy wpatrzony w telewizor śledził mecz. Zdziwiliśmy się tylko jak dużo niemieckich kibiców było. Nie mieli najlepszych min ale jak to się mówi, piłka zbliża więc wszyscy mieli dobrą zabawę.
Po meczu stwierdziliśmy, że pasuje wreście coś zjeść. Wcześniej priorytezowaliśmy mecz a nie kolację ale głód i nas dopadł. Nie bardzo mieliśmy plan więc wróciliśmy pod hotel i się okazało, że zaraz obok jest całkiem fajne miejsce z tapas. Tak więc przy szynce bellota pożegnaliśmy Barcelonę.
Szkoda, że nie spędziliśmy tu więcej czasu. Oj jak bardzo się stęskniliśmy za Europą. Ma ona coś w sobie. Na drugi dzień obudził nas radosny sms. Nasz samolot jest opóźniony. Normalnie nie jest to fajna wiadomość ale jak jesteś jeszcze w łóżku i dostajesz nagle pół godziny dodatkowego snu to jest to piękne.
Rok się może jeszcze nie skończył ale były to najlepsze wakacje w tym roku. Tak jakoś się poskładało, że mało wakacji mieliśmy międzynarodowych a Barcelona swoją magią, baśniową architekturą, pysznym jedzeniem, no i niesamowitymi kibicami skradła nasze serce. To był intensywny ale piękny wyjazd, tak intensywny, że na lotnisku w lounge była herbatka i polski pączek. Dość piwa na jakiś czas...
2022.11.26 Barcelona i Cadaques, ES (dzień 3)
Udało się, mamy autko. Nawet nie sprawdzali za bardzo międzynarodowego prawa jazdy. Wczoraj je wyrobiliśmy online, potem hotel nam wydrukował, machnęliśmy panu w wypożyczalni przed nosem wydrukowanymi kartkami i dostaliśmy kluczyki. Ale do czego…do czegoś co nazywa się Cupra i ma biegi … a pan mówił, że daje Darkowi lepsze auto za lojalność.
Darek sam, nie przymuszony zgodził się na biegówkę. Stwierdził, że trzeba ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy. Jednego tylko nie przewidział…że będzie musiał jeździć po wąskich, górskich uliczkach i to jeszcze ze światłami, pieszymi, śmieciarkami i innymi atrakcjami.
Dziś wyjeżdżamy z Barcelony. Jeszcze tu wrócimy na jedną noc ale z soboty na niedzielę postanowiliśmy gdzieś wyjechać poza miasto. Myśleliśmy o Valencji, Gironie ale docelowo padło na Cadaques. Planując Barcelonę natknęłam się na stwierdzenie, że Cadaques jest jednym z najładniejszych morskich miasteczek. Na zdjęciach wyglądało fajnie…więc czemu nie olać wąskich uliczek Girony i Valencji i pojechać bardziej na północ.
Tak tu też były wąskie uliczki ale przynajmniej znalazłam nam nocleg w winiarni do ktorej dojazd nie wyglądał źle i która ma dedykowany parking. Nie może jednak w życiu być łatwo i zanim wyjechaliśmy na autostradę to swoje na krętych uliczkach trzeba było przeżyć.
Tibidabo a dokładnie katedra tam była naszym celem. Na obrzeżach miasta Barcelona jest wzgórze (pewnie nie jedno) które my znaliśmy przez kościół Cumbre del Tibidabo. Podobno Tibidabo jest najwyższym wzniesieniem w Barcelonie (512 m / 1680 ft). Wyjeżdżając na te pięćset metrów, biegówką, Darek miał czasami ochotę wysiąść i zostawić auto. Przyznaję, nie była to przyjemna droga z tymi wszystkimi pieszymi chodzącymi jak im się podoba, rowerzystami i śmieciarkami zatrzymującymi się w najmniej odpowiednich momentach. Ale dzielnie wyjechaliśmy na górę i co… i zdziwienie. Duży parking - to akurat plus, i mega kolejka do kasy. Próbujemy się doczytać czy to aby na pewno kolejka po bilety do kościoła ale tam coś pisze, że $35… hmm… trochę dużo jak na kościół. Olaliśmy więc kolejkę i stwierdziliśmy, że podejdziemy jak najdalej się da.
I dało się, podeszliśmy pod kościół, na kościół (schody i mury otaczające) i do kościóla. I wszsytko za darmo. To po co ta kolejka? Do parku rozrywki. Zaraz przy kościele zrobili park z mnóstwem karuzel i innych atrakcji. Jest to najstarszy park rozrywki w hiszpani i jeden z najstarszych w Europie. Wow… no widok jest fajny, ale żeby wyjeżdżać tu po tych krętych drogach to trochę nie fajnie.
Kościół Serca Jezusowego na Tibidabo powstał z początkiem XX wieku (budowa od 1902 do 1961). Ciekawostką jest, że do pomysłu powstania tu kościoła katolickiego przyczyniły się plotki, że protestanci chcą wybudować tu swój kościół plus hotel i kasyno. To zmobilizowało katolików to wykupienia ziemi i stworzenia kościoła.
Budowla ładna, jak zawsze podziwiałam ogrom pracy który został w jej budowę włożony. Na pewno nie było łatwo wywieź tu wszystkie materiały budowlane i narzędzia. Kościół składa się z górnej i dolnej części. W każdej jest ołtarz, nawa itp ale dolna jest zdecydowanie bardziej wystawna.
Można też wyjechać na wieżę i podziwiać widok ale my i tak mieliśmy całkiem fajny widok więc już wyżej nie wyjeżdżaliśmy.
Kościół zaliczony, karuzele nie… ale to na własne życzenie zostało ominięte więc czas w drogę bardziej na północ. Do przejechania mieliśmy 170 km czyli około 105 mil. Niby nie dużo, ale Darek już mi nie wierzył i tylko wypatrywał ile mamy do autostrady. Na szczęście nie było źle i dość szybko wjechaliśmy na autostradę AP7 którą przejechaliśmy większość odległości.
Pod koniec zaczęło się ciekawie ale że nie było dużo świateł ani innych aut na drodze to nie było tak źle i mogliśmy podziwiać widoki a nie stresować się, że potrącimy jakiegoś rowerzystę.
Oficjalnie byliśmy na Costa Brava. Pamiętam jak pod koniec lat 90-tych Costa Brava to było wielkie wow dla Polaków. Powiedzenie, że spędzało się wakacje na Costa Brava to były jakieś egzotyczne wakacje dla bogaczy. Przynajmniej tak mi zapadła ta nazwa w pamięć. Spodziewałam się samych kurortów przy plaży a tu w zamian dostałam pagórki, skaliste wybrzeża i nie da się zaprzeczyć całkiem fajne widoki.
Śpimy w winiarni Sa Perafita. Jeśli kiedyś będziecie w okolicy to polecamy. Naprawdę cudowna miejscówka. Super pokoje, blisko do Cadaques i ogólnie super sielanka. Z tym blisko do Cadaques to jest kwestia sporna. Teraz mieliśmy jakieś 6-8 minut samochodem. W lecie jednak można stać nawet godzinami. Cadaques nie wpuszcza do miasta więcej ludzi i samochodów niż się zmieści na parkingu. Tak więc czasem trzeba czekać. Można też nocować w Sa Perafita i na nogach się przejść do miasta (ok 45-60 min).
My zdecydowaliśmy się na samochód bo przecież na mecz trzeba było zdążyć. Dziś Polska z Arabią Saudyjską gra. To już muszą wygrać… coś w końcu muszą wygrać.
Z tym meczem jednak nie było łatwo. Pojechaliśmy do miasteczka i mieliśmy nadzieję, że przecież wejdziemy do pierwszego lepszego baru i będą telewizory. Ehhh… to amerykańskie podejście do życia. Jak bardzo się zdziwiliśmy jak tu chodziliśmy od baru do baru a telewizora nie ma. Fakt faktem większość miejsc to restauracje, pizzerie itp ale i tak się zdziwiliśmy, że nie puszczają. W końcu weszliśmy do jakiejś restauracji co barman mówił po angielsku. Pytam się go więc o TV i o mecz a on mówi, że ogólnie by włączył ale ktoś akurat tam siedzi przy stoliku więc nie włączy ale jak coś to jest taka knajpa Casino i tam powinni puszczać mecze.
Zawróciliśmy szybko na pięcie i ruszyliśmy w kierunku kasyna. Jak się okazało to była zwykła knajpa, dość duża sala, telewizorów trochę, puszczali mecze i co najważniejsze mieli najtańsze piwo jakie od lat piliśmy. Piwo poniżej $2.5. I to całkiem niezłe. Zwykły hiszpański lager ale za dwa piwa zapłaciłam 4.60 EUR. Wow… to takie ceny jeszcze istnieją.
Widać, że dobrze kibicowaliśmy bo polska wygrała 2:0. No i widzieliśmy sławetny gol Lewandowskiego - jego pierwszy w mistrzostwach świata. Aż dziwne, że tyle kopie piłkę i dopiero pierwszy raz udało mu się zdobyć gol na mistrzostwach.
Po meczu ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Nie jest to duże miasteczko więc zwiedzania za dużo nie ma ale chciałam podejść pod dom Salvador’a Dali. Jeśli dobrze się orientuję to tu Salvador mieszkał do końca swoich dni. Dzielił on swój czas pomiędzy Stanami, Francją i Hiszpanią ale jak przystało na Hiszpana, uwielbiał on mieszkać w tej części świata. Co nie do końca było popierane przez innych artystów (między innymi Pablo Picasso) którzy to byli przeciwni polityce Franco i nie wiele chcieli mieć wspólnego z Hiszpanią.
Pod dom nie było łatwo dojść. Przez jakieś remonty musieliśmy się przeciskać pod siatkami i innymi przeszkodami ale, że każdy tak szedł to my też podążaliśmy za stadem. Domu nie wiele widzieliśmy, ale widok z podwórka miał super.
Cadaques nam się spodobało. Bardzo fajne nadmorskie miasteczko. Pełno małych sklepików, restauracji, bulwar nad wodą i łódeczki pływające po zatoce. My pobyt w miasteczku zakończyliśmy na pizzy. Dużo miejsc było już zamkniętych i zdecydowanie widać było, że jesteśmy po sezonie. Nam to akurat pasuje. Mniej tłumów, tańsze ceny i ogólnie jakoś tak przyjemniej.
Dzień natomiast zakończyliśmy na meczu Argentyna - Meksyk. Też bardzo ciekawy mecz. Niestety w spanie w winiarni ma też swoje negatywne uroki, nie ma tu baru gdzie można oglądnąć mecz. Ale to nic. My sobie bar sami zrobiliśmy. Laptop, piwko z lodówki i wszystko można.
Wygrała Argentyna… czas do spania. Ciekawe czy jutro obudzą nas koguty. W końcu na wsi jesteśmy. W koguty wątpię ale na pewno to będzie spokojna i cicha noc.
2022.11.25 Barcelona, ES (dzień 2)
Kolejny dzień w raju... bo dla mnie to jest raj. Uwielbiamy europejskie miasta i tak bardzo się za nimi stęskniliśmy. Poza Amsterdamem, który odwiedziliśmy przelotem w sierpniu nie zwiedzaliśmy Europy przez ponad 3 lata. Ostatni raz byliśmy w Pradze w 2019 roku. Dlatego ta wycieczka jest taka wyjątkowa. Jest dowodem, że z COVIDem trzeba żyć i nie rezygnować z przyjemności.
Odstukać udało nam się nie mieć dziś jet-laga i nie było pobudki o 4 nad ranem. Te drzemki po wylądowaniu na dobre nam wychodzą i stwierdzam, że trzeba zmienić strategię. Dawniej jak byłam młoda to na siłę próbowałam przetrwać dzień żeby się przestawić. Często jednak wtedy kończyłam z jet-lagiem i pobudki o 4 nad ranem, albo zasypianie koło 6 rano było standardem. Teraz z drzemką w ciągu dnia przestawienie się jest dużo łatwiejsze.
Dzień zaczęliśmy od pysznego hotelowego śniadania. Dobrze jest być platinium bo wtedy śniadanka ma się za darmo i można w papućkach zejść na poranną kawę i świeżo wyciskany soczek. Darek standardowo poszedł w omlet a ja standardowo w wynalazki. I bardziej nie wiem co to za jedzenie to tym bardziej jestem chętna żeby spróbować. No chyba, że wygląda mało apetycznie albo jeszcze chodzi po talerzu. Wtedy i ja zamówię omlet.
Dzisiaj zwiedzania ciąg dalszy. Zaczynamy od Park Guell. Park Gudiego jak potocznie każdy go zna jest prywatnym parkiem w którym można spędzić godziny podziwiając wiszące tarasy, przejścia, alejki, tarasy, fontanny no i papugi.
My do parku podjechaliśmy metrem. Wczoraj za bardzo metra nie używaliśmy ale dziś stwierdziliśmy, że w sumie czemu nie. Na nogach mielibyśmy około 1.5h w każdą stronę więc metro wydało się rozsądnym pomysłem. I tak już zostało. Polubiliśmy metro Barcelońskie. Jest szybkie, można na nim polegać i w cenie metra nowojorskiego. Ma mniej linii i mniejszą sieć ale z czym tu porównywać. Nowy Jork ma metro z największą ilością stacji a metro w Shanghai ma najdłuższą sieć.
Metro dowiozło nas prawie pod park w 20 minut. Prawie bo na sam koniec czekała nas wspinaczka pod dość duża górę. Na szczęście zrobili tam schody ruchome więc poszło. Nie żebym narzekała ale jak na koniec listopada robiło się dość ciepło i ściągaliśmy bluzy dresowe bo było ciepło jak z początkiem lata.
Park Guell to 12 hektarów prywatnego parku, który jednocześnie jest jedną z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych w Barcelonie. Oczywiście swoją popularność zyskał dzięki Gaudiemu bo przecież całe miasto w zasadzie należy do niego. To właśnie Gaudi i jego wizja i sztuka sprawia, że miasto jest bajkowe a turyści spędzają godziny w parku aby zrobić sobie zdjęcie… najlepiej bez tłumów (mało realne) na tle magicznych budynków.
Park jest fotogeniczny, ciekawy i bardzo miło jest odejść od zgiełku miasta. Niestety w miejscach najbardziej kolorowych (przez mozaikę) jest najwięcej ludzi. Dobrze, że można odejść troszkę w głąb i nadal jest ciekawie a dużo mniej ludzi.
W parku spędziliśmy trochę godzin. Człowiek nawet nie zauważa kiedy czas mija. Pogoda nam dopisała - lepszej nie mogliśmy sobie wymarzyć. Chodziliśmy po parku odkrywając zakamarki, czasem te najbardziej oblegane, czasem te mniej ale za każdym zakrętem było coś ciekawego i ładnego.
Darkowi chyba najbardziej spodobało się, że nauczył się nowego słówka. “Grande Idiota” (chyba nie trzeba tłumaczyć). Nie do końca wiemy co ktoś zrobił, ale usłyszeliśmy jak dwóch strażników ze sobą rozmawiało i “grande idiota” często się pojawiało. No tak ciekawe wynalazki są na tym naszym świecie.
Po parku pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Jutro wypożyczamy auto ale już będąc w Barcelonie zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy spakować międzynarodowego prawa jazdy. Niestety bez tego możemy mieć problemy z wypożyczeniem auta. Woleliśmy dziś pojechać i się dowiedzieć co i jak, żeby w razie czego zmienić hotele itp. Na szczęście się okazało, że międzynarodowe prawo jazdy można wyrobić online. Płaci się $29 i do godziny przychodzi na maila. Potem trzeba tylko wydrukować i wszystko jest ok. Tak też zrobiliśmy a jutro się dowiemy czy na pewno nam wydadzą samochód.
A się dziś najeździmy tym metrem. Znów wskoczyliśmy w metro i tym razem pojechaliśmy w kierunku plaży. La Barceloneta to dzielnica przy samych plażach. Takie plaże w centrum miasta to ciekawe urozmaicenie. Oczywiście jest to też raj dla bezdomnych choć na plaży w Barcelonie w listopadzie i zimie musi być zimno. Już teraz dość mocno wiało. Na plaży jest też hotel W. Ciekawa budowla którą widać z daleka. Podeszliśmy pod niego i nawet mieliśmy nadzieję, że uda nam się wypić jakiegoś drinka na dachu ale niestety tylko bar hotelowy na lobby był otwarty. Stwierdziliśmy, że bar jak bar więc wracamy do siebie. Zwłaszcza, że dużo czasu nie mieliśmy bo trzeba kolejną kamienicę Gaudiego odwiedzić.
Casa Mila zwana również La Pedrera, jest kolejnym apartamentowcem zaprojektowanym przez Gaudiego. Gaudi miał około 58 lat jak projektował tą kamienicę na prośbę biznesmena Roger Segimon de Mila. Jak można sądzić po wieku Gaudi był w pełni kariery i twórczości więc wynajęcie go do zaprojektowania tego budynku nie było tanie.
Po Casa Battlo z wczorajszego dnia spodziewaliśmy się kolejnych cudów. Dlatego jak tylko weszliśmy do środka i mieliśmy opcję na nogach czy windą to zdecydowaliśmy się na nogi… ops, to nie był najlepszy pomysł. Znaczy się nic wielkiego się nie stało, po prostu wyszliśmy na szóste piętro ale klatka schodowa nie była warta naszego wysiłku, naprawdę nic ciekawego.
Na ostatnim piętrze można zwiedzać apartamenty. Moją uwagę przykuł jednak widok z okna a szczególnie piękny zachód słońca który zaczął malować różowe kolory na niebie. Ponieważ w Casa Milo jednym z najbardziej intersujących miejsc jest dach to miałam nadzieję, że przy tych kolorach będzie super… i rzeczywiście było.
Zastanawiacie się co to jest? To są kominy. Odpowiedzialne za wentylowanie pomieszczeń, połączone są czasem w grupy a czasem są wolno stojące. Mi to przypomina jakieś stworki. Otwory wentylacyjne wyglądają jak oczy, czyż nie? Tak kreatywne stworzenie kominów pozwoliło na zaadoptowanie dachu do przyjemnych rzeczy. Miło się po nim przechadzać, podziwiać Barcelonę i relaksować się w ciszy.
Zanim jednak wyszliśmy na dach po drodze przeszliśmy przez strych. Nie jest to oczywiście byle jaki strych, zagracony, z pajęczynami itp. Pamiętajcie, że ten strych jest zaprojektowany przez Gaudiego. Jednego z najbardziej kreatywnych architektów.
Tym razem Gaudi zdecydował się na użycie ceglanych luków, które same w sobie nie nadwyrężają struktury budynku a wręcz przeciwnie, wspierają ciężki dach przez co budowla była bezpieczna i przetrwała ponad sto lat.
Aktualnie na strychu znajduje się wystawa o twórczości Gaudiego gdzie przybliżane są architektoniczne szczegóły jego największych dzieł jak La Sangrada, Cala Battlo etc. Tak więc po mało ciekawej klatce schodowej, po takich sobie apartamentach, po niesamowitym strychu cała wycieczka zakończyła się na dachu gdzie było prawdziwe wow… a jak się człowiek dowie jeszcze, że to wszystko to zwykłe kominy to jest podwójne wow.
Już przed zwiedzaniem La Pedrera mieliśmy ochotę na jakąś kawę i ciastko. Niestety w kawiarni w kamiennicy Milo kelnerzy tak się wolno ruszali, że po 10 minutach czekania na kogokolwiek, stwierdziliśmy, że idziemy stąd. Na szczęście od jakiego czasu śledzę tasteaway.pl i jak przystało na znakomitych cukierników, na ich blogu można też znaleźć polecajki na pyszne ciacha.
Kosztowały tyle samo co w Warszawie (po przeliczeniu), smakowały tak samo dobrze… no poczułam się jakbym była w Deseo. Tego nam trzeba było. Po przejściu ponad 20tys kroków, mały zastrzyk energii w postaci czegoś słodkiego i kawy był wskazany.
No to teraz można pokibicować komuś! Akurat grała Holandia z Ekwadorem i udało im się zremisować. Nawet jacyś zabłąkani Ekwadorczycy się znaleźli w barze i kibicowali z całej siły. Piłka jednak łączy bo po chwili każdy kibicował, a ludzie tylko przystawali przy knajpie, żeby załapać się i zobaczyć jakąś dobrą akcję.
Niestety meczu USA nie uda nam się zobaczyć bo akurat wtedy mamy rezerwację w dość dobrej restauracji i wątpię, żeby ktoś tam mecze puszczał. Darek był trochę zawiedziony ale kocha to wybaczył… gorzej bo potem był zawiedziony porcją swojego dania głównego… tu już chyba nasza miłość została poddana niezłej próbie…
Z tą kolacją to było tak. Po pierwsze to najwcześniejsza rezerwacja była na godzinę 20. No to się trochę wystraszyłam, że knajpa tak popularna, że wszystkie wcześniejsze godziny, gdzie normalni ludzie jedzą kolację są już zajęte… ops… zapomniałam, że jestem w Hiszpanii. Tutaj dopiero otwierają o godzinie 20…
Po drugie to knajpę wybrałam z polecenia TasteAway (dziękujemy bardzo), ale zapomniałam, że kuchnia hiszpańska uwielbia tapas czyli mniejsze porcje, bardziej jak zakąski. W restauracji Dos Pebrots właśnie tak jest, że większość dań to mniejsze porcje przez co można więcej spróbować. Tak też zrobiliśmy i popróbowaliśmy różnych wynalazków… krówki, rybki… wszystkiego po trochę.
Super się siedziało i delektowało lokalną kuchnią, nawet deser poleciał… deser który opisali jednym zdaniem “co by się stało jakbyśmy nie pojechali do Ameryki”, deser nie wyglądał może apetycznie ale był przepyszny.
I na tym właśnie skończyliśmy wieczór. Czas się wyspać przed kolejnych dniem pełnym przygód.
2022.11.23-24 Barcelona, ES (dzień 1)
Barcelona…aż trudno uwierzyć, że jeszcze nas tam nie było. Barcelona jest jednym z tych miast Europejskich gdzie każdy Amerykanin leci w pierwszej kolejności. No i nie dziwne, położona na wybrzeżu ma plaże w środku miasta a jednocześnie super nocne życie, raj restauracyjny no i niesamowitą architekturę.. głównie Gaudi ale nie tylko.
Nie sądziłam, że uda nam się wyskoczyć gdziekolwiek w listopadzie bo wiadomo, że w sklepie u Darka jest największy ruch. Więc jak Darek stwierdził, że w sumie to czemu nie, jeśli lot będzie po 8 wieczorem…to mi długo nie trzeba było mówić. Jeden bilet udało nam się skołować za darmo (punkty) więc kolejny powód, żeby powiedzieć tak. Tak więc środa wieczór a my w drodze na lotnisko. Święto dziękczynienia w Stanach to zawsze okres podróży więc troszkę obawialiśmy się kolejek na bramkach ale nawet wszystko poszło sprawnie… kolejki za to były do lounge.
Niestety coraz więcej ludzi wyrabia karty kredytowe, które dają darmowe wejściówki do lounge na lotniskach. Jest to super sprawa bo ceny w knajpach na lotniskach są masakryczne więc możliwość zrelaksowania się w ciszy, przekąszenia małego co-nieco, i wypicia darmowego piwka czy innego napoju wg. preferencji jest kuszące. Niestety zwiększona ilość ludzi, która może skorzystać z tego przywileju sprawia, że już drugi raz pod rząd nie udaje nam się wejść.
Przepłaciliśmy za coś co miało być flatbread ale cóż pociesza nas perspektywa dobrego katalońskiego jedzonka i 5 dni spędzonych w słonecznej Barcelonie.
Bez zbędnych opóźnień nad ranem wylądowaliśmy w Barcelonie. Na dzień dobry przywitała mnie wiadomość z aplikacji Marriotta, że nasz pokój jest gotowy. Była to najlepsza wiadomość bo w samolocie prawie w ogóle nie spaliśmy więc pójście do łóżka na parę godzin drzemki było naszym chwilowym marzeniem.
Z lotniska do centrum wzięliśmy autobus A1. Za 5.90 eur. Można dojechać ekspresowo i bezpośrednio z lotniska do centrum. Na początku wystraszyła nas kolejka ale szybko zobaczyliśmy, że autobus za autobusem przyjeżdża. No i fajne rozwiązanie. Z autobusu do hotelu już spacerkiem na nóżkach 15 min.
Śpimy w Marriocie, choć nie jest to oczywiste bo na tym wyjeździe mamy mieć 3 hotele i tylko jeden jest Marriotta. No tak koniec roku to i koniec budżetu wakacyjnego więc trzeba wykorzystywać wszystkie punkty jakie się ma. Hotel Le Meridien Barcelona położony jest przy ulicy La Rambla. Podobno jednej z bardziej uczęszczany i znanych ulic.
Ilość ludzi tu na ulicach trochę mnie zdziwiła. Dużo ich. Chyba odkąd nie pracuję przy Times Sqr czy Macy's to zapomniałam jak zatłoczone mogą być turystyczne miejsca. Choć tu więcej ludzi jest w okolicy La Rambla niż w rejonie La Sagrada Familia.
To właśnie La Sangrada Familia była naszym pierwszym punktem turystycznym. Katedra La Sangrada jest największym dziełem Gaudiego. Poświęcił jej 40 lat swojego życia, pracował nad nią do końca swoich dni i dalej jej nie skończył.
140 lat po rozpoczęciu budowy nadal są tu drzwigi i prace są dokańczane. Jak dla mnie to katedra z dźwigiem już tak wpasowała się w krajobraz Barcelony, że dziwnie będzie jak już skończą dzieło Gandiego. Oczywiście ładniej będzie jak skończą a może i więcej otworzą bo póki co można tylko zwiedzać dół i wyjechać na wieże. Problem tylko w tym, że wieże są w remoncie i poza wąska klatką schodową to nie wiele można tam zobaczyć. Ogólnie, wieżą (Novelty Tower) byliśmy bardzo zawiedzeni.
Wnętrzem za to byliśmy zachwyceni. Przepiękne sklepienie, witraże, gra świateł, no i detale. Naprawdę robi wrażenie.
Z zewnątrz z kolei to nic innego jak biblia na murze. Zewnętrzne fasady La Sangrada Familia to nieskończona ilość rzeźb, które przedstawiają sceny z pisma świętego. Od narodzin po ukrzyżowanie.
Do Barcelony/Hiszpani przylecieliśmy na dość krótko. Tylko 4 pełne dni, w poniedziałek już wracamy. Jest to wystarczająco, żeby zobaczyć miasto a może i wyskoczyć na wycieczkę za miasto. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę mundialu. Lubimy oglądać mistrzostwa świata czy Europy w piłkę więc teraz do dość zapchanego planu zwiedzania muszę jeszcze dołożyć mecze.
Po La Sangrada udaliśmy się w poszukiwanie jakiegoś fajnego Tapas. Znaleźliśmy ale otwarte dopiero od siódmej popołudniu. No tak…Hiszpanie i ich siesta. Dobrze, że udało nam się znaleźć bar amerykański, który nie tylko był otwarty, miał telewizory gdzie puszczali mecze no i do tego wszystkiego podawali typowy obiad dziękczynienia. W Stanach dziś jest Indyka…tak więc z okazji tego święta i nie tylko dziękujemy wszystkim naszym wiernym czytelnikom. Jesteśmy wam wdzięczni za czas jaki poświęcacie na czytanie naszych wypocin!
Skończył się mecz (wygrana Portugalii), skończył się indyk…piwo tam się nigdy nie kończy ale czas na przerwę się skończył i ruszyliśmy do kolejnej atrakcji.
Casa Batllo, w 1904 roku Gaudi podjął się remontu i przekształcenia starej kamienicy w centrum Barcelony. Josep Batllo, zakupił najgorszą kamienicę w najlepszej dzielnicy. Jest to zawsze dobry pomysł gdyż można kupić nieruchomość w bardzo okazyjnej cenie. Pierwotnie chciał zbużyć budynek i postawić nowy ale postanowił wynająć Gaudiego i zlecić mu przeprojektowanie. Zarowno Josep i jego żona Amalia nie chcieli limitować artysty i dali mu wolną rękę. Co wyszło? Cudo…
Rodzina Batllo należała do burżuazji tamtych czasów. Pieniądze i sukces odnieśli w biznesie tekstylnym. Z ciekawostek słynny Casanova też się dorobił właśnie na ubraniach. To właśnie Batllo i Casanova rządzili sektorem tekstylnym w tej części świata. Chyba Batllo był dobrym biznesmenem bo stworzenie takiej kamiennicy napewno nie było tanie.
Zwiedzać można dolne piętra z salonami, a także prywatne kwatery. Przepiękną klatką schodową można wyjść na wyższe piętra gdzie urzędowała służba oraz na dach. Jak to dziwnie się zmieniło. Teraz im na wyższym piętrze mieszkasz tym lepszy masz status, dawniej im niższy status tym wyższe piętro.
Gaudi w swoich pracach wzorował się dużo na naturze. Inspiracji szukał w lasach, roślinach, zwierzętach. Przez to jego prace są troszkę jakby z wyimaginowanego świta, bo przecież natura sama w sobie jest niesamowita, tajemnicza i wyjątkowa.
I tak wspinając się klatką schodową zaszliśmy na sam strych a ze strychu na dach. Nawet na dachu nie zabrakło ciekawych elementów dekoracyjnych. Widoku z dachu powalającego nie było (same inne dachy) ale elementy dekoracyjne były fajne.
Myśleliśmy, że po dachu już nie wiele będzie. Pewnie zejście na dół do sklepu z pamiątkami i koniec wycieczki. Trochę się pomyliliśmy. Na dół schodzi się inną klatką schodową..nie jest to zwykła klatka schodowa. Japoński architekt Kengo Kuma zainstalował tam niesamowity projekt. Miliony metalowych łańcuszków które sprawiają wrażenie niekończącego się tunelu. Super to wygląda.
Na koniec spytali się czy nie mamy klaustrofobii albo innych schorzeń i zamknęli nas w pokoju… duży był pokój. Powiedzieli tylko, że będzie jakiś pokaz wirtualny. No i rzeczywiście. Zaczęła grać muzyka a na ścianach, suficie i podłodze przewijały się obrazki. Trochę nowoczesne, trochę z twórczości Gaudiego. Mix wszystkiego.
A na sam koniec załapaliśmy się na pokaz światło i dźwięk na kamiennicy Battlo.
Na tym skończyliśmy zwiedzanie, to znaczy skończyliśmy oficjalne punkty wycieczki. Można było wreszcie zanieść ciężkie aparaty i obiektywy do hotelu i ruszyć na miasto. Miałam na liście parę miejscówek więc zaczęliśmy od pierwszej, niedaleko hotelu. Miał to być bar z tapas i lokalnym piwkiem. Jakie było nasze zaskoczenie jak weszliśmy, zobaczyliśmy menu a tam… Browar Stu Mostu, tak dokładnie, ten sam z Wrocławia.
Nie było tam jednak atmosfery więc ruszyliśmy dalej w miasto. Następny przystanek to było Craft Barcelona, tak właśnie nazywała się knajpka. Miało być fajnie, miała być muzyka na żywo i miało być w dzielnicy imprezowej. No to poszliśmy do tej słynnej dzielnicy Gothic Quarter.
Dopóki więcej młodych ludzi szło w naszym kierunku to było dobrze choć były momenty gdzie się zastanawialiśmy czy tu naprawdę coś jest. Jak się okazuje to jest tu dużo tylko trzeba wiedzieć gdzie się zgubić i poskręcać w małe uliczki a wtedy znajduje się perełki.
Za każdym rogiem jakaś niespodzianka. Przez chwilę człowiek się zastanawia czy czasem źle nie skręcił i jak już zaczyna wątpić w swoje wybory to z za rogu wydobywa się muzyka i pojawia się jakiś grajek, tenor czy inny utalentowany muzyk. Wrażenie które nie da się opisać… ale zdecydowanie polecam się tam “zgubić” bo tego nie da się zaplanować.
Dzień zakończyliśmy w Cocktails and Tapas. Ciężko było znaleźć miejsce z otwartą kuchnią o godzinie 22 więc nie wybrzydzaliśmy tylko weszliśmy do pierwszego lepszego miejsca koło hotelu. Początkowo dość pusta miejscówka z czasem zaczęła się zapełniać tak, że jak myśmy wychodzili to już były tłumy i każdy stołek był zajęty. Barcelonę trzeba zrozumieć.. może wyjeżdżając z niej powiemy, że wiemy o co tu chodzi ale póki co liczymy więcej na szczęście a mniej na pana Google.
I takim właśnie oto szczęściem po 14h spedzonych w Hiszpanii w końcu zjedliśmy upragnionej świnki z rodowodem czyli Jamon Iberico Bellota.
2022.11.14 Copper Mountain, CO (dzień 3)
Sypało, sypało i nawet troszkę śnieżku nasypało…
Wyciągi dzisiaj otwierają o 9 rano. Pomyślałem, że jak przyjdę koło 8:30 to będę jednym z pierwszych i załapie się na pierwsze krzesełka i na nagrody. Pierwszych 100 narciarzy ma coś dostać. Dzisiaj bowiem jest pierwszy dzień kiedy Copper jest otwarte. I nie jest to byle jaki sezon, bo dokładnie 50 lat temu ruszyło pierwsze krzesełko.
Niestety się mocno pomyliłem. O 8:30 już była spora kolejka narciarzy do wyciągu. Muzyka grała na żywo i zapowiadał się wspaniały dzień.
Może nie cały dzień bo tylko mogę jeździć do godziny 12, ale zawsze coś. Potem niestety na lotnisko trzeba jechać.
Parę minut przed godziną 9 ruszył wyciąg. Na pierwsze krzesełko posadzili ludzi którzy tu pewnie już o 7 rano stali. Dali im wstęgę z napisem 50 lat i ktoś ważniejszy z resortu ją przeciął. Kolejny sezon narciarski w Copper rozpoczęty.
Sześcio osobowy szybki wyciąg w mig rozładował tłum i już parę minut po dziewiątej siedziałem na krzesełku.
Wyżej to śniegu było nawet więcej. Można było w listopadzie nawet w lekkim puszku pojeździć.
Zjechałem na dół. Już nie było żadnej kolejki do wyciągu. Znowu wyjechałem na górę. Tym razem wziąłem jeszcze jeden wyciąg i wyjechałem na szczyt.
Trochę tu wiało, ale było do wytrzymania. Niestety widoków nie było za wiele, chmury wszystko zasłaniały.
Zjechałem znowu na sam dół. Był idealny śnieg jak na listopad. W nocy spadło gdzieś 10-15cm śniegu i dalej sypie. Można było nawet w puszku na początku sezonu pojeździć.
Oczywiście wiele tras jest dalej zamkniętych, ale te parę co były otwarte już mi wystarczyły. Zwłaszcza, że można było zjechać na sam dół prawie ze szczytu.
Wszystko co dobre to stanowczo za szybko się kończy i 3 godziny zleciały nawet nie wiem kiedy. Niestety samolot nie będzie czekał i na lotnisko do Denver trzeba się zbierać.
Zwłaszcza, że nie wiadomo jakie będą warunki na drodze. Śnieg dalej sypie i to coraz bardziej a my mamy ponad 100km drogą przez góry. A może będziemy szczęściarzami i drogę zamkną a my wrócimy w zasypane śniegiem góry!
Mimo, że było zimno (-10C) i przelotne opady śniegu to w większości droga była ok. Mokra ale czarna. Przy samej przełęczy troszkę było gorzej ale nic trudnego.
Z drugiej strony gór natomiast było pięknie i słonecznie. Denver przywitało nas śliczną pogodą ale mroźną. Niestety udało się zdążyć na samolot i wracamy do deszczowego NY.
2022.11.13 Vail, CO (dzień 2)
Vail jest chyba najsłynniejszym resortem w Stanach. Posiada potężne przestrzenie zwane bowlami. I nie ma ich 2-3 tylko 7
Kiedyś prym wiódł Aspen, ale to było kilkanaście lat temu.
Resort Vail się rozbudował do tego stopnia, że powstało miasteczko z supermarketami, szkołami, biura, szpital, lotnisko….
Kiedyś często jeździliśmy do Vail bo był on na moim bilecie i miałem po znajomości darmowe mieszkanie. Parę lat temu zmieniłem mój bilet na inne resorty, bo więcej jeździłem na nartach na wschodzie Stanów. Teraz się trochę pozmieniało i więcej jeżdzę na zachodzie, więc chyba pora zmienić bilet na Epic na którym miedzy innymi jest Vail.
Vail już jest czynny od jakiś dwóch tygodni więc postanowiliśmy tam się wybrać. Nie mam biletu na ten resort, ale Ilonka ma wszędzie znajomości i się udało coś przekombinować.
Z Copper do Vail samochodem zajechaliśmy w niecałe 30 minut. Odebrałem bilecik i wsiadłem do Gondoli. Ilonka poszła poznawać miasteczko i okolice. Zobaczyć jak bardzo się zmieniło przez ostatnie 10 lat.
Vail jest potężnym resortem. Oczywiście dzisiaj wszystko nie jest czynne. Nie można zjechać na dół. Trzeba do dolnej bazy też wrócić gondolą.
Wyjechałem do połowy góry pierwszym wyciągiem a tam już zima w pełni.
Dalej na szczyt jeździł szybki 6-osobowy wyciąg krzesełkowy. Muzyka grała, ludzie tańczyli, słońce świeciło… wow, ale nastrój.
Nawet nie było dużej kolejki i w ciągu paru minut wyjechałem na szczyt. Jak jest pełnia zimy i wszystko jest otwarte to można dalej jechać w góry. Niestety teraz jedyną opcją jaką jest to powrót do tego samego wyciągu.
Na szczęście wiele tras zjazdowych było otwartych i mogłem sobie wybierać.
Od łatwych zielonych do trudnych przez las
Śnieg też był znacznie lepszy niż wczoraj w Winter Park. Było go o wiele więcej i był bardziej puszysty. Jednak Vail to Vail.
Mimo, że tylko jeden wyciąg chodził, to praktycznie bez kolejki się jeździło. Czasami stałem może parę minut, ale w słoneczku i z pięknymi widokami to aż się chciało postać.
Trasy zjazdowe może nie były długie (dalej dolna część góry była zamknięta) ale wystarczające żeby się zmęczyć. Znacznie dłuższe niż wczoraj w Winter Park.
Mimo, że większość terenów dalej była zamknięta to uważam, że się dobrze wybawiłem.
Jeździłem do końca. O 15:30 zamknęli górny wyciąg i gondolami zwieźli wszystkich narciarzy na dół.
W miasteczku przywitała mnie Ilonka i już razem pochodziliśmy sobie po Vail. Resort nie jest jeszcze zatłoczony bo to dopiero początek sezonu. Bez tłumu można było się szwendać uliczkami i zaglądać w stare kąty, powspominać czasy jak w każdą zimę się tutaj imprezowało.
Widać było trochę zmian i parę nowych knajp, ale w większości wszystkie słynne bary i restauracje dalej były. Jednak Vail to Vail, jak ci się uda tutaj otworzyć knajpę to pewnie jest to dobry interes.
Na kolację wybraliśmy niemiecką knajpę Pepi's Bar & Restaurant. Nie pamiętam czy w niej kiedykolwiek jadłem, więc tym bardziej trzeba było ją wypróbować.
French Onion Soup i lekko wypieczona sarnina. Te dwie potrawy mnie zaciekawiły. Zupa jak zupa, była dobra, ale mięsko było pyszne. Pół surowe w jakimś ciekawym sosie. Jak tu wrócimy w środku zimy to obowiązkowo tu zjemy kolację. Pewnie w sezonie trzeba robić rezerwacje parę dni/tygodni wcześniej ale niestety coraz więcej ludzi podróżuje i trzeba planować o wiele wcześniej.
Po kolacji wróciliśmy do naszego resoru Copper. Jutro tutaj jest wielki dzień. Pierwszy dzień w tym sezonie. Nie byłoby to nic zwyczajnego gdyby nie to, że jest to specjalny sezon. Dokładnie 50 lat temu ruszył tutaj pierwszy wyciąg. Organizatorzy planują otwarcie z pompą. Muzyka na żywo przy dolnej stacji, nagrody dla pierwszych 100 narciarzy, burmistrz przecinający wstęgę na pierwszym krzesełku….
Na pewno będzie się dużo działo i mam nadzieję, że będę brał w tym czynny udział.
Jak narazie zrobiła się idealna pogoda na jutro. Jakieś -10C, bezwiecznie i intensywne opady śniegu.
Nie mogę się doczekać poranka…..
2022.11.12 Winter Park, CO (dzień 1)
Zima, zima, ach ta zima…. co za piękna pora roku! Zwłaszcza dla miłośników białego szaleństwa.
U nas na wschodzie prawdziwa jesień. Mocny wiatr, zimny deszcz i może +10C. Na zachodzie Stanów (Kalifornia) potężne opady śniegu. Ale tak wielkie, że mówią, że największe od wielu lat na początku sezonu. Resorty dostały od metra do półtora w ciągu 48 godzin!
My niestety nie lecimy do Kalifornii, ale do Denver. Tam też ponoć już trochę śniegu spadło. Lecimy go szukać….
Już chyba zapomnieliśmy jak to się wylatuje w piątek wieczorem z JFK. Obłożenie lotnisk wróciło już do czasów z przed Covida, czyli swoje trzeba odstać. Od odjechania z gate do startu godzinkę trzeba odsiedzieć w samolocie. Chyba już wszystko wróciło do normy. Piątkowy wyjazd z NYC to godzinka murowana. Czy to wjazd do tunelu, mostu czy pas startowy. Na szczęście w samolocie można się wyłożyć, zdrzemnąć, popracować, drinka wypić… Za kierownicą trochę z tym gorzej.
Lot minął bezproblemowo i około godziny 22 wylądowaliśmy w Denver. Miasto przywitało nas wspaniałą -2C temperaturą.
Pilot wykonał dobrą robotę i nadrobił godzinne opóźnienie. Wylądowaliśmy tylko 10 minut później. Już dzisiaj po nocy nie chce nam się jechać w góry, więc śpimy na lotnisku w hotelu.
Hotel Westin (należy do Marriotta) szczyci się świetnymi materacami, nazywa ja Heavenly Bed (Niebiańskie łoże) pozwolił nam się szybko i dobrze wyspać. Naprawdę ma świetne materace. Z dobrych wiadomości, to można je kupić. Nie wiem ile kosztują, ale jest taka opcja.
Następnego dnia zjedliśmy duże śniadanie. Musi nam wystarczyć na cały dzień. Wzięliśmy samochód, wpadli na autostradę 70 i ruszyli dalej na zachód.
Dzisiaj jedziemy do nowego resoru, Winter Park. Nigdy w nim nie byliśmy. Nie wiem dlaczego. Może jest mały, może za blisko Denver i Boulder i jest dużo ludzi, a może nigdy jakoś nam nie było do niego po drodze.
Chcemy poznać całe Kolorado, więc i mniejsze resorty reż trzeba odwiedzić.
Z autostrady 70 zjeżdżamy na drogę 40 i zaczyna się zabawa.
Droga 40 przechodzi przez jedną z wyższych przełęczy w Colorado. Przełęcz Berthoud, 3,446m.
Ponoć jest to często uczęszczane miejsce przez mieszkańców Denver, latem i zimą. Hiki, narty i inne sporty. Przez przełęcz przechodzi słynny szlak, Continental Divide. Szlak idzie od Meksyku do Kanady. 4-6 miesięcy musisz iść. Ktoś chętny?
Zjechaliśmy z przełęczy do miasteczka Winter Park. Zaparkowaliśmy samochód, wzięliśmy gondolę kabriolet z parkingu i w ciągu paru minut wylądowaliśmy w miasteczku.
Każdy z nas udał się w swoim kierunku. Ja na nartki, odkrywać nowy resort, a Ilonka na szlaki szukać misiów.
Misiów to ja tam spotkać nie planowałam. No chyba, że takich w sklepach z pamiątkami. Miałam jednak nadzieję na jakiegoś liska albo sarenkę. W Winter Park mają bardzo luźne podejście do chodzenia po górach. Wykupujesz pass na sezon za $20 i możesz chodzić po wszystkich trasach narciarskich. Dla mnie to raj na ziemi. Niestety, ponieważ resort nie jest jeszcze otwarty w 100% to niestety nie pozwalają łazikom chodzić w góry. Pewnie się boją, że ktoś pójdzie tam gdzie nie powinien i trafi na trasę, którą akurat ubijają albo robią na niej śnieg.
Nie jest to idealna sytuacja ale w podróżach jak i w życiu zawsze trzeba mieć plan awaryjny. Moim planem awaryjnym było przejście się trasą Fraser River Trail. Trasa ta łączy miasteczko Fraser z resortem Winter Park. Ciągnie się wzdłuż rzeki więc nie ma za dużo różnic wysokości. Natomiast ma ponad 6 mil w każdą stronę (9.6 km). No to nie ma na co czekać… w drogę, trzeba iść.
Ruszyłem w kierunku wyciągów. Na dzień dobry się załamałem. Kolejki do wyciągów były masakryczne!
Już dawno nie stałem 35 minut do wyciągu. Jak się później okazało to z reguły tutaj tak źle nie jest. Dzisiaj jest sobota, ładna pogoda i wiele wyciągów dalej jest zamkniętych.
Odstałem swoje, wsiadłem na wyciąg i zaraz z niego wysiadłem. Niestety to jest krótki wyciąg. Jeszcze gorzej, zjazd na dół trwa może minutę.
Niestety Darek musiał stać w kolejkach bo ja miałam kluczyki od auta. Idąc do wioski Fraser stwierdziłam… no cóż, jak nie będę miała sił wrócić albo znajdę fajny browar to Darek przyjedzie po mnie i wszyscy będą szczęśliwi. I właśnie wtedy kiedy o tym pomyślałam sięgnęłam do kieszeni i co znalazłam,,, jak to co? Kluczyki od auta… ups…. czyli Darek po mnie nie przyjedzie.
No nic, stwierdziłam, że trzeba walczyć i ruszyłam w kierunku miasteczka Fraser. To jest 6 mil (10 km) w każdą stronę. Napisałam tylko do Darka a sytuacji o on, spoko… dawaj dawaj ja coś wymyślę. No więc moim celem stało się dojść do miasteczka Fraser i wrócić na nogach.
Zjechałem, odstałem swoje (tym razem troszkę krócej) i znowu wyjechałem. Na wyciągu mi powiedzieli, że jest jeszcze inny wyciąg i że do niego nie na nawet kolejki.
Rzeczywiście była mniejsza kolejka, ale wyciąg obsługiwał tylko zielone trasy. Lepsze to niż stanie na dole w kolejce.
Nie jest źle, pomyślałem. Jest listopad, a ja już na nartach jeżdżę. Cały sezon przede mną.
Zjechałem na dół. Była pora lunchu, więc kolejki znacznie ubyły i może max 10 minut się stało. Zrobiłem pare szybkich zjazdów.
Śnieg nie był idealny i bardziej przypominał ubity i zmrożony jaki znajduje się na wschodzie Stanów niż puszysty i głęboki z zachodu. Widać, że w dużej mierze był on sztuczny. Chociaż w lasach widać było trochę naturalnego śniegu.
Jeździłem gdzieś do godziny 15:30. Nie mowię, że się wyjeździłem, ale jak na pierwszy dzień sezonu to było ok. Nogi za bardzo się nie zmęczyły i mają siłę na dwa kolejne dni już w większych górach.
Darek skończył jeżdżenie parę minut przed moim dojściem z porotem do stacji wyciągów. Muszę jednak przyznać, że o ile spacerek w tamtą stronę był super, z powrotem, gdzieś tak w połowie powrotnej drogi zaczęłąm czuć zmęczenie… ale co ja nie dam rady? Dałam… ale pod koniec już mi się troszkę nogi mieszały. Najgorsze, że ze zwykłego zaniedbania i lenistwa nie miałam ze sobą wody, tak więc dość mało piłam. Na drogę powrotną kupiłam sobie Kombuchę… ciekawa sprawa i moja nowa miłość.
W każdym razie, zmęczona bo zmęczona dotarłam do miasteczka i spotkałam się z Darkiem. Trasa była bardzo fajna bo szła brzegiem rzeki przez laski, koło jezior i z pieknymi widokami na pobliskie górki. Fajna opcja dla tych którzy nie chca iść wysoko w góry.
Ilonka też zeszła ze swojej bardzo długiej wędrówki i około godziny 16 odjechaliśmy z parkingu w kierunku Copper gdzie będziemy spali kolejne dwie noce.
Autostrada 70 przebiega przez piękne górskie pasma i parę ciekawych resortów. Zaraz za tunelem Eisenhower jest miasteczko Silverthorne. Jest to sypialnia dla takich resortów jak Breckenridge, A Basin czy Keystone. Jak już w tych resortach nie ma miejsc, albo ceny są chore to narciarze tutaj mieszkają.
My tylko po śniadaniu, a wiemy, że w resorcie w którym śpimy (Copper) nic nie znajdziemy do jedzenia bo go dopiero otwierają w poniedziałek. Postanowiliśmy w Silerthorne zjeść kolację.
Ilonka szybko zapytała się Pana Googla co tu można zjeść i polecił nam fajną kameralną knajpkę, Vinny's.
Zamówiłem golonkę z Jagnięciny i był to dobry wybór. Kolorado słynie z Jagnięciny. Jest tak samo dobre jak nowozelandzkie.
Mięsko rozpływało się w ustach, a było go chyba z pół kilograma. Barman mówił, że oni go peklują wiele godzin i dlatego jest takie wyśmienite.
Do tego jakieś stare hiszpańskie wino z rejonu Rioja i uczta na całego.
Spodobało nam się Frisco-Silverthorne. Ma taki górski klimacik (położone jest na lekko ponad 9tys feet / 2773 m), a ceny są niższe niż w resortach. Kiedyś musimy tam pomieszkać i lepiej to zbadać.
W ciągu pół godziny zajechaliśmy do Copper. Zastaliśmy je bardzo puste jak na sobotni wieczor. Resort dopiero otwiera się w poniedziałek, więc za bardzo nic tu się jeszcze nie dzieje. Już widać przygotowania do poniedziałkowej imprezy, bo będzie to ich 50-ta rocznica otwarcia. Na pewno będzie się działo. Zdam relacje.
Jutro natomiast wybieramy się do słynnego Vail. Nie byliśmy tam już chyba z 10 lat!
2022.10.31 Memphis, TN (dzień 3)
Ostatni pełen dzień pobytu w Tennessee. Jutro już wracamy do NY. Z 9 osobowej wycieczki ostało się pięć ludzików. Niestety innych wzywały obowiązki ale i tak miło, że każdy dołaczył choć na chwilkę. Nashville jest fajne ale będąc już w tej części Stanów to fajnie by było zobaczyć też coś innego. Stwierdziliśmy, że nie byliśmy jeszcze w Memphis więc czemu nie... Elvisa można odwiedzić.
Memphis wszystkim kojarzy się z Elvisem. W końcu tu miał piękny dom Graceland, mieszkał, tworzył i zmarł. W Memphis też tworzyły i mieszkały inne sławy takie jak BB King, Al Green czy Aretha Franklin. Skoro takie sławy tam mieszkały i rodziła się tam muzyka blus to spodziewałam się drugiego Nowego Orleanu czy Nashville.
Z Nashville do Memphis jest około 3h jazdy ale na szczęście mogliśmy wypożyczyć auto w Nashville a oddać w Memphis i już z Memphis lecieć do NY. To było duże udogodnienie, bo mogliśmy dzięki temu pojechać tylko na jendą noc. Ciekawe co uda nam się zobaczyć w jeden wieczór.
Zaczęliśmy oczywiście od Graceland. Dom Presley’a jest najbardziej odwiedzanym domem w Stanach. Tylko Biały Dom ma rocznie więcej turystów. Ameryka zwariowała na punkcie Elvisa w latach 50-70 i wariactwo trwa do dziś. Czy naprawdę trzeba tłumaczyć dlaczego? Wystarczy posłuchać jego kawałków, zobaczyć jego koncerty a każdy zrozumie gorączkę jaka opętała jego fanów. W dzisiejszych czasach jego piosenki i ruchy sceniczne możne nie wywołują takiego entuzjazmu, pisku i krzyków ale pomyślcie co to musiało być pół wieku temu.
Nikt nie kwestionuje, że Elvis był niesamowitym piosenkarzem, tancerzem i showmanem ale mało kto się chyba zastanawia dlaczego właśnie on. Elvis wychował się wśród czarnych, od młodych lat słuchał muzyki w najlepszym wykonaniu. Problem polegał na tym, że w ówczesnych czasach segregacja była tak duża, że nikt nie promował afroamerykańskich muzyków. Natomiast wypromowanie Elvisa, który był biały a jednocześnie wnosił do muzyki zakazany rytm i ruchy było łatwiejszym zadaniem.
Polecam oglądnąć film Elvis jeśli jest ktoś zainteresowany jego historią. Uważam, że film jest znakomity i pokazuje historię nie tylko Elvisa ale też Stanów. Cieszyłam się, że film oglądnęłam przed odwiedzeniem Graceland bo jeszcze łatwiej było przenieść się w czasie i odtworzyć historię.
To co mnie najbardziej zaskoczyło w Graceland to pokoje w piwnicy. Spodziewałam się willi na najwyższym poziomie ale wykończenie pokoii rekreacyjnych jak salon TV, pokój z billardem czy pokój dżungla przeszły moje oczekiwania.
Podobno wszystko to było dzieło Elvisa. Jest to kolejny dowód jak bardzo kreatywnym człowiekiem był. A jak to bywa z artystami i kreatywnymi duszami, często niestety gubią się w życiu i ciągle chcąc więcej się zatracają. Przykro, że odszedł w tak młodym wieku ale pomimo jego obaw, on nadal żyje w sercach wielu ludzi. W końcu jego twórczość zmieniła historię.
U Elvisa można spędzić godziny. Posiadłość ogląda się z wirtualnym przewodnikiem, ale poza posiadłością można też oglądać jego samochody, samoloty, są wystawy zainspirowane jego muzyką. Do tego oczywiście dużo sklepików z pamiątkami, jakieś budki z hot-dogami i coca-colą.
My u Elvisa nie jedliśmy, ale po spędzeniu tam prawie 3h czuliśmy się trochę głodni. Wypić piwo i zjeść hamburgera w Memphis to byłoby za proste. Jak pisałam wczoraj chcieliśmy odwiedzić stan Arkansas. Hmmm... No więc wyjechaliśmy z Graceland, skręciliśmy w lewo, lewo i lewo… no i już byliśmy na moście który łączy Arkansas z Tennessee.
W Arkansas nie wiele jest, co prawda jest tam jakiś park narodowy więc pewnie kiedyś jeszcze tam pojedziemy ale poza tym to nie wiele więcej. Znalazłam jednak miejscówkę. No bo czy można zaliczyć stan tak tylko do niego wjeżdżając… nie bardzo. Trzeba coś poznać z lokalnej kultury. A lokalną kulturę najlepiej się poznaje w barze.
Byliśmy w szoku… byliśmy w szoku, że jeszcze są bary gdzie piwo kosztuje $3, i to całkiem ok (przemysłowe ale ok), i można palić w środku. Z tym paleniem papierosów to masakra. Jak się siedziało to jakoś to aż tak nie przeszkadzało, ale jak tylko wyszliśmy to od razu poczuliśmy, że zapach idzie za nami. Potem w hotelu było szybkie przebieranie się.
Muszę przyznać, że z Memphis się za bardzo nie przygotowałam. Jakoś między tymi wszystkimi wyjazdami średnio mi to wyszło. Mieliśmy rezerwację na kolację ale okazało się, że to kawałek z hotelu i centrum więc zdaliśmy się na polecajki pracowników hotelu. Śpimy w Moxy więc i polecajki były na dość młodzieżowym poziomie. Polecili nam jakiś bar, że ma dobre hamburgery ale jakoś nie zachęcał nas do zostania i jedzenia tam. W ogóle to żeby wejść do tego baru to nam nie tylko sprawdzili ID ale też sprawdzili wykrywaczem metalu czy czasem broni nie wnosimy. No to nieźle trafiliśmy jak tu takie cuda się dzieją.
Zrezygnowaliśmy z baru i stwierdziliśmy, że idziemy szukać dalej. Nie zaszliśmy daleko i była całkiem fajna restauracja, Flight. Może troszkę za fancy ale nam to nie przeszkadzało. Pracownikom może trochę bardziej bo najpierw jak zobaczyli grupę 5 osób w bluzach dresowych to widać było, że nie wiedzieli co z nami zrobić. My za to doskonale wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Siedliśmy przy barze, zrezygnowaliśmy ze stolika i zaczęliśmy zamawiać… cudo… jedzenie było tak dobre, że było wszystko, ostrygi, mięsko, rybki, deser… chcieliśmy wszystkiego spróbować.
Do tego wszystkiego zagadali nas jacyś stali bywalcy i tylko nam podpowiadali co jest dobre. Dwóch gostków w wieku 65-75 lat mieszka dość niedaleko i dwa do trzech razy w tygodniu przychodzą tu na kolację. Znają wszystkich kelnerów i całą załogę. Fajnie się z nimi gadało, jedzenie było przepyszne a na brak wina też nikt nie narzekał. Tak fajnie tam było, że nawet nie zauważyliśmy ile czasu upłynęło. Ops… ciekawe czy zdążymy jeszcze posłuchać jakiejś muzyki, bo w końcu to na blusa tu przyjechaliśmy.
Beale Street to najpopularniejsza ulica w Memphis. To tędy przechadzał się Elvis Presley, to tutaj w latach 1920 - 1940 śpiewały takie gwiazdy jak Louis Armstrong, B.B. King, Memphis Minnie etc. My zaczęliśmy zwiedzanie od klubu BB King.
Za dużo ludzi tam nie było, widać, że pomimo, że dziś Halloween to jednak poniedziałek nie cieszy się popularnością. Ludzie nam nie są potrzebni do póki jest fajna muzyka. A tak właśnie było. Fajny blusowy zespół dobrze się bawił grając dobrą muzykę.
Niestety BB Kinga zamykali więc poszliśmy szukać szczęścia a właściwie to dobrej muzyki gdzie indziej. Niestety te miejsca co były otwarte miały bardziej klubową albo popową muzykę. Nie musieliśmy wchodzić specjalnie bo muzykę było słychać na ulicy. Tak więc spacerowaliśmy sobie, oglądając gitary i nutki aż stwierdziliśmy, że pora jednak wracać do hotelu.
Do hotelu wróciliśmy ale do pokoju nie było tak łatwo dojść… po drodze wciągnęły nas flippery. Oj ciężko ciężko było je zostawić… zwłaszcza, że nie trzeba było żadnych żetonów wrzucać tylko za darmo można było pograć.
Udało mi się wygrać i zarządziłam, że idziemy spać. Lepiej iść spać bo jeszcze Darek by wygrał i co by było… znów musiałabym się odegrać. Odegraliśmy się rano przed wyjazdem na lotnisko ale wtedy nasza przyjaciółka wygrała i wogóle nas wszystkich rozłożyła na łopatki. Cicha woda brzegi rwie…
2022.10.30 Nashville, TN (dzień 2)
Urodziny, urodzinami ale ile można słuchać tego country. Męska część wycieczki wczoraj trochę posiedziała jak przystało na typowe sowy. Dziewczyny natomiast okazały się skowronkami i już koło 10 rano, po śniadaniu ruszyłyśmy na miasto.
Ale tu było cicho i pusto. Aż zapomniałam, że takie miasta jeszcze istnieją. Czasem jakiś niedobity wampir czy diabełek wracał zmęczony do domu ale ogólnie miasto odsypiało wczorajszy Halloween.
Najpierw uderzyłyśmy na Clinton Street. Koleżanka coś sobie tam upatrzyła. Mi zależało na spacerze i poznaniu czegoś nowego więc nie narzekałam. Natomiast jakie było moje zaskoczenie jak weszłyśmy do jakiegoś budynku, który okazał się starym warsztatem a teraz jest pełny kameralnych sklepików z pamiątkami, destylarniami itp. Ponieważ padało to trochę się tam schowałyśmy ale bardzo z gustem te sklepiki wyglądały.
Deszcz przestał padać więc ruszyłyśmy w kierunku centrum a szczególnie w kierunku Capitol Hill. Położony na wzgórzu i otoczony Victoria Parkiem jest mekką dla biegaczy. My biegać nie planowaliśmy ale spacerek miałyśmy fajny. A do tego ile graffiti po drodze spotkaliśmy.
Trafiłyśmy na fajny mural (tunel) tej samej artystki co namalowała dość sławne skrzydła. Przy skrzydałach mam zdjęcie z ostatniego pobytu, choć wieczorem też tam podeszliśmy bo akurat byliśmy nie daleko.
Spacerek dość długi nam wyszedł i 15tys kroków udało się zaliczyć. A dzień dopiero się zaczyna. Dziś w planie mamy odwiedzenie Mammoth Caves National Park. Stany muszą zawsze wszystko mieć najlepsze, największe, najwyższe itp. No więc nie mogło paść na żaden inny kraj tylko USA jeśli chodzi o najdłuższe jaskinie na świecie. Trochę Meksyk probuje ich prześcignąć i odkrywają coraz to nowe części ale aktualnie Mammoth Caves są najdłuższe.
Jaskinie są w Kentucky ale to tylko 1.5h samochodem więc wszyscy chętnie wybrali się na popołudniową wycieczkę. Jaskinie zwiedza się z przewodnikiem więc polecam wcześniej wykupić bilety. Jest kilka wycieczek ale podobno najpopularniejsza jest Historic Tour. Też się na nią zdecydowaliśmy bo chcieliśmy się czegoś nauczyć o tych jaskiniach.
Jaskinie zostały nazwane Mamucie po tym jak pewien dziennikarz który pisał o nich artykuł zapomniał prawdziwej nazwy i poprostu stwierdził, że są mamucie. Bo były takie duże. Od tego czasu już nikt nie pamięta starej nazwy i oficjalnie jaskinie nazywają się Mammoth Caves.
Historia jaskini sięga człowieka prehistorycznego. Na podstawie petroglifów, które pozostawił człowiek pierwotny szacuje się, że jakieś 5tys lat temu ludzie odkryli trzy z pięciu poziomów jaskini. Nie do końca wiadomo czego tu szukali. Raczej nie widać śladów osadnictwa czy mieszkania w jaskinie ale zdecydowanie widać, że odkrywali jaskinię i ze ścian zeskrobywali minerały.
Bardziej wyklarowana historia pojawia się w czasie wojny 1812 roku. Jak to bywa w czasach wojny zapotrzebowanie na proch armatni jest dość duże. W jaskiniach są duże pokłady azotanu węgla który jest niezbędnym składnikiem do produkcji prochu czarnego. Przynajmniej był w XIX wieku. Tak więc zanim Mammoth Caves stały się parkiem narodowym były wykorzystywane jako główne źródło azotanu węgla. Po wojnie jednak zainteresowanie trochę spadło. No bo kto chciały sam z siebie wchodzić do dużej, ciemnej dziury w ziemi.
Teraz trochę chętnych jest ale my mamy chodniki, lampy i przewodników. W XIX wieku był tylko przewodnik i nie wiele więcej. Mimo wszystko zaczęły powstawać wycieczki. Można było zapisać się na długie (ok. 46h) albo krótsze 8-9h. Dla porównania nasza wycieczka trwała 2h i zwiedziliśmy więcej niż ktokolwiek inny 200 lat temu.
200 lat temu chodzenie po jaskini nie było łatwe. Przewodnikami byli niewolnicy którzy znali zakamarki na tyle na ile mogli ale i tak trzeba było chodzić po rozrzuconych skałach a wszystko przy minimalnym świetle. Pani przewodnik pokazała nam jak to wyglądało. Najpierw zgasiła wszystkie światła - zrobiła się idealna ciemność. Nie wiem czy kiedykolwiek byłam aż w takiej idealnej ciemności. Nie ważne czy masz otwarte czy zamknięte oczy. Po prostu nic nie widać. Po minucie na szczęście zapaliła małą latarnię. Nie dziwię się, że tak długo zajmowała im wycieczka skoro światło które padało z tej 200 letniej latarni było bardzo słabe.
A jak właściwie powstała jaskinia? Jakies 350 mln lat temu było tu morze. Szczątki zwierzątek które żyły w tym morzu przekształciły się w wapień i to właśnie skały wapienne są głównym budulcem jaskini. Około 10 mln lat temu kwas węglowy zaczął drążyć skały wapienne i powstały tunele. Działa to podobnie jak picie coca-coli psuje zęby, też kwas drąży dziury i potem mamy ubytki.
2 godziny chodziliśmy po tej jaskini. Szliśmy przez obszerne groty i wąskie przesmyki. Jedynym z takich przesmyków był Fat man’s misery (przekleństwo grubego człowieka). No muszę przyznać, że niektórzy mogliby tu mieć problemy.
Pokonywaliśmy kolejne mile, podziwialiśmy jaskinię, słuchaliśmy interesujących opowieści Pani, ale nie widzieliśmy żadnych stalagmitów, stalaktytów itp. Okazało się, że jeskinia jest dość sucha, no tak, nic nam na głowę nie kapało. Nawet nietoperze na nas nie nasikały.
Wycieczka się udała, wszystkim się podobało i cieszyli się, że zrobiliśmy coś innego, można kolejny park narodowy zdrapać z mapek zdrapek. Wśród naszych przyjaciół dość popularne są mapki zdrapki gdzie zdrapuje się parki narodowe, stany, albo kraje i cuda świata.
Do Nashville wróciliśmy późnym wieczorem i trochę głodni, tak więc nie pozostało nic innego jak uderzyć na miasto na jakąś kolację.
A po kolacji nie mogło być nic innego jak muzyka, muzyka i jeszcze więcej muzyki.
Dziś postanowiłam zabrać załogę do Robert’s Western World i Legends. Robert’s Westerdn World jest chyba moim ulubionym klubem. Jak byliśmy tu z Darkiem ostatnio to dwa dni pod rząd tu przyszliśmy. W Robert’s rzadko można usłyszeć Tennesse Whiskey ale za to można usłyszeć West Virginia, Sweet Carolina i inne stare szlagiery.
Robert’s sam w sobie ma historię. Już zaraz po wejściu się każdy zastanawia, dlaczego tam właściwie są półki z butami. No więc w 80-tych latach przeniesiono Grand Ole Opry (największą salę koncertową) z Ryman Audytorium do nowo powstałego budynku w rejonach Gaylord Opryland (ciekawostka - Gaylord to też marka Marriotta). Zmiana ta wpłynęła negatywnie (bardziej niż w czasach wielkiego kryzysu) na wszystkie kluby i biznesy na Broadway’u. Dotychczas wszystkie biznesy mogły liczyć na turystów przyjeżdżających do Ryman Audytorium ale niestety wszystko się zmieniło. Dzielnica która kiedyś żyła muzyką, turystami zaczęła zapełniać się sklepami z książkami dla dorosłych i innymi erotycznymi atrakcjami. W tamtych czasach budynek dzisiejszego Robert’s był sklepem monopolowym. Dopiero w 90 latach ulica pomału zaczęła się przemieniać w ulicę handlową. Wtedy w tym miejscu otwarto Western Wear, sklep który sprzedawał kowbojskie buty i odzież. Później dołożono do tego szafy grające, piwo i papierosy. Następnie zastąpiono szafy grające muzyką na żywo i grillem. Definitywnie miejsce to przeszło parę zmian nazwy i zostało Robet’s Western World gdzie nadal można napić się chłodnego piwa, posłuchać muzyki na żywa, zjeść hamburgera na szybko i kupić sobie buty.
O ile muzykę Robert’s ma super to krzesła już ma mniej wygodne. Dlatego po jakiejś godzinie przenieśliśmy się do Legend Corner. Ten bar też zapamiętałam pozytywnie z poprzedniego pobytu. Tam grają już bardziej miksowaną muzykę, nie tylko country. Ale oczywiście Jolene poleciało. Ale grali też trochę Red Hot Chilli Peppers i ogólnie cokolwiek sobie ludzie zażyczyli a oni znali. Niestety znalazł się oczywiście jeden człowiek co chciał coś co zespół nie znał i jak oni grzecznie odmówili to gostek się zdenerwował i zaczął się rzucać…. wow… dlaczego ludzie nie mogą być dla siebie mili. Świat byłyby dużo fajniejszy jakby ludzie byli dla siebie mili.
Dzień pełen wrażeń więc po północy wszyscy zgodnie stwierdzili, że czas zbierać się do hotelu. Jutro kolejna część ekipy nas opuszcza ale najbardziej wytrwali uderzają dalej do Memphis… a może nawet to Arkansas…. po co do Arkansas? Jak to po co, żeby zdrapać kolejny stan z mapy.
2022.10.29 Nashville, TN (dzień 1)
Tennessee Whiskey jest ukochaną piosenką Darka….
Tak więc nikt nie był za bardzo zdziwiony jak Darek stwierdził, że urodziny w tym roku chce spędzić w Tenessee. Myśmy już byli w Nashville jakies 5 lat temu ale nigdy nie byliśmy w Memphis. Do tego w Kentucky, niedaleko Nashville jest Park Narodowy, Mammoth Caves. Poskładać to wszystko do kupy i ułożył się całkiem fajny wyjazd. Na tyle fajny, że 7 naszych przyjaciół postanowiło do nas dołączyć.
Halloween to zawsze poza Świętami Bożego Narodzenia i Sylwestrem, największy dzień w sklepie. Dlatego wylot w piątek ani w sobotę przed południem nie wchodził w grę.
Samolot o 12 w południe już prędzej został zaakceptowany przez Darka. Ponieważ lecieliśmy z La Guardi to z domu pod bramkę mamy ok. 30 min ze wszystkim. Normalnie tyle by było…ale… zawsze jest jakieś ale… tym razem w bagażu podręcznym miałam 2lb sera. Takiego przepysznego, śmierdzącego i zbitego. Prześwietlenie bagażu nie przeszło i musiałam otwierać walizkę. Otwarcie walizki to jeszcze pół biedy. Ale pani bardzo chciała zobaczyć ten ser więc musiałam odpakować wszystkie folie a żeby nie śmierdziało to folii było trochę. Było wesoło na bramkach ale pani obwąchała ser i nas puścili.
No to jak już bramki zaliczone to urodziny można oficjalnie zacząć świętować. Lotnisko LGA jest odnowione i bardzo fajnie wygląda. Ma dużo przestrzeni, wszystko takie nowe, błyszczące i czyste. Niestety jest to terminal Delty więc lounge nie mamy ale bar fajny udało się znaleźć.
Około 3 pm zjechali się wszyscy do Nashville … Nowy Jork, Floryda i Północna Karolina. Cała ekipa w komplecie ruszyła na miasto. Śpimy troszkę na obrzeżach miasta ale obrzeża to tak 30 min na nogach do centrum imprezy więc nie jest źle. Zaczęliśmy delikatnie od browaru bo długo się nie widzieliśmy, więc każdy chciał się nagadać.
Po browarze udaliśmy się do serca muzyki czyli na ulice Broadway i 4th ave. Co tu się działo… ludzi multum, muzyka na żywo w każdej knajpie. Do tego wszędzie pootwierane okna i drzwi więc muzyka z różnych klubów przeplata się nawzajem.
Nashville jest 21 największym miastem w Stanach. Powstało w 1779 i nadal prężnie się rozwija. Najsłynniejszym “przemysłem” jest tu muzyka. Nashville stało się centrum muzyki Country i szybko dostało przezwisko Miasto Muzyki (Music City).
Od samego początku Nashville zostało zbudowane na podłożu muzycznym. Gra na skrzypcach i grupowe tańce dotarły tu wraz z pierwszymi osadnikami. W 1800-tnych latach Nashville stało się centrum muzyki a wszystko dzięki Uniwersytetowi Fisk. Uniwersytet ten pierwotnie powstał jako uniwersytet tylko dla czarnych. Jego popularność przerosła oczekiwania a, że w XIX wieku uczenia była za darmo to budżet zaczął się kończyć. Aby podreperować fundusze uczelni w 1871 chór wyjechał na międzynarodowe tourne. Było to pierwsze tourne na taką skalę, tak naprawdę mówi się, że było to pierwsza światowa trasa koncertowa. Chór śpiewał przed takimi osobistościami jak Mark Twain, królowa Victoria i Ulyssess S. Grant. Muzyczne sukcesy uniwersytetu utwierdziły pozycję Nashville na międzynarodowej scenie muzycznej. A potem to już się potoczyło…
Muzyka country powstała z połączenia muzyki gospel i akustycznych instrumentów jak np. skrzypiec. I to właśnie w Nashville doszło do tej ewolucji i narodziła się muzyka country. Teraz tak popularna i nieodzowna część amerykańskiej kultury.
Ja uwielbiam muzykę i w Nashville podoba mi się to, że gdziekolwiek człowiek nie wejdzie to będzie jakiś zespół albo chociaż jedna osoba grająca coś na gitarze. Trzeba jednak wiedzieć gdzie iść bo jakość muzyki jest różna. I tak można trafić na tradycyjne country z lat 70-80, na zespół który będzie śpiewał przeróbki najsłynniejszych przebojów jak Jolene czy Tennessee Whiskey, albo można trafić na zespoły śpiewające bardziej muzykę pop.
The 12/30 Club był właśnie takim miejscem z bardziej popową muzyką. Ponieważ był to pierwszy bar a my nadal chcieliśmy się nagadać to wydało nam się za głośno i za mało country. Pod koniec dnia byliśmy bardziej skłonni posłuchać pop, no bo ileż można słuchać Jolene i Tennessee Whiskey… Darek powie dużo. Ja powiem, że urozmaicenie jest wskazane.
W Nashville w klubach z muzyką nie można robić rezerwacji. Nie płaci się też cover fee czyli biletu wstępu. Jeśli jest się dużą grupą to można zarezerwować cześć sali jako prywatną imprezę ale to trochę kosztuje. Dlatego miałam małe obawy. Jesteśmy dość dużą grupą (9 osób) w Nashville w Halloween jest masa ludzi, jakim cudem uda nam się gdzieś znaleźć stolik. Ale wg. dobrej zasady “będziemy się martwić jak się trzeba będzie martwić” zdaliśmy się na los. Pomogliśmy losowi robiąc rezerwację na kolację a resztę pozostawiliśmy w rękach co ma być to będzie.
Na kolację wybraliśmy Countrypolitan w hotelu Indigo. Przyjmowali rezerwację, mieli dobre opinie, ciekawe menu (dla każdego coś dobrego) i muzykę na żywo. Wybór był całkiem dobry, rybki, kurczak w panierce (typowe dla południowej ameryki) czy dobre poczciwe hamburgery, każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Po kolacji poszliśmy szukać klubu z muzyką. Najpierw weszliśmy w uliczkę Printers Alley. Wyglądało to na jakąś boczną uliczkę o której tylko lokalni wiedzą więc mieliśmy nadzieję, że uda nam się znaleźć coś fajnego, wyjątkowego. Nic nam jednak nie wpadło w oko więc poszliśmy dalej w kierunku 2nd ave i Wildhorse Saloon.
Wildhorse saloon jest dość dużym klubem ze sceną ale niestety był zamknięty na imprezę prywatną. No nic… to idziemy dalej. Drugim typem był Ole Red przy słynnym Broadway. Ole Red jest siecią klubów które należą do Blake Shelton. Blake jest chyba aktualnie najsłynniejszym artystą country w USA. Jest też mężem Gwen Stefani z No Doubt.
Eee, taki słynny klub to na pewno się nie wejdzie. Kolejka była ale Darek zarządził żebyśmy zajęli miejsce w kolejce a on to sprawdzi. Najpierw myślałam, że użyje swojego uroku osobistego i załatwi nam wejście poza kolejką ale nawet nie musiał posuwać się do tego. Okazało się że kolejka idzie dość szybko, klub jest dość duży i nawet nie ma tłumu. Super, weszliśmy do środka (za darmo) i już mogliśmy się bawić. Klub dostał duży plus za rozłożenie zbiorników z wodą i plastikowych kubków więc każdy mógł pić wodę ile chciał bez zawracania głowy kelnerkom. Plusik poleciał.
Najpierw grał zespół Whiskey, Cash and Roses. Fajnie grali ale głównie przeróbki znanych kawałków. Tutaj już chyba doszłam do wniosku, że wystarczy Jolene i Tennessee whiskey na dziś. Po tym zespole wszedł na scenę Scotty Mac Band. Nie znałam go wcześnie ale śpiewał o najlepszej godzinie, w najlepszym klubie, w Halloween to musiał być dobry.
Rzeczywiście fajnie śpiewał. Tu już było mniej covers a więcej jego własnych kawałków. Do tego pod sceną zebrał się tłum fanek które znały prawie wszystkie jego piosenki. Jest to jeden z wielu artystów którym pomógł Spotify. W dzisiejszych czasach ludzie mogą nagrywać piosenki w własnych garażach i wrzucać na Spotify gdzie zwykli ludzie promują artystów przez częste słuchanie piosnek które im się podobają. To jest piękne, że w dzisiejszych czasach, każdy ma szanse a nie tylko ludzie których wybierze wytwórnia płytowa.
Myśleliśmy, że pośpiewa godzinę dwie i wszyscy się rozejdą. Co prawda na stornie Ole Red pisało, że grać będzie do zamknięcia. Ale to się długo wydawało… my się świetnie bawiliśmy ale koło pierwszej zaczęło nas dopadać zmęczenie. A on dalej grał… wow… stwierdziliśmy, że do końca chyba nie wytrzymamy więc poszliśmy na taksówkę i wróciliśmy do hotelu. To było cudowny dzień - a to dopiero początek…
2022.10.15 Panther, Adirondacks, NY
Nogi po Tatrach odpoczęły, więc trzeba je znowu gdzieś fajnie zmęczyć. Nie ma czasu nigdzie daleko latać, wybór padł na Adirondack.
Zostało nam tam parę szczytów do zrobienia (niestety one nie są łatwe), a także w tym okresie jest pełnia jesień w Adirondack. Kolory liści są bajkowe.
Mamy długi i ciężki hike. Chcemy zrobić dwa szczyty w rejonie Santanoni. Panther i Couchsachranga (potocznie zwany Couchy). Dlaczego dwa?
W rejonie Santanoni są 3 szczyty które są na liście 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Santanoni zrobiliśmy rok temu. Panther i Couchy zostały nie zaliczone. Chcemy to zrobić i mieć ten rejon z głowy. Jest to jeden z trudniejszych i mało dostępnych części Adirondack. Couchy nawet jest poniżej 4,000 stóp więc nie powinien być na liście najwyższych szczytów Adirondack ale kilkadziesiąt lat temu mieli złe pomiary i tak już zostało!
Na szczyty nie ma szlaków. Są tylko wydeptane ścieżki przez ludzi i zwierzęta. Często ścieżka idzie rzeczką, albo lasem i jest pokryta grubą warstwą liści i łatwo ją zgubić.
Mimo, że to połowa października to już w górach temperatury są niskie. Na dole koło zera a w wyższych partiach gór -4C.
Mamy długi i ciężki hike, więc z hotelu już wyjechaliśmy o 6:30, a na szlak ruszyliśmy o 8 rano.
Tak jak pisałem, jest to odludzie i w pobliżu nie ma żadnych hoteli.
Parking był już w połowie zapełniony. Po samochodach widać, że większość przyjechała tu już wczoraj. Dużo ludzi robiąc wszystkie trzy szczyty śpi w lesie i nie musi aż tak dużo kilometrów robić w jeden dzień.
Lubię taki poranny start. Idzie tak się rześko w ciszy. Słychać tylko szum liści pod butami i czasami odgłosy ptaszyny która nas wita.
Niestety nie na jeszcze dużych mrozów i błoto nie zamarzło. Ten rejon jest słynny z wielkiego błota, zwłaszcza w wyższych partiach.
Na dole już też czasami błotko dawało o sobie znać.
Pierwsze parę kilometrów idzie się bardzo łatwą szeroką leśną drogą. Można szybko nadrobić kilometry.
Gdzieś po godzinie szlak skręca w prawo i z szerokiej drogi robi się leśna ścieżka. Dalej nic trudnego.
Jedynym utrudnieniem jak narazie są liście. Jest ich tyle, że często szlak jest nimi zasypany i łatwo można zgubić drogę. Na szczęście dalej idziemy szlakiem, więc często na drzewach jest on namalowany. Czasami jak nie widzimy szlaku przez parę minut to się wracamy do ostatniego punktu gdzie go widzieliśmy i próbujemy ponownie.
Niestety im wyżej tym ciekawiej. Doszliśmy do rozgałęzienia na Santanoni Express. Rok temu tutaj skręciliśmy w lewo, zeszliśmy ze szlaku i zaatakowaliśmy szczyt Santanoni. Wspinaczka ta zakończyła się sukcesem.
Dzisiaj w planie są inne szczyty, więc dalej zostaliśmy na w miarę łatwym niebieskim szlaku.
Doszliśmy do jeziora Bradley
Niebieski szlak dalej wędruje prosto dolinami w inne rejony Adirondack a my skręcamy w lewo. Tutaj zaczyna się „zabawa”.
Na start dowiedzieliśmy się, że zapomnieliśmy zabrać ze sobą wiosła. Tak, wiosła!
Tu już nie ma szlaku, więc i też nie ma żadnych udogodnień cywilizacji jak np. mostki, uchwyty czy bale w wodzie.
Ktoś wrzucił do stawu dwie deski i jak masz wiosło to możesz przepłynąć.
Brak wiosła spowodował, że musieliśmy obchodzić stawek. Na szczęście jest mało górołazów z własnymi wiosłami, więc wokół stawu była już w miarę wydeptana ścieżka.
Zaraz za stawem „szlak” ostro zaczął się wspinać do góry. Było parę odcinków specjalnych na których trzeba się troszkę nagłówkować jak to przejść.
Wyspinaliśmy się na skały i myślimy, że najgorsze już za nami. Jednak grubo się myliliśmy. Przez następne 2.5h było naprawdę ciekawie.
Wiemy, że Adirondack nie jest łatwy. Zwłaszcza szczyty na które nie ma szlaków. Wiele trudnych odcinków już w tych górach pokonaliśmy, ale to co tu było to lekka przesada.
Może nie był to najtrudniejszy odcinek w całych górach, ale jego długość nas przerosła. Często zdarzają się odcinki trudne, ale po 20-30 minutach je pokonujesz. Tutak było to 2.5 godziny!
Prosto do góry strumykiem i błotem.
Oczywiście nie ma szlaku i roślinność jest bardzo gęsta, czyli nie możesz iść lasem.
Około 12:30 wyszliśmy na przełęcz. Zmęczeni na maxa.
Parę osób tutaj siedziało. Posilało się i odpoczywało. Dołączyliśmy do nich. Miejsce to lokalni nazwali Times Square. Pewnie od skrzyżowania wszystkich „szlaków”.
Z tego miejsca w każdą stronę można gdzieś dojść.
Ze wschodu myśmy przyszli. Na południe jest Santanoni. Zachód to Couchy, a na północ jest ścieżka na Panther.
Mamy w planie dwa szczyty. Couchy i Panther.
Niestety obawiamy się, że możemy dwóch nie zrobić w ciągu dnia. Jedno wiemy, że schodzenie w dół po ciemku tą trasą jest praktycznie niemożliwe. Trasa do góry była bardzo trudna, a wszyscy wiemy, że schodzenie jest trudniejsze niż wychodzenie.
Ciemno, bardzo strono, mokre skały, korzenie, liście, do tego ogromne zmęczenie. O kontuzje łatwo.
Idziemy na Panther. Zobaczymy jaki będziemy mieli czas i o której wrócimy na Times Square. Jak będzie dobry to możemy pójdziemy na Couchy,jak nie to w dół do browaru
Niestety spacerek na Panther nie było łatwo. Błotko goniło błotko!
Potem jeszcze trochę wspinaczki po skałach i po jakiś 40 minutach stanęliśmy na zalesionym szczycie.
Niestety szczyt był w gęstym lesie, więc przerwy nie było jak zrobić. Po drodze były ciekawe skały z widokami, ale tak wiało, że niestety przerwa na nich nie należała do przyjemnych.
Wróciliśmy na Times Square i tam dopiero zrobiliśmy dłuższą przerwę na posiłek.
Trochę ludzi przewijało się tutaj (jak na słynnym Times Square w NY), więc można było dowiedzieć się cennych informacji. Jak np. Couchy się nie zrobi za dwie godziny w obie strony. Jest dużo błotka!
Już jest prawie godzina 14. Wiemy, że o 18:30 robi się ciemno. Zejście zajmie nam minimum 4 godziny, a może i pod 5 jak będzie trudno, albo będziemy gubić szlak. Jak jeszcze doliczymy minimum dwie godzinki na Couchy to będziemy musieli trudne odcinki pokonywać po ciemku. Tego chcemy uniknąć. Podjęliśmy ciężką ale rozsądną decyzje, że schodzimy a Couchy zostanie na następny raz. Będziemy tu musieli wrócić i jeszcze raz „bawić” się w tych górkach.
Tak jak przewidywaliśmy. Zejście było bardzo trudne i mokre. Na szczęście mieliśmy czas, więc ostrożnie, krok za krokiem posuwaliśmy się w dół.
Odetchnęliśmy na dole. Była godzina 16. Najtrudniejsze już za nami. Usiedliśmy na skałach (oczywiście w strumyku) i gratulowaliśmy sobie nawzajem przebycia tego długiego i trudnego odcinka.
Teraz już leciało. Nie było super łatwo, ale już było ok. Można było iść szybciej.
Czasami gubiliśmy szlak przez potężną ilość liści na ziemi, ale na szczęście za pomocą GPS czy aplikacji na telefonach można było szybko odnajdywać szlak.
Około godziny 18 doszliśmy do drogi. Ostatnie 30 minut pokonywaliśmy w ciemnościach. Na szczęście tu już było łatwo.
Prawie o godzinie 19 doszliśmy na parking gdzie Ilonka wypisała nas z trasy i mogliśmy w końcu usiąść w samochodzie i odpocząć.
Niestety nie zrobiliśmy dwóch szczytów jak mieliśmy w planie, ale może i dobrze. Przynajmniej po ciemku nie musieliśmy pokonywać tych najtrudniejszych odcinków. Natomiast szczyt Panther został zdobyty. Jest to nasz 38 szczyt w Adirondack. To zdobycia korony Adirondack zostało nam już tylko 8!
Pewnie już w tym roku tutaj się nie wybierzemy, ale na wiosnę następnego chcemy tu przyjechać i gdzieś wyjść.
30 minut od parkingu jest fajny browar Paradox Dobre, świeże piwka i smaczne jedzenie. Piwka dalej mieli, natomiast z jedzeniem był problem. Tyle ludzi przyjechało do Adirondack w tym okresie, że wszystko zjedli.
Obsługa mówiła, że nie pamięta takiego ruchu. Udało im się posklejać nam jakąś wegetariańską pizzę. Nawet nie była zła tylko szkoda, że nie miała żadnego mięsa. Ludzie wszystko zjedli.
Ilonka jak zwykle zakupiła skrzyneczkę świeżego piwka do domu i udaliśmy się do hotelu na zasłużony odpoczynek. Trzeba w końcu odespać parę ostatnich nocy….
2022.10.03-04 Las Vegas, NV (dzień 3-4)
Pierwszy raz spałam w rejonie Lake Las Vegas. Hotel Westin w którym się zatrzymaliśmy jest bardzo resortowy. To znaczy, że ma dwa baseny, pola golfowe, tarasy i dużo miejsca na relaks. Rano zarządziliśmy czas dla siebie. Część załogi chciała iść na basen, część wybrała klimatyzowany pokój a ja wybrałam spacer po okolicy. Nie była to najmądrzejsza decyzja przy 30C upale ale siedzenie w pokoju mnie nie interesowało a basen też jakoś niespecjalnie.
Nasz hotel otoczony jest polami golfowymi ale niestety tam nie można spacerować. Pewnie boją się, że ktoś dostanie piłeczką w głowę. Można natomiast przejść się przez osiedla domków do tzw. miasteczka. Ja to nazywam miasteczkiem ale tak naprawdę są tam dwie uliczki na krzyż. Jest tam natomiast troszkę knajpek i restauracji. Wszystko otoczone jest hotele Hilton. To właśnie do hotelu Hilton należy bardzo ciekawy mostek który łączy część turystyczną z mieszkalną.
Spacer zajął mi około godziny w dwie strony. Miasteczko było super wymarłe. Ja rozumiem, że poniedziałek i po sezonie ale chyba wszystkie restauracje otwierają dopiero na wieczór. Myślimy tu przyjść na kolację to się przekonamy.
Ja pospacerowałam, inni po odpoczywali i popołudniu już każdy był gotowy na wycieczkę. Dziś zaplanowaliśmy Valley of Fire (Dolina Ognia). Jest to pierwszy park stanowy w Newadzie, powstały w 1935 roku. Po zdjęciach w Internecie wygląda dość ciekawie a jest tylko godzinę jazdy od nas. Taka mini wersja i skumulowanie w jednym miejscu tego z czego słynne są duże parki narodowe jak Arches czy Cannyon Lands. Oczywiście obszar i wysokość formacji skalnych jest dużo mniejsza niż przepiękne parki narodowe ale i tak Valley of Fire jest bardzo ładna i ciekawa.
Przez park przechodzą dwie drogi, jedna w kierunku Słonia (Elephant Rock) a druga w kierunku Białych Kopuł (White Domes). My popełniliśmy mały błąd bo zakładając, że zobaczymy wszystko pojechaliśmy najpierw do Słonia. Niestety tak fajnie się chodzi po tym parku, że potem pod koniec brakło nam czasu. Wydaje mi się, że droga do White Domes ma lepsze punkty widokowe więc polecałabym zaliczyć najpierw tamtą część parku a Słonia zostawić sobie na koniec.
Do Valley of Fire można przejechać też przez Lake Mead. Niestety przejazd ten jest płatny $20 za samochodu. Lake Mead ma wiele do zaoferowania dla miłośników sportów wodnych i nie tylko dlatego jest tam opłata, bo ktoś musi dbać o to wszystko. Jak się jedzie z Vegas przez Lake Meadow to wtedy wjeżdża się właśnie od strony Elephant Rock.
Między centrum informacyjnym a skałą słonia jest dość ciekawa formacja zwana Siedem Sióstr (Seven Sisters). Mi osobiście się bardziej podobała niż Słoń, który pomimo, że jest ciekawym ułożeniem skał nie był jakimś wow.
Po słoniu zawróciliśmy pod informację, ale zanim skręciliśmy w drogę w kierunku Białych Kopuł, to postanowiliśmy zatrzymać się przy Cabins. Z początku zaintrygowała nas boczna droga idąca nie wiadomo gdzie. Stwierdziliśmy, że może fajna miejscówka na pobawienie się dronem. Dronem niestety za bardzo się nie pobawiliśmy bo jednak nie można ale po skałkach z chęcią poskakaliśmy.
W końcu przyszedł czas zobaczyć najładniejszą część parku. Drogą na północ w kierunku Białych Kopuł (White Domes) ciągnie się przez 2.7 mil (4.3 km), i na prawo i lewo można podziwiać widoki. Pokonanie tej drogi w kabriolecie było bardzo fajnym pomysłem. Mogliśmy pstrykać zdjęcia bez ograniczeń widokowych. Przepięknie. Jedna z piękniejszych dróg jakimi jechałam.
W parku Valley of Fire można iść na hiki paro minutowe albo paro godzinne. My wybraliśmy takie do max 2 mil. Na szczęście w parkach rzadko można zrealizować cały plan. Są miejsca które człowiek nie planuje odwiedzić czy zatrzymać się ale w rzeczywistości wyglądają tak pięknie, że aż żal się nie zatrzymać. Są miejsca gdzie chce się człowiek zatrzymać ale dopadnie go zmierzch i trzeba do parku wrócić w inny dzień.
Trasa White Domes ma tylko milę (1.6 km) . Myśleliśmy go zrobić w 30 minut ale jak tylko weszliśmy w skały i kaniony to wiedzieliśmy, że szybko stąd nie wyjdziemy i już pewnie nic nie zobaczymy, ale to nic. Spacerek White Domes jest jednym z lepszych tu i rzeczywiście na wyciągnięcie ręki ma się wszystko, wąskie kaniony, duże przestrzenie, skały wyglądające jak mózg czy fala... Wszystkim się podobało nie ważne, co już się na świecie widziało.
Dlaczego takie widoki nam się zawsze kojarzą z kosmosem? Bo to właśnie tu albo w podobnych miejscach kręcone są filmy. Czy nasze wyobrażenie o Marsie jest na podstawie filmów, czy jednak miejsca (jak Valley of Fire) są takim odzwierciedleniem Marsa na ziemi. Tego chyba nam nie będzie dane porównać. Jedno jest pewne Star Trek, The Strand, 1,000,000 Lat BC to tylko niektóre filmy kręcone w tym parku a miejscami nawet w rejonach White Domes.
Spacerując między skałami złapał nas zachód słońca. Zdążyliśmy na parking zajść jeszcze za zmierzchu ale wiedzieliśmy, że nic więcej już niestety nie zobaczymy. Rzeczywiście piękny park i polecam wszystkim, którzy przy małym wysiłku chcą zobaczyć co to znaczy poczuć się jak na marsie, zobaczyć czerwone skały i poznać lepiej krajobraz południa. Stany takie jak Utah, Arizona, Nevada słyną właśnie z niezwykłych formacji skalnych i kanionów.
Na kolację też już nie zdążyliśmy. Po pierwsze poniedziałek, po drugie poza sezonem. Sprawdziliśmy parę restauracji w tym miasteczku koło hotelu ale niestety wszystko albo zamknięte albo właśnie zamykali. Tak więc skończyło się na kolacji w hotelowej restauracji. Dzień był cudowny tak jak i cały wyjazd. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i jutro już czas wracać do domku.
O ile na zwiedzanie parku Valley of Fire wypożyczenie Mustanga było rewelacyjnym pomysłem o tyle na dojazd na lotnisko z walizkami na 4 osoby nie było już tak łatwo. Przypomnieliśmy sobie wszystkie historie o tym jak się w pięć osób maluchem jechało nad morze i stwierdziliśmy, że musi się dać - no i się udało. Polak jednak potrafi.
To co nie zmieściło się do bagażnika, po upychaliśmy na siedzenia, pod nogi, na kolana. Dobrze, że dach można złożyć to i walizka weszła… i nie uwierzycie ale nawet udało się potem złożyć dach. Takie małe autko a potrafi… prawie jak nasz poczciwy maluszek.
2022.10.02 Las Vegas, NV (dzień 2)
Jak szybko uciekaliście z Vegas?
Myśmy najszybciej jak tylko było można. Helikopterami!
Las Vegas jest unikatowy na skalę światową. Niektórzy mówią, że to jest większe Atlantic City. Nie zgadzam się z tą teorią. Atlantic upada, a Vegas rozrasta się na maxa. Ciągle powstają nowe kasyna, hotele, atrakcje, przybywa mieszkańców tego miasta grzechu!
Miasto to nie tylko kasyna i przegrywanie fortun. To też miejsce rozrywki i businessu. Każda gwiazda muzyki robiąc koncerty w Stanach musi mieć na swojej drodze Vegas. Też ogromna ilość biznesów tutaj się rozkręca. Coraz więcej widzi się ludzi w krawatach przy 40 stopniowym upale. Przecież tutaj jest potężna kasa, która prawie leży na ulicy.
Dla mnie Vegas ma jeden plus. Niektórzy mówią, że leży na środku wielkiej pustyni, w środku niczego. Ja uważam, że leży na środku pustyni, ale w centrum wszystkiego. W ciągu paru godzin samochodem można się dostać do wielu parków narodowych. Każdy przecież słyszał o Wielkim Kanionie, Dolinie Śmierci, Zion, Bryce….
Tak też zrobiliśmy. Następnego dnia uciekliśmy z Vegas helikopterami do Grand Canyon.
Kiedyś to już zrobiłem. Było to dawno temu, więc trzeba było odświeżyć pamięć.
Cała szóstka plus pilot zapakowaliśmy się do helikoptera EC-130 EcoStar i odlecieliśmy w nieznane.
Mamy lecieć 30 minut, wylądować na dnie kanionu, tam spędzić z 30 minut i wrócić do bazy. Ogólnie zapowiada się dwu-godzinna wycieczka.
Jak tylko wystartowaliśmy to zaczął padać deszcz. Na szczęście krótki i przelotny. Z ciekawostek muszę dodać, że helikopter nie ma wycieraczek. Ale przy 200 km/h woda idealnie się rozpływała na półokrągłej przedniej szybie.
Pewnie producent helikopterów idzie po kosztach i też nie dokłada zbędnej wagi do i tak już ciężkiego i drogiej maszyny. Koszt takiej zabawki do 2.5-3 milionów dolców.
W pierwszej kolejnoście polecieliśmy nad Hoover Dam. Jest to jedna z największych zapór na świecie. Ma w sobie tyle beton, że można by z niego zbudować szeroki na metr chodnik który by okrążył Ziemię po równiku.
Niestety są tak wielkie susze w Nevadzie i okolicznych stanach, że praca tej elektrowni jest zagrożona. Po prostu za mało wody na pracę turbin i na ich chłodzenie. Hydroelektrownia dostarcza energii do ponad miliona ludzi.
Niestety pogoda nie była ciekawa. Chmury i deszcz. Udaliśmy się w kierunku kanionu.
Nasz lot przebiegał w rejonie Lake Mead. Miejsce odpoczynku mieszkańców Vegas i okolic.
Widać potężne susze. Tak niski poziom wód tego jeziora nigdy nie był rejestrowany.
Z góry to dopiero widać jakie tutaj są puste przestrzenie. Czasami tylko widać jakieś off-road ślady pojazdów przystosowanych na te tereny. Ludzie kupują różnego rodzaju ATV czy Jeep-o podobne zabawki i sprawdzają ich możliwości w tym terenie.
Grand Canyon jest już przed nami!
Helikopterami zwiedza się jego zachodnią część. W tym rejonie nie ma żadnych szlaków turystycznych. Pionowe, kilometrowe ściany uniemożliwiają bezpieczne zejście w dół.
Szlaki turystyczne znajdują się we wschodniej części kanionu, gdzie są słynne Północna i Południowa Krawędź. Perę razy udało nam się tamte rejony odwiedzić.
Jak masz odpowiedni pojazd to bezdrożami możesz podjechać pod zachodnie krawędzie tego wielkiego kanionu. Dalej niestety nie pójdziesz, jest za stromo.
Helikopter nadleciał nad krawędź i naszym oczom ukazała się brązowa rzeka Colorado.
Rzeka ma różne kolory. Czasami zielonkawa a czasami taką jaką widzicie, zamulona.
To zależy jakie glony aktualnie w niej się znajdują , albo jak duże opady były wyżej w górach i co woda wymywa po drodze
Powoli obniżaliśmy się w dół. Musieliśmy zlecieć dobry kilometr w dół.
Potem lecieliśmy nad rzeką parę minut, aż dolecieliśmy do lądowiska na polanie na dnie kanionu.
Delikatnie, bez żadnego wstrząsu nasz bardzo młody pilot (21 lat) wylądował. W sumie to było aż około 6 helikopterów.
Mieliśmy czasu około 30 minut na dole. Wszyscy rzuciki się na aparaty i na zdjęcia. Większość ludzi była pierwszy raz na dole Grand Canyon więc to jest zrozumiałe.
Niestety w tym miejscu nie można dojść do rzeki, natomiast można ją ładnie oglądać z płaskowyżu.
Temperatura była przyjemna jak na początek października. Jakieś 27-30C i lekki, suchy wiatr.
Każdy zrobił setki zdjęć i gdzieś po 20 minutach wrócił pod helikopter gdzie pan pilot przygotował nam przekąskę z szampanem.
Ja to bym z chęcią ubrał lepsze buty, wziął wodę i poszedł gdzieś na parę godzin. Ale niestety czas był ograniczony.
Po przekąsce wróciliśmy do helikoptera i ponownie unieśliśmy się w powietrze.
Powrót do bazy był inną trasą, więc z góry można było podziwiać nowe rejony kanionu i jego okolic.
Minęło 30 minut i około 15:30 bezpiecznie wylądowaliśmy w głównej bazie.
Część grupy udała się do naszego nowego hotelu z dala od miasta nad jeziorem Las Vegas, a my wróciliśmy do Vegas po samochód.
Jutro planujemy wyjazd w kaniony, więc jakiś pojazd by się przydał. Najlepiej taki z którego dobrze się robi zdjęcia i nagrywa.
Dołączyliśmy do reszty ekipy i w końcu można było odpocząć od Vegas.
Oczywiście mieszkaliśmy w Marriott hotelu, a dokładnie w sieci Westin. „Niestety” musimy sypiać w hotelach Marriott żeby mieć duże zniżki i dobre statusy.
Już dzisiaj nie opuszczaliśmy tego resortu. Tam też zjedliśmy kolację, a potem usiedliśmy na zewnątrz pod palmami koło kominka.
Nie było za gorąco ani za zimno. Tak w sam raz. Wygodnie na sofach każdy się rozłożył i wspominał dwa ostatnie dni.
Dużo się działo. Jutro kolejny dzień przygody. Valley of Fire (Dolina ognia)
2022.10.01 Las Vegas, NV (dzień 1)
Surprise!!!! O tak dziś była jedna wielka niespodzianka!!!
Dzień rozpoczęliśmy leniwie. Nigdzie się nie spieszyliśmy choć niestety nie możemy powiedzieć, że się wyspaliśmy. Westin słynie z bardzo wygodnych materacy, i na to nie możemy narzekać, naprawdę są fajne. Natomiast akurat Westin w Las Vegas ma bardzo głośną klimatyzację. Za każdym razem jak się wiatrak włączał to było głośno i się budziliśmy. Niestety ciężko wyłączyć klimatyzację jak na zewnątrz jest 90F (32C) od samego rana. Tak więc pół wyspani poszliśmy na późne śniadanie.
Ależ się cieszyliśmy, że mieszkamy w hotelu o którym nikt nie słyszał. Tu nie ma kasyn, nie ma cudów na recepcji, nie ma sztucznego nieba wymalowanego na suficie czy cyrku na lobby. Tutaj jest po prostu hotel. Słyszeliśmy, że w Ceasars nie dość, że śniadanie kosztuje $70 to jeszcze czekasz w kolejce ok. 2h. My śniadanie mieliśmy za darmo a do tego nie czekaliśmy ani minuty na stolik. Co więcej…. dostaliśmy 8 kuponów na drinki do baru. Normalnie w Marriocie dostajemy kupony na dwa drinki powitalne (jeden na osobę). Tym razem pani wzięła z kupki kupony i wyszło, że dostaliśmy ich z 8.
Nie bardzo mogliśmy chodzić po Vegas bo nie chcieliśmy się natknąć na solenizantkę. Bo przecież tak blisko była. Cały czas widzieliśmy naszych przyjaciół na Google Maps i tylko czekaliśmy aż reszta ekipy doleci i będziemy mogli zaskoczyć solenizantkę gdzieś na ulicach Vegas.
Vegas trochę znamy, byliśmy tu już ze dwa czy trzy razy. Na pewno jest to miejsce które trzeba odwiedzić ale nam nie zależało na zwiedzaniu więc zamiast wychodzić na upalne ulice zdecydowaliśmy się schładzać przy piwku w hotelowym barze. A mogliśmy się schładzać bo kuponów trochę mieliśmy. Dobrze, że znajomi do nas dołączyli zanim się skończyły kupony bo ciężko by było.
Plan był prosty. Darek przebrany za wieśniaka ze Skawiny będzie siedział gdzieś na ulicy tak żeby solenizantka się o niego potknęła i go zauważyła. Ja z czajona za palmą miałam wszystko nagrywać… kiedy będzie wielkie surprise i otworzymy szampana to kolejna para przyjaciół przejdzie koło nas z głośnikiem z którego będzie leciała jakaś polska muzyka… plan super, nie? Dobry plan to podstawa… do chwili jak coś się nie zepsuje… no i się zepsuło.
Solenizantka wymyśliła sobie, że chce iść na basen. No pomysł super. Baseny w Ceasars Hotelu są wypasione i nie dziwię się, że w upalny dzień jak dziś wybór padł na ochładzanie się nad basenem. Problem jest tylko taki, że my nie śpimy w Ceasars a co za tym idzie nie mamy kluczy i na basen nie wejdziemy. Trzeba było się trochę nakombinować ale się udało.
Niespodzianka była niesamowita. Śmiech, szok i łzy szczęścia przeważały. Dobra robota wszyscy - z niespodziankami zawsze jest tak, że ciężko jest je uchować w tajemnicy. Myślę jednak, że każdy spisał się na medal i udało się wszystko utrzymać w tajemnicy. W końcu można było przejść do normalnego planu wycieczki.
Po wypiciu urodzinowego szampana nad basenem pognaliśmy na kolację. W Vegas masz przeróżne restauracje. Są tu restauracje sławnych szefów kuchni, kuchnia z każdego zakątka a do tego topowe restauracje mają niesamowicie zaprojektowane wnętrza. My postawiliśmy na kuchnię Azjatycką i poszliśmy do Mott 32. Darka marzeniem zawsze było spróbować General Tso Chicken w fancy chińskiej restauracji. No i marzenie się spełniło.
Dobre było ale czy lepsze od naszego lokalnego chińczyka pod domem? Chyba nie - choć na plus było, że było mniej tłuste i pewnie kurczaka też lepszego dali. Mott 32 znajduje się w hotelu Venecian. Tam wszystko jest w jakimś hotelu. Hotele w Vegas zajmują hektary powierzchni i mają wszystko. Tak, że nawet nie trzeba wychodzić z hotelu. Gorzej jak trzeba się dostać z jednego hotelu do drugiego. Naszym następnym przystankiem było Colosseum w Caesars Palace. Początkowo myśleliśmy podjechać Uberem ale po 15 minutach czekania na auto stwierdziliśmy, że idziemy na nogach.
To jest problem w Vegas. Wszystko jest jedno na drugim więc taksówki stoją w korkach, albo czekają na wjazd pod hotel i ciężko jest zaplanować coś do minuty. Teoretycznie można chodzić na nogach i szczerze, polecam tą opcję. Ja na szczęście miałam wygodne sportowe buty to mogłam śmigać na nogach. W szpilkach niestety trzeba czekać na Ubery.
Na koncert się troszkę spóźniliśmy ale i tak udało się załapać na bardzo fajny show. Rod Steward wywijał na scenie jakby miał 20 lat i śpiewał wszystkie przeboje. Niektórzy krytykują koncerty w Vegas. Mówią, że gwiazdy tam jadą jak już im się kończy kasa i potrzebują dorobić. Wg. mnie rezydencja w Vegas to nie głupia sprawa. Nie dość, że artysta ma zagwarantowane koncerty to nie musi się cięgle przemieszczać i przez ok. 3 miesięcy może sobie pomieszkać w Vegas. Dla turystów z kolei jest to możliwość zobaczenia i usłyszenia swojego ulubionego wokalisty.
Koncert podobał nam się bardzo. Rod Stewart nie tylko oddał hołd Ukrainie ale też Zelenskiemu. No i niestety do mixu doszła jeszcze królowa Elżbieta. Dzieje się oj dzieje na tym świecie.
Uff…dzień pełen atrakcji. Jutro już opuszczamy Vegas więc chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Tak więc po koncercie powłóczyliśmy się jeszcze po Stripie. Skoczyliśmy na hamburgery do In-n-Out’a, odwiedziliśmy Flamingi, które niestety poszły już spać i dzień zakończyliśmy wystrzałowo przy fontannach Bellagio.
Przy fontannach spotkaliśmy panią które widziała już setki tych pokazów. W sumie to nie spytaliśmy się czy jest turystką czy lokalna, która lubi show. W każdym razie wiedziała dużo o pokazach i stwierdziła, że ten był jeden z lepszych. Nie dość, że Frank Sinatra grał w tle to jeszcze pokaz był dość długi i fontanny wysoko wyskakiwały. Nam pokaz się bardzo podobał ale za małe mamy doświadczenie z Bellagio więc ciężko porównywać. Ale na pewno show warty oglądnięcia.
Po prawie nie przespanej nocy i dniu pełnym wrażeń wszyscy rozeszli się do swoich hoteli. Jutro ciąg dalszy przygód.
2022.09.30 Las Vegas, NV (dzień 0)
Pamiętacie 30 urodziny siostry, a Darka 40? Działo się nie? A potem była jeszcze 70 szeryfa, no i 50 Grzesia. Ta ostatnia trochę popsuta przez COVID-a ale dalej niespodzianka. Parę lat minęło i do listy można dodać kolejną niesamowitą niespodziankę….co tym razem? Vegas Baby!
Ostatni raz w Vegas byliśmy w 2014 roku. Wtedy to była część wycieczki w kaniony. Tak żeby zwiedzać Vegas to chyba był 2012 rok. Kawał czasu, nie? No tak Vegas nie jest naszym topowym miastem. Raz na 5-10 lat można go odwiedzić na chwilę ale żeby latać parę razy w roku to nie bardzo. Jeden z większych plusów Vegas są wycieczki w pobliskie parki. Plan na ten wyjazd? Wszystkiego po trochu. Vegas experience na całego!
Aktualnie na wschodnim wybrzeżu szaleje huragan Ian. Zazwyczaj huragany nie dochodzą do NY bo jest już dość na północ. Wiatry i deszcze są wtedy większe ale w większości przypadków nie ma jakiś dużych szkód. Niestety jak są duże wiatry i deszcze to samoloty mogą być opóźnione. Największa niespodzianka jest w sobotę więc żeby mieć pewność, że się nie spóźnimy, wylecieliśmy już w piątek.
Lecieliście kiedyś z siatką IKEA? My też jeszcze nie…ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Testujemy nowy sposób podróżowania. Już od jakiegoś czasu lubimy podróżować z własnym alkoholem. Po pierwsze Darek ma dobre ceny, po drugie wolimy własne a nie przepłacać w barach i restauracjach. A po trzecie nie trzeba tracić czasu, żeby wybierać na miejscu. Pojawia się zawsze tylko jeden problem. Jak spakować więcej butelek? Problem został rozwiązany. Zgadnijcie co jest w pudełku?
Fragile to musi być coś ważnego. No i jest 9 butelek…. W pudełko ładnie mieści się 9 butelek. Można 12 ale lepiej nie ryzykować, że coś się rozbije. Na 6 ludzi, 4 dni to wcale nie tak dużo. A że Delta pozwala nam nadać po 2 walizki na osobę to pudełeczko może lecieć… aż nie chcę wiedzieć jak następny wyjazd na narty będzie wyglądał.
Nam odstukać udało się wylecieć o czasie i nawet wylądować przed. Gorzej bylo z naszymi przyjaciółmi, którzy nie dość, że mieli 5h opóźnienia to jeszcze potem na walizki czekali chyba z 3h. Znów na własnej skórze doświadczyliśmy braku ludzi do pracy. Niestety staje się to coraz bardziej uciążliwe. Widać to na całym świecie i nie ma reguły. Wydaje mi się, że my jako ludzie potrzebujemy więc ludzi do obsługi. Pomyślcie tylko o tym, dawniej jazda taksówką to był przywilej, teraz ludzie nawet jak mają przejść się 15-20 min to wołają Ubera bo szybciej, bo nie mają czasu. Zamawianie jedzenia, dostawy do domu, do pokoju …rozleniwiliśmy się i już nawet nie chce nam się zejść na dół i odebrać, a co dopiero gotować. Nie mowiac o zakupach…noszenie siatek i chodzenie od sklepu do sklepu jest już mało popularne … Amazon, Instacart itp robi wszystko za nas. Dodajemy teraz do tego, że coraz więcej ludzi podróżuje. Widać po zdjęciach, zdjecie zdjecie w tym samym miejscu sprzed 10 lat prawie w ogóle nie ma ludzi. A jak ludzie podróżują to nie dość że potrzebują ludzi w serwisie to jeszcze sami nie pracują. Uratować nas moze tylko automatyzacja. Ludzie mogą sami zamówić jedzenie ze stolika, robocik może je przynieść, płatność kartą odrazu przy zamawianiu i już będą oszczędności.
O tłumach które podróżują przekonaliśmy się stojąc w kolejce po taksówkę. Chyba z 30 min czekaliśmy a ludzi była masa. A potem chcąc zjeść kolację mieliśmy kolejny dowód, że brakuje ludzi do pracy. Bar/restauracja hotelowa otwarta tylko do północy… w Vegas? Wow. A jak poszliśmy na miasto to w In-n-out kolejka na pol godziny a w restauracji obok mają full pomimo, że mieli wolne stoliki. No tak nie wystarczy mieć stolik, trzeba też mieć kelnerów i kucharzy.
Na kolację były więc batoniki Lewandowskiej. I tak padliśmy odrazu. 5h w samolocie, zmiana czasu i ogólnie ciężki tydzień sprawiły, że o niczym bardziej nie marzyliśmy jak o spaniu. Niestety nie było pięknie….klima w pokoju była dość głośna. Ehhh….niby dobry hotel, wcale nie tani a takiej podstawy jak cicha klima nie ogarniają. A klima jest konieczna bo tu nadal ponad 25C, nawet w nocy.
2022.09.07 Zakopane, PL (dzień 12)
Pogodę na dzisiejszy dzień zapowiadali różną. Chyba zależy to od źródła na jakim sprawdzaliśmy, albo po prostu pogoda w górach jest nieprzewidywalna.
Ogólnie to rano ma być słonecznie, później mają wyjść chmury, no i oczywiście pod koniec dnia deszcz.
W planie było wyjechać kolejką na Kasprowy Wierch, tam gdzieś się przejść i zejść do Zakopanego jakimiś szlakami. Plan prosty, ale nie do końca. Miejsca w wagoniku na Kasprowy już niestety się kończyły, więc część ekipy wyjechała wcześniej, a pozostali mieli dojechać.
Ilonka wzięła pierwszą część wycieczki, a ja za chwilę za nią ruszyłem z resztą ekipy.
Do Kuźnic szliśmy na nogach. Z ośrodka Kabel jest to może 15-20 minut spacer chodnikiem lekko do góry. Trochę tu się pozmieniało od ostatniego razu jak tu szedłem. Zrobili węższy chodnik kosztem ścieżki dla rowerów. Pomysł ogólnie świetny, tylko przy tej ogromnej ilości ludzi jaka tędy chodzi to niestety na chodniku jest ciasno.
Do Kuźnic dotarliśmy przed czasem. Mieliśmy jakieś 30 minut na pospacerowaniu po okolicy i relaksik w słoneczku.
Około 11 rano wybiła nasza godzina i ruszyliśmy kolejką linową na Kasprowy Wierch.
Kolejka jak kolejka. W ciągu 12-15 minut wyjeżdżasz z 900 prawie na 2,000 metrów z przesiadką na Myślenickich Turniach na wysokości 1360 m.
Kasprowy przywitał nas przyjemnym chłodniejszym powietrzem, lekkim wiaterkiem, przewalającymi się chmurami od czasu do czasu no i oczywiście tłumem ludzi.
Większość ludzi wyjeżdża na Kasprowy, spaceruje po szczycie, robi 100 zdjeć, kupuje pamiątkę i zjeżdża w dół.
Myśmy też pospacerowali, porobili zdjęcia ale nie zjeżdżaliśmy w dół. Ruszyliśmy na nogach.
Ilonka poszła w prawo ze szczytu w kierunku Kopy Kondrackiej, więc ja poszedłem w lewo, w kierunku Doliny Gąsienicowej. Ileż można razem chodzić po górach.
(dop. Ilona - trzeba się rozdzielić, żeby więcej zdjęć porobić)
Dobrze mi znane zejście do Murowańca zajęło około 40 minut. Ludzi jak zwykle w Tatrach było dużo, ale nawet wszystko szło płynnie
Niestety czarne chmury się głębiły w wyższych partiach gór, więc pomysł żeby zrobić coś ciekawego został odwołany. Na pewno będzie padało, a może nawet jakaś burza może z tego powstać.
Poszedłem do Murowańca na piwo!
Ludzi tu jak na Krupówkach. Dobrze, że wpadli na pomysł i bar zrobili na zewnątrz. Nie trzeba się przeciskać prze tłum i na zewnątrz w ciszy ugasić pragnienie.
Na szczęście jeszcze nie padało to na kamieniach chyba z godzinę posiedziałem. Wypiłem co mieli i trochę popracowałem. NY się powoli budził do życia i ludziki już głowę zawracali.
Opuściłem Murowaniec około godziny 14 udając się w kierunku Przełęczy Między Kopami.
Po około 20 minutach osiągnąłem przełęcz skąd rozciągał się wspaniały widok na Zakopane.
Z tego miejsca do Kuźnic można dostać się dwoma szlakami. Przez dolinę Jaworzynki albo Skupniowy Upłaz. Z reguły wybieram szlak doliną ze względu na malownicze ukształtowanie doliny. Tym razem jednak poszedłem upłazem.
Miałem w tym też cel i lekki niedosyt gór.
Pod koniec zejścia szlak łączy się ze szlakiem z góry Nosal. Pomyślałem, że jak nie będzie padał deszcz to można by na Nosal sobie wyskoczyć.
Tak też się stało. Pod koniec szlaku jest odbicie w prawo na Nosal, które też wziąłem.
Na Nosal prowadzą dwa szlaki. Jeden z Kuźnic, a drugi z przystanku Murowanica. Będę wychodził z Kuźnic a zejdę do Murowanicy. Zejście to jest prawie obok tylnego wejścia do ośrodka Kabel w którym mieszkamy.
Wyjście z Kuźnic jest bardzo proste i nie wymagało za wielkiego podejścia. W niecałe 30 minut możba zdobyć szczyt.
Zejście na drugą stronę jest bardziej wymagające. O wiele stromsze i dłuższe. Oczywiście schodząc dołapał mnie intensywny deszcz. Ten który wisiał w powietrzu prawie od Kasprowego.
Lało ostro. Musiałem się ubrać w przeciwdeszczowe ubrania i plecak też zabezpieczyć.
Oczywiście schodzenie stromym szlakiem po śliskich kamieniach i korzeniach w deszczu sprawiało dodatkowe utrudnienia.
Pomalutku, krok po kroku doszedłem na dół do strumyka Bystry, który w ciągu paru minut zaprowadził mnie do domu. A tam przy suszeniu ubrań Ilonka opowiadała mi o swoim dniu.
Nas deszcz dołapał już na dole, na chodniku w Kuźnicach. Dobrze bo nie ślizgaliśmy się po mokrych kamieniach - a w Tatrach kamienie potrafią być mokre bo to przecież głównie granity i wapienie. Deszcz który złapie cię w mieście ma jeden minus - a właściwie to człowiek ma minus. Jak już zaczęło padać to wydawało nam się, że jest tak blisko do domku, że nie trzeba ubierać kurtki - przecież przejdę szybko. Niestety to szybko nie było tak szybko i przemoczeni dotarliśmy do domku. Zanim jednak deszcz troszkę pokrzyżował nam plany to mieliśmy piękny spacer i jeszcze piękniejsze widoki.
Tak jak Darek pisał myśmy poszli w prawo w kierunku Kopy Kondrackiej. Czerwonym szlakiem cudownie szło się po grani i podziwiało widoki na prawo i lewo. Tylko czasem na trudniejszych odcinkach się troszkę korkowało. Niektórzy boją się klamr i łańcuchów. Od razu myślą, że jak na szlaku są jakieś klamry czy łańcuchy to będzie trudno. Prawda jest taka, że dopiero bez nich to byłoby trudno. Tatry mają bardzo dobrze przygotowane szlaki więc chodzi się po nich dość przyjemnie. Wiadomo, dystans, wysokość, strome podejście, ekspozycja to jest to co sprawia, że góry nie są dla wszystkich ale jeśli porównać Tatry do innych łańcuchów górskich to są całkiem dobrze przygotowane.
W Tatrach można też spędzić dużo czasu chodząc po dolinach, graniach, przełęczach i nawet nie zdobywać szczytów. Ja na tym wyjeździe sobie uświadomiłam, że niestety takim turystą jestem. Nie mam jakiegoś super doświadczenia z Tatrami. Tak naprawdę po górach zaczęłam chodzić dość późno i więcej gór zeszłam na świecie niż na własnym Polskim podwórku. Okazało się, że poza szczytem Beskid (wiem śmiech!) to nie zdobyłam, żadnego innego szczytu. Dlatego dziś się zawzięłam i stwierdziłam, że Kopę Kondracką trzeba zaliczyć.
Nie był to wyczyn bo na Kopę z przełęczy pod kopą idzie się jakieś 15-20 minut ale liczy się, że szczyt zaliczony. Teraz można iść do schroniska na zupę pomidorową.
Szczerze to zejście było bardziej wymagające niż wyjście na ten szczyt. Z Kasprowego Wierchu na który się wyjechało kolejką do przełęczy szło się super. Lekkie wzniesienia tu i tam ale nic wielkiego. Wejście na Kopę też dość krótkie… natomiast zejście? No tak… gdzieś 530 m (1740 ft) trzeba zgubić. Schodziliśmy z 1863 m (6112 ft) na 1333 m (4373 ft) cały czas stromo na dół. Trasa znów pięknie przygotowana, prawie schody z kamieni ale stromo to tam było.
Nagroda w postaci Kasztelana należała się każdemu. Schroniska są fajne. Nie trzeba nosić ze sobą jedzenia, można odpocząć i zjeść pyszny posiłek. Można się napić domowo robionej lemoniady lub mniej domowego piwa… a do tego sama otoczka. No bo kto by nie chciał jeść w takim otoczeniu i z takim widokiem. Od razu wszystko smakuje lepiej.
Ze schroniska do Kuźnic już zleciało. Droga była w miarę płaska, głównie w lesie i nawet o dziwo nie zatłoczona. Pewnie nadal dużo ludzi było w wyższych partiach gór.
Tak jak pisałam już w samych Kuźnicach dołapał nas deszcz. Dobrze, że pogoda utrzymała się przez cały dzień i mogliśmy się rozkoszować ostatnim dniem w górach. Jutro już żegnamy się z Zakopanem i wracamy do Krakowa. Pomału żegnamy się też z Polską. Kolejne dni to bardziej spotkania z rodzinką i przyjaciółmi więc bloga nie będzie. Cieszymy się jednak, że w ciągu tych dwóch tygodni udało nam się tak dużo zwiedzić i odwiedzić nowe i stare zakątki.
Dzisiaj na kolację znowu nam się nie chciało iść do miasta. Przyjechali znajomi którzy znają fajną knajpę niedaleko skoczni. Tam też się udaliśmy na posiłek.
Bakowo Zohylina niestety nas nie przyjęła. Widzę, że nie tylko nasi znajomi o niej wiedzą. Bez rezerwacji praktycznie nie ma szans na kolację. Nawet oczekiwanie przy barze nie wiele pomoże. Nie dziwię się. Jest to góralska chata otoczona lasem i z pysznym lokalnym jedzeniem. Następnym razem zrobimy rezerwację.
Oni mają drugą lokalizację bliżej miasta, ale też niestety była pełna.
Skończyło się na hotelowej restauracji która nawet miała dobre jedzenie i listę win, a zarazem bez tłumów z Krupówek.
Spacerek po objedzeniu był wskazany. 30 minutowy powrót do naszego ośrodka dobrze nam zrobił.
Oczywiście odpoczynek na ganku z czymś na trawienie w blasku księżyca każdemu wydał się potrzebny.
Jutro już nie musimy nigdzie iść w góry, możemy dłużej pospać, więc troszkę dogłębniej obserwowaliśmy wędrówkę księżyca po niebie.
2022.09.06 Zakopane, PL (dzień 11)
Na wakacje na wakacjach wybraliśmy Zakopane. Lubimy góry, lubimy Tatry, nie do końca zatłoczone miasteczka. Na szczęście Zakopane to nie tylko Krupówki i Gubałówka. To także piękne Tatry!
Nie mam sentymentu do Zakopanego jako miasta, natomiast mam do górzystej części i do „Kablowskich” domków w których oczywiście mieszkaliśmy.
Ośrodek położony jest na obrzeżach miasta, bliżej gór w rejonie Kuźnic. Składa się z kilkudziesięciu domków położonych w cieniu drzew iglastych nad dwoma potokami górskimi.
Jak jeszcze mieszkałem w Polsce to każdego roku spędzaliśmy wakacje (letnie lub zimowe) w tym ośrodku. Lokalizacja i klimat przyciągał nas co roku w te malownicze tereny.
Większość domków pamięta jeszcze czasy z przed kilkudziesięciu lat i ich stan wymaga remontu. Natomiast właściciele remontują albo budują zupełnie nowe chatki. Myśmy mieli domek numer 3. Jest to nowo wybudowana chata góralska która poza niewygodnymi materacami miała wszystko co potrzebuje turysta do spędzenia paru dni w górach.
Zwłaszcza ganek przed domem przypadł nam do gustu i codziennie spędzaliśmy tam wieczory. Gdzie w blasku księżyca i przy szumu górskiego strumyka można było usiąść i pogadać. Powspominać i zarazem planować następny dzień.
Wczoraj wieczorem też było planowanie dzisiejszego dnia. Dzięki książce „Dom bez adresu” którą Ilonka ostatnio czytała, postanowiliśmy odwiedzić schronisko w Pięciu Stawach i zjeść ich szarlotkę.
Plan był dość intensywny i długi. Mieliśmy wyjść z Kuźnic, dojść do Murowańca, następnie przez przełęcz Krzyżne do Piątki i zakończyć w Morskim Oku.
Niestety nie zapowiadali dobrej pogody i na 80% miało padać. Oczywiście nie można było zrezygnować z szarlotki, więc Piątkę dalej trzeba było odwiedzić, ale musieliśmy trochę skrócić hike.
Postanowiliśmy dojść do Pięciu Stawów doliną Roztoki. Potem jak pogoda pozwoli to przejść do Morskiego Oka przez przełęcz Świstówka Roztocka. Do schroniska idzie się w dolinie, więc ewentualna burza czy deszcz nie są aż tak straszne.
Samochód zaparkowaliśmy na Łysej Polanie / Palenicy. Dokonaliśmy obowiązkowych opłat za parking i za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego i wraz z niezliczoną ilością turystów ruszyliśmy drogą asfaltową w kierunku Morskiego Oka.
Ale tu jest ludzi, tak z Ilonką stwierdziliśmy idąc tą rzeką ludzi w górę. Jeden za drugim, krok za krokiem każdy idzie w jednym kierunku. My dużo chodzimy w Stanach po górach. Wschodnie albo zachodnie wybrzeże. Ilość ludzi w Stanach na szlakach jest o wiele mniejsza. Czasami miną godziny i nikogo nie spotkamy.
Pierwszy punkt na naszej dzisiejszej wycieczce to dotarcie do Wodogrzmotów Mickiewicza. Osiągnęliśmy to w 45 minut. Bardzo łatwy odcinek po drodze asfaltowej.
Od tego momentu szlak w końcu się zmienia i schodzimy z asfaltu na coś co bardziej przypomina górską ścieżkę. Ilość ludzi też ubyła. Większość turystów dalej szła asfaltem do Morskiego Oka. Wcale nie oznacza to, że byliśmy sami na szlaku, ale już nie musieliśmy iść gęsiego jeden za drugim.
Szlak idzie przez przepiękna Dolinę Roztoki, wzdłuż strumyka. Na odcinku 4.9 km (3 mile) musimy się podnieść o 596 metrów (1955 ft). Nie jest strono, ale pojawiają się odcinki które zwiększają częstotliwość bicia serca.
Im dalej w głąb dolinki tym ładniejsze widoki otaczających nas gór.
Pod koniec szlak rozdziela się i można dojść do Piątki zielonym szlakiem przez Wodospad Siklawa.
Oczywiście tak zrobiliśmy i nie żałowaliśmy.
Mimo, że wyższe partie gór były w chmurach to i tak widoki były piękne a sama Siklawa też niczego sobie.
Do schroniska w Pięciu Stawach dotarliśmy około 11:30. Ku naszemu zdziwieniu nawet nie było takie pełne i można było usiąść. Obowiązkowe naleśniki, Szarlotka i coś do picia wleciało na stół.
Po przeczytaniu książki „Dom bez adresu” Ilonka zna imiona prawie wszystkich pracowników schroniska. Jednak jakoś nie chciała mi ich przedstawić, więc po posiłku wyszliśmy ze schroniska.
Chmury były już znacznie niżej. Zapowiadało się na deszcz, ale prognozy nie były aż takie złe więc ruszyliśmy na przełęcz Świstówka w celu dotarcia do Morskiego Oka i dołączenia do reszty ekipy.
Pożegnaliśmy się z przepiękną, ale zachmurzoną doliną Pięciu Stawów i ruszyliśmy niebieskim szlakiem do góry.
Znowu jakoś ludzi przybyło. Może nie było ich aż tyle co na drodze asfaltowej do Morskiego Oka ale było ich sporo. Powodem pewnie było zamknięcie w celach remontowych drugiego szlaku do Morskiego Oka, przez Szpiglasową przełęcz.
Szlak szedł do góry, ale nic trudnego. Był wystarczająco szeroki, więc mijanie czy wyprzedzanie ludzi nie sprawiało wielkiego problemu.
Jedną z rzeczy którą zauważyłem to brak mówienia cześć albo dzień dobry. Oczywiście zdążają się pojedyncze przypadki albo są bardzo sporadyczne. Myślę, że przy tym ogromie turystów ciągłe witanie się w górach po jakimś czasie chyba by się znudziło.
Przełęcz Świstówkę osiągnęliśmy około 13:15. Prawie weszliśmy w chmury, ale na szczęście nie padało i nie wiało.
Z przełęczy rozciąga się przepiękny widok na Tatry wysokie, ale niestety nie dzisiaj. Chmury zachowały ten widok dla siebie.
Strome zejście do Morskiego Oka sprawiało troszkę trudności. Większość szlaku to stopnie skalne z wyślizganego granitu. Niestety były mokre a w nocy musiało tu mocno padać i były pokryte ziemią.
Pomalutku, ostrożnie, krok po kroku schodziliśmy w dół.
Mocny deszcz nas złapał już prawie pod koniec zejścia. Do tego stopnia lało, że musieliśmy ubrać przeciwdeszczowe kurtki i trochę przeczekać pod drzewami.
Do schroniska mieliśmy zaledwie 10-15 minut, więc jakoś dotarliśmy. Ale tu było ludzi!
Pewnie też dlatego, że na zewnątrz mocno padało. Na szczęście pozostała część naszej ekipy tu już siedziała i miała dla nas stolik z widokiem na Morskie Oko i zachmurzone góry.
Wyszliśmy ze schroniska i po paru pamiątkowych zdjęciach ruszyliśmy z tłumem asfaltową drogą w dół na nasz parking.
Szybko się szło bo po asfalcie i w dół. Później nawet tłum się rozrzedził i tylko czasami dorożki nas mijały.
Dzisiaj na kolacje nie chcieliśmy iść w rejon Krupówek. Niedaleko ośrodka znajduje się stylowa restauracja Młyn nad górskim potokiem Bystry.
Kiedyś to był szybki i wielki potok. Aktualnie przez ogólnie panującą suszę woda płynie tylko małym strumieniem.
Na kolację miałem pstrąga z patelni. Był dobry ale nie bardzo dobry. Trochę za słony i za bardzo wysuszony.
Dzionek zakończyliśmy obowiązkowym posiedzeniem na ganku w blasku księżyca. Nie za długo bo jutro też nas czeka górska wędrówka.
Jeszcze nie wiemy gdzie idziemy. Dużo zależy od pogody.
2022.09.05 Zakopane, PL (dzień 10)
“…zrelaksujecie się w ciszy i spokoju z dala od tłumu, zgiełku… i bangladeszu!” Wow takiego hasła zobaczyć w Zakopanem się nie spodziewałam.
A jednak, była to pierwsza rzecz jaką zobaczyliśmy po wyjściu na Gubałówkę. O co chodzi z bangladeszem i jak to się dzieje, że Zakopane coraz bardziej przypomina park rozrywki, zrozumiałam po przeczytaniu bardzo dobrego reportażu (książki) Podhale, wszystko na sprzedaż autor, Aleksander Gurgul.
Już od wielu lat zauważa się w Zakopanem wysyp biznesów które tylko mają wyciągnąć z ciebie kasę. Potężne hotele ze SPA i basenami wypierają mniejsze kwatery prywatne. Sklepy czy budy z pamiątkami to już codzienność, slynny miś co pozował do zdjęcia na Krupowkach został wyparty panią sprzedającą balony albo chodzącym Pokemonem.
Komercję w Zakopanym można dostrzec już od samego wjazdu. Słynna Zakopianka, zwana Bilbordzianką to droga wjazdowa usłana bilbordami raklamujacymi wszystko, od ketchupu po browar. Człowiek nawet nie zdąży wszystkiego przeczytać bo bilbord pojawia się za bilbordem.
Na szczęście Zakopane to przede wszystkim piękne góry. Bardzo łatwo jest zostawić tą komercyjną część za sobą i ruszyć na szlak. Oczywiście na szlakach też są różne wynalazki ale jak odpowiednio wcześnie się wyjdzie albo daleko to można znaleźć ciszę i spokój.
Niestety, żeby znaleźć tą ciszę i spokój to trzeba iść w góry na parę godzin. Tatry nie są aż tak potężne że trzeba iść na parę dni, choć można. Dla porównania, Białe Góry w New Hampshire są 10 razy większe powierzchniowo a Adirondacks w stanie NY 50 razy większe. Nadal po Tatrach można chodzić parę dni, spać w schroniskach i zdobywać szczyty. Jest to szczególnie polecane jak chce się przejść Tatry Zachodnie, zamiast przemierzać doliny tam i z powrotem lepiej jest spędzić parę dni w schronisku i mieć tam bazę wypadową.
Naszą bazą wypadową nie jest schronisko ale Domki Kabla. Powstałe w czasach PRLu domku były miejscem wakacji ludzi którzy pracowali w fabryce KABEL w Krakowie. Teraz każdy może je wynająć. Domki są przeróżne. Jedne bardziej, inne mniej wyremontowane. Cena jest bardzo przystępna a lokalizacja idealna. 10 minut do kolejki na Kasprowy Wierch. Kolejkę weźmiemy innego dnia. Dziś nie mamy aż tyle czasu, żeby zapuszczać się w góry więc na rozgrzewkę wybraliśmy Gubałówkę.
Na Gubałówkę chodziłam zanim poważnie zaczęłam chodzić po górach. W czasie wypadów do Zakopanego na studiach czy w liceum szukało się czegoś łatwego, blisko Krupówek i z ładnymi widokami. Gubałówka była całkiem dobrą opcją. Prowadzą na nią dwie trasy. Zachodnia, którą wybraliśmy jest bardziej w lesie, mniej popularna i zdecydowanie fajniejsza.
Druga trasa idzie przy samym płocie kolejki liniowej, ciężko tam o las i jest pełno ludzi. Zdecydowanie cieszyliśmy się z naszego wyboru. Na górę można też wyjechać kolejką. Ja zdecydowanie wolę spróbować wyjść, no chyba, że kolejka tylko przybliża do celu i pozwala zdobyć góry, które są mniej osiągalne.
Wyjście na Gubałówkę zajęło nam niewiele ponad 30 minut. Super szło się lasem, podziwiało widoki, dopóki nie weszliśmy na główny deptak. Masakra… ja wiedziałam, że tył Gubałówki należy do górali i tylko oni mogą jeździć quadami po lasach, tylko oni mają tam małpie gaje itp. Wiem bo jakieś 12 lat temu byłam tu na imprezie integracyjnej. O idei imprez integracyjnych nie będę się rozpisywać. Powiem tylko, że w polskich korporacjach jest to nadal dość popularne czego nie można powiedzieć o amerykańskich oddziałach. My chętnie wyjdziemy na drinka, jak wyjazd to musi być jakaś konferencja a nie gonienie po lasach. Jak miałam 25 lat to imprezy takie mnie cieszyły 10+ lat później cieszę się, że nie muszę na nie więcej jeździć. W każdym razie, wracając do Gubałówki… jak byłam tu lata temu to owszem sklepiki z pamiątkami czy bary/restauracje z ładnym widokiem były, ale nie było tego aż tyle. Normalnie człowiek się czuje jakby znów był na Krupówkach. Zamiast podziwiać widoki, podziwia kolejne magnesy, pamiątki albo zastanawia się co szalonego zrobić… quad, małpi gaj, koniki, turlanie w piłce… atrakcji jest wiele.
To właśnie te wszystkie budki z pamiątkami i słodyczami lub oscypkami nazywają się bangladeszami. Muszę przyznać, że nigdy bym na to nie wpadła. Tym bardziej, że po przeczytaniu napisu “w ciszy i bez bangladeszu…” podeszliśmy od razu pod samą kolejkę i zobaczyliśmy tam parę osób z południowo-wschodniej Azji. Dobrze, że książki przyszły z pomocą i już teraz wiem, że bangladesze to po prostu kramy w pamiątkami.
My oczywiście nie mogliśmy ominąć knajpy która miała najlepszy napis i zamiast przyglądać się pamiątkom i smakować oscypki postanowiliśmy podziwiać widoki i smakować piwko.
Po odpoczynku przy piwku, ruszyliśmy do kolejnego ula jakim są Krupówki. Najsłynniejsza ulica w Zakopanym niewiele różni się od deptaka na Gubałówce. Tak samo dużo budek z pamiątkami, no może na Krupówkach jest jednak więcej sklepów bo każda ceniąca się marka chce tam otworzyć swój butik. A restauracje się prześcigają, żeby być większe i bardziej wyróżniające się.
My najbardziej błyszczącej knajpy nie wybraliśmy. Zdecydowaliśmy się na kolację w Bacówce, choć muszę przyznać, że się popsuli. Byliśmy tam 3 lata temu i całkiem fajnie nam się tam jadło i spędzało czas. Teraz jakoś jedzenie się pogorszyło a kelnerzy jacyś tacy drętwi byli. Pierogi z bryndzą o których marzyłam przez ostatnie 3 lata były tylko ok…
Nie chciało nam się chodzić po tym skomercjalizowanym Zakopanym. Woleliśmy usiąść na tarasie przed domkiem z piwem i podziwiać gwiazdy. Dlatego zaraz po kolacji, spacerkiem wróciliśmy do domków. A tam… długie polaków rozmowy do rana. No może nie długie, i nie do rana bo jutro trzeba iść w górki. Ale i tak było przyjemnie usiąść na ganku i relaksować się przy szumie strumyka.
2022.09.03-04 Wrocław i Kraków, PL (dzień 8-9)
Piękne, nie? Eee zwykły obraz ktoś pomyśli. Jako dziecko chodziło się po tych muzeach i oglądało te obrazy z większym lub mniejszym zainteresowanie. Częściej z mniejszym. Potem jak szkoły nie ciągnęły nas od muzeum do muzeum to w ogóle nie chodziłam bo przecież były inne ciekawsze rzeczy do robienia czy oglądania. Dopiero gdzieś po przekroczeniu magicznej trzydziestki zaczęłam doceniać ile pracy musi być włożone w taki obraz. To nie, że ktoś zrobi zdjęcie i pójdzie dalej. Namalowanie obrazu z takimi detalami zajmowało dni, miesiące, czasem lata. A ile talentu do tego trzeba…
Nadal nie jestem znawczynią sztuki i muzea odwiedzam raz na dwa lata ale jak jesteśmy w jakimś miejscu z wyjątkowym muzeum to czemu nie. Tak więc będąc we Wrocławiu stwierdziliśmy oboje, że zobaczyć Panoramę Racławicką trzeba. Czy jest ktoś kto nie słyszał o tym słynnym dziele?
Ja w pamięci mam jeszcze obraz Matejki Bitwa pod Grunwaldem który kiedyś oglądałam będąc w podstawówce. Wtedy obraz zrobił na mnie wrażenie, że taki duży. Teraz spodziewałam się czegoś podobnego. Wiedziałam, że jak sama nazwa mówi Panorama Racławicka to panorama więc jest to niekończący się obraz. Wystawiony jest w rotundzie aby łatwiej było oglądać. Kiedy jednak wyszliśmy po schodach i zobaczyliśmy to dzieło to poleciało WOW. Te szczegóły, ta trójwymiarowość, to oświetlenie… naprawdę robi wrażenie.
Bitwa pod Racławicami to obraz namalowany na płótnie o długości 120 m i szerokości 15 m. Został on namalowany w latach 1893-1894 przez zespół malarzy pod kierunkiem Jana Styki i Wojciecha Kossaka. Obraz upamiętnia bitwę pod Racławicami (1794) gdzie pod przywództwem gen. Tadeusza Kościuszki wojska polskie pokonały wojska rosyjskie. Zwycięstwo to było przekazywane przez pokolenia z ust do ust i zagrzewało Polaków do dalszych walk o wolność.
Dzieło początkowo było wystawiane we Lwowie (1894-1944). W 1944 zostało uszkodzone w czasie radzieckich bombardowań Lwowa. Wówczas podjęto decyzję o zwinięciu dzieła w rulon i przeniesieniu do klasztoru bernardynów we Lwowie. Tam przetrwało wojnę. Po wojnie dzięki staraniom władz polskich udało się obraz odzyskać i w 1946 przewieziono go do Wrocławia. Od przewiezienia panoramy do Wrocławia do czasu jej wystawienia w 1985 roku minęło trochę lat. Po pierwsze trzeba było ją odnowić, po drugie wybudować rotundę i po trzecie (najważniejsze) władze PRLu nie do końca zgadzały się na wystawianie obrazu w którym to wojska polskie pokonały rosję. Ehhh… ta polityka.
Na szczęście od 1985 roku Panorama Racławicka znalazła swój dom i może być podziwiana przez ludzi. W 2018 roku świętowano przekroczenie 10 mln sprzedanych biletów a liczba ciągle rośnie bo dzieło to nie traci na popularności.
Pożegnaliśmy się z krasnalami i Wrocławiem. Wiemy jedno - na pewno tu będziemy wracać. Darkowi też spodobało się to miasto. Czas jechać do Krakowa. Minął tydzień odkąd wylądowaliśmy w Amsterdamie, trochę już miejsc zwiedziliśmy, trochę kilometrów przejechaliśmy. Teraz czas odwiedzić południe Polski, przekonać się jak bardzo zmieniło się Zakopane i odwiedzić stare kąty w Krakowie.
A jak stare kąty to oczywiście A4… autostrada autostradą ale jak tu jeździć jak ciężarówki się wymijają. Czy czasem nie jest to zabronione? Chyba jest… ale kto by tam się przejmował. Tak więc Darek "znienawidził” A4 jak tylko na nią wjechał, choć na szczęście nie było aż tak źle. Poza kilkoma przypadkami gdzie troszkę się zwolniło właśnie ze względu na ciężarówki to obyło się bez większych korków. Jak parę dni później jechaliśmy do Dębicy to też mieliśmy szczęście bez korków… choć korki się zdarzają dość często i niestety długie. Jakiś idiota spowoduje wypadek i potem trzeba stać godzinę albo dwie aż posprzątają. Wiemy bo widzieliśmy na pasach w przeciwnym kierunku. Oj jak się cieszyliśmy, że to nie na nas padło.
Na mapie Krakowa pojawiło się nowe miejsce które bardzo chciałam odwiedzić. BGH. W setną rocznicę założenia AGH (mojego Alma Mater) powstał Browar Górniczo-Hutniczy (BGH). Szkoda, że o jego istnieniu dowiedziałam się dopiero w 2021 roku bo na pewno bym dołożyła się i kupiła parę akcji. Jestem dumna - nie ma chyba lepszego pomysłu niż świętowanie stulecia uczelni otwierając browar. Dobra robota AGH! Ha… pierwsza wyższa uczelnia w Krakowie która wpadła na taki pomysł.
Oczywiście musieliśmy spróbować co tam studenci stworzyli. W ogóle to byłam w szoku jak się tam pozmieniało. Klub Studio to nie ten sam budynek, plac pod akademikami też super zagospodarowany. Szkoda, że nie miałam czasu przejść przez całą uczelnię bo widać, że rozwijają się na maksa i aż duma rozpiera, że to właśnie tu latałam z indeksem od egzaminu do egzaminu … a potem na piwko albo tigera (red-bull był za drogi).
Piwko przepyszne tak że zakupiliśmy skrzyneczkę. Trzeba wspierać uczelnię, nie? A tak z ciekawostek to wiecie, że tam też mają krasnale… dużo krasnali, i też latałam i pstryknęłam zdjęcia. W sumie to nie wiem czemu te skrzaty / krasnale tam wylądowały. Ciekawe, ciekawe… chyba muszę o tym więcej poczytać.
Niedzielę spędzimy z rodzinką więc nie będziemy dużo pisać ale od poniedziałku znów się działo więc wrócimy do was z wpisami o Zakopanym.
2022.09.02 Wrocław, PL (dzień 7)
Wrocław… a co takiego jest we Wrocławiu? Jak to co… krasnale..
A jak już znajdziesz jednego, a potem następnego a potem kolejnego to nagle nawet nie wiesz kiedy brakuje ci pamięci w aparacie bo każdy krasnal jest inny i każdy zasługuje na zdjęcie.
Ja we Wrocławiu byłam trzy razy ale to przed krasnalami, albo powinnam powiedzieć w okresie bez krasnoludkowym. Miedziane figurki krasnali zaczęły pokazywać się na Wrocławskich ulicach w 2005 roku. Wyskakują jak grzyby po deszczu tak więc aktualnie jest ich ponad 300. Są rozrzucone po całym mieście, nie tylko na rynku i w różnych miejscach. Czasem na parapecie, czasem na murze, czasem schowane gdzieś w kącie.
Dlaczego napisałam więc o okresie bez krasnoludkowym? W 80 latach XX wieku krasnale były rozpowszechniane przez Pomarańczową Alternatywę. Pomarańczowa Alternatywa była ruchem antykomunistycznym z korzeniami we Wrocławiu. Ich wesołe i pokojowe naśmiewanie się z PRLu szybko zdobyło zwolenników i rozszerzyło swoją działalność na inne miasta nie tylko Polski. Krasnoludki malowali często na zamalowanych graffiti, głównie zamalowywane były wtedy loga Solidarności.
W ogóle PRL, Solidarność to częste tematy pojawiające się we Wrocławiu. Początki Solidarności każdemu kojarzą się z Gdańskiem i stocznią. Jednak nie wszyscy zgadzali się z działalnością kierownictwa Solidarności. Nadal chcieli walczyć z komunistami ale mieli zastrzeżenia co do strategii “S”. Dlatego w 1982 Kornel Morawiecki wraz z grupą zwolenników założyli Solidarność Walczącą. “SW” głosiła konieczność całkowitego odsunięcia komunistów od władzy. Tak więc Wrocław jako stolica dolnego śląsku również miał swój wpływ na walkę z komunizmem.
Zanim jednak wypiliśmy pierwsze piwko we Wrocławiu minęło trochę czasu. Dziś jechaliśmy ze Szczecina do Wrocławia. Sama droga jednak była dość ciekawa. Szczególnie dlatego, że zatrzymaliśmy się w krzywym lesie pod Gryfinem.
Krzywy Las swoją nazwę i unikatowość zawdzięcza drzewom, które z niewyjaśnionych przyczyn mają osobliwe zdeformowanie. Ponad 100 drzew w tym rejonie posiada jednokierunkowe skrzywienie pnia tworzące zarys litery “C”. Są trzy teorie z czego jedna wydaje się najbardziej prawdopodobna.
Początkowo myślano, że jest to specjalny gatunek sosny który właśnie w ten sposób rośnie. Szybko jednak ta teorię odrzucono. Wszyscy badacze skłaniają się, że drzewa zostały w jakiś sposób nacięte/zniszczone i dlatego rosną tak a nie inaczej.
Oblicza się, że krzywe drzewa zostały posadzone w 1934 roku. Ponieważ ich wzrost przypadł na lata wojenne to druga teoria jest, że drzewa te zostały zniszczone przez stacjonujące na tych terenach czołgi rosyjskie. Zniszczenie przez czołgi miało wpłynąć na krzywy wzrost drzewa.
Ostatnia jednak teoria mówi, że pnie młodych sosen zostały celowo nacięte przez człowieka od strony południowej w celu przygięcia wierzchołka do ziemi. Przy dalszym wzroście drzew wierzchołki się wyginały ku górze tworząc obecnie obserwowane krzywizny. Jest to prawdziwa teoria poparta badaniami i obserwacji. Aktualnie nadleśnictwo planuje powtórzyć ten zabieg i powiększyć krzywy las.
A czemu ludzie tak robili? Głównie dlatego aby potem łatwiej było budować beczki, kadzie, meble it. Nie jest bowiem łatwo zakrzywić proste drzewo. Potrzeba matką wynalazku jak to się mówi.
Nie jest to wielki las ale zdecydowanie polecam odwiedzić. Taka ciekawostka przyrodnicza. Inną ciekawostkę jaką spotkaliśmy na trasie był Jezus. Słyszałam, że w Świebodzinie powstała druga na świecie co do wielkości rzeźba Jezusa. Ale nie przypuszczałam, że można ją zobaczyć z drogi. Jakie było nasze zaskoczenie jak nagle na pustych polach pojawił się posąg Jezusa. Z tej odległości robi wrażenie to co dopiero musi być jak podjedzie się pod sam posąg.
Posąg powstał z inicjatywy proboszcza parafii w Świebodzinie, i został sponsorowany przez datki parafian, Polonii Amerykańskiej i lokalnych przedsiębiorców. Pomnik został zainspirowany słynną rzeźbą Jezusa z Rio de Janeiro. W efekcie końcowym Polski pomnik jest o 2 metry wyższy. Nie przewyższył jednak pomnika wybudowanego w Encantado w Brazyli.
Myśmy pod pomnik nie zajeżdżali ale po WieśMac’a jak najbardziej. Ja kompletnie zapomniałam, że Polska ma swój własny dedykowany hamburger w McDonald’s. A Darek dopiero po raz pierwszy się o nim dowiedział, więc musiał spróbować. Hamburger jak hamburger… ja tam w Polsce wolę jednak jeść KFC od McDonalds’a. Z ciekawostek - nie polecam KFC w Stanach. Tu można się nieźle do KFC zrazić.
W końcu udało nam się dojechać do ukochanego Wrocławia. Bo ja Wrocław to lubię bardziej niż Kraków… może to kwestia świeżości, że we Wrocławiu nadal odkrywam nowe zakamarki a Kraków znam już dość dobrze. A może to kwestia tego, że Wrocław jest mniej zatłoczony turystami, którzy w lecie są plagą na rynku. A może dlatego, że byłam tu tylko kilka dni i jeszcze urok nie minął. W każdym razie, dojechaliśmy, zaparkowaliśmy auto pod hotelem, poszliśmy po klucze, wchodzimy do pokoju i jak tylko otwarłam drzwi to Darek mówi…
“Ej, poczekaj bo oni nie posprzątali. Tam jest jakiś talerz z okruchami”.
Talerz był ale z ciastkami i karteczką, że witają i są zaszczyceni wizytą tak szanownego gościa. Warto zbierać statusy w hotelach i liniach lotniczych, oh warto…
Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto. I tu się zaczęło. Zaczęło się od pierwszego krasnala a potem leniwie włóczyliśmy się po rynku i uliczkach, choć często było o popatrz tam, o tam jest krasnal. I nagle zwiedzanie przerodziło się w polowanie na krasnale.
Udało nam się jednak trochę pozwiedzać miasta, pozaglądać w każdą uliczkę czy zaułek i odwiedzić Bazylikę św. Elżbiety. W bazylice tym znajduje się mauzoleum polski podziemnej i AK. Nas w Bazylice tej zauroczyły organy. Naprawdę pięknie grały.
Na kolację poszliśmy do knajpy Konspira. Może ktoś powie, że turystyczna knajpa. No tak więcej się tam słyszało angielskiego niż polskiego. Może i jest dla turystów, ale kim my jesteśmy? Konspira jest zrobiona w typowo PRLowskim stylu. Na monitorach rozwieszonych po sali można oglądać zdjęcia z lat 70-80. Zdjęcia kartek czy dowcipnych rysunków też nie zabrakło.
Poza odniesieniami i akcentami ze starych lat nie zabrakło też niestety komentarzy z aktualnych czasów. Przed wejściem do restauracji stoi duży kartonowy traktor ciągnący Putina. Jak widać wolność jest najważniejszą wartością tu - nie może być inaczej. Walka w Ukrainie różni się od Polskiej walki z czasów Solidarności ale cel i wróg jest ten sam.
Normalnie omijamy restauracje które skupiają się bardziej na wystroju. Jakoś obawiamy się, że są to pułapki turystyczne i jedzenie może nie być na najwyższym poziomie. Tutaj jednak się nie rozczarowaliśmy. Darek wziął golonkę czyli Wyżera Burżuja. Ja natomiast postawiłam na tradycyjną dolnośląską kuchnię i wybrałam Roladę Dolnośląską. Było przepysznie…ale strasznie dużo.
Po zjedzeniu ponad kilogramowej golonki Darek stwierdził, że nawet na piwo nie ma już miejsca. Pięćdziesiątka wódki też nie pomogła bo jakoś nie wchodziła (od wódki to my już się odzwyczailiśmy), więc nie pozostało nic innego jak spacer.
Wybór na spacer był prosty - Ostrów Tumski. Jest to najstarsza i najbardziej zabytkowa część Wrocławia. Położony na wyspie swoją historię pamięta jeszcze z czasów piastów. Początkowo gród Piastów w XIV wieku przeszedł w ręce kościoła. Ja Ostrów lubię odwiedzać wieczorem gdzie oświetlenie starych budynków nadaje mu odpowiedni charakter i klimat.
Na wyspę weszliśmy mostem Piaskowym i Tumskim a wróciliśmy mostem Pokoju. Jak wracaliśmy znów do centrum to doświadczyliśmy ciekawej rzeczy. Idąc brzegiem odry zobaczyliśmy masę młodzieży imprezującej. Siedzieli sobie na schodach nad rzeką i pili drinki, piwka co kto lubi. Byli kulturalni ale zdecydowanie nie chowali alkoholu… a ja myślałam, że w Polsce nie można pić na ulicy… hmm… ciekawe. Przypomniały się czasy młodzieńcze, oj przypomniały.
Długi dzień za nami, ponad 15tys kroków zrobionych. Wszystko co chcieliśmy zwiedzić zwiedzone więc można było pomału wracać do hotelu. Nawet nam się nie chciało nigdzie wchodzić na piwo bo nadal czuliśmy jak bardzo objedzeni jesteśmy. No tak w Polsce to się dużo jada bo wszystko tu takie dobre i w domu tego nie ma. Jutro jedziemy dalej do Krakowa ale zanim to się stanie to jeszcze odwiedzimy Panoramę Racławicką.