Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Islandia Ilona Islandia Ilona

2017.10.30-31 Islandia (dzień 3-4)

Dzień trzeci naszej przygody z krainą, lodu, ognia i wody. Pierwszy dzień był pod kątem wody i wodospadów. Drugi zdecydowanie pod kątem lodu. Teraz (trzeci dzień) przyszedł i nie mogło być inaczej jak zobaczyć trochę lawy.

Dziś opuszczaliśmy Park Narodowy, Vatnajokull i jechaliśmy do Rejkiawiku. Na śniadaniu znów zaskoczyli nas Polacy. Okazało się, że nawet w tym hotelu pośrodku niczego pracuje dwóch polaków. Naprawdę to częściej używaliśmy tu polskiego niż angielskiego. W każdej restauracji w której byliśmy był jakiś polak. Nawet przewodnik na lodowcach był polakiem. Widać, że Polacy skutecznie podbili Islandię. Ale wcale im się nie dziwię. Zarobić podobno się da a kraj jest całkiem ładny do mieszkania. No bo jak tu nie mieszkać w takim hoteliku gdzie trawa rośnie nawet na dachu.

Na Islandii jest ponad 30 aktywnych wulkanów. Ostatni duży wybuch był w 2010 roku ale inne mniejsze były również w następnych latach. Tak więc duża część Islandii pokryta jest skamieniałą lawą. Można by pomyśleć, że na lawie nic nie urośnie ale to nie prawda. Lawa jest bardzo żyzną glebą. Już teraz większość jest porośnięta mchem.

Niestety cokolwiek się odbuduje lawa zniszczy ponownie. Tak samo z drogami i pociągami. Pociągi tu nie istnieją i pewnie nigdy nie będą bo przy tych wybuchach i trzęsieniach ziemi jest to ciężkie do utrzymania. Dziś mieliśmy zaplanowany hike. Chcieliśmy przejść się po górkach i dolinach tej pięknej wyspy. Niestety skończył się asfalt – a z nim nasze plany wspinaczki. W Islandii jest jedna droga numer 1 która biegnie wokół całej wyspy. Przy niej są główne atrakcje. Ma ona w większości asfalt i jest ogólnie dostępna dla każdego. Natomiast, jak się chce naprawdę pozwiedzać to trzeba wjechać w głąb wyspy. Nie przypuszczaliśmy, że będą z tym jakieś problemy, więc skręciliśmy w prawo, lewo, podjechaliśmy prosto i upsss..... skończył się asfalt. Wjeżdżaliśmy na F-road (drogę F) na którą nasz samochodzik był w ogóle nie przystosowany.

Na drogi F, które są F-ucked up, zdecydowanie potrzebny jest samochód z wysokim podwodziem, dobrymi oponami i najlepiej jeszcze wydechem na dachu. Później dowiedzieliśmy się, że można pożyczyć takie auta w Sixt. Można wypożyczyć też u prywatnych firm ale są droższe (większe i lepsze ale droższe). Tak więc zawiedzeni, przyrzekliśmy sobie wrócić tu kiedyś z lepszym autem i namiotem. Przynajmniej zaoszczędzimy na noclegach, a w tych górkach nie ma misiów więc jest wszystko pod kontrolą. No chyba, że lawa nas wygoni.

Nie pozostało nam nic innego niż wrócić na bezpieczną drogę numer 1 i jechać w kierunku Rejkiawiku. Pogoda niestety nie dopisała więc za dużo przystanków nie robiliśmy, ale jak zobaczyliśmy parę unoszącą się z ziemi to musieliśmy się zatrzymać.

Ze względu na wulkaniczny charakter wyspy, znajduje się tam wiele gorących źródeł a para bucha z ziemi na każdym kroku. Jest to bardzo ciekawe zjawisko (zwłaszcza dla mieszczuchów jak my). W NY widujesz też czasem jak para unosi się z ulicy – tutaj jest to mało przyjemne i zdecydowanie nie pochodzi to z wnętrza ziemi.

No więc poszliśmy, przyglądnęliśmy się i jaki rezultat? Śmierdzi starymi jajkami i jest ciepło. Islandia w 100% wytwarza energię z odnawialnych źródeł. Źródła geo-termalne, wiatr i woda to główne źródła energii. Dlatego zaraz obok znajduje się „fabryka” i piękny krajobraz górzysty przemienia się w przemysłowy.

Zaraz przed wjazdem do Rejkiawiku postanowiliśmy zatrzymać się w browarze. Wcześniej widzieliśmy, że wycieczka po browarze jest możliwa ale trzeba zapłacić $70. Pomyśleliśmy, że po co nam jakaś wycieczka jak przecież można wejść i po testować piwka na miejscu – upss... nie ma łatwo, kraj znów nas zaskoczył. W browarze nie można napić się piwa.

Mogliśmy tylko popatrzeć przez szyby na halę produkcyjną ale o piwie mogliśmy zapomnieć. Zrozumieliśmy po raz kolejny trzemu na bezcłówce (po wylądowaniu) wszyscy – a głównie stewardesy kupowały alkohol litrami. W Islandii prochibicja trwała do 1989 roku – trochę długo, nie? W 1935 roku poluzowali trochę prawo i pozwolili sprzedawać piwo ale z zawartością alkoholu nie więcej niż 2.25%. Pomimo, że prohibicja mineła to nadal sprzedaż alkoholu jest trochę ograniczona – podobnie zresztą jak w Stanach. Widać, że najłatwiej dostać alkohol w Polsce bo u nas na szczęście nigdy prohibicja nie dotarła – a byłoby ciekawie gdyby dotarła. Połowa Polaków by umarła na suchoty pewnie w pierwszym roku. A druga połowa by sprowadzała piwo z Czech.

My na suchoty nie musieliśmy umierać, bo zaopatrzyliśmy się na bezcłówce w piwo a wino i whiskey przywieźliśmy z domu. Tak więc pojechaliśmy prosto pod nasz apartament (wynajęliśmy airbnb zamiast hotelu), odstawiliśmy grzecznie samochód i przystąpiliśmy do świętowania Darka i Witka urodzin. Tak się ustawiłam, że na jednym wyjeździe miałam dwóch jubilatów.

Rejkiawik nie ma wiele atrakcji turystycznych. Chyba najbardziej znany jest kościół, Hallgrimskirkja. Z zewnątrz bardzo ciekawa architekturą w środku dość surowy – ale też ładny. Jest to kościół luterański więc na wzór Martina Luther'a słynnych postulatów na drzwiach można przybijać tu swoje postulaty na drewnianej ścianie w kościele.

Po za kościołem jest jeszcze opera – bardzo ciekawy budynek pod względem architektury. Nawet jak nie zamierzasz uczestniczyć w operze to warto się tam przejść i zobaczyć to cudo architektoniczne.

My jednak chcieliśmy troszkę poimprezować. W końcu jak urodziny to urodziny. Słyszeliśmy, że Rejkiawik umie się bawić – przynajmniej podczas mistrzostw Europy co udało im się wygrać jakiś mecz to całe miasto imprezowało na rynku. Żeby jednak nie pić na głodniaka najpierw poszliśmy na hot-dogi. Podobno słynne w tym mieście. Spodziewałam się jakiś wypasionych mega hot dogów ale niestety dostaliśmy coś co przypomina amerykańskie lub z ikei hot dogi. Nie powiem, sosy były dobre ale $4 za takie coś małego to trochę przesada – choć z drugiej strony na Manhattanie jest podobnie. Płacisz za hot doga $5 tylko dlatego, że NY słynie z hot dogów.

Następny przystanek – Apteka. Jest to restauracja, która się tylko tak nazywa. Jedzenie podobno mają smaczne ale bardziej słyną z drinków. Muszę przyznać, że mój Gin z koperkiem był całkiem dobry. Najlepiej iść tam jak są happy hours – inaczej to zbrodnia w biały dzień.

Happy hours się skończyły a z nimi nasz pobyt w Aptece. Ściemniało się już więc poszliśmy na oficjalną, uroczystą kolację – Fish Market. Islandia ma bardzo dobre ryb. Jeśli chodzi o czerwone mięso to raczej nie powala ale rybami zaskakuje na maksa. Jako przystawkę zamówiliśmy sushi z wieloryba – wow....nie spodziewałam się tak delikatnego mięsa po tak czerwonej i umięśnionej rybie. Zdjęcia niestety nie mamy bo jedzenie znikło zanim się zorientowaliśmy, że trzeba zrobić zdjęcie – tak apetycznie wyglądało. Na stole został tylko znany już wszystkim łosoś.

Restaurację Fish Market polecam każdemu. Można sobie wsiąść tasting menu, i po testować wszystkiego po trochę albo wybrać danie główne wg. własnego uznania. My zdecydowaliśmy się sami powybierać i wcale nie żałujemy naszych wyborów.

Po kolacji przyszedł czas na najtrudniejsze zadanie – gdzie tu można się napić dobrego i taniego piwa. Dobrze, że w Rejkiawiku wifi jest na każdym kroku i, że istnieje coś takiego jak Google. Udało nam się znaleźć bar gdzie piwo kosztowało tylko $6. Bar był raczej zwykły ale miał jeden mega plus – sprzedawali Tyskie.

Nie da się ukryć. Polacy podbijają Islandię na maksa. W barach można kupić Tyskie a prince polo jest w każdym sklepie spożywczym – nawet na lotnisku sprzedają prince polo. Uczymy się podbijać Europę. Z baru niestety zrezygnowaliśmy jak zrobili Comedy Show. Kabaret jaki tam prezentowali był niczym w porównaniu do Neonówki czy Kabaretu Młodych Panów na You Tube. Odwiedziliśmy jeszcze jeden czy dwa bary, doszliśmy do wniosku, że nie ma to jak Apteka, wróciliśmy tam ponownie a potem spłukani wróciliśmy do domku (drink kosztował $25) aby wreszcie zobaczyć prawdziwy kabaret na You Tube.

Ostatni dzień na Islandii spędziliśmy głównie zwiedzając samochodem. Pogoda zepsuła się na maksa (dobrze, że w ostatni a nie pierwszy dzień), więc nikt nie miał ochoty wychodzić z samochodu i łazić po deszczu. Niedaleko lotniska, na samym wybrzeżu jest małe miasteczko Grindavik. Podobno jest tam piękna latarnia i można się przejść klifowym wybrzeżem – pewnie tak jest, jak nie pada deszcz.

Miasteczka na Islandii są jedyne w swoim rodzaju. Restauracje, kafejki itp są raczej zamknięte – to znaczy, jest mało tarasów, stolików na zewnątrz itp – zresztą kogo to dziwi przy takiej pogodzie. Do tego nie ma jednoznaczego rynku. Wszystko jest jakoś tak rozrzucone. Miasteczko Grindavik ma jednak parę restauracji. Ta do której myśmy poszli była całkiem duża jak na takie wymarłe miasteczko ale chyba muszą tu jednak mieć ruch w sezonie.

Po objechaniu miasteczka postanowiliśmy objechać półwysep drogą numer 425. Lawę to tam można podziwiać ale nie wiele więcej – no chyba, że znów mgła zasłoniła nam połowę atrakcji.

Niestety czas się, żegnać z Islandią. Piękny kraj, bardzo dziewiczy i różnorodny pod względem przyrody. Niesamowite, że jest on tak blisko a jednocześnie tak daleko. Przykro, że jest on narażony na wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi ale pewnie gdyby nie to, kraj straciłby swój urok. Mam jednak nadzieję, że wkrótce tam wrócimy. Bardziej przygotowani (pod względem samochodu) i na więcej dni. No i nie zapominajmy, że z Islandii jest przecież bardzo blisko na Grenlandię....a tam to dopiero musi być dziewiczo, przepięknie...

Read More
Islandia Darek Islandia Darek

2017.10.29 Islandia (dzień 2)

Jest ich coraz mniej, są coraz to mniejsze, węższe, krótsze, płytsze. Dla niektórych są groźne, niedostępne, niepotrzebne. Dla innych są piękne, wspaniałe, niepowtarzalne. Ludzie spędzają całe swoje życie żeby je badać, analizować, zrozumieć. Jedno jest pewne, bez nich życie na naszej planecie albo by było niemożliwe, albo by było zupełnie inne niż jest aktualnie. Mowa tu oczywiście o lodowcach.

Ponad 11% powierzchni Islandii to lodowce. Mają tutaj idealne warunki do ich powstawania. Chłodny klimat, duże opady śniegu, odpowiednia rzeźba terenu i niskie nasłonecznienie. Zawsze lubiłem lodowce i zawsze jak tylko mogę to staram się je zobaczyć, a nawet trochę je zwiedzić. Z paru zjechałem na nartach, po wielu chodziłem. Dla mnie lodowiec to jak rzeka w zwolnionym tempie. Posuwa się na dół znacznie wolniej i w ciszy. Czasami tylko słychać odłamujące się tony lodu które spadają w dół.

Dzisiejszy cały dzień poświęciliśmy lodowcom. Na początek wybraliśmy lodowiec Falljökull, który jest częścią największego lodowca w Europie, Vatnajökull. O 9:15 rano mieliśmy zarezerwowanego przewodnika na około 5 godzin. Czy jest potrzebny przewodnik do chodzenia po lodowcach? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Niektórzy powiedzą, że oczywiście musisz mieć przewodnika, niektórzy, że to zależy od lodowca i trasy jaką chce się pokonać.

Ja należę do tej drugiej grupy. Są dwa rodzaje lodowców, suchy (bez śniegu) i mokry (ze śniegiem). Na mokry bym nigdy nie wszedł bez lokalnego przewodnika i bez odpowiedniego sprzętu. Bał bym się przykrytych szczelin lodowcowych w które można wpaść.
Suchy to inna sprawa. Wszystko widać, i przy zachowaniu ostrożności można sobie po nim bezpiecznie pochodzić, a nawet wchodzić w szczeliny.

Nie wiedząc jaki napotkamy lodowiec, i jak wysoko możemy na niego się wspinać, to oczywiście wzięliśmy przewodnika z Glacier Guides. Niestety mieliśmy godzinę samochodem do miejsca skąd nas będą zabierać, więc większość drogi pokonaliśmy po ciemku. Dopiero pod koniec zaczęło się rozwidniać, jak wjechaliśmy do parku lodowców, Vatnajökull

Jak prawie wszędzie w Islandii tutaj też nas przywitali po Polsku i powiedzieli, żeby się przygotować bo za chwilę wyruszamy. Prawie cały sektor turystyczny w Islandii jest opanowany przez Polaków. Dobra robota rodacy.
Raki, czekany, kaski, uprzęże przymierzone. Niestety nie mogliśmy mieć własnego sprzętu - podobno takie są przepisy. Nawet przewodniczka powiedziała, że Ilonki raki są tysiąc razy lepsze niż te co oni pożyczają ale przepisy są przepisami. Ciekawe czego się boją. Można zaczynać zabawę. Autobusem w 15 minut, a potem na nogach w pół godziny dotarliśmy pod lodowiec. Temperatura była koło 0 st. C. Trochę nam było zimno, ale wiedzieliśmy, że za chwilę zacznie się podchodzenie do góry i się zagrzejemy.

Była nas kilkunastu-osobowa grupa, więc musieliśmy mieć dwóch przewodników. Przepisy nie pozwalają żeby jeden przewodnik był odpowiedzialny za tak dużą ilość osób. Zostaliśmy podzieleni sprawiedliwie na dwie grupy, mocna i słaba. Myśmy, wraz z sześcioma innymi europejczykami załapali się do mocnej, a cała Azja do słabszej.
Przed wejściem na lodowiec nasz przewodnik, Stephnie z Australii, wytłumaczyła nam wszystko o sprzęcie, a także co możemy, a co nam nie wolno robić na lodowcu. Drugi przewodnik, Kamil z Polski dostał grupę Azjatów i też to samo uczynił.

Ubrani już w raki i wszystkie inne zabawki rozpoczęliśmy podejście po osypujących się piargach na czoło lodowca. Często końcówka lodowca ma kilkunasto, albo nawet kilkudziesięciu metrową ścianę lodu i wyjście na niego od czoła jest niemożliwe. Tutaj, dzięki wielkiej masie żwiru który ten lodowiec pcha wyjście na niego nie sprawiło nam żadnej trudności.
Stanęliśmy na Falljökull, największym lodowcu Europy. Fajne uczucie jak się ma taką masę ruchomego lodu pod sobą.
Na początku szliśmy pomału do góry po prawie płaskim lodzie. Steph uczyła nas i objaśniała do czego służy i jak używać każdą z części sprzętu w który zostaliśmy wyposażeni.

W sumie nasza wycieczka ma trwać około 5 godzin, z czego 3.5 mamy spędzić na lodzie. W miarę posuwania się dalej do przodu lodowiec stawał się bardziej stromy, a szczelinki coraz to głębsze. Słabsza grupa zostawała w tyle, a my dzielnie posuwaliśmy się do przodu. Na bardziej stromych odcinkach przewodniczka za pomocą specjalnego kilofu robiła, albo poprawiała już istniejące schody. Ułatwiało to w znacznym stopniu podchodzenie, albo schodzenie w szczeliny.

Pasją Steph są podróże i lodowce, więc ma wielką wiedzę na ich temat, była nawet na Antarktydzie. Opowiadała nam cały czas o tych gigantach. Lodowce w Islandii różnią się od Himalajskich, Alpejskich czy Andyjskich. Tamte góry powstały przez nacisk płyt tektonicznych na siebie. Efektem tego jest wypiętrzanie się terenu i powstawanie pasm górskich. W ich wyższych partiach jest wystarczająco zimno żeby powstał lodowiec.
Na Islandii jest zupełnie odwrotnie. Płyty tektoniczne odsuwają się od siebie, co powoduje szczeliny przez które magma może wydostać się na zewnątrz i dzięki czemu wybucha wulkan. Islandia ma 30 aktywnych wulkanów. Każdy może znowu w każdej chwili wybuchnąć. Największy wybuch naszych czasów był w 2010 i zniszczył wiele terenów w Islandii, a także wstrzymał na wiele tygodni loty samolotów pomiędzy Europą a Ameryką. Dzięki wulkanom, które rozsuwają płyty tektoniczne, Islandia cały czas się powiększa.

Jak powstaje lodowiec? Nie wystarczy tylko zimno, potrzeba jeszcze parę innych rzeczy. Lodowce powstają w górnych partiach gór i posuwają się w dół. Poza niskimi temperaturami potrzebne są też duże opady śniegu i odpowiednio nachylony teren.
W górnych partiach Vatnajökull średnia roczna ilość opadów śniegu to 13 metrów. Część śniegu topnieje w miesiącach letnich, ale spora jego część zostaje. Dzięki ciśnieniu jakie powstaje pod wpływem wielkiej masy śniegu pod spodem robi się lód. Przychodzi kolejna zima i kolejne metry śniegu spadają. Wielka masa wypycha ten lód spod spodu w dół góry. Lodowiec zaczyna swoją długą podróż. W zależności od długości lodowca, jego prędkości (Falljökull porusza się średnio 50 metrów na rok) i stopnia nachylenia ta podróż trwa setki a często tysiące lat. Na dnie doliny jest już znacznie cieplej i szybciej lodowiec się topi niż napływa z góry. Niestety klimat się ociepla i lodowce się kurczą, coraz to szybciej. Czasami nawet po 100 metrów w ciągu kilkunastu lat.

To co się dzieje wewnątrz lodowca też jest fascynujące. Grubość ich to setki metrów, a często sięgają powyżej kilometra. Posiadają warstwy, które posuwają się z różnymi prędkościami. Między nimi w lato płyną strumyki, a w zimie, kiedy lodowiec mniej topnieje, można tam wchodzić i oglądać cudowne, niebieskie jaskinie lodowe. Na dnie lodowca jest tak potężne ciśnienie, że lód z powrotem zamienia się w wodę, która spływa w dół po skałach tworząc kolejne kanały wodne.

​Po jakiejś 1.5h doszliśmy do stromej części gdzie przewodnik nam powiedział, że dalej nie można iść. W każdej chwili może się coś urwać z lodowca i polecieć w dół, prosto na nas. Mowa tu jest o tonach lodu poruszającego się z wielką prędkością. Mały człowieczek nie ma żadnych szans.

Pochodziliśmy w tym rejonie, robiąc zdjęcia i podziwiając ten ogrom. Dobrze, że byliśmy w mocniejszej grupie. Słabsza tutaj nie doszła, machaliśmy im z góry.

Powrót był prosty, prosto na dół. W 45 minut doszliśmy do końca lodowca. Ściągnęliśmy sprzęt, umyli raki w jeziorze polodowcowym i udali się w kierunku autobusu. Steph nas pożegnała i wróciła z inną grupą na lodowiec. Powiedziała, nam też które lodowce są łatwe i na które możemy sami wchodzić. Posiadając odpowiedni sprzęt i umiejętności oczywiście. Zamierzamy tu wracać. Kto się z nami pakuje?

W tym okresie w Islandii się ściemnia koło 17. Mieliśmy jeszcze jakieś dwie godziny światła dziennego. Postanowiliśmy to wykorzystać i pojechaliśmy nad jezioro Jökulsárlón, jakieś 60km na wschód drogą #1. Fajnie się podróżuje po Islandii. Nie ma tu lasów, więc wszystko widać. Z lewej strony mieliśmy góry i lodowce, a z drugiej strony Ocean Atlantycki.

Jezioro Jökulsárlón znane jest z wielkich kier lodu które wpływają wprost do oceanu. Jezioro to powstało dzięki temu samemu lodowcu co byliśmy wcześniej. Inny „język” tego giganta wchodzi w tą dolinę. Był już zachód słońca,więc za wiele nie mogliśmy tu chodzić, ale i tak jest to cudowne miejsce, warte zobaczenia.

Jest tu dużo szlaków, od godzinnych do wielo-dniowych, które wymagają wcześniejszego przygotowania i spania na lodowcach. To pewnie następnym razem, jak tu przyjedziemy.

Wróciliśmy do naszego hotelu i udaliśmy się na kolacje. Islandia słynie z ryb. Ilonka to zmówiła i jej bardzo smakowało.

Ponoć tutaj też mają pyszną jagnięcinę. Dałem im szansę i zamówiłem. Niestety się zawiodłem. Nie była zła, ale nie była taka pyszna jaką jadałem w Nowej Zelandii czy Argentynie. Nie wiem, czy ta restauracja nie potrafiła dobrze ją przyrządzić, czy na Islandii nie ma dobrej jakości mięsa. Pewnie kiedyś dam im drugą szansę. Mam nadzieję, że wtedy naprawią swoją reputacje i mięsko będzie wyśmienite.

Read More
Islandia Darek Islandia Darek

2017.10.27-28 Islandia (dzień 1)

Nasza planeta, chociaż jest mała to jest zróżnicowana. Są miejsca, które znajdują się w miarę blisko nas, a są zupełnie inne i ciekawe. Jednym z takich miejsc jest Islandia. Czasem tak nie wiele wystarczy, żeby z zatłoczonego, głośnego i betonowej dżungli przenieść w krainę Lodu, Wody i Ognia.

W niecałe 5 godzin samolotem (bliżej niż do Kalifornii z Nowego Jorku) można się przenieść w zupełnie inną krainę. Dalej nie mogę zrozumieć, że taki człowiek jak ja, który kocha góry, lodowce, odludzia jeszcze tam nigdy nie był. Przygotowując się do tego wyjazdu trochę czytałem i oglądałem za pomocą internetu o Islandii i nie mogłem się nadziwić, że ta piękna kraina jakość wymykała się spod mojego radaru. No nic, lepiej późno niż wcale...

Zbliżają się moje urodziny, a koleżanka Ilonki z pracy dała mi najlepszy prezent - bilet na Islandię - dziękuję Zoe! W mojej pracy czasem wpadnie w rękę darmowe tanie wino, u Ilonki w pracy zawsze ktoś ma jakiś darmowy bilet w rękawie. 4-dniowy wyjazd w nieznane na pewno zapadnie nam długo w pamięć.
Uważny czytelnik pewnie zwróci uwagę na dwie rzeczy: dlaczego tylko na 4 dni i dlaczego nie w lato. Niestety w tym okresie ciężko jest mi wziąć więcej dni wolnych z pracy, więc 4 muszą wystarczyć. Po drugie, Islandia w zimie jest cieplejsza niż Nowy Jork. Naprawdę tak jest! Ciepłe prądy oceaniczne to sprawiają. Mniej ludzi, zorze polarne, łatwiej o noclegi.... to tylko parę plusów podróżowania nie w sezonie. Islandia jest inna w każdej porze roku, więc na 100% tu wrócimy w innych porach.

Nasz kolega, też ma dokładnie urodziny w ten sam dzień co ja, więc oczywiście leci z nami.
Islandair nie należy do dobrych linii, ale nawet nie było źle i po pięciu godzinach wylądowaliśmy w Reykjaviku ok. 6:30 rano. Szybka odprawa na lotnisku, wypożyczenie samochodu (oczywiście dostałem biegówkę) i już byliśmy na ziemi ognia i lodu.
​O tej porze roku rozwidnia się tutaj dopiero o 9 rano, więc pierwszy odcinek pokonaliśmy jeszcze po ciemku. Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy parę ciekawych miejsc, ale o nich już opisze Ilonka bo ja niestety cały dzień musiałem prowadzić po tych wąskich, krętych, górskich drogach.

Do hotelu z lotniska mieliśmy około 300 km (pawie 4h samochodem). Po drodze jednak chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć, w końcu mieliśmy cały dzień przed sobą. Śniadanie to jednak podstawa. Większość miejsc w Islandii otwierają ok. 10 rano więc śniadanie zjedliśmy w miasteczku, Selfoss (100 km od lotniska). Tam (dzięki TripAdvisor) znaleźliśmy knajpkę Kaffi Krus. Knajpka jakby się do domku wchodziło, przez to atmosfera była bardzo domowa i przytulna. Na śniadanko, oczywiście poleciał łosoś - w końcu być w Islandii i nie spróbować rybki to jak nie zjeść jagnięciny w Nowej Zelandii.

Droga numer 1 jedzie na około wyspy i większość atrakcji znajduje się przy tej właśnie drodze. Tak więc po śniadanku i krótkiej drzemce w aucie ruszyliśmy na drogę numer 1. Po kolejnej godzinie (70km), dojechaliśmy do wodospadu Seljalandsfoss. Islandia słynie z wulkanów (ogień), lodowców (lodu) i wody (wodospadów). Pierwsze wrażenie - zdecydowanie piękne krajobrazy, ale to co nas najbardziej zaskoczyło to ilość dymu wydobywającego się z ziemi. Islandia ze względu na swoje położenie ma nie tylko dużo wulkanów ale też wiele źródeł geotermalnych. Ok 26% energii w Islandii pochodzi z tych właśnie zasobów. Druga rzecz która nas zaskoczyła to zaludnienie. Ogólnie w Islandii mieszka 330 tys ludzi. Większość z nich to Islandczycy a drugim narodem co do wielkości jest nie kto inny jak Polska.

Ale wracając do atrakcji - wodospad był super. Pogoda była tak troszkę szarawa ale to nic bo pogoda się tu zmienia co 5 minut. Więc jakoś nas to nie zmartwiło. Ubraliśmy więcej warstw i ruszyliśmy obejść wodospad do okoła.

Ogólnie spędzić tam trzeba około 30 min i można znów jechać w drogę. Kolejne 25 minut (30 km) dalej był kolejny wodospad, Skogafoss. Tutaj mieliśmy duże szczęście bo wyszło słoneczko, piękna tęcza i ogólnie było super.

Ostatnia atrakcja to plaże z czarnym piaskiem. Kolejne piękne miejsce przy drodze numer 1. W sezonie letnim można tam spotkać Puffins - ptaki charakterystyczne dla rejonów jak Nowa Zelandia, Islandia itp. Niestety, teraz już jest trochę zimno i ciężej jest spotkać Puffins - może jednak kiedyś nam się uda. Plaża dzieli się na dwie części - turystyczną, gdzie każdy chce mieć zdjęcie na skałach (kwadratowych).

I część mniej uczęszczaną bo trzeba dalej podejść. My przeszliśmy się dalej plażą w kierunku skał i podziwialiśmy krajobraz, spokój, czarny piasek a przede wszystkim czarne kamienie.

Plaże z czarnym piaskiem znajdują się w różnych rejonach świata. Są one efektem dużej aktywności wulkanicznej. Zdecydowanie jest to niesamowite uczucie opalać się na takiej czarnej plaży. Niestety teraz jest późna jesień i lepiej jest chodzić po piasku w butach górskich zamiast klapkach. ​

Spacerek nas dotlenił i zapomnieliśmy, nawet, że jesteśmy zmęczeni i śpiący. Dni na Islandii są krótkie, a czarna plaża i tak była ostatnią atrakcją więc poszliśmy do restauracji Sudur-Vik. Kolejna restauracja w "domu" znów się wchodziło jak do domu. Tutaj obsługa była Polska - pierwszy dowód, że polaków tu jest dużo. Nie dziwne. Islandia potrzebuje dużo ludzi do pracy w turystyce a poza tym dość dużo można tu zarobić. Kolacja była fajnym zakończeniem dnia. Posileni znów pojechaliśmy na drogę numer 1. Byliśmy godzinę od naszego hotelu ale i tak się ściemniało więc była najwyższa pora, żeby się zameldować w hotelu.

Hotelik mamy fajny - mieszkamy w miasteczku, którego nazwy nikt nie wymówi: Kirkjubaejarklaustur. Mamy domki pośrodku niczego, więc mieliśmy nadzieję, na zobaczenie zorzy. No i się nie zawiedliśmy. Udało się zorze też dziś się pojawiły - było to piękne zakończenie wieczora.

Read More

2017.10.20-22 Mt. Colvin i Blake, Adirondacks, NY

Oj jak chciało nam się hiku. Potrzebowaliśmy wypadu w góry na maksa. Ostatnio zarówno ja jak i Darek za dużo pracujemy i znajdujemy więcej wymówek niż powodów, żeby wyrwać się z miasta. Na szczęście obiecaliśmy sobie, mojej koleżance z pracy i naszemu nowemu samochodzikowi, że nie ważne co w Sobotę 21 października jedziemy zdobyć jakieś szczyty z 46 w Adirondack.

Udało nam się wyruszyć już w piątek. O 21:30, spakowani i gotowi na przygodę wsiedliśmy do autka i wyruszyliśmy w kierunku Loon Lake. Tam mieliśmy wynajęty domek (a raczej jego część) na dwie noce. Chcieliśmy nocować w Lake Placid ale ceny nas wystraszyły. Sama nie rozumiałam, czemu nawet zwykłe 3 gwiazdkowe hotele są po $350 gdzie powinny być po $100. Dopiero rano jak jechaliśmy na szlak poznałam odpowiedź – liście. W ten weekend w górach był chyba peak jesieni i wszystkie drzewa wyglądały przepięknie.

Droga do Loon Lake minęła nam spokojnie i w miarę szybko, bez korków. Po północy zajechaliśmy na miejsce, rozpakowaliśmy się i od razu poszliśmy spać. Dni są już krótsze więc, jak chcieliśmy pokonać większość szlaku za dnia musieliśmy wcześnie zacząć. Pobudka przewidziana była na 6:30 rano (zabójcza godzina jak na Sobotę, nie?). Ale czego się nie robi z miłości do gór.

Szybkie śniadanie i znów byliśmy w samochodzie. Tym razem planowaliśmy uderzyć na Colvin i Blake. Szczyty leżą obok siebie więc raczej nie ma innego wyjścia – trzeba zrobić oba na raz. Na Blake i tak najkrótsza trasa jest przez Colvin więc nawet jakbyśmy tego nie zrobili to byśmy musieli wrócić tu znów. Tak więc nie ma wyjścia – trzeba zawiązać sznurówki i ruszyć w górę.

Hike zaczyna się z parkingu w Saint Huberts, przy Ausable Road. Droga ta prowadzi do prywatnego klubu Ausable Club. Jest to prestiżowy klub w Adirondack, położony w samym sercu gór. Niestety, zwykły śmiertelnik raczej nie może być członkiem tego klubu, musi zaparkować przy drodze Ausable Road i drodze nr. 73 i maszerować do szlaku jakieś 15 - 20 minut. My właśnie tak zrobiliśmy i po przejściu terenu klub o 8:22 rano wpisaliśmy się do książki, że rozpoczynamy hike. Oszuści z klubu mają nie tylko plus mieszkania bardzo blisko ale mogą podjechać jeszcze dalej. Przez dolinę prowadzi droga Lake Road. Dochodzi ona, aż do Jeziora Lower Ausable. Do drogi schodzi bardzo dużo szlaków i w zależności od tego jaki szczyt masz w planie zaliczyć to idziesz dłużej lub krócej drogą. Chyba, że jesteś członkiem klubu to drogę pokonujesz samochodem – oszuści!

Nam przejście drogą do początku naszego szlaku zajęło ok. 1h. O 9:30 zaczęliśmy się wspinać na szczyt Colvin. Z miejsca gdzie Lake Road łączy się ze szlakiem Gill Brook (naszym szlakiem) do pokonania mieliśmy jakieś 2300 ft i 3.6 mil. Spotkany po drodze górołaz powiedział nam, że powinno nam to zająć około 3.5h. Nam nawet udało się zrobić to w 3h.

Szlak na początku szedł łagodnie w górę. Nadrabialiśmy wysokości ale nie było ani technicznie ani bardzo stromo. Tylko czasem nas szlak rozśmieszał. Dwa razy na szlaku pojawiły się tabliczki kierujące na szlak Łatwy albo Widokowy. Za pierwszym razem spędziliśmy ok. 5 minut dyskutując, który wybrać – stwierdziliśmy, że w planie mamy dwa szczyty więc wybraliśmy łatwy. Jak się okazało (po kolejnych 5 minutach) rozgałęzienie się kończyło. Ta widokowa część nie była warta naszych sił. Widokowy szlak szedł bliżej strumyka a co za tym idzie bardziej po skałach. Natomiast, widoków tam specjalnych nie było.

Ostatnie 1000 ft było stromo do góry. Podejście rozpoczyna się dokładnie na rozgałęzieniu szlaków Nippletop i Colvin. Od tego skrzyżowania jest 1000/1 co oznacza 1000 ft na 1 milę. Oznacza to, że będzie pod górkę. I tak też było. Wspinaliśmy się po skałkach, często drzewka stawały się naszymi przyjaciółmi i pomagały nam się wyspinać.

Najgorszy odcinek chyba mieliśmy przed samym szczytem. Tu się trochę na kombinowaliśmy ale dzielnie pokonaliśmy. No i Yupii – szczyt zdobyty (Colvin – 4080 ft) i to w 3h a nie jak przechodzień mówił 3.5h. Ucieszyliśmy się, że mamy dobry czas, zwłaszcza, że kondycyjnie jesteśmy raczej w tyle bo się trochę ostatnio obijamy.

Przerwa była zdecydowanie mile widziana. Posiedzieliśmy w słoneczku jakieś 30 minut. Pooglądaliśmy widoki i zregenerowaliśmy siły na dalszą drogę. Jak już wspomniałam na początku szczyt Blake trzeba zrobić przechodząc przez Colvin. Dlatego skoro już tu byliśmy nie było innej opcji jak uderzyć na Blake.

Oczywiście trzeba trochę zejść na dół a potem znów zacząć wspinaczkę. Słyszeliśmy opinie, że między Colvinem a Blake jest trochę stromo ale gdzie w Adirondack nie jest. Niestety ludzie mieli rację. Szlak na dół (jak i potem do góry) do łatwych nie należał. Jeszcze bardziej zaprzyjaźnialiśmy się z drzewkami, których pnie i korzenie pomagały nam się wspinać. Początkowo myśleliśmy, że zejście i wyjście na Blake zajmie nam 1h.

Niestety teren nie okazał się łatwy i zejście zajęło nam około 40 minut a potem wyjście (ok 500 ft) kolejne 50 min. Tak więc byliśmy do tyłu 30 minut. No trudno – najważniejsze, że szczyt do kolekcji zaliczony.

Szczyt Blake ma tylko „3980 ft” ale jest na sławnej liście 46er. Pierwotnie lista ta składała się tylko ze szczytów powyżej 4tys ft. I każdy kto zaliczy wszystkie te szczyty jest w grupie 46er. Dawniej jednak mieli mniej dokładne sposoby pomiaru w terenie i wg. pierwotnych pomiarów szczyt Blake miał powyżej 4tys. Przy dokładniejszych pomiarach wyszło, że parę szczytów (pierwotnie powyżej 4tys) jest teraz poniżej 4tys. Lista jednak nie została zmieniona. Tak jak została stworzona lata tamu tak się nie zmienia. I nawet te szczyty, które są poniżej 4tys są nadal wymagane do zdobycia.

Sam szczyt nie jest oznaczony, ma zero widoków (tylko las dookoła) i można go poznać tylko po tabliczce na lewo Colvin and prawo Pinnacle. Są tam też większe skały tak, że można usiąść zjeść parę orzeszków i popić Gatorade.

Na jesień dni są krótsze więc pomimo, że była dopiero 2:40 ruszyliśmy w dół z powrotem na szczyt Colvin. Niestety nie da się tu zrobić, żadnego okrążenia i trzeba wracać tą samą trasą co się wyszło.

Wiedzieliśmy już czego się spodziewać, choć w całe nie znaczy to, że łatwiej było nam schodzić. Parę potężnych skał, które pokonywaliśmy na czworaka, na tyłku albo każdą inną dostępną techniką. Na szczęście dzięki temu szybko ubywało wysokości i znów dotarliśmy do dolinki między szczytami.

A potem znów do góry, po drabinkach, po skałkach, albo po błocie – w Adirondack można wszystko znaleźć. Szczyt Colvin jest wyższy tak więc do pokonania mieliśmy 600 ft w górę i 0.8 mili. Tak samo jak Colvin -> Blake zajęło nam 1.5h tak samo w drugą stronę. O 16 godzinie powinniśmy schodzić na dół z Colvin, żeby za widoku dojść do drogi. Drogą już można iść po ciemku bo jest szeroko i dobra nawierzchnia. Skusił nas jednak pusty szczyt. Nasze zmęczenie też się dawało we znaki. Tak więc zdecydowaliśmy się na przerwę. W sumie to za dużo przerw nie mieliśmy i troszkę byliśmy głodni. Pogoda była idealna.

Nikt by nie pomyślał, że to jest koniec października. Dla porównania, 4 lata temu (w ten sam weekend) w tym samym miejscu była taka pogoda:

​Po zregenerowaniu energii ruszyliśmy w dół. Wiedzieliśmy, że pierwsze 1000 ft w dół jest najbardziej techniczne. Potem trasa już w miarę idzie gładko więc nawet jak będziemy musieli ubrać latarki to nadal będzie OK.

Ostrożnie, ale w miarę szybko pokonaliśmy trasę do rozgałęzienia z Nippletop (1000 ft.). Potem też nadrobiliśmy na łatwiejszym terenie. Ja zakładałam, że zejście do drogi nam zajmie ok. 2h. I tak też się stało. Doszliśmy tam tylko o 7 a nie o 6. Godzinę zgubiliśmy między szczytami Colvin i Blake.

Zachód słońca było o 6 godzinie więc lampki jak najbardziej się przydały. To co jednak pokonywaliśmy po ciemku było bardzo łatwe i w miarę szybko dotarliśmy do drogi. A drogą to już się prawie biegło. Na ostatkach sił co prawda ale się biegło – przecież w domku czekała na nas karkówka.

Nie byliśmy jednak ostatni. Idąc drogą widzieliśmy co jakiś czas poruszające się punkciki świetlne w lesie. Potem te punkciki schodziły na tą samą drogę, którą myśmy szli. Dni w jesieni powinny być dłuższe. Chyba jestem za wycofaniem zmiany czasu bo po zmianie to już w ogóle będzie ciemno w połowie dnia. Piękny dzień, zakończyliśmy piękną gwiaździstą nocą. Pogoda nam dopisała, warunki na szlaku też, kondycja też (zawsze oczywiście może być lepsza). Piękny hike na zakończenie sezonu letniego.

Pomimo zmęczenia posiedzieliśmy jeszcze trochę w kuchni wspominając dzień i zajadając pyszną karkówkę z grilla. No i popijając Baijiu. Baijiu jest to popularny i tradycyjny trunek z Chin. Koleżanka, która z nami pojechała jest z Chin więc stwierdziła, że jak będzie polska kolacja to musi być międzynarodowo i alkohol będzie z jej kraju. Pomimo, że jest on dość mocny (52% / 104 proof) to nie pali w gardło jak wódka. Ma ciekawy ale dobry smak – ja bym go porównała do Sake. Dla mnie to była taka mocniejsza wersja Sake.

W niedzielę obudziliśmy się z zakwasami w każdym mięśniu. No i dobrze – to się nazywa nie zmarnowany weekend. Po śniadaniu podjechaliśmy na Loon Lake. Skoro nasz domek miał widok na to jezioro to grzechem byłoby nie podjechać na część publicznie dostępną. Oczywiście wokół jeziora jest mnóstwo domów, bogaczy którzy nie muszą pracować codziennie w biurze. ​Większa część jeziora jest jednak prywatna i nie można pospacerować ani nic takiego. Tak więc postanowiliśmy pojechać nad inne jezioro. Dobrze nam już znane jezioro Pelton. Tam już mamy swoją ulubioną miejscówkę na grilla. Nie ma to jak dobre jedzonko w takim miejscu, na świeżym powietrzu.

Weekend zdecydowanie cudowny. Zwłaszcza pogoda zaskoczyła nas bardzo pozytywnie bo było jak na początku września a nie jak koniec października. Hike był wypas – długi (12h, 14 mil i 4tys wysokości). Darek też miał okazję wreszcie lepiej poznać swój samochodzik. Teraz samochodzik to jeden wielki komputer więc zanim wszystko ogarniemy minie trochę czasu ale i tak sobie chwalimy. Mało pali, wygodny, bagażnik ma większy niż nas poprzedni a do tego ze wszystkimi zabezpieczeniami, automatyczną zmianą świateł i innymi buzerami – jazda nim na dłuższe dystanse to sama przyjemność. Póki co autko musi zostać w garażu bo my za tydzień wsiadamy...ale w samolot. A co to oznacza? Kolejna przygoda!

Read More
USA - Pennsylvania Darek USA - Pennsylvania Darek

2017.09.05 Pittsburgh, PA (dzień 4)

Dzisiaj miał być bardzo spokojny i nie burzliwy dzień. Mieliśmy dojechać do Louisville, dolecieć do Nowego Jorku, zjeść kolacje i w końcu się wyspać. Jednak jak to bywa w podróżach, nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem.
​Rano po śniadaniu w Nashville spakowaliśmy się i powoli wybieraliśmy się na samolot.

Musieliśmy dojechać do Louisville w stanie Kentucky, oddalonym o 275 km. A tu nagle pierwsza niespodzianka. Przypomnieliśmy sobie, że między Tennessee a Kentucky jest strefa czasowa o jedną godzinę do przodu. Upssss..... my jak zwykle tak na styk z czasem, a tu taka niespodzianka. No nic, dużo drogi przed nami to jakoś to nadrobię na autostradzie, pomyślałem.

Na początku nawet szło OK. Droga nie była zatłoczona, policji w ogóle nie było, więc nadrabianie szło zgodnie z planem. Ilonka się podzieliła na dwie osoby. Jedna część wdzwoniła się na obowiązkowy meeting w pracy i musiała być aktywna na telefonie. Druga część śledziła GPS i informowała mnie o postępie drogi.
Znowu wszystko zapowiadało się dobrze, aż tu nagle czarne chmury pojawiły się na niebie.
Było koło południa, a zrobiło się tak ciemno, jak by zaraz miał być wieczór. Na własne oczy przekonaliśmy się jak wyglądają środkowo-amerykańskie burze. Lało, wiało i grzmiało na maksa. Wycieraczki na 2 nie wiele pomagały. Musiałem zwolnić bo nic nie widziałem, a z drugiej strony woda nie zdążała spływać z drogi i czasami czułem, że samochód płynie, a nie jedzie.
Lało tak chyba z godzinę. Dobrze, że czasami przestawało to mogłem nadrobić. Ostatnie pół godziny było już ok, więc wpadliśmy na lotnisko na styk. Ale ponieważ byliśmy w Kentucky to nie ważne jak bardzo byliśmy na styk kanapka z KFC (Kentucky Fried Chicken) musiała być.

Okazało się, że samolot jest opóźniony o 30 minut i to nas chyba uratowało. Mamy TSA-pre (szybka odprawa), więc znowu w błyskawicznym tempie się odprawialiśmy. Prawie, do momentu kiedy nie musiałem prześwietlić mojej deski. Tak, prawie metrowa deska z ośmioma metalowymi końmi z najważniejszej destylarni z Kentucky.

Historia tej deski jest dość długa i nie będę teraz tu jej opisywał, ale w każdym razie potrzebowałem ją do sklepu. Oczywiście nie wpuścili mnie z nią do samolotu. Musieliśmy się wrócić do nadania bagażu i ją nadać. To też nie było łatwe, bo to wymagało specjalnego opakowania. Na szczęście są dobrzy ludzie na tym świecie i pani z American Airlines nam pomogła i nadaliśmy dechę. Znowu wróciliśmy się do odprawy. Tym razem poszło wszystko sprawnie i wsiedliśmy do samolotu.
Mały samolocik wzniósł się do góry i już myśleliśmy, że po wakacjach. Upssss... prawie. Lot z Louisville do Nowego Jorku trwa jakieś dwie godziny. Gdzieś po godzinie kapitan mam powiedział, że są jakieś burze w Nowym Jorku i nie można teraz tam lądować. On się "pokręci" tu w powietrzu przez 15 minut i wszystko powinno być ok. Po 15 minutach Znowu nam powiedział, że dalej lotnisko jest zamknięte i dalej się będziemy kręcić.

Minęło kolejne pół godziny i dalej Nowy Jork nie przyjmował samolotów. Kapitan stwierdził, że mu się paliwo kończy i musi gdzieś wylądować. Wylądował w Pittsburghu. Sami nie wiedzieliśmy czy się cieszyć czy smucić. Z jednej strony chcieliśmy być już w domku, zasnąć we własnym łóżeczku i zjeść jakąś dobrą kolację. Może nie do końca w tej kolejności. Z drugiej jednak strony Pittsburgh od jakiegoś czasu był na naszej liście. Tylko, że z NY jest dość daleko i najlepiej to lecieć samolotem. Tak więc American Airlines zrobiło nam niespodziewany prezent i mieliśmy okazję spędzić noc w Pittsburghu.

Niestety zanim mogliśmy nacieszyć się miastem musieliśmy przejść przez całą papierkową robotę. Nauczeni już wypadkami z wcześniejszych lotów (praktyka czyni mistrza) jeszcze w samolocie zaczęliśmy dzwonić do linii lotniczych. Udało nam się załapać na samolot o 5:30 rano - wiem zbrodnicza godzina ale do pracy jakoś musimy zdążyć. Muszę przyznać, że linie lotnicze o nas zadbały i zapłaciły też za nasz hotel i dały nam $24 na kolację (hotel ok ale z tymi $24 to się nie popisali).

Kolację zjedliśmy w hotelu bo tylko tam działał voucher. Oczywiście w barze byli tylko ludzie którym odwołali samoloty. Zagubieni podróżni, którzy w barze zabijali czas. My chcieliśmy jednak wykorzystać okazję i pomimo, że byliśmy trochę zmęczeni to wzięliśmy taksówkę do centrum miasta. Szkoda tylko, że bardziej się nie przygotowaliśmy. Pojechaliśmy do Downtown gdzie jak się potem okazało wcale nie ma najlepsze miejsce na imprezę.

Downtown jest bardziej biznesowy. Niestety większość barów zamykają ok. 22-23. Zdecydowanie inny klimat niż w NY. Był to środek tygodnia ale dla kogoś kto mieszka w NY i przywykł, że ludzie są na ulicy 24h na dobę takie opustoszałe miasto jest trochę dziwne. Tak więc nasz długi weekend był bardzo nie przewidujący, zdecydowanie intensywny i dołożył kolejne 3 pinezki na naszą mapę.

Kentucky i Bourbon rejon - sam stan zaskoczył nas czystością. Jeżdżąc po okolicy zaskoczyła nas ilość ładnych domków, wszystko fajnie zadbane z wystrzyżoną trawką. Odległość między domkami była wystarczająca, żeby mieć dużo prywatności. Prawie w ogóle nie widzieliśmy tam płotów (no chyba że dla koni). Nawet w małych domkach gdzie widać, że pieniądze są na średnim poziomie to otoczenie domku jest zadbane i czyste. Jak to mało trzeba, żeby było ładnie? Niestety nie zawsze ludzie dbają o swoje ogródki i czasem jeżdżąc po innych stanach widuje się, że ogródek służy bardziej za piwnicę i daje się tam wszystko co jest nie potrzebne w domu. Same destylarnie burbonów mnie pozytywnie zaskoczyły. Nie sądziłam, że dla kogoś kto nie pija burbonów ta wycieczka też może być fajna.

Tennessee nie zwiedzaliśmy ale Nashville nam się spodobało. Fajna muzyka - fajny klimacik i mili ludzie. Nie wiem czy jest potrzeba przylatywać tu na więcej niż 1-2 noce. Natomiast na pewno warto przylatywać tu częściej. Nie ma to jak posłuchać dobrej country muzyki i posłuchać starych kawałków. Następnym razem musimy tylko lepiej się przygotować z restauracji. Bo jedzenie w barach nie jest najlepsze. W okolicy jest dużo do zobaczenia więc pewnie jeszcze tu wrócimy. We wtorek czas wracać do domku.

Pittsburgh - nie sądziłam, że tak duże miasto jest na drugim końcu Pensylwanii. Miasto to ma biznesy, ale też uniwersytety. Dlatego też jest tam wiele młodych ludzi. Niestety my nie doszliśmy do części uniwersyteckiej więc też nie poznaliśmy najlepszych miejsc - podobno. Mam nie dosyt i wierzę, że to miasto ma dużo więcej do zaoferowania. Póki co zaskoczyło nas wielkością i ilością mostów. Czas jednak wracać do rzeczywistości. Po 3h snu znów jedziemy na lotnisko - miejmy nadzieję, że tym razem polecimy.

ps. Udało się - w środę wylądowaliśmy w NY - turbulencje były, i woda się rozlewała z kubków ale bezpiecznie wylądowaliśmy i dotarliśmy wreszcie do domku.

Read More
USA: Southeast Ilona USA: Southeast Ilona

2017.09.04 Nashville, TN (dzień 3)

Nashville, kolejna odsłona. Wczoraj zwiedziliśmy miasto nocą. Odwiedziliśmy parę barów a przede wszystkim posłuchaliśmy dobrej muzyki country. Dziś przyszedł czas na zwiedzanie miasta, poszwendanie się po uliczkach i zobaczenie najważniejszych punktów turystycznych. Nashville jest stosunkowo małym miastem i wszystko dzieje się między 2 a 6 avenue w rejonach Broadway. A na Broadway'u muzyka gra już od samego rano i piwo się leje.

Jak przystało na stolicę muzyki najważniejsze muzeum to muzeum muzyki i Johnny'ego Casch'a. Wczoraj w barach grali dużo Johnny'ego i jest on na pewno swojego rodzaju symbolem miasta. Tak więc dzień zaczęliśmy od muzeum dedykowanego jego osobie i twórczości.

Wstęp do muzeum kosztuje $14 i jeśli jesteś fanem Cash'a to warto wejść. Jeśli jednak nie masz pojęcia o kim mówię to nie wiem czy są to najlepiej wydane pieniądze. W muzeum zgromadzone są zdjęcia, rekwizyty ze sceny, gitary i inne instrumenty a także ubrania i elementy dekoracyjne z domu Cash'a.

Dla fanów na pewno zobaczenie stroju w którym występował Johnny jest ważne i docenią wartość każdego eksponatu. Mi brakowało trochę jego muzyki. Niby są stacje gdzie można posłuchać muzyki ale fajnie by było słyszeć jego muzykę ciągle, dowiedzieć się może troszkę historii dlaczego dana piosenka została stworzona itp.

Ja lubię muzykę Cash'a i pomimo, że muzeum jest dość małe to mi się podobało. Trochę zgłodnieliśmy więc zaczęliśmy szukać jakiejś dobrej knajpki z BBQ. Południe Stanów słynie z hamburgerów, żeberek i innych pyszności w stylu BBQ. Niestety dzisiaj jest Labor Day weekend i większość miejsc była zamknięta, albo była na uboczu. Wylądowaliśmy więc znanym nam już barze w Gulch na tradycyjnym hamburgerze.

To co mnie zaskoczyło (niestety negatywnie) to ilość restauracji w Nashville. W samym centrum koło Broadway nie ma za dużo restauracji. To znaczy każdy Honky-tonk bar (country bar) oferuje jedzenie ale jest ono słabej jakości i wybór jest dość ubogi. Rzadko spotyka się restauracje gdzie można zjeść jakąś fajną kolację. Pewnie turyści dają się naciągnąć na jedzenie w barach a lokalni nawet się tu nie zapuszczają.

Spacer po mniej obleganych dzielnicach pokazał nam inna stronę Nashville. Wydawałoby się, że trochę opuszczoną ale to pewnie ze względu na długi weekend. Jest dużo nowych budynków w Nashville, biurowych jak i mieszkalnych. Dużo się też buduje i widać, że miasto się rozrasta. Zostaje jednak jego czar gdzie za każdym rogiem czai się miejsce z muzyką na żywo czy graffiti.

Ciężko powiedzieć, że Nashville ma rynek - zresztą mało amerykańskich miast ma. Jest natomiast Capitol hill. Jest to miejsce gdzie skupiły się najważniejsze budynki rządowe. Są one ładnie otoczone parkiem i fontannami. Nam szczególnie spodobał się Pantheon (przynajmniej coś co wyglądem przypomina Pantheon) - budowla a jednocześnie pomnik na cześć poległych w wielkiej wojnie Północ-Południe.

No tak - największa wojna w Stanach miała miejsce w latach 1914-1918 i była między ludźmi z południa przeciwko północy.

Z Capitol Hill można przejść w stronę Broadway nad rzeką. Jest tam do zobaczenia replika osady pierwotnych ludzi, jakiś militarny statek - tatuś będzie wiedział lepiej. I ogólnie dość przyjemny bulwar.

Jak to bywa jednak na południu, temperatury są dość wysokie i przerwa w spacerze musi być. Tak jak 17 lat temu Darek brał mnie na randki do Hard Rock Cafe tak i właśnie dziś poszliśmy tam na lody. Niestety nie mają już w ofercie Bannana Split ale mieli inne desery lodowe - dobrze, że Pani nas uprzedziła, że jeden deser na 2 osoby wystarczy. Puchar jaki dostaliśmy był ogromny.

Po takiej dawce kalorii dostaliśmy ekstra energii i postanowiliśmy wrócić w centralną część miasta posłuchać dalej muzyki. Odwiedziliśmy dwa nowe bary ale jednak nie grali za fajnie i poszliśmy do dobrze nam już znanego Robert's Western World. Zespoły tu się zmieniają co 3-4h więc posłuchaliśmy nowych zespołów i nowego repertuaru. Pierwszy zespół grał bardziej starocie. Fajnie było usłyszeć stare kawałki - nowe dla mnie a nie dobrze znane z radio przeboje.

Dziś postawiliśmy na jakość a nie ilość. Po wstępnym rozeznaniu barów wróciliśmy do Robert's Western World i posiedzieliśmy kilka godzin słuchając dobrej muzyki. Był to Poniedziałek więc ludzi za dużo nie było - część turystów wróciła do domów a lokalni odsypiali weekend i szykowali się do pracy. My mamy samolot dopiero jutro popołudniu więc mogliśmy zostać dłużej ale też byliśmy zmęczeni całodziennym chodzeniem i upałami. Tak więc jak grzeczne dzieci po kolacji grzecznie poszliśmy do domku.

Read More
USA: Southeast Ilona USA: Southeast Ilona

2017.09.03 Kentucky & Nashville, TN (dzień 2)

Wrzesień i Październik to miesiące naszych urodzin. Tak więc ta wycieczka jest po części prezentem urodzinowym jaki sobie sami zrobiliśmy. Darek ostatnio marzył o odwiedzeniu Kentucky a szczególnie destylarni burbonów, ja od jakiegoś czasu bardzo chciałam zobaczyć Nashville. Tak więc wczoraj robiliśmy wszystko co Darek chciał - czyli odwiedzaliśmy "burborownie" i jedliśmy steaki.

Jutro będziemy się edukować z muzyki country w Nashville. A dziś połączymy moce i pół dnia spędzimy na degustacjach a pół na słuchaniu muzyki.

Nie ma to jak zacząć dzień od dobrego burbona. No dobra zaczęliśmy od szybkiego śniadania ale szybko wskoczyliśmy w autko i pojechaliśmy do Maker's Mark. Jest to kolejny bardzo znany producent burbon'u. W Kentucky jest coś takiego co się nazywa burbon trail. Około 10 destylarni znajduje się od siebie w odległości max. 1h więc można wszystkie pozwiedzać. Normalnie zajmuje to ludziom ok. 3-4 dni. My jednak skupiliśmy się na 4 które Darek lubi najbardziej albo są ciekawe z innego powodu. Maker's Mark został przez nas wybrany bo podobno to jest stodoła po środku niczego...

Może nie do końca jest to stodoła. Mi posiadłość Maker's Mark przypomina małą wioskę w której skrzaty czy inne krasnale mają swoje domki i produkują burbon.

Nie ważne w której destylarni ogólnie cała produkcja burbonów ma bardzo indywidualne podejście i wiele rzeczy robionych jest ręcznie. Czasem nawet maszyny używane do produkcji etykiet czy innych rzeczy mają po 100 lat.

Pomimo, że nie pijam burbonów muszę przyznać, że lubię te wycieczki. Każdy producent jest inny, każda fabryka jest inna i pomimo, że już wiemy jak się produkuje burbon to zawsze się nauczymy jakiejś nowej ciekawostki.

Maker's Mark ma troszkę słodszy smak niż inne burbony. Efekt ten jest osiągany przez dodanie większej ilości kukurydzy, która ma więcej cukru niż inne ziarna. Kukurydza jest gotowana z drożdżami w wielkich kadziach. Ciekawe było to, że mogliśmy nawet włożyć palec do tych kadzi. Na szczęście zanim ta mikstura przekształci się w burbon minie wiele więc i zarazki z naszych paluchów zostaną zabite.

Samuel (założyciel Maker's Mark) ma korzenie w Szkocji tak więc na etykiecie napisane jest Whisky (brytyjski angielski) a nie Whiskey (amerykański angielski). Jako jeszcze jedna ciekawostka dotycząca etykiety to S IV znaczy, że aktualnie burbon produkowany jest przez czwartą generację dzieci Samuela.

Margie, żona Samuela również przyczyniła się do popularności Maker's Mark. To ona zaprojektowała butelkę, etykietkę a przede wszystkim charakterystyczne czerwone lakowane zatyczki. Lakowanie nadal jest ręcznym procesem.

Zwróciliście już uwagę, że większość budynków w tej destylarni jest czarna, ma czerwone drzwi i okiennice, oraz beżowe framugi? Jest to symbol butelki Maker's Mark (kolejna zasługa Margie). Czarny kolor reprezentuje burbon, czerwone dodatki to oczywiście symbol lakowanej zatyczki a beżowe framugi to etykieta.

Jak na każdej wycieczce, po godzinie uczenia się poszliśmy testować whiskey. Muszę przyznać, że oni pokazali się najlepiej. Dali nam aż 5 różnych alkoholi do spróbowania. Zaczęliśmy od Maker's Mark white czyli czystego alkoholu który wlewany jest do beczek (smakuje to bardziej jak bimber), poprzez ich standardowe marki aż po Private Select.

Private Select są to specjalne butelki gdzie Maker's Mark pozwala ludziom z branży samemu zrobić burbon. Wybierają oni proporcje zboża a potem ta sama grupa ludzi decyduje jak długo ma leżakować i gdzie będzie sprzedawane. Niektóre są robione np. tylko na derby, inne są ogólnie dostępne. Darek stwierdził, że to które myśmy dostali do spróbowania było całkiem dobre i już myśli zamówić do sklepu całą beczkę z logiem sklepu. Czy ktoś chce już zamówić?

Po Maker's Mark pojechaliśmy do Jim Beam. Jest to największy producent burbon'u w Stanach a co za tym idzie na całym świecie. Niestety jest on też bardzo popularny i nie udało nam się załapać na wycieczkę po fabrykach. Chyba dużo jest takich ludzi bo specjalnie dla nich zrobili małe wystawki, tabliczki z opisami i można sobie pozwiedzać samemu.

To co nas zaskoczyło to fakt, że większość magazynów pomalowana była na czarno i była stalowa. Z jednej strony może to być symbol burbon'u jak w przypadku Maker's Mark albo Jim Beam wykorzystuje to do podniesienia temperatury w ciągu dnia (większe nasłonecznienie) i drastyczne obniżenie w ciągu nocy (stal szybciej stygnie).

Zrobiło się już popołudnie więc wskoczyliśmy w samochód i pojechaliśmy do Nashville. W końcu druga połowa dnia należy do mnie. Tak więc - czas zobaczyć co to miasto ma do zaoferowania. A do zaoferowania ma podobno dużo - podobno dużo dobrej muzyki....

My zwiedzanie zaczęliśmy od skrzydeł. Tak naprawdę od baru a potem skrzydeł. Planując wycieczki lubię przeglądać Instagram. Ponieważ dużo ludzi publikuje tam zdjęcia z podróży to można łatwo znaleźć najfajniejsze i najbardziej fotograficzne miejsca. Tak też było ze skrzydłami. Spodobało mi się to graffiti i oczywiście chciałam mieć tam zdjęcie. Tak więc póki jeszcze jasno poszliśmy z Darkiem do dzielnicy zwanej Gulch. Ku naszemu zaskoczeniu kolejka do skrzydeł była na jakieś 20 minut czekania. W kolejce oczywiście same kobiety - i to głównie przyszła Pani młoda i jej druhny. My nie czekaliśmy, poszliśmy poczekać do baru i spróbować za jakieś 30 minut.

Po wypiciu piwka, wróciliśmy pod skrzydła i tym razem kolejka było tylko na 5 minut. Muszę przyznać, że ktoś miał bardzo fajny pomysł na graffiti.

W Nashville zaskoczyła nas ilość wieczorów kawalerskich i panieńskich. Czyżby ludzie coraz mniej jeździli do Vegas? Nie widzi się za dużo grup mieszanych. Czasem jakaś para się przyplątała ale głównie to same dziewczyny lub sami faceci.

Nashville słynie z muzyki Country więc zaczęliśmy szukać barów z taką właśnie muzyką. Ulica Broadway jest takim punktem centralnym. WOW - jak weszliśmy na tą ulicę to było - WOW co tu się dzieje. Muzyka grała na żywo prawie z każdego baru, neony na każdym budynku a do tego tłum ludzi.
Weszliśmy do pierwszego baru i nie był to najgorszy wybór. Legends - super muzyka na żywo, mało kto siedzi bo każdy tańczy albo się tylko kiwa. Grali stare przeboje nie tylko country ale też Fleetwood Mac czy Michael Jackson.

Było super ale nie chcieliśmy się ograniczać tylko do jednego miejsca więc poszliśmy do drugiego baru. Robert's Western World jest dość popularnym, trochę historycznym miejscem. Kiedyś był to sklep z kapeluszami i butami cowboyskimi. Teraz jest barem z muzyką na żywo, bardzo tanim piwem (PBR można dostać za $2.50 a normalne za $4.50) i jedzeniem (tanim ale nie za dobrym). Zostaliśmy tam dłużej bo po pierwsze muzyka była super (sami posłuchajcie) a po drugie udało nam się zdobyć stolik więc postanowiliśmy coś przekąsić. Kto wie kiedy znów będziemy mieli taką okazję.

Zwiedzać jednak trzeba więc poszliśmy dalej. Bar tu jest na barze ale jakoś nie wszystkie nas zachęcały, żeby zostać na dłużej. Zdecydowanie tam gdzie było live music było dużo fajniej, ale zespół zespołowi nie równy. Niektóre miejsca miały stary klimat małych saloon's a niektóre bardziej klubowy klimat z DJ'em. W niektórych pijane przyszłe Panie młode śpiewały karaoke (z różnym skutkiem) a w niektórych można było palić. Tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. My znaleźliśmy kolejny bar - najpierw myślałam, że to jest jak jakieś Chipotle czy inna restauracja z fast food. Trochę się pomyliłam.

Miejsce miało 3 piętra, dużą scenę i bardziej przypominało Webster Hall niż Chipotle. Chłopaki fajnie grali i można było potańczyć prawdziwą muzykę Country. Ja niestety nie obeznana w krokach tylko siedziałam i podziwiałam jak inne dziewczyny wywijają nogami.

Marzenia są po to aby się spełniać. Kiedy tak myślałam, że chciałabym nauczyć się kroków, na scenę weszła Pani, oznajmiła, że zespół potrzebuje małą przerwę i zaczęła nas uczyć tańczyć. Super rozrywka i pomysł. Kroki są dość proste choć trzeba je dobrze zapamiętać, żeby przy szybszej muzyce nie gubić rytmu. Tak więc udało się - zatańczyłam taniec Country z całą grupą.

Dzień zakończyliśmy w Layla's. Niestety nie zagrali mojej ulubionej piosenki Layla ale Johnny Casch nie schodził z repertuaru. Jutro musimy się bardziej wyedukować jeśli chodzi o Johnnego. Widać, że jest on tu bardzo popularny. No to do jutra!

Read More
USA: Southeast Darek USA: Southeast Darek

2017.09.02 Louisville, KY (dzień 1)

Ostatni długi weekend w lato. Mimo, że 5 dni temu wróciliśmy z Ameryki Południowej to i tak chcieliśmy gdzieś pojechać. Wybór padł na stan Kentucky. Dlaczego tam? Po pierwsze, tam nas jeszcze nie było. A chyba każdy słyszał o Bourbonie i Kentucky Derby. Po drugie, ponad 95% Bourbon'u jest tam produkowane, a ja, mając najlepszy sklep z tym produktem muszę się dokształcać w tej dziedzinie.

Po trzecie, obok jest Nashville w stanie Tennessee, miasto gdzie muzyka country miała swoje początki. Tam też mamy na parę wieczorów podjechać.

Chyba jeszcze nigdy w 20 minut nie dostaliśmy się do naszej bramki. Dokładnie, to jest czas jaki potrzebowaliśmy żeby dojechać na lotnisko i przejść wszystkie odprawy. Na drodze nie było żadnego korku, nie mamy żadnego bagażu do nadania, a że posiadamy TSA-pre (możliwość szybkiej odprawy), to w błyskawicznym tempie wszystko załatwiliśmy i mogliśmy w spokoju zjeść na lotnisku śniadanie.

Lot trwa tylko dwie godziny, więc samolot na tak krótki lot też był odpowiedni. Malutki ale nie ciaśniutki. To są te stare samoloty, gdzie jeszcze miejsca było dużo. Prawie cały lot przespaliśmy i obudziliśmy się podczas lądowania w Louisville. Wypożyczyliśmy samochód i w godzinę dojechaliśmy do pierwszej destylarni. Pierwszy punkt podróży, najbardziej słynna i najdłużej działająca destylarnia w Stanach. Buffalo Trace.

Buffalo Trace produkuje 18 różnego rodzaju whiskey. Od w miarę łatwych do zdobycia do super limitowanych edycji, które raczej nie można nigdzie kupić. Ja, jako właściciel sklepu mam lepsze możliwości niż większość ludzi, ale i tak niektóre bourbony jest mi ciężko dostać.

Wielu z was na pewno słyszało o Pappy Van Winkle's bourbon, którego raczej nigdzie się nie kupi. Albo W.L. Weller, czy Blanton's lub E.H. Taylor. Wszystko to robią w Buffalo Trace destylarni. Widzieliśmy wiele z tych beczek, ale oczywiście nic nie można było kupić.

Załapaliśmy się na wycieczkę po destylarni. Trwała ona gdzieś 1.5h i można było się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Żeby wyprodukować burbon, potrzebne są tylko 3 składniki: kukurydza, woda i drożdże. Do kukurydzy można dodawać inne ziarna jak pszenica, żyto i jęczmień. Kukurydza musi jednak przeważać i musi jej być min. 51%.

Kentucky słynie z burbon'u i koni ze względu na wodę. Ich woda nie ma żelaza, natomiast ma dużo wapnia i magnezu. Daje to dobry smak burbon'u a jednocześnie wzmacnia kości lokalnych koni. ​

Buffalo Trace jest najdłużej operującą destylarnią w stanach. Działa ona nie przerwanie od 1771 roku. Nawet w czasach prohibicji, produkowała ona alkohol. W czasach prohibicji tylko 4 desylarnie działały w stanach i produkowały alkohol dla celów leczniczych. Buffalo Trace było jedną z nich. W tamtych czasach bardzo dużo ludzi "chorowało"i zostało wypisane ponad 6 mln. recept w samym stanie Kentucky. Wówczas nie było komputerów więc pacjencji chodzili do rożnych lekarzy i aptek aby tylko zdobyć trochę alkoholu.

Setki lat temu bardzo dużo amerykańskich bawołów migrowało z południa na północ przechodząc przez te rejony. Mówimy tu o setkach tysięcy zwierząt. Wydeptały one szlaki, którymi później człowiek się poruszał. W późniejszych czasach, niektóre z nich zostały przekształcone na autostrady. Stąd wzięła się nazwa destylarni - Buffalo Trace.

Co to w ogóle jest burbon? Burbon to jest whiskey, tak samo jak koniak to jest brandy. Żeby na butelce było napisane burbon musi być spełnione parę warunków. Po pierwsze, whiskey musi być zrobione w Stanach. Po drugie, musi być zrobione z co najmniej 51% kukurydzy. Nie ma znaczenia jakie jest drugie czy trzecie ziarno. Po trzecie, musi leżakować minimum dwa lata w nowej wypalonej beczce. I musi mieć minimum 40% alkoholu jak jest zlewane do butelek.

Wszystkie beczki dla burbonów robione są z amerykańskiego białego dębu i nie mogą być ponownie użyte do przechowywania burbon'u. W większości są one wykorzystywane później do przechowywania szkockiego whiskey. Zanim whiskey zostanie wlane do beczki, beczka jest wypalana między 40 a 60 sekund. Zabieg ten wykonuje się w celu poprawienia smaku tego cudownego nektaru.

Pusta beczka waży 120 lb a pełna 530 lb. Przeturlane one są do magazynów za pomocą mini torów kolejowych. Wszystko robione jest ręcznie i sztuką jest tak turlać, żeby korek beczki był na górze. W magazynach znajdują się tysiące beczek. Magazyny z reguły mają wiele pięter, a ponieważ nie są ogrzewane ani klimatyzowane to temperatura w różnych częściach magazynu jest różna.

Kentucky nie dość, że ma idealną wodę to jeszcze ma odpowiedni klimat do leżakowania burbonów. 4 pory roku a także różnice temperatur między dniem a nocą powoduje, że drzewo beczek pracuje i wydziela aromat, który miesza się z burbonem. Również ukształtowanie dachu, ilość okien, nasłonecznienie budynku, kolor murów - to wszystko wpływa na temperaturę a co za tym idzie smak burbona.

Podczas zwiedzania, mogliśmy wejść do wielu magazynów i się o tym wszystkim na własne oczy przekonać. Pierwsze co nas uderzyło to zapach. Ciekawe czy będąc godzinę w środku można się opić zapachem. Do każdej wlewa się ok. 50 galonów whiskey. Po pierwszym roku ubywa jej 10%. A po 20 latach zostaje 5-10 galonów. Kto to wszystko wypija? Aniołki. Dokładnie, aniołki wypijają dużo więcej burbon'u niż ludzie. W biznesie mówi się na to "Angel Share" czyli przydział dla Aniołków. Aż taka ilość whiskey wyparowywuje przez szerkie pory białego, amerykańskiego dębu. Dlatego whiskey 20 paroletnie jest tak drogie i ilość butelek jest limitowana.

Niestety ciężko jest przewidzieć w tym biznesie jaka będzie konsumpcja za kilkanaście lub więcej lat. Dlatego, teraz tak ciężko jest dostać wieloletnie whiskey bo kiedyś produkowali głównie tańsze whiskey które nie wymaga długiego leżakowania. Teraz prognozy są, że konsumpcja whiskey nadal będzie wzrastać więc produkuje się znacznie więcej whiskey przeznaczonej na długo letnie leżakowanie. Ciekawe czy prognozy się sprawdzą czy konsumpcja spadnie i ceny też.

Dla porównania odwiedziliśmy sąsiednią destylarnię Woodford Reserve. Droga do tej destylarni, prowadzi bajecznie pięknymi krainami z olbrzymimi ranchami i wybiegami dla konii. Widać, że nie są to konie jakie widywałem w Radziszowie, bo nie są to konie pociągowe. Tutejsze konie są zadbane, wysportowane, umięśnione i zdrowe, no bo przecież wygrywają one największe wyścigi na świecie. Takie jak słynne Kentucky Derby. Ludzie robią zakłady w dziesiątkach tysięcy dolarów na swojego ulubionego konia. Więc te konie mają lepiej niż nie jeden człowiek Ich stajnie wyglądają dużo lepiej niż nie jeden budynek mieszkalny w NY.

Myśmy tu nie przyjechali oglądać konie tylko pić burbon więc skręciliśmy w prawo i dojechaliśmy do Woodford Reserve. Każda destylarnia jest inna więc i tutaj wzięliśmy wycieczkę z przewodnikiem. ​

Każde whiskey jest unikatowe, każdy producent używa innych proporcji ziaren, innego systemu destylacji, innego czasu wypalania czy innego czasu i miejsca leżakowania. To co Woodford Reserve wyróżnia od innych producentów jest przede wszystkim potrójny proces destylacji w miedzianych kadziach.

System ten zakupili od Irlandczykow i również kadzie zostały specjalnie zamówione na wyspach. Dzięki temu alkohol w burbonie jest mniej wyczówalny. Nie oznacza to, że jest mniej procent - po prostu jest delikatniejszy.

Mieliśmy szczęście i nasz tasting był w pomieszczeniu gdzie przechowywane są beczki. Przy świecach, w półmroku i zapachu parującego whiskey nasze zmysły się wyostrzyły. Co zrobili jeszcze unikatowego to połączyli burbon z czekoladą i nawet Ilonka po ugryzieniu czekolady wypiła burbon i się nie skrzywiła.

Jak się można domyśleć, żadna z destylarni nie jest w mieście więc i nasz hotel był na obrzeżach W związku z tym nie mieliśmy dużego wyboru restauracji a nie chcieliśmy jechać samochodem. Ku naszemu zaskoczeniu, koło hotelu był Steakhouse Longhorn. Trochę sceptycznie podeszliśmy do tej restauracji, myśląc, że oni nie potrafią zrobić dobrego steak'a. Ja jednak zaryzykowałem i dzięki namowie kelnerki wziąłem ich specjalność zakładu - filet mignon oczywiście w sosie z burbona. ​

Mięsko było delikatne, tylko lekko wypieczone (mid-rare) a sos z burbona dodawał kolejnych aromatów. O dziwo piwo do tego całkiem dobrze pasowało pewnie dlatego, że było to Kentucky Burbon Barrel Ale czyli piwo leżakowane w beczkach po burbonie. Ciężkie, pełne, ciemne...i przede wszystkim dobre.

Read More
Argentyna Ilona Argentyna Ilona

2017.08.25-27 Mendoza, AR (dzień 9)

W piątek opuściliśmy resort narciarski Valle Nevado. Spędziliśmy tam super tydzień na białym szaleństwie. Nadal mieliśmy jeszcze weekend zanim wrócimy do domku. Mogliśmy albo zostać w Santiago albo...polecieć na weekend do Mendozy.

Mendoza słynie z pysznego wina – zwłaszcza Malbeca. Miasteczko to położone jest u podnóża najdłuższego pasma górskiego na świecie, Andy. Dzięki topniejącym śniegom z gór, niezliczonej ilości lodowców w tych górach, ziemia w Mendozie jest bardzo żyzna i dobrze nawodniona.

W piątek mieliśmy odwiedzić jakąś winiarnię ale trochę nam zeszło z przejściem przez kontrolę celną, wynajęciem samochodu i wyjechaniem na autostradę. Niestety winiarnie tu są czynne tylko do 17 godziny wiec już nie zdążyliśmy.
​Wynajęliśmy małe autko Chevrolet Classic. Muszę przyznać, że było wesoło. Po pierwsze nie chcieliśmy się wyróżniać i uchodzić za jakiś bogatych turystów więc nie braliśmy żadnego SUV czy Jeep'a po drugie, różnica ceny między tym małym, śmiesznym samochodzikiem a wypasionym Jeep'em była dość duża. Tak więc wg. dobrze znanej zasady masz za co płacisz...nasz samochodzik nie wiele miał. Przypomnieliśmy sobie jak to jest otwierać okno na korbkę, musieliśmy pamiętać o zamykaniu każdych drzwi osobno bo nie mieliśmy centralnego zamka, a o klimatyzacji to oczywiście można zapomnieć. Jednym słowem było wesoło. Dobrze, że przynajmniej ruch mają tu prawostronny i Darek nie musiał zmieniać biegów lewą ręką.

Hotel mieliśmy w centrum więc troszkę się przeszliśmy. W okolicy jednak nie było za dużo otwartych restauracji, wszystko zamknięte, puste lub w remoncie. Szeryf miał rację – w Argentynie się pije do rana, do śniadania. Dlatego pewnie wszystko otwierają późno. My po długiej podróży samochodem i samolotem byliśmy trochę głodni więc ograniczyliśmy się do restauracji hotelowej. W sobotę chcieliśmy wcześniej wyruszyć na wycieczkę do pobliskiego parku Aconcagua więc nie szaleliśmy w piątek tylko zostaliśmy w hotelu. Wiem, nie podobne to nas ale czasem trzeba mieć dzień relaksu i odpocząć.

W sobotę rano za to wskoczyliśmy do naszego śmiesznego samochodziku i ruszyliśmy w drogę. Aconcagua jest najwyższym szczytem w Ameryce Południowej. Jest też najwyższym szczytem jeśli nie liczyć szczytów w Azji. Darka zainteresowanie górami wygrało nad zainteresowaniem winiarniami i nie tracąc czasu pognał autostradą w kierunku parku. Mieliśmy do pokonania ok. 300 km w jedną stronę. Darek zdecydowanie przypomniał sobie jak się prowadzi biegówkę i miał niezłą praktykę na tych górskich, zakręconych drogach.

Po drodze mijaliśmy kilka winiarni. Zaskoczyły nas budynki tych winiarni. Wszystkie bardzo ładne, nowe, duże i w ciekawym stylu architektonicznym. Widać, że rejon ten utrzymuje się w większości z produkcji wina. Nie jest jednak łatwe dostanie się do tych winiarni. Wszystkie miały zamknięte bramy, nie było żadnej tabliczki zapraszającej na testowanie wina i tylko czasem widać było, że podjeżdżały duże autobusy z turystami. Z tego co Darek czytał to trzeba robić wcześniej rezerwacje żeby w ogóle cię przyjęli.

Droga numer 7 która prowadzi do parku jest drogą łączącą Buenos Aires z Santiago. Jest to jedyna droga przerzutowa towarów z Europy do Chile jak i z Azji do Argentyny. Tak więc jak się możecie domyśleć tirów to tam było dużo. Jeździły w obu kierunkach przewożąc różnego rodzaju towary. Samochodów osobowych nie było za dużo ale było parę turystów, którzy w zimie chcieli przejechać przez góry.

Ponieważ droga ta łączy Chile z Argentyną to po drodze było dużo kontroli drogowych. Jadąc w kierunku Chile tak bardzo nas nie sprawdzali tylko kazali jechać dalej. Z powrotem zatrzymywali nas na prawie każdym punkcie kontroli i się pytali skąd jedziemy. Jak mówiliśmy, że z parku Aconcagua to mówili tylko OK i kazali jechać dalej. Ciekawe czego szukali i czy jest jakiś przemyt między tymi dwoma krajami. Zaskoczyła nas też ilość baz wojskowych w tym rejonie. Trening w takich górach jest na pewno bardziej efektywny niż na jakiś nizinach ale ciekawe czy wojsko tam jest też w celach obrony przed Chile. Teoretycznie miedzy tymi dwoma krajami nie ma konfliktu ale jak to w życiu bywa – nigdy nie wiadomo co któremu przywódcy strzeli do głowy.

Dojechaliśmy do parku w miarę szybko jak na taką odległość. Droga była dobra, asfaltowa i nawet tiry nie spowalniały ruchu. Niestety Aconcagua była dość nieśmiała dziś i nie chciała się nam pokazać w całej okazałości. Widzieliśmy ją troszkę ale często chowała się za chmurami. Pomimo wiatru i pochmurnego dnia przeszliśmy się na mały spacerek. W zimie większość tras jest niedostępna ze względu na śnieg i zalecane są tylko dwa spacerki. Jeden 15 minut a drugi ok. 1h. Oczywiście my wzięliśmy ten dłuższy i nawet dołożyliśmy parę więcej minut bo chcieliśmy podejść trochę bliżej tej olbrzymiej górki.

Darek nie mógł oderwać wzroku od niej. Zdecydowanie się napalił, że chce kiedyś wyjść na szczyt. Wyjście nie jest trudne technicznie, tylko aklimatyzacja i wysokość są problematyczne. Aby wyjść na szczyt trzeba oczywiście trenować minimum 6 miesięcy wcześniej, wykupić pozwolenie za 1tys dolarów i zacząć się wspinać. Jest cały plan wspinania się i trzeba na to przeznaczyć ok 18 dni. Oczywiście na dole w bazie jest lekarz który bada cię czy jesteś wystarczająco zaklimatyzowany, żeby uderzyć w wyższe partie. W sytuacji zagrożenia masz helikopter, który cię weźmie na dół. Wszystko to jest w cenie permit'u wiec koszty, które początkowo wydają się wysokie wcale takie nie są. Oczywiście nadal w takich górach nie ma przelewek i trzeba poważnie do tego podejść.

Górki i cały park jest przepiękny. Na pewno wygląda dużo lepiej jak pogoda dopisze. Nas tam trochę wywiało ale tak to jest jak się w zimie chce zwiedzać.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze zobaczyć Puente del Inca. Jest to niesamowita formacja skalna (most skalny) stworzona przez lodowiec i gorące źródła. Ze względu na gorące źródła powstał tam budynek ówczesnego SPA, teraz to już tylko niestety ruiny.

Maipu rejon jest jednym z bardziej znanych w Mendozie. Okazało się, że będziemy przez niego przejeżdżać więc zboczyliśmy na chwilę z autostrady, aby zobaczyć tamtejsze winiarnie. Niestety nawet jeśli coś było na mapie winiarnią to w rzeczywistości wszystko było otoczone murem lub schowane za jakimiś krzakami. Druga próba odwiedzenia winiarni spełzła na niczym więc doszliśmy do wniosku, że lokalnego Malbec'a spróbujemy w dobrej restauracji z dobrym jedzonkiem.

I tak też się stało – poszliśmy na kolację do Azafran. Lepszej klasy restauracja ale z bardzo sympatyczną obsługą, ciekawym wystrojem i przepysznym jedzeniem. Stolik dostaliśmy bez problemu, przy czym Pani grzecznie nas uprzedziła, że o 21:30 przyjdą następni ludzie którzy mają rezerwacje na ten stolik. Do 9 były 2h więc nie widzieliśmy w tym żadnego problemu.

W restauracji nie mają karty win – jak chcesz sobie wybrać wino to idziesz do ich piwniczki i sobie wybierasz która butelka ci pasuje. Jak świętować wspaniałe wakacje to świętować – wybraliśmy jedno z lepszych win, Bramare 2013. Było tak pyszne ze szybko się skończyło więc poszliśmy po drugą butelkę. Tym razem do piwniczki poszedł z nami pracownik restauracji i Darek z nim sobie pogadał o winach. Gościu szybko się zorientował, że nie rozmawia z byle kim więc potem już koło nas skakali na prawo i lewo. Nawet stolika nie musieliśmy zwalniać. Jakimś cudem się okazało, że tamci odwołali rezerwacje – niezła ściema.

Restauracja oferowała wiele wspaniałych potraw lokalnej kuchni. My jednak skusiliśmy się na jagnięcinę. Chcieliśmy porównać tutejsze mięso z jagnięciną z Nowej Zelandii – nie zawiedliśmy się. Mięsko było przepyszne i rozpływało się w ustach. Beef carpaccio też było niesamowite. Wszystko takie delikatne, że rozpływało się w ustach. Ciekawe jak oni to przyżądzają.

Pomimo, ze poszaleliśmy z jedzeniem i winkami to rachunek wcale nie wyszedł dużo. To znaczy nie wyszedł dużo w porównaniu z podobnej klasy restauracjami w innych miastach. A jedzenie było naprawdę jedno z lepszych jakie do tej pory miałam. Obżarci po kolacji poszliśmy na spacerek po Mendozie. Trafiliśmy do dzielnicy gdzie był bar na barze ale większość była pełna albo miała formę bardziej restauracji więc zakręciliśmy w kierunku naszego hotelu. Zaraz obok naszego hotelu był bar zwany Liverpool. Dekoracje i wszystko jest wzorowane na The Beatles. Niestety nie wiemy czy grają tu tylko muzykę Beatles'ow bo akurat leciała walka bokserska i wszyscy skupieni byli na telewizorze. My też chcieliśmy zobaczyć o co tyle zachodu wiec weszliśmy na chwilkę. Najpierw Pani nam powiedziała, że już jest full i nie możemy wejść do środka. Po paru minutach jednak zmieniła zdanie i wniosła nam do środka stolik z chodnika. Potem zamknęła drzwi na zamek i już nikogo nie wpuszczała więcej do baru. Znów nam się udało i zostaliśmy potraktowani jak specjalni goście. Ciekawe co my takiego w sobie mamy. Na pewno nie ubranie bo chodzimy w bluzach dresowych i jeansach jak zwykli biedni turyści. Tak pożegnaliśmy się z Mendozą. Miasteczko przepięknie położone, widać że wino to ich główna atrakcja. Szkoda tylko, że nie można tak po prostu wejść do winiarni jak to się robi w Californii. Ale dojdą do tego – bo widać, że zdają sobie sprawę z potencjału jaki maja. Najpierw tylko muszą naprawić dziury w chodnikach.

Niedziela minęła nam na lotniskach. Wakacje zawsze są fajne ale te godziny w samolotach i na lotniskach męczą coraz bardziej. Szczególnie mi nie przypadł do gustu lot pomiędzy Santiago a Mendozą. Ponieważ samolot musi przelecieć nad ogromnymi górami to jest dużo turbulencji. Ogólnie turbulencje mi nie przeszkadzają ale jakoś po tym locie za każdym razem czułam się jakbym miała chorobę lokomocyjną. Może też chodzi o zmiany wysokości i ciśnienie...kto wie. W każdym razie jak bardzo lubię latać tak ten odcinek nie należy do moich ulubionych. Mam nadzieje ze lot do NY minie nam spokojnie.

Read More
Chile Ilona i Darek Chile Ilona i Darek

2017.08.24 Valle Nevado, CL (dzień 8)

To już jest koniec – chciałoby się zaśpiewać. Niestety co dobre szybko się kończy i tak samo nasz wyjazd dobiega końca. Tym razem więcej będzie o hiku niż o nartach. Ten dzień należał do mnie i zakończył się szampanem – a nawet trzema. Ale po kolei.

Ogólnie w Valle Nevado chodziłam po górkach. Używałam tras narciarskich a, że ogólnie jest tu mniej narciarzy niż w Stanach czy Europie to nikomu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, często ludzie mnie zatrzepali, dawali Like, albo miło pozdrawiali. Po spędzeniu w górach 6 dni postanowiłam się sprawdzić i przekonać się jak wielką rolę aklimatyzacja odgrywa.

Szczyt Tres Puntas (Trzy Kropki) wys. 3670 m n.p.m / 12,041 ft. To był mój cel. Jest to najwyższy punkt gdzie dojeżdżają wyciągi. Jest to też kolejny dwunastu tysiącznik na mojej liście. Hiki lubię ale powyżej 10 tys zazwyczaj odczuwam brak aklimatyzacji. Zdobyłam już parę szczytów między 10 a 14 tysięcy (nigdy wyżej) więc Tres Puntas mnie kusił. Jak to się mówi “mountains are calling and I have to go” (góry wzywają więc muszę iść).

Do zrobienia miałam ok. 600 metrów (2000 ft.). Niby nie wiele ale na tej wysokości każdy metr się liczy. Szłam trasami narciarskimi więc nie była to trudna trasa. Bardziej chodziło tu o wytrwałość, kondycję długo dystansową i czas. Hike przewidziałam na max 7h.

Najpierw musiałam wyspinać się na szczyt Cima Mirador 3300 m (10,827 ft.). Zaczęłam hike o 9 rano więc prawie nie było ludzi. Słoneczko też jeszcze nie świeciło za mocno więc się super szło. Jednak ranny start to podstawa każdego wyjścia w góry. Nie ma ludzi, nie jest za gorąco a do tego nie stresujesz się, że zaraz zrobi się ciemno. Parę razy zaczepił mnie jakiś patrol ale jak tylko zobaczył moje raki to powiedział “Good luck!” i pojechał dalej.

Po szczycie przyszedł czas na dolinkę. Base Ballica jest na wysokości 3210 m (10,532 ft). Tam zleciałam dość szybko. Zejście na dół po trasach narciarskich i w rakach jest bajecznie łatwe i nawet dość wesołe. Trzeba tylko uważać, żeby nie potknąć się o śnieg.

Od tego momentu zaczęła się jazda. Trasą Vals musiałam się wyspinać na sam szczyt. Początkowo trasa idzie koło wyciągu, po jakiś 15 minutach trasa odbija w bok i idzie okrężną drogą na szczyt. Najpierw ciągnie się dolinką ale potem trzeba się wspiąć na grań aby podziwiać widoki na prawo i lewo.

Wszystko byłoby idealne gdyby nie wiatr. Czasem jak zawiało to lepiej było iść tyłem. Dobrze, że w tej części było jeszcze mniej narciarzy to nie bałam się, że ktoś mi wjedzie w tyłek i mogłam iść tyłem osłaniając się od wiatru.

Fajnie się szlo. Cały spacerek na szczyt zajął mi ok. 3.5h. Jednak aklimatyzacja pomogła i dopiero pod sam koniec czułam troszkę osłabienie z powodu wysokości. Ale to i tak było stosunkowo małe i dopiero pod sam koniec – tak więc aklimatyzacja zdecydowanie pomaga. Ok. 12:30 w południe doszłam na szczyt wyciągu. Tam już czekał na mnie Daruś, który cały czas obserwował moje postępy w hiku, szalejąc po górkach.

My, narciarze w ostatni dzień też nie próżnowaliśmy i pomału żegnaliśmy się z resortem. Zaczęliśmy od znanych tras w głównej części resortu i potem posuwaliśmy się w kierunku Ilonki.

Ilonka zdobywała Tres Puntas, więc i my też w tym rejonie się bawiliśmy. Tres Puntas ma tylko jeden wyciąg. Bardzo długi i stromy talerzyk. Po paru zjazdach i wyjazdach do góry nogi już nie chcą więcej jeździć. Dzisiaj w całym Valle Nevado nie było już dobrych warunków. Śnieg nie sypał już wiele dni, a potężny wiatr zwiał wszystko do reszty. Na trasach było twardo i lodowato, a poza trasami zmarznięta skorupa skutecznie utrudniała zakręcanie.

Oczywiście nie zniechęciliśmy się do jeżdżenia na nartach i cały czas aż do zdobycia przez Ilonkę szczytu jeździliśmy w Tres Puntas. Prawie jak zawodowcy, bieg zjazdowy z samej góry na dół z małą ilością zakrętów.

Oczywiście wyciąg dojeżdża tylko pod szczyt ale do samego szczytu było już rzut beretem. Tak więc już w trojkę pokonaliśmy ostatnie metry i doszliśmy do trzech głazów czyli Trzech Kropek (Tres Puntas). To był właśnie szczyt. Po obowiązkowych zdjęciach zeszliśmy jeszcze szybciej niż wyszliśmy. Przegonił nas wiatr który na szczycie był jeszcze bardziej odczuwalny niż na trasie.

Trochę niżej szczytu udało nam się znaleźć miejsce osłonięte od wiatru. Zrobiliśmy sobie małą przerwę bo pomimo, ze widoki były niesamowite to było trochę zimno. Zregenerowaliśmy siły, zjedliśmy po kabanosie i porozjeżdżaliśmy (po rozchodziliśmy się w swoje strony). Zejście jak to zazwyczaj bywa było łatwiejsze. Nadal wiało ale z każdym krokiem wchodziłam bardziej w dolinkę i co za tym idzie wiatr był mniej odczuwalny.

W drodze powrotnej też musiałam wyspinać się troszkę pod góre ale było to tylko 100 m / 300 ft wiec pikuś. Nadal mieliśmy trochę piw w plecakach i chcieliśmy sobie zrobić fajną przerwę z jakimś ładnym widokiem. Schodząc tak coraz niżej, znalazłam idealne miejsce. Było przy trasie narciarskiej ale z boku, stos skałek był idealny, żeby na nim usiąść. A wszystko było w pięknym słoneczku. Zero wiatru, piękne widoki, cieplutko – czego chcieć więcej. Wiedziałam już, że chłopaki gdzieś się kręcą po okolicy więc ich zawołałam przez walkie-talkie. Odpowiedzieli szybko - “dobra dobra, jedziemy....tylko daj nam trochę czasu żeby do ciebie dojechać.” Jak się okazało chłopaki postanowiły trochę się pobawić i odjechali w bardziej ciekawsze tereny.

No tak ciekawsze tereny to z reguły nie są łatwe tereny. Dostanie się do nich wymaga trochę wysiłku. Pakując się na ten wyjazd zabraliśmy ze sobą raki na buty narciarskie. Po paru dniach aklimatyzacji mieliśmy w planie wyjechać wysoko wyciągami i dalej iść wyżej żeby zlecieć w świeżym puchu.

Niestety tak nie zrobiliśmy. W sumie to nie musieliśmy. W drugim dniu naszego pobytu spadło ponad 20 cm śniegu i puch był wszędzie. W Chile jest znacznie mnie ludzi na trasach niż w Europie czy Stanach i nawet parę dni po opadach śniegu puch można z łatwością znaleźć.
Po drugie, wyciągami można nawet dosyć wysoko wyjechać i dalsze hiki nie są aż tak bardzo potrzebne.
Po trzecie, w ciągu dnia temperatura była dodatnia, a w nocy duże mrozy. Śnieg w ciągu dnia się topił, a w nocy zamarzał, co powodowało grubą lodową skorupę. Zakręcanie na niej nie należało do łatwych, zwłaszcza jak się wpadało pod nią.

​Mimo wszystko widzieliśmy paru twardzieli co szło parę godzin na przełęcze albo nawet na szczyty, żeby potem w kilka minut zlecieć na dół. My do twardzieli się nie zaliczamy, ale i tak w ten ostatni dzień podeszliśmy trochę do góry.

Wzięliśmy ostatni wyciąg, potem trawersem wjechaliśmy w dolinę, a następnie zdjęliśmy narty i zaczęliśmy iść do góry. Nie szliśmy za wiele, jakieś 15-20 minut. Na tej wysokości to i tak dużo. To nam już wystarczyło, żeby zjechać inną doliną, do której bez podejścia się nie dostaniesz. Oczywiście byliśmy sami i nie było żadnych śladów.

Zjazd nie był łatwy, mimo, że był płaski. Częste zapadanie się pod skorupę skutecznie utrudniło zakręcanie. W dolinie leżało dużo głazów, które musieliśmy omijać.

Ogólnie bardzo polecam wyjechanie poza trasy i zjeżdżanie off-piste. Wtedy dopiero można poznać dobrego narciarza od bardzo dobrego.

Dojechali – no i się zaczęło. Najpierw spokojnie wypiliśmy po piwku. Ale potem zachciało nam się sesji zdjęciowej. Byliśmy zaraz przy trasie wiec się zaczęły skoki, pozowanie, zjazdy i inne wygłupy. Efekt końcowy można zobaczyć na poniższych zdjęciach.

Był to nasz ostatni dzień, pożegnanie z górkami. Chcieliśmy się nacieszyć tym słoneczkiem, widokami i całą otoczką. Posiedzieliśmy na skałkach ładne 2h wspominając zeszły tydzień. Czas jednak nas gonił i każdy chciał jeszcze ostatni raz zjechać przed zamknięciem wyciągów. Ja podreptałam na dół a narciarze pognali załapać się na ostatnie wyciągi.

Wieczorem poszliśmy do lokalnego baru/restauracji na fondue. Tutaj zaczęliśmy naszą wycieczkę i tutaj ją skończyliśmy. Tak jak i za pierwszym razem wzięliśmy najlepsze pomidorowe fondue i szampana. Impreza się rozkręcała i leciał szampan za szampanem – bo jak Kasia stwierdziła – muszą być 3 szampany bo 3 razy zjechała z czarnej trasy. Było co oblewać. Każdy podszkolił swoje umiejętności. Każdy zrobił coś nowego, zjechał z trudniejszej trasy, zrobił pierwszy ślad w puchu albo po raz pierwszy pojechał off piste. Ja po raz pierwszy wyszłam tak szybko tak wysoko w górach.

Pomyślicie 3 butelki szampana to trochę dużo....nie do końca. Na wysokości jak się otwiera szampana to polowa wylewa się na zewnątrz. Szampan zazwyczaj zamykany jest na niższej wysokości gdzie ciśnienie jest większe. Tak więc otwierając go na wysokościach gdzie ciśnienie jest niższe nie da się uniknąć wystrzału. Może dlatego szampany są tu tak tanie (ok.$15 za butelkę), bo trzeba się liczyć z utratą połowy.

Fajnie się siedziało. Jak przyszliśmy to prawie nikogo nie było, z czasem przybywało ludzi a gitarzysta się rozkręcał i coraz lepsze hity grał. Nawet Creep zagrał – moją i Darka piosenkę. Tego się nie spodziewaliśmy – usłyszeć to na końcu świata. Było to piękne zakończenie wieczoru.

Kolacje dziś też mieliśmy zarezerwowaną ale po fondue byliśmy tak pojedzeni że ograniczyliśmy się tylko do deseru. No dobra, dziewczyny się ograniczyły do deseru bo chłopaki jakoś znaleźli jeszcze miejsce na pożegnalnego steak'a. Dzień zakończyliśmy pakowaniem – jutro o 8 rano przyjeżdża po nas samochód i jedziemy na lotnisko. My lecimy do Mendozy zaliczyć kolejny kraj i kolejną strefę czasową a Kasia i Damian wracają do domku. Fajnie będzie wrócić na normalne wysokości i zacząć znów oddychać bez wysiłku. Choć podobno oddychanie na wysokościach jest zdrowe dla płuc. Powoduje ze z braku tlenu krew musi dopływać w dalsze rejony płuc, które normalnie nie są używane. Powoduje to lepsze ukrwienie płuc. Pewnie coś w tym jest – choć ja tam wole jednak spać na niższych wysokościach.

Tydzień na nartach w Andach dobiega końca. Był to wspaniały czas z zupełnie innym doświadczeniem niż narciarstwo jakie znamy z naszych górek. Potężne góry, puste stoki, wspaniały puch i ludzie z całego świata. Ogólnie bardzo polecam wyrwanie się z gorącej północne półkuli i zlecenie na zimową, południową gdzie czekają na ciebie doświadczenia, które będziesz pamiętał do końca życia.
Na nartach w Valle Nevado może jeździć każdy, od początkującego do super-eksperta. Jest trochę łatwych tras i parę szkółek narciarskich. Jednak większość resortu to off-piste (ponad 90% tras jest nieubijana). Żeby w pełni wykorzystać te wspaniałe tereny trzeba już posiadać dobre umiejętności narciarskie. Umiejętność swobodnego zjeżdżania w głębokim śniegu nie powinna stwarzać problemu. Oczywiście do tego potrzebujesz odpowiedni sprzęt. Szerokie narty można tam wypożyczyć, natomiast buty musisz zabrać ze sobą. Tam mają wypożyczalnie, ale chyba nie chcesz jeździć w używanych butach narciarskich. Pamiętaj o zabraniu butów na pokład, a nie ich nadawanie. Chyba, że chcesz żeby linie lotnicze, poprzez zgubienie albo opóźnienie twojego bagażu zepsuły ci narciarskie wakacje.
Narciarstwo na południowej półkuli jest fantastyczne. Kiedy Nowa Zelandia?

Read More
Chile Darek Chile Darek

2017.08.23 Valle Nevado, CL (dzień 7)

Na dzisiejszy dzień nie mieliśmy nic specjalnego zaplanowanego. Po prostu iść na narty i jechać tam gdzie nas poniosą.
No dobra, troszkę skłamałem. Miałem w głowie cichy plan. Przedostać się do El Colorado (udało nam się załatwić bilety za darmo) i tam zjechać ich słynną wschodnią ścianą.

Po drodze do El Colorado napotkaliśmy mały wąwozik, w którym oczywiście nie omieszkaliśmy się pobawić. Od ostatniego opadu śniegu minęło już parę dni, więc ściany były już twarde, ale i tak było fajnie. Wąwozik wybiegł prosto na trasę, którą zjechaliśmy na dół i wzięliśmy orczyk na górę. Z góry ta stroma ściana (ponad 40 stopni nachylenia) groźnie wyglądała. Było stroma i twardo. Nie wolno się wywrócić, bo nie wiadomo jak daleko się poleci. Pomału, ostrożnie trenowaliśmy zakręty na ścianie, aż do dołu gdzie się zrobiło płaściej i można było przyspieszyć.
Zjechaliśmy na dół. Nogi dalej bolały od spiętych mięśni. Popatrzyliśmy na siebie i co? No jak to co, powiedzieliśmy? Jeszcze raz jedziemy!
Oczywiście drugi raz był już "łatwiejszy" niż pierwszy, ale trzeciego nie było.

Na szczycie podsłuchaliśmy jednej z rozmów trenera zespołu angielskiego do swoich podopiecznych. On powiedział do nich, że wraca do bazy bo ma jeszcze trochę pracy, a oni niech się tu trochę pobawią, bo jest tu parę "ciekawych" tras. Staliśmy na szczycie czarnej trasy. Po paru sekundach jeden z zawodników poleciał prosto na dół, na krechę. Za chwilę drugi, trzeci.... było ich chyba z pięciu. Wszyscy polecieli na krechę na dół w odstępach 15-20 sekund. Czarna trasa za jakieś 500 metrów zakręcała w lewo i znikała za górą, a wraz z nią narciarze.
Postanowiliśmy iść w ich ślady (i po śladach) też polecieliśmy czarną w dół. Nagle jak trasa zaczęła zakręcać w lewo to nic nie widziałem tylko uskok. Im bliżej krawędzi tym dalej nic nie widziałem, a prędkość była już spora. Wystraszyłem się. Zacząłem ostro hamować. Zatrzymałem się na samym brzegu. Dobrze, że tak zrobiłem, bo przy tej prędkości pokonanie takiego uskoku to gwarantowane kilkanaście, albo nawet kilkadziesiąt metrów w powietrzu. I oczywiście lądowanie na stromej ścianie. Zawodnicy chyba mieli zrobiony kurs latania, bo po śladach wywnioskowaliśmy, że tylko Albatrosy tak daleko latają.

Pojechaliśmy w inną część El Colorado gdzie po łatwiejszych trasach i przy większych prędkościach można się było ochłodzić. Tam też spędziliśmy trochę czasu jeżdżąc i obserwując olimpijczyków. W tym resorcie trenuje dużo Kanadyjczyków, a od paru dni dołączyli do nich też Anglicy. Przynajmniej rozumieliśmy co między sobą gadają.

Wróciliśmy do Valle Nevado, podjechaliśmy do baru i musieliśmy się ochłodzić dobrym lokalnym. Było po czym. Dzień należał do stromych zjazdów, a w sumie zapowiadał się tak niewinnie. Ilonka do nas doszła w rakach i też się postanowiła ochłodzić, bo mówiła, że podejście też było ciężkie. Ponoć sprawdza jakąś trasę na jutrzejszy duży hike.

Dokładnie, dziś miałam tylko próbę przed jutrzejszym. Niestety dziś wygrała praca i musiałam się czymś zająć zanim wyszłam z hotelu. Tak więc przy późnym starcie, musiałam się ograniczyć do czegoś w miarę łatwe'go. Jutro chcę wyjść na Tres Puntas. Mapa, którą posiadam ma tylko rozrysowane trasy ale nie ma podanej odległości. Chciałam więc przejść się jakiś kawałek, żeby mieć potem wyobrażenie ile czasu potrzebuję na cały hike.

Wszyscy wróciliśmy na dół do bazy, gdzie już w czwórkę i jeszcze z paroma innymi narciarzami przy ognisku nawiązywaliśmy kontakty.

Nawet nie wiemy kiedy się ściemniło i znowu "musieliśmy" iść na kolację. Po posiłku wróciliśmy nad ognisko i jeszcze trochę pogadaliśmy. Nie za długo, bo jutro już jest nasz ostatni dzień w Valle Nevado. Nie będzie łatwy, mamy już duże plany z nim związane.

Read More
Chile Darek Chile Darek

2017.08.22 Valle Nevado, CL (dzień 6)

Na czym polega narciarstwo w mega-wielkich resortach? Niektórzy chcą być na każdym wyciągu, inni zjechać każdą trasą, być w każdej wiosce. Jeszcze inni chcą zrobić jak najwięcej kilometrów na trasie albo w pionie. Ja lubię jeździć i zwiedzać góry. W zimie za pomocą wyciągów i tras mogę w ciągu dnia zobaczyć wielkie przestrzenie. Mogę przebyć kilkadziesiąt kilometrów, gdzie w lecie, gdy nie ma śniegu jest to niemożliwe.

Dzisiaj postanowiliśmy pojechać górami do kolejnego resortu, do La Parva. La Parva wraz z El Colorado i Valle Nevado tworzą dosyć spory (największy w Ameryce Południowej) obszar w Andach, który zimą można zwiedzić na nartach. Dzisiaj też wysokie Andy pokazały swoje pazury i spłatały figla pogodowego. O pogodzie napiszę trochę później.

Do La Parva jak i do El Colorado oczywiście nie ma łatwej drogi z Valle Nevado. Znaczy się jest jedna, dosyć szybka. Wymaga dobrego śniegu i dobrych umiejętności narciarskich. Wybrałem tą drogę. Wyjechałem na górę i jadę bardzo płaską (po kijach) trasą w kierunku La Parva. Po chwili trasa zaczyna iść lekko do góry i w tym momencie żeby uniknąć podchodzenia trzeba odbić w lewo i stromo w dół zlecieć do resortu. Niestety brak śniegu wyłączył tą opcję. Za dużo kamieni. Do góry nie będę podchodził, więc znalazłem opcję trzecią.

Wziąłem jeszcze dwa orczyki i pojechałem dalej w góry. Tutaj rano nie było nikogo. Do tego stopnia, że jak podjechałem pod wyciąg to on był wyłączony. Dopiero jakiś pan wyglądnął przez okienko i coś do mnie po hiszpańsku powiedział. Ja do niego La Parva i nagle wyciąg został włączony. Jakoś się do niego wpiąłem i wyjechałem na górę.

Za bardzo nie wiedziałem gdzie mam jechać, ale widziałem w dole miasteczko, więc w tym kierunku się udałem. Po jakimś czasie dojechałem do innych wyciągów i tras. Zaczęło też przybywać ludzi. Dużo tras było zamkniętych, widziałem na nich zjeżdżających zawodników. Tutaj też trenują? Pomyślałem...

Jak się później okazało to tutaj atleci z wielu krajów mają zawody. Zawodnicy ze Stanów, Niemiec, Francji, Finlandii... wspólnie ćwiczą, pewnie przed olimpiadą.
La Parva jest wielkim resortem położonym wysoko w Andach. Niestety nie mogą tutaj robić olimpiad zimowych. W lutym u nich jest lato. Natomiast co zrobili, to ponazywali doliny i trasy nazwami z olimpiad. Nie ma też żadnych hoteli, wszystko to prywatne pensjonaty. Coś jak alpejskie miasteczka.

​Kolega dojechał do mnie i razem poznawaliśmy dalej ten resort. Coraz więcej tras gdzie wcześniej trenowali zawodnicy otwierali, więc można było po ich śladach zlatywać w dół. Górne wyciągi nie mają prądu. Dalej pracują na ropę. Inny daleki świat, nie?

Nagle pogoda się zmieniła, jak to w wysokich górach. Wyszły chmury i zaczął wiać silny wiatr. Im wyżej tym mocniej.

Postanowiliśmy uciekać z tego resortu do nas zanim nie zamkną wyciągów. Musieliśmy aż wziąć pięć wyciągów żeby wyjechać na przełęcz. Nawet orczyki zwalniali lub zatrzymywali, bo aż tak wiało.

W końcu udało nam się wyjechać na przełęcz. Ale tu wiało. Wyciągi z Valle Nevado były już zamknięte. Dobrze, że z La Parva nie zamknęli, bo byśmy mieli problem.
Cały śnieg z tras był zwiany, zjeżdżało się jak po lodowisku.
Udało się. Zjechaliśmy na dół i dojechaliśmy do ogniska, gdzie Ilonka już siedziała i pilnowała miejsca.

Z oczywistych przyczyn Darek jak i inni narciarze nie lubią wiatru. Są jednak stworki na świecie, które to uwielbiają. Mocniejszy wiatr w górach sprawił, że kondory opuściły swoje gniazda i zaczęły latać. Kondor, który żyje w Andach jest największym ptakiem na świecie. Ma on nawet do 3 metrów rozpiętość skrzydeł i waży około 15 kg.

Mega resorty - a raczej mega górki to nie tylko zapierające dech w piersiach widoki, niesamowite przestrzenie dla narciarzy i górołazów ale też zmęczenie, choroba aklimatyzacyjna itp. O chorobach aklimatyzacyjnych dużo się słyszy ale chyba nie każdy zdaje sobie sprawę co to tak naprawdę jest. Prawdziwa choroba aklimatyzacyjna objawia się wyłączeniem mózgu. To nas nigdy nie dopadło i ogólnie nie jest to powszechne zjawisko. Chyba, że człowiek weźmie helikopter, i przemieści się z poziomu niskiego w wysokie góry (np. 14tys ft. / 4tys metrów). Przy normalnej aklimatyzacji wszystko jest w miarę ok. Piszę w miarę bo nie czujesz się tak jak na niskich wysokościach. Najpopularniejsze objawy to senność. To dopadło nas w pierwsze dwa dni ale zwalczaliśmy to mobilizując się do aktywności fizycznej. Po ok. 2-3 dniach objaw ten mija. Organizm jest jednak troszkę zmęczony, odwodniony (na wysokościach trzeba pić więcej niż normalnie) i przez to łatwiej łapie choroby. Również powietrze w Valle Nevado było bardzo suche więc naturalną reakcją jest krwawienie z nosa. Wysokość, suche powietrze i ogólne osłabienie organizmu. Jeszcze nigdy nie spaliśmy tak wysoko w górach. Bywaliśmy w górach po 14 000 ft. / 4000 m. ale zawsze spaliśmy niżej. Najwyżej chyba spaliśmy w Vail, CO - 8 000 ft / 2500 m. Valle Nevado jest natomiast na wysokości 9843 ft / 3000m. Wtorek był właśnie dla nas takim przełomowym dniem. To właśnie dziś dopadło nas ogólne osłabienie i parę razy polała się krew z nosa. Tak więc nie siedzieliśmy długo przy ognisku tylko poszliśmy regenerować siły do hotelu. Witaminka C, rutinoscorbin i dużo owoców pomogły nam zatrzymać krwawienie z nosa i inne objawy osłabienia.

Cukier też podobno jest dobry na krzepnięcie krwi. Tak więc po kolacji poleciał najbardziej kaloryczny (ale przepyszny) deser, tort karmelowy robiony na podobieństwo naszego piszingera. Do tego zjedliśmy po całym talerzu owoców i już mieliśmy z powrotem siły na ratowanie świata przed Pandemią. Tym razem udało nam się 3 razy wygrać w tą grę. Praktyka czyni mistrza - chyba czas zwiększyć stopień trudności i dokupić jakieś dodatki. Jutro zapowiada się kolejny piękny dzień w górach.

Read More
Chile Darek Chile Darek

2017.08.21 Valle Nevado, CL (dzień 5)

Narciarze którzy kupują tygodniowy bilet na Valle Nevado za darmo otrzymują też dwa bilety na sąsiadujące resorty. Tym oto sposobem dostaliśmy po jednym dniu w El Colorado i La Parva.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić El Colorado.

Te trzy resorty są połączone wyciągami i można nie ściągając nart wszędzie się poruszać. Jednak musi się mieć osobne bilety. Nie wiem dlaczego nie ma jednego biletu na wszystko. Pewnie się nie dogadali właściciele co do $$$. ​

Oznakowania też nie są za dobre. W jednym miejscu dopiero zobaczyliśmy drogowskaz mówiący nam gdzie mamy jechać. Chyba Valle Nevado za bardzo nie chce żeby narciarze jechali do innego resortu. Nawet za bardzo nie było trasy żeby tam dojechać, musieliśmy na przełaj na dół po głębokim śniegu.

Wjechaliśmy na jakąś trasę w El Colorado i oczywiście nie było nikogo. Często tylko jacyś zawodnicy przelatywali koło nas jak pociski. Pojechaliśmy na dół i dojechaliśmy do dolnej stacji orczyka. Jak się później okazało w El Colorado jeszcze jest mniej krzesełek niż w Valle Nevado, widzieliśmy tylko dwa albo trzy. Reszta to orczyki. Zapakowaliśmy się na jeden podwójny i ruszyliśmy do góry. Oczywiście bez mapy, bo w Valle Nevado nie mają map El Colorado, a na dole przy wyciągu nie widzieliśmy nikogo. Są bramki, które automatycznie się otwierają jak masz ważny bilet i potem sam sobie musisz złapać dwuosobowy orczyk (t-bar) i dobrze się go trzymać żeby nie spaść.

Udało mam się wyjechać pierwszym wyciągiem. Z góry już było lepiej wszystko widać. Powoli nam się rozjaśniało w głowie jak ten resort wygląda. Wzięliśmy kolejny orczyk i wyjechaliśmy jeszcze wyżej. Stąd jeszcze lepiej było widać, a zwłaszcza taką jedną piękną trasę.

Długo się nie zastanawiając polecieliśmy nią w dół. Po śladach wywnioskowaliśmy, że chyba byliśmy pierwszymi narciarzami, którzy tędy dzisiaj jadą. Świeży ratrakowy sztruks pozwalał na głębokie wcinanie się w zmrożony, ale nie zlodzony śnieg. Dosłownie znowu jak w bajce. Bajka się skończyła jak dojechaliśmy do zagrodzonej trasy gdzie z wielką prędkością trenowali zawodnicy. Za bardzo nie mieliśmy innego wyboru tylko z nimi razem zjechać na dół. Jeden z ludzi, który stał trochę wyżej zaczął coś do nas mówić po hiszpańsku, ale oczywiście nic nie rozumieliśmy. Za chwilę zaczął machać rękami i krzyczeć "go". Szybko zlecieliśmy trasą w dół, nie "wyprzedzając" żadnych zawodowców.

Zapakowaliśmy się na inny orczyk i wyjechaliśmy na szczyt piramidy. Góra El Colorado wygląda jak piramida, może bardziej jak wulkan. Wyciąg szedł ostro do góry, więc musieliśmy się dobrze koncentrować na tym jak nasze narty jadą po wyboistym terenie. Naszą uwagę rozpraszali inni zawodnicy, którzy trenowali zjazd po muldach z akrobatycznymi skokami. Ja też trenowałem jak wszyscy zawodnicy.

Wyjechaliśmy na samą górę. W każdą stronę widoki były cudowne.

Z jednej strony było widać resort Valle Nevado z jego ostro wspinającą się drogą do góry. ​

​Na zachód widać pustynne wzgórza i dalej Santiago.
Ze szczytu też po raz pierwszy zobaczyliśmy, że zachodni strona El Colorado jest o wiele większa niż wschodnia (od naszej strony). Łatwiejsze tereny, dużo wyciągów i wiele tras.

Zjechaliśmy na dół do bazy, poszliśmy sprawdzić co się tu dzieje (czytaj: poszliśmy na piwo). Na miejscu dowiedzieliśmy się kto tutaj trenuje. Kanada obstawiła El Colorado. Wielu zawodników z narodowej kadry trenuje przed następną olimpiadą. Każdy ma parę par nart, butów i ogromne plecaki. Do tego dziesiątki trenerów, ludzi z kamerami, komputerami i parę innych osób którzy wyglądają bardzo poważnie. Ktoś przecież za te setki ludzi musi zapłacić. Ogólnie, ciekawy klimat. Ciekawe ile tych osób zobaczymy za pół roku w Korei Południowej na olimpiadzie zimowej.

Po przerwie, troszkę pojeździliśmy wraz z zawodnikami po El Colorado. Niestety nie na ich trasach, ale w pobliżu. Tutaj dopiero było widać ile ludzi jest zaangażowanych w zjazd każdego zawodnika. Po każdym narciarzu trzy osoby zjeżdżają bokiem żeby równać trasę. Ludzie z kamerami, stoperami stoją prawie przy każdej tyczce, a pomalowane linie na śniegu pokazują zawodnikowi którędy przebiega jego najlepsza linia zjazdu. Ogólnie skomplikowana masakra. ​

Wyjechaliśmy na szczyt piramidy i przejechaliśmy na wschodnią (naszą) część El Colorado. Tutaj już walkie-talkie zaczęło działać i Ilonka powiedziała, że ostro walczy w rakach do góry. ​

Na skróty po puchu, skałach, wąwozach wróciliśmy do Valle Nevado i wyciągiem (oczywiście orczyk) dojechaliśmy do Ilonki.

Dokładnie - ja sobie wyszłam przed siebie, nie miałam jakiegoś konkretnego planu poza tym, żeby spędzić trochę czasu w górkach i się gdzieś wspinać. Tak sobie szłam i zobaczyłam, że pewna niebieska trasa jest prawie nie uczęszczana. No więc nią podreptałam do góry. Potem było a jeszcze trochę, i jeszcze trochę i wylądowałam pod wyciągiem, którym Darek wyjechał.

I takim o to sposobem raki połączyły swoje siły z nartami i wszyscy mieliśmy lunch w niesamowitej scenerii. A potem oczywiście musiała polecieć sesja zdjęciowa. No bo skoro już wyniosłam aparat na górę to nie mogło się obyć bez zdjęć.

Super siedziało się w słoneczku ale górki wołały i krzyczały, że nie ma czasu na lenistwo i trzeba się ruszyć. Tak więc założyłam raki i znów pognałam w górę. W rakach się idzie wolniej niż na nartach więc chłopaki zdążyli mnie dogonić i znów poleciała seria zdjęć.​

Chłopaki pognały gonić się po górkach a ja uderzyłam dalej na szczyt Cima Mirador (10 827 ft / 3300 m). Im wyżej tym oczywiście coraz ładniejsze widoki były.

Na górze nie ma za bardzo miejsca na przerwę, więc pognałam na dół. Tym razem lekką zieloną trasą, która przechodzi zaraz obok górnej stacji kolejki. A obok gondoli jest taras na którym można sobie fajnie odpocząć i popodziwiać górki. Ten dzień był dość intensywny i każdy z nas marzył o długim prysznicu. Tak więc nie szwendaliśmy się tylko poszliśmy do hotelu. A po kolacji próbowaliśmy uratować świat przed zarazą grając w Pandemię.

Read More
Chile Ilona i Darek Chile Ilona i Darek

2017.08.20 Valle Nevado, CL (dzień 4)

Jak przystało na niedzielę - dziś był dzień małego leniuchowania. Oczywiście nie znaczy to, że wogóle nie poszliśmy w góry albo, że spaliśmy do południa. Ja musiałam dzis popracować - niestety nie ma łatwo i w dobie internetu trzeba być dostępnym 24/dobę. No własnie w dobie internetu. A co jeśli internet nie doszedł we wszystkie zakamarki świata.

Tak więc ja wyruszyłam w poszukiwania WiFi. Nie chciałam siedzieć nigdzie w środku. Nadal chciałam być na świerzym powietrzu. WiFi w hotelu dostępny jest tylko na recepcji i w sali komputerowej. Knajpek jest tu kilka ale niestety internet w nich jest dość słaby i ciężko tam pracować. Udało mi się znaleźć w miarę dobre połączenie w okolicy jackuzi. Całkiem niezłe miejsce na biuro - nie?

W między czasie Darek poszedł na narty ale...

Wczoraj chyba za bardzo przeforsowałem nogi. Jeżdżenie cały dzień w głębokim śniegu ma też swoje wady. Nogi też mają limit wytrzymałości. Ale oczywiście na wakacjach nie wolno odpoczywać, więc dzisiaj już od rana zacząłem białe szaleństwo. Może nie bawiłem się tak ostro jak wczoraj, bardziej wybierałem ubijane trasy.

Całe Valle Nevado położone jest powyżej granicy lasów. Co to oznacza? To oznacza, że przy dobrej pogodzie, takiej jak dzisiaj, widoki są oszałamiające. Gdzie nie spojrzysz to same piękne góry. Cały czas chcesz się zatrzymywać i robić fotki. Dzisiaj mi to nawet odpowiadało, nogi chciały często stawać.

Wyjechałem na najwyższe miejsce gdzie tutaj można wyjechać wyciągami, na Tres Puntas, 3670 metrów. Wyjeżdża tutaj dłuuugi wyciąg orczykowy. Jedzie się wiele minut stromo pod górę. Pośladki i uda bolą od ciągłego ściskania małego talerzyka żeby go nie wyrwało. Zresztą w całym Valle Nevado więcej jest orczyków niż wyciągów krzesełkowych. Pewnie taniej jest założenie takiego wyciągu, a przy dużych wiatrach (często tu takie panują) orczyk dalej może jechać.

Ze szczytu przepięknie widać El Plomo (5,430 m.) z jego lodowcami, a w drugą stronę przebijało się zza chmur Santiago. Idealne miejsce na przerwę, piwko i wpatrywanie się w otaczające mnie Andy. Dzisiaj nie miałem siły iść dalej, ale za parę dni tu wrócę z kolegą, ubierzemy raki i podejdziemy jeszcze wyżej, żeby zrobić piękny zlot.

Wróciłem do głównej części resortu a tu rozczarowanie. Jest niedziela, czyli to pewnie tłumaczy duże kolejki do wyciągów. Dużo ludzi i mało wyciągów, a na dodatek bałagan. W Europie to ludzie się pchają na chama do wyciągów. Na cztero-osobowych krzesełkach sześć osób by jechało gdyby mogło. W Stanach jest obsługa i wszystko ładnie układa, tak, że wolne krzesełko nie jedzie do góry. Tutaj każdy robi co chce. Jeżdżą pojedynczo, czekają na innych, nie dosiadają się.
Nie chciało mi się już wracać na orczyki wyżej w góry (nogi zabroniły), więc zjechałem na dół, dołączyłem do Ilonki, otworzyłem piwo i zacząłem jej przeszkadzać w pracy.

Reszta ekipy szybko dołączyła, zamówiliśmy pizzę i ogólnie zrobiliśmy sobie dłuższy lunch. Ja tutaj przyjechałem z szerokimi nartami na puch, natomiast kolega takie narty dopiero tutaj wypożyczył. Dzisiaj był jego pierwszy dzień na tych nartach, więc jego nogi też chciały dłuższej przerwy

Nie wiem jakim cudem po lunchu chłopaki mieli siłę iść jeszcze na narty. Ale jak coś się kocha to nie ma, że boli. Tak więc narciarze poszli na narty a ja poszłam do hotelu. Niestety siedzenie w słońcu przez parę godzin dało mi się we znaki i szybko padłam do łóżka. Obudziłam się jak reszta wróciła z nart i trzeba było iść na kolację. Tutaj kolacje są wliczone w cenę. Mamy do wyboru dwie restauracje. W jednej wybiera się z menu i można zamówić przystawkę, sałatkę, danie główne i deser. My osobiście wolimy drugą restaurację gdzie jedzenie serwowane jest jako bufet i każdy może jeść co chce i ile chce, a do tego można podejść pod grill i zamówić sobie mięsko albo rybkę lub jakiś makaron.

Moją ulubioną częścią jest jednak deser. No bo jak się nie skusić na takie małe, pysznie wyglądające ciasteczka. Wieczorem nadrabialiśmy zaległości komputerowe....tym razem wiedzieliśmy gdzie znaleźć wifi. Jednak życie bez wifi jest ciężkie...ale na tym powinny polegać prawdziwe wakacje, limitowany dostęp do internetu to lepsza integracja z towarzystwem.

Read More
Chile Ilona i Darek Chile Ilona i Darek

2017.08.19 Valle Nevado, CL (dzień 3)

Kiedy ostatni raz mieliście dzień w waszym ulubionym sporcie który będziecie pamiętać do końca życia? Tydzień temu, miesiąc, rok, pięć lat? Na nartach może miałem 4-5 takich dni w życiu. Dzisiejszy na pewno do takich zaliczę.
Wczoraj w nocy nad południowymi Andami przeszła śnieżyca i spadło 20+ centymetrów świeżego puchu.

Puch w Ameryce Południowej różni się od puchu w Europie. Stary kontynent jest mokry, więc puch jest ciężki. Tutaj wszędzie wokół są pustynie, które wysuszają powietrze. Puch jest lekki i się nie lepi. Po prostu raj dla narciarzy.

Dzisiaj cały dzień jeździłem w raju, w Valle Nevado. Nie będę za wiele się rozpisywał. Załączę więcej zdjęć. Ludzie którzy jeżdżą na nartach to zobaczą, nie narciarze nigdy tego nie zrozumieją.

Wyciągi otwierają o 9 rano, więc o 8:55 grzecznie stałem w kolejce na ich otwarcie.

Pierwszy zjazd był delikatny, taki na rozgrzewkę, natomiast każdy następny był ciekawszy.

W tym czasie Ilonka atakowała górki:

Pomimo, że mam bilet na narty i mogę używać wszystkich wyciągów to ​wybrałam spacerek do góry. Po pierwsze bilet mam bo i tak był wliczony w cenę a pokój bez wyżywienia i nart w innym hotelu był droższy. Po drugie dla ćwiczenia spacerek do góry jest wskazany. Po trzecie, w Valle Nevado nie ma za dużo wyciągów. Większość to orczyki na których ciężko by było iść w rakach. Tak więc aby dojść do jedynej knajpy położonej w górach założyłam raki i ruszyłam w drogę.

Nie widać aby dużo ludzi chodziło tu po górach. Czasem widziałam ślady ale to głównie snowboardziści, którzy czasem biorą deskę pod pachę i gdzieś podchodzą. Ogólnie po trasach można chodzić, trzeba tylko mieć ważny bilet na narty i sprzęt.

A chodzić jest gdzie. Niesamowite przestrzenie, stosunkowo mało ludzi, widoki zapierające dech w piersiach i piękna pogoda. Czułam troszkę brak tlenu ale nie było źle. Myślałam, że będę tam szła około 2h ale udało mi się wyjść w niecałą godzinę.

Infrastruktura tych gór jest dużo gorsza niż w Europie czy na zachodnim wybrzeżu. Tak więc w górach jest tylko jedna restauracja z tarasem. Znajduje się ona na szczycie gondoli więc można tam spotkać przeróżnych ludzi. Panienki prawie w szpilkach jak i prawdziwych narciarzy. Niestety nie ma tam WiFi wiec czekając na resztę ekipy podziwiałam widoki - może i lepiej. Lepsze to niż być wpatrzonym w telefon.

​W między czasie Daruś dalej szalał w górkach.

Około południa dojechałem do jednych z ciekawszych terenów w Valle Nevado, do Ancla.

​Tutaj nie ma tras. Jedzie się na dół.

Szczególnie jeden rejon utkwił mi w pamięci. Bajka. Napotkany po drodze przewodnik mi tylko powiedział (nawet ładnie mówił po angielsku), że można tu zjechać tylko trzeba uważać, bo dużo kamieni jest lekko przysypane śniegiem. Powiedział też, że im szybciej jedziesz tym mniej się zapadasz i mniej będziesz haratał o kamienie. Jechałem dosyć szybko, ale i tak narty muszę dać do naprawy. Ilość śladów można policzyć na palcach jednej ręki. To się dopiero nazywa jeżdżenie na nartach na końcu świata.

​Na lunch wróciłem do głównej części, gdzie już było dużo ludzi i trasy rozjeżdżone. Ilonka już dzielnie pilnowała stolika na tarasie.

Na lunch były kabanosy i piwko z plecaka. Można niby coś zamówić do jedzenia ale jakoś hot-dog za $12 mnie nie zachęcił więc kabanos, orzeszki i czekolada wystarczyła.

Po lunchu zjechałem parę razy, ale już nie było siły na jakieś wielkie szaleństwa. Dalej aklimatyzacja nie zostało zakończona. To dopiero nasz drugi dzień.

Na dole spotkałem Ilonkę i się zaczęło. ​

W między czasie ja zeszłam. Nasz hotel jest położony w połowie stoku więc spotkała mnie niespodzianka. Zeszłam kawałek na dół a tu się okazało, że znów muszę się trochę wspinać na górę.

Dziś (jak w każdą sobotę) miał być pokaz z pochodniami. Po zachodzie słońca narciarze ​biorą pochodnie w dłonie i zjeżdżają z samego szczytu. W związku z tym zamówiliśmy sobie kolację na wcześniejszą godzinę. Tak aby zjeść jeszcze przed zachodem słońca. Akurat na styk po kolacji zdążyliśmy zobaczyć zachód słońca - przepiękny.

I poszliśmy się wpychać na taras widokowy. Pomimo, że było dość mroźnie, to nadal dużo ludzi się uzbierało na tarasie i czekali na pokazowy zjazd. Trochę zajęło im ułożenie się ale grała muzyka, i wszyscy dobrze się bawili. W końcu ruszyli z góry. Widać było najpierw małe punkciki, które poruszały się w kolumnie w dół. Im bliżej dołu tym wyraźniejsze postacie się robiły. Na koniec wszyscy zebrali się w wielkim kółku i minutą ciszy podziękowaliśmy, za ładny pokaz.

Po pokazie każdy dostał symbolicznego drinka Pisco Sour. Nie był jednak tak smaczny jak w Santiago. Widać, że kupili jakąś masówkę. Spróbowaliśmy ale szybko przenieśliśmy się do hotelu gdzie rozegraliśmy parę partyjek w grę planszową Indigo i porozmawialiśmy z pracownikami hotelu. Za każdym razem jak ich częstujemy piwem to nam dziękują bardziej niż jakby dostali napiwek....hmmm...ciekawe dlaczego...

Read More
Chile Darek Chile Darek

2017.08.18 Valle Nevado, CL (dzień 2)

Znacznie lepiej śpi się na łóżku w hotelu niż na siedzeniu w samolocie. Do takiego wniosku doszedłem dzisiaj rano jak po 8 godzinach wylegiwania się otworzyłem oczy. Spanie nadrobione, można dalej kontynuować wakacje. Dzisiejszy dzień zapowiada się ciekawy. Około 11 rano mają nas odebrać spod hotelu i zawieź gdzieś wysoko w góry.

W Santiago są straszne różnice temperatur. W nocy jest dosyć zimno, kurtki się przydają. Natomiast w ciągu dnia jest gorąco, zwłaszcza w słońcu. Czyli z ciepłego miasta w niecałe dwie godziny (50 km) mamy zajechać do krainy śniegów i lodowców. Po dobrym i obfitym śniadaniu w hotelu wyruszyliśmy w góry.

Dobrze, że przyjechał duży samochód. 4 osoby plus kierowca, sprzęt narciarski, wszystkie bagaże..... zajęły trochę miejsca. Około 11:15 opuściliśmy cieplutkie Santiago i udaliśmy się w góry. Kierowca niestety prawie nic nie mówił po angielsku, więc znowu nasz super słaby hiszpański musiał się wziąć do roboty. Początek drogi był dwupasmową, szeroką autostradą. Po około 30 minutach zjechaliśmy z niej i zaczęło się ostro do góry.

Po drodze mieliśmy oczywiście kontrole drogową. Policja (Carabineros) spisała nam numery paszportów i życzyła bezpiecznej drogi. Byliśmy na wysokości 600 metrów, a musimy wyjechać na 3km. Dużo drogi przed nami. Ponoć musimy pokonać 40 serpentyn, wyjechać na płaskowyż i potem jeszcze kolejne 20 pętelek.

Im wyżej tym lepsze widoki. Dalej było ciepło, palmy i kaktusy rosły koło drogi. Do śniegów jeszcze daleko. Kierowca pomału, ale jednostajnie wspinał się do góry. Robiliśmy częste przystanki na podziwianie widoków i na zdjęcia.

Z góry dopiero było widać jak w całym Santiago unosi się wielki smog. W sumie jak byliśmy w mieście to nie czuliśmy tego aż tak, ale teraz z góry to masakra tam jest na dole. ​

Na postojach odwiedzały nas lokalni mieszkańcy gór, szczególnie Kojoty i Albatrosy. Jak w pewnym momencie Albatros nad nami poszybował, to aż było słychać świst powietrza z jego skrzydeł. Coś jakby przelatywał ktoś na lotni nad nami. Ale to ptaszysko jest wielkie.

Minęliśmy 2,000 metrów, śniegu zaczął się pojawiać. Dalej było go niewiele, ale jak wysiadaliśmy z samochodu to już czuliśmy mroźniejsze powietrze. Po drodze minęliśmy dwa resorty narciarskie, Colorado i La Parva. Ponoć górami z Valle Nevado można do nich dojechać. Nie omieszkamy tego za parę dni zbadać.

Teraz śniegu zaczęło szybko przybywać. Widoki były coraz to ciekawsze. Niestety droga była stroma i wąska. Kierowca nigdzie się nie mógł zatrzymać. W końcu minęliśmy znak z napisem 3,000 metrów i wjechaliśmy do wioski położonej wysoko w Andach. Do jednego z najsłynniejszego resortu w Ameryce południowej, wjechaliśmy do Valle Nevado.

Wioska jest niewielka. Składa się z paru hotelów, barów, sklepików..... Wszystko to jest otoczone górami, które szczyty sięgają ponad 5,000 metrów. Widok zapierał dech w piersiach. Do braku oddechu przyczyniła się też wysokość. Byliśmy na 3,000 metrów, tu już jest mało tlenu. Najgorsze jest to, że my dopiero jesteśmy na dole. Wyciągami jedziesz dalej w górę. Nawet nie wiem na jaką wysokość. Później to sprawdzimy.

Niestety nasz pokój nie był jeszcze gotowy. Co tu robić, pomyśleliśmy. Długo się nie zastanawialiśmy. Szybko przebraliśmy się, zapięliśmy narty i ruszyliśmy zwiedzać teren. Mieliśmy tylko troszkę na dole się pobawić, sprawdzić śnieg i się zaaklimatyzować.

Co wam powiem, to wam powiem, ale świetnie tak w sierpniu szusować po naturalnym śniegu. Valle Nevado ma najlepszy system wyciągów w całej Ameryce Południowej. Wiadomo, nie są to Stany czy Europa, ale i tak mają ich trochę. Zjechaliśmy parę razy na dole i oczywiście zachciało nam się większych atrakcji.

Wyjechaliśmy trochę wyżej i dopiero stąd zobaczyliśmy jak to jest ogromne. Przed nami ukazały się piękne Andy z wielkim lodowcami i polami do zjeżdżania na nartach. Niestety śniegu nie mają za wiele. Dużo skał wystaje i wiele terenów jest nieczynnych. Miejmy nadzieję, że wciągu tego tygodnia spadnie tutaj metr śniegu i będzie można na maksa używać białego szaleństwa!

Zjechaliśmy parę razy ze szczytów, ale jednak brak aklimatyzacji dawał się we znaki. Zresztą było już po 16 i niedługo wyciągi będą zamykać, a raczej nie chcemy w tych górach nocować. Widoczność robiła się coraz gorsza. Zjechaliśmy na dół i poszliśmy sprawdzić jakie après ski lokalni tutaj mają.

Muzyka grała na żywo, piwo i Pisco 50% taniej, Fondue się rozpływało w ustach. Świetny klimacik. Bardzo nam się podobało i super się siedziało. "Niestety" mieliśmy rezerwacje na kolacje na 19 więc musieliśmy opuścić ten bar. Na pewno tu jeszcze nie raz zawitamy podczas naszego pobytu.

Po kolacji zaczęło się zwiedzanie (szwendanie) hotelu. Zaglądaliśmy w każdy kąt i chyba każdy pracownik nas już zna. Z ciekawostek muszę dodać, że nasz hotel jest położony na niezłej skarpie.

Wchodzisz z poziomu ulicy i jak się okazuje jesteś już na ósmym piętrze. My mieszkamy na piątym, więc musieliśmy zjechać w dół trzy piętra. Nieźle, nie? Siedząc tak w jednej ze świetlic zauważyliśmy, że na zewnątrz jest ostra śnieżyca. Wiało i sypało na maksa. Świetnie, pomyśleliśmy. Jutro powinny być idealne warunki narciarskie.

Read More
Chile Ilona Chile Ilona

2017.08.17 Santiago, CL (dzień 1)

Kolejny kraj na mojej liście. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam w Chile a przecież to taki piękny kraj. W ogóle to stwierdzam, że za mało podróżujemy do Ameryki Południowej. Zawsze jakoś tak się składa, że inne kraje są bliżej, bilety są tańsze albo trafia nam się okazja nie do odrzucenia. Tym razem okazja też była nie do odrzucenia – zima w środku lata, odwiedzenie dwóch nowych krajów a przede wszystkim zaliczenie kolejnych dwóch stref czasowych.

Tak więc po 10h locie o godzinie 6:30 rano wylądowaliśmy w Santiago, stolicy Chile. Nawet nie łudziliśmy się, że uda nam się dostać pokój w hotelu tak wcześnie rano, ale i tak pojechaliśmy prosto z lotniska do hotelu. W najgorszym wypadku zawsze można bagaże dać do przechowalni. Zarezerwowany mieliśmy hotel Marriott Courtyard. Pani na recepcji była prze miła i zdecydowanie dołożyła wszelkich starań, abyśmy dostali pokój wcześniej. Jednak przed 10 rano było to nadal nie możliwe.

W związku z tym zostawiliśmy bagaże, odświeżyliśmy się i poszliśmy szukać miejsca z dobrym śniadaniem. Pani z hotelu poleciła nam Cafe Malba. Rzeczywiście bardzo przyjemne miejsce z pysznym jedzonkiem.

Idąc do Cafe Malba zdziwiła nas ilość kawiarni i barów w okolicy. Nasz hotel jest trochę na uboczu i trochę się bałam, że nie będzie tu nic do roboty ale się myliłam. Jak się później okazało to więcej knajpek jest koło naszego hotelu niż w centrum miasta i są dużo przyjemniejsze.

Wiadomo 10 rano to za wcześnie, żeby się szlajać po knajpach. Zresztą my też byliśmy troszkę zmęczeni. Wróciliśmy do hotelu i udało nam się zdobyć pokój. Dość szybko padliśmy na łóżko i poszliśmy spać. Starość nie radość i już niestety nie sypiamy za dobrze w samolotach. Wiadomo, coś tam się pośpi ale nie jest to tak wygodne jak łóżeczko. W między czasie do hotelu dotarli nasi znajomi. Tym razem wakacje spędzamy z dwójką innych znajomych, którzy niestety nie lecieli z nami samolotem i nas dogonili w hotelu parę godzin później. Jak już wszyscy się ogarnęli to poszliśmy na miasto. Pierwszy punkt naszej wycieczki był dość blisko. Supermarket. Jutro jedziemy w góry i nie chcemy przepłacać i kupować wszystkiego po cenach resortu więc się zaopatrzyliśmy w lokalnym supermarkecie. W supermarkecie nie umknęło naszej uwadze piwo „Aged” (rocznikowe).

Piwo było niesamowicie dobre. Jedno z tych piw, które możesz pić godzinę bo się delektujesz każdym łykiem. Aby piwo przetrwało tak długo to musi mieć większy poziom alkoholu ale to było tak dobrze wyważone, że nawet się nie czuło tego. Na wyjazd zrobiliśmy duże zakupy. Na szczęście hotel ma wspólny parking z centrum handlowym i udało nam się wjechać wózkiem sklepowym do naszego pokoju hotelowego. Był trochę wstyd na recepcji ale pracownicy hotelu byli w takim szoku, że nawet nam nic nie powiedzieli tylko zaczęli się śmiać.

Po wszystkich sprawach organizacyjnych przyszedł czas na zwiedzanie miasta. Nie każdy miał szczęście i możliwość zjedzenia dobrego śniadania więc restauracja/knajpka została przegłosowana. Poszliśmy do CHiPE Libre Republica Independiente del Pisco.
Knajpa ta słynie z Pisco. Podobno zawsze Chile i Peru się kloca kto robi lepsze Pisco. Ta restauracja postanowiła ze nie ma granic i stworzyli nowy „kraj” Republica del Pisco. Stworzyli oni mapę rożnych rejonach w których produkuje się Pisco i ciągnie się to od południowego Chile aż do Limy.

My na dzień dobry zamówiliśmy drinki ale już po pierwszej kolejce zostaliśmy wyedukowani, ze drinki są dobre dla bab a prawdziwi faceci pija Pisco delektując się jak dobrym brandy. Bo Pisco to nic innego jak brandy. Też jest robione z winogron i dochodzi do perfekcji w beczkach. Zazwyczaj ma około 40% alkoholu. Pisco sour jest najpopularniejszym drinkiem na bazie tego alkoholu. Można jednak zamówić bardziej wymyślne drinki i tak ja wybrałam drink z sokiem pomarańczowym, rozmaryn i innymi dodatkami.

Mieliśmy super kelnera który opowiedział nam bardzo dużo o rodzajach Pisco, o całej idei stworzenia knajpy gdzie nie ma granic jeśli chodzi o Pisco jak i o różnicach miedzy różnymi krajami. W Chile Pisco dzieli się na 3 podstawowe grupy. Podział jest na podstawie długości przechowywania w beczkach (proces zwany leżakowaniem). Najmłodsze zwane transparent (przeźroczyste) przechowywane są tylko 6 miesięcy. Kolejny stopień to 6 miesięcy do 1 roku, to Pisco Reservado. Ostatnie zwane aged są najdłużej przechowywane bo ponad rok. Mogą być nawet przechowywane kilka lat. Często przechowywane są one w beczkach po burbonach nawet przez kilka lat. My testowaliśmy 6 letnie Pisco. Wyróżniało się ono kolorem. Normalnie pisco jest przezroczyste ale im dłużej leżakuje tym ciemniejsze się robi i bardziej przypomina burbon zarówno w smaku jak i kolorze.

Z drugiej strony Pisco w Peru jest klasyfikowane bardziej na podstawie procesu i szczepu winogron. Pierwsza grupa to Pisco Puro zrobione tylko z jednego typu winogron. Druga grupa to Acholado pomieszane szczepy (blended). Trzeci Mosto Verde nie ogranicza ile szczepów winogron trzeba tam dodać ale różni się od reszty sposobem destylacji i fermentacji.

Darek jako najlepszy somalier ocenił, że Pisco aged jest najlepsze i może konkurować z dobrymi koniakami czy nawet whiskey. Kolejnym plusem tej restauracji było jedzenie. Poleciały ośmiornice, ceviche i cała masa innych przysmaków. Najedliśmy się jak głupie świnki i trzeba było spalić jakoś te kalorie. Poszliśmy więc zwiedzać miasto. Było już pod wieczór więc klimat na ulicach był bardzo mieszany.

W planie mieliśmy zobaczyć starą część miasta z zamkiem prezydenta, plaza de Armas itp. Tak więc ruszyliśmy w kierunku „centrum” nie wiedząc do końca czego oczekiwać. A na ulicach Santiago po 8 wieczór dzieje się wiele. Prawie jak w piosence SDM Opadły Mgły – tylko tutaj nie mleczarze ciągnęli swoje wózki ale panie grille z kurczakami. Ciekawy widok – muszę powiedzieć. Zazwyczaj pani miała wózek na węgiel, oczywiście podpalony a na kracie robiły się szaszłyki z kurczaków. Z kolei Panowie zazwyczaj mieli rozłożony kocyk na chodniku na którym rozrzucone były czekoladowe batoniki. Ciekawe czy oni naprawdę sprzedają batoniki czy jest to jakaś przykrywka.

Szwendając się po mieście doszliśmy do wniosku, że przydałaby się nam gotówka. Niby nic trudnego – wystarczy wejść do banku i wyciągnąć kasę z bankomatu. Okazało się, że nie wszystko w życiu jest takie proste jak się wydaje. W Chile mają jakieś dziwne zabezpieczenia dla kart debetowych i nie można wyciągać pieniędzy z bankomatu jak się nie ma karty z lokalnego banku. Tak więc zrozpaczeni pocieszyliśmy się lokalnymi pączkami. Za które, udało nam się zapłacić kartą kredytową.

Doszliśmy wreszcie do rynku – i muszę przyznać, że się trochę rozczarowałam. Zamek prezydencki to taki jakiś zwykły budynek natomiast Plaza de Armas, która miała być ich rynkiem nie wiele ma do zaoferowania.

Tak więc wskoczyliśmy w Uber (na szczęście tutaj też doszedł uber) i wróciliśmy pod nasz hotel. Dzielnica w której mamy hotel jest bardziej biznesowa ale jest czystsza, przyjemniejsza i ma więcej kameralnych kafejek i restauracji. Tak więc po małym spacerku po okolicy wróciliśmy do hotelu. Jutro jedziemy w górki. Czas zacząć prawdziwe wakacje!

Read More
Chile Darek Chile Darek

2017.08.16 Santiago, CL (dzień 0)

Lato - o czym prawdziwy narciarz marzy w te upalne miesiące? Tylko o jednym, żeby jak najszybciej minęły te gorące dni, deszcz zamienił się w śnieg i pokrył lokalne wzgórza. Wiem, że marzenia się spełniają i trzeba je mieć. Moje o nartach w letnie miesiące też się spełniło. Może nie posypało na lokalnych górkach, ale na sąsiednim kontynencie spadło ostatnio trochę śniegu.

Samolotem parę godzin więcej niż samochodem do Maine a już jesteśmy na drugiej półkuli, gdzie w sierpniu zima jest w pełni. Zawsze w zimie uciekamy na północ, aby było więcej śniegu. Na globie spadliśmy prościutko na dół, jak po sznurku.

Często, tak jak i tym razem bilety mieliśmy prawie za darmo, więc nie obeszło się bez małego zamieszania na lotnisku. Latamy na biletach dla załogi, więc nigdy do końca nie wiemy czy polecimy. Pan przy odprawie dał na kwitki na bagaże, że są w zawieszeniu i musieliśmy chwilę poczekać. Jak zwykle wszystko dobrze się skończyło i musieliśmy tylko dopłacić $100 za narty i wsiedliśmy do LATAM. Wszystko było na styk z czasem, więc już nie było czasu na żaden relaks ani na piwko.

Linie LATAM (byłe LAN) nie należą do jakiś super, są przeciętne. Dało się to wyczuć w serwisie i komforcie na pokładzie. "Trochę" ta Azja nas rozpieściła. Emiraty, Etihad czy inne samoloty z tamtych rejonów to dalej czołówka światowa. Nasz lot trwał 11 godzin. Fajnie, że nie musimy zmieniać stref czasowych i nie będziemy mieli Jet-laga.

Po paru godzinach lotu (gdzieś nad Kubą) piwo im się skończyło, więc poszliśmy spać. Trochę ciasno było (mimo, że wzięliśmy siedzenia z większym miejscem na nogi) także niewiele pospaliśmy, ale jakoś szybko zleciało i o 7 rano wylądowaliśmy w stolicy Chile, Santiago.

Zimno tu mają, obydwoje to stwierdziliśmy zaraz po wyjściu z terminalu. Mino, że palmy rosną to może było +5C. Wyjście też nie było łatwe. Na początku w odprawie paszportowej gościu ani słowa nie mówił po angielsku, a potem dziesiątki lokalnych chciało nam zaoferować transport. Myśmy dzielnie przez nich się przedarliśmy i wyszliśmy na zewnątrz gdzie nie było łatwo, ale zamówiliśmy Ubera.
W około pół godziny dotarliśmy malutkim samochodem do naszego hotelu gdzie spędzimy jedną noc. Było jeszcze wcześnie rano, więc nasz pokój nie był gotowy. Zostawiliśmy bagaże w przechowalni i udaliśmy się zwiedzać Santiago.

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2017.07.29-30 Slide Mountain, Catskill, NY

Nasz ostatni kemping w tym roku...tak dobrze widzicie. Jest dopiero koniec lipca, środek lata, wszyscy spędzają weekendy poza miastem a my właśnie zamykamy sezon kempingowy. Jeśli dobrze nas śledzicie to zauważyliście już pewnie, że w tym roku nie byliśmy jeszcze nigdzie na nartach...no więc w zimie jeździliśmy po ciepłych krajach, w lecie zamykamy sezon kempingowy wcześniej aby ochłodzić się w Ameryce Południowej – no i oczywiście opalić. Bo nie ma nic lepszego niż narciarska opalenizna.

Po 4 latach znów postanowiliśmy zrobić hike w Catskill. Jakoś od 2013 roku nie jeździliśmy do Catskill. Zasada była prosta. Na zwykły weekend jedziemy do Adirondack, na długi weekend w Białe Góry. Oczywiście, zarówno Białe Góry jak i Adirondacks są większe i ciekawsze więc wybór wydaje się oczywisty. Nie chcieliśmy jechać dwa razy w miesiącu do Adirondack więc przeprosiliśmy się z Catskill i wybraliśmy jeden z dłuższych szlaków.

W piątek po pracy szybko pojechaliśmy do hotelu w Poughkeepsie – byliście kiedyś tam? My też nie, ale byliśmy w szoku. Niby małe, zwykłe miasteczko gdzieś w upstate New York (północnej części stanu NY) a jednak nie takie zwykłe. Przejeżdżaliśmy przez nie koło 11 w nocy a na ulicach było nadal pełno ludzi, pod kręgielnią na parkingu był tłum samochodów a jak podjeżdżaliśmy pod nasz hotel to zaskoczyło nas kino samochodowe. Wszystko tam mają a życie toczy się prawie jak w NY.

My niestety na kino nie mieliśmy czasu – a szkoda bo nigdy nie byłam w kinie samochodowym. Nie tracąc czasu poszliśmy spać, żeby na drugi dzień wstać o 5 rano i wyruszyć w drogę. Z hotelu do kempingu mieliśmy ok. 1h jazdy. Trzeba było jednak jeszcze skombinować drzewo u lokalnego drwala i zarejestrować się na kempingu. Nie ma łatwo ale ponieważ trasa którą wybraliśmy zaczyna się i kończy na kempingu to chcieliśmy mieć już wszystko przygotowane. Aby po hiku tylko otworzyć sobie piwko i spokojnie usiąść na krzesełku.

Hike wyliczyliśmy na 11h. Mieliśmy zdobyć 3 szczyty w tym najwyższy Slide i wrócić okrężną drogą na pole namiotowe. Szczyt Slide można zrobić bardzo łatwo z parkingu ale wtedy raczej nie zdobędzie się dwóch pozostałych szczytów. Trenować jednak trzeba, na łatwiznę iść nie można więc ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy w górę.

Trasa nie rozpieszczała. Nadal była łatwiejsza niż w Adirondack ale były momenty gdzie stawaliśmy przed skałami i zastanawialiśmy się co dalej.

Pierwszy szczyt Wittenberg zdobyliśmy dość łatwo. Nawet nie robiliśmy na nim przerwy, tylko od razu uderzyliśmy na drugi szczyt Cornell. Z drugiego szczytu zobaczyliśmy nasze przeznaczenie Slide. Piętrzył się nad nami – ale jak to się mówi cel jest zawsze bliżej niż myślisz. Tak więc zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Nadrobiliśmy spalone kalorie i ruszyliśmy dalej w drogę.

​Tu już sprawa wyglądała troszkę gorzej. Widać, że mało ludzi zapuszcza się w te rejony. Większość ludzi na Slide wychodzi z parkingu (który my później miniemy) albo robi tylko pierwsze dwa szczyty. Ogólnie to co my robimy jest zalecane na dwa dni.

Tak więc najpierw musieliśmy zejść do dolinki (ok. 1000 ft / 300 metrów) aby potem znów się zacząć wspinać. Odcinek od dolinki prowadził statecznie do góry i w niektórych miejscach musieliśmy pomyśleć jak najlepiej będzie się wyspinać na górę.

Trasa widać, że jest mało uczęszczana bo jest dość zarośnięta. W każdym razie wspinamy się do góry, pokonujemy kolejne przeszkody, wyspinaliśmy się nawet „schodami do nieba” (dziękujemy wolontariuszom którzy je naprawiają) i tak sobie idziemy....aż nagle widzę, że ludzie spuszczają plecaki na linie. No to nieźle. Jak już jest tak źle, że ludzie używają linę do podania na dół plecaka to musi być niezła jazda.

Jazda była – ale chyba z tymi ludźmi. Odcinek nie był łatwy ale przy zaufaniu swoim butom, podstawom zasad tarcia i małym samozaparciem pokonaliśmy tą skałę w mgnieniu oka. Szlak rzeczywiście dostał miano ciekawego. Jak się później okazało, kiedyś już go zrobiliśmy ale zapomnieliśmy.

Udało się – osiągnęliśmy szczyt Slide w całkiem dobrym czasie. Pogoda była idealna, piękne słoneczko, bezchmurne niebo i do tego mieliśmy czas na dłuższą przerwę – żyć nie umierać!

Posiedzieliśmy na szczycie dłuższą chwilkę obserwując ludzi którzy wyszli z kierunku którym my planowaliśmy schodzić. Patrzyliśmy tylko na ich buty czy są bardzo wybłocone – ale jak zobaczyliśmy bandę dzieci, w czystych bucikach to wiedzieliśmy, że nie będzie źle. I tak też było – trasa na dół była mega łatwa. Wyjście na Slide z tej strony to bułka z masłem. Podobno kiedyś ta droga była przeznaczona na samochody i może dlatego była w miarę szeroka i nawet nie taka stroma.

Tak więc szybko zlecieliśmy na parking. Niestety to nie był nasz parking. Do naszego autka mieliśmy jeszcze 4 mile (6.5 km). Tak więc znów ruszyliśmy w drogę – dosłownie i w przenośni – do pokonania mieliśmy kawałek drogą asfaltową, potem Darek znalazł skrót więc przeszliśmy przez czyjąś posesję, i już myśleliśmy, że to koniec, że teraz to tylko z górki na pagórki. W górach zawsze oczekuj najważniejszego. Po zejściu całkiem sporego kawałka w dół naszym oczom okazały się kolejne schody do nieba – tym razem nie wiedzieliśmy czy płakać czy się śmiać. Wiedzieliśmy, że musimy się tam wydrapać aby potem już naprawdę zlecieć na dół na kemping.

W między czasie spotkalismy innego turyste. Troszkę sobie uszkodził kolano i szedł dość wolno ale na szczęście poratowaliśmy go lekiem przeciwbólowym i dostał kopa. Kiedy my marzyliśmy o zimnym piwku na kempingu, pysznym hamburgerze domowej roboty, on mówił, że najchętniej by zjadł frytki z serem i wypił milk shake (koktajl mleczny) – ehhh ci amerykanie.

Na kemping dotarliśmy koło 7 wieczorem. Szybciej niż przewidywaliśmy, cali i zdrowi z uśmiechami na twarzach. Drzewa mieliśmy na całą noc a do tego na naszym polu zostały jeszcze dwa duże pniaki. Po kolacji spalenie jednego z tych pniaków stało się moją misją. Poległam jednak. Cała noc nie wystarczyła na spalenie pniaka i szybciej my polegliśmy na naszych karimatach niż pień przemienił się w popiół.

Rano pospaliśmy troszkę dłużej. Po raz pierwszy nigdzie nam się nie spieszyło. Z kempingu też nas nawet nie wyrzucali więc spokojnie pospaliśmy, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy nasz mały domek. No ale co dalej? Pogoda jest za piękna, żeby tak po prostu wrócić do NY.

Zdecydowaliśmy się odwiedzić Hunter. Jest to resort narciarski, dość popularny wśród Nowojorczyków. W zimie są tam tłumy i kolejki do wyciągów, natomiast w lecie resort ten jest słynny głównie z najdłuższego zip-line w całej Ameryce. My zip-line sobie odpuściliśmy. Darek już kiedyś go zrobił a ja robiłam inny w Polsce. Posiedzieliśmy więc na tarasie przy piwku narzekając jak to amerykanie nie potrafią mieć takiego fajnego klimatu jak ma Europa. Szukając czegoś Europejskiego dotarliśmy do dobrze na znanej restauracji Last Chance – restauracji która ma ponad 300 gatunków piwa w tym dobrze wszystkim znany Żywiec.

Fajnie było zjeść lunch na świeżym powietrzu. Pogoda była idealna i chciałoby się odpoczywać dalej ale niestety czekała nas droga do domku w korkach. Bo przecież każdy skądś wraca – jak nie z gór to z plaży. Tak więc po obfitym lunchu ruszyliśmy w drogę.

Read More

2017.07.15 Iroquois Mountain, Adirondack, NY

Od ostatniego wpisu na naszym blogu minęło już prawie dwa miesiące. Wcale to nie oznacza, że na początek lata nie mieliśmy żadnych ciekawych planów. W połowie czerwca byliśmy na kempingu w górach Catskills, ale ze względu na całonocne ogniskowanie nie zrobiliśmy żadnego ciekawego hiku. Na początku lipca mieliśmy lecieć na parę dni do stanu Oregon.

W planie miało być zwiedzanie tego pięknego stanu w połączeniu z odwiedzeniem paru winiarni w Willamette Valley. Niestety ze względu na potężne burze jakie wtedy przechodziły przez wiele stanów większość samolotów lecących na zachód musiała być odwołana. Nasz też niestety zostały odwołany. Także długi weekend w lipcu spędziliśmy w Nowym Jorku oglądając sztuczne ognie. Już nie pamiętam kiedy je ostatni raz oglądałem na żywo.

W końcu przyszedł wolny weekend i można było wyskoczyć za miasto. Dawno już nie robiliśmy długiego i trudnego hiku (ostatni raz to był wulkan Merapi w Indonezji), więc było oczywiste, że nasze plany weekendowe będą z tym związane. Chodzenie po górach jest jak narkotyk, jak raz już zaczniesz to już nie zrezygnujesz. My oczywiście nie planujemy rezygnować z naszego "nałogu" i wybraliśmy szczyt Iroquois w Adirondack. Tak, dokładnie, te same rejony gdzie rok temu misiu nas zaatakował.

Z Iroquois niestety nie mamy miłych wspomnień. Już dwa razy próbowaliśmy go zdobyć. Dwa razy bez stanięcia na szczycie. Raz pogoda nie była po naszej stronie (długo idziesz niezalesioną granią, gdzie podczas silnego wiatru i burzy nie jest to dobry pomysł), a drugi raz mieliśmy późny start i nie chcieliśmy w nocy szwendać się po wtedy jeszcze nam nieznanych terenach.
O 7:30 rano wjechaliśmy na już dosyć pełny parking nad jeziorem Heart. Tym razem pogoda też nie była po naszej stronie, kropił lekki deszczyk. W informacji dowiedzieliśmy się, że szlaki są śliskie i pełne błota, a po południu mogą występować burze. Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody, tylko człowiek jest za mało przygotowany, ubraliśmy się odpowiednio i ruszyliśmy w góry.

Mimo, że pogoda nie była najlepsza to byliśmy w szoku ile ludzi w ten dzień poszło w góry. Parking rano był już prawie pełny, a jak się potem dowiedzieliśmy, to po nas w góry wybrało się jeszcze ponad 80 grup. Na szczęście z Heart Lake rozpoczyna się wiele tras i szybko każdy szedł w swoją stronę i szlaki stawały się puste.

Pierwsze 3.7 km szliśmy łatwym, szerokim szlakiem aż dotarliśmy do Marcy Dam. Tutaj znajduje się dużo dzikich pól namiotowych, jezioro, a także kolejne rozgałęzienia szlaków.

Gdzie dużo namiotów i ludzi to i też niedźwiadki przychodzą na kolacje. "Niestety" nie spotkaliśmy żadnego, ale ostrzeżeń było wiele, zwłaszcza dotyczyły chowania jedzenia do specjalnych misio-odpornych kontenerów na noc.
My wybraliśmy szlak nad kolejne jezioro, Avalanche Lake i ruszyliśmy dalej

Tutaj szlak dalej był łatwy, ale znacznie węższy. Było więcej dużych kamieni, a także błoto i kałuże. Wciąż nie było stromo, więc w miarę szybko pokonaliśmy 2,5 km i dotarliśmy nad jezioro, gdzie spotkaliśmy trochę ludzi, z którymi wspólnie ponarzekaliśmy na pogodę. Może nie była najgorsza (mogło przecież ostro lać), ale też nie była perfekt. Często bywały przelotne deszcze, po których z drzew cały czas kropiło.

​Nagle stawało się coraz to jaśniej, a po paru minutach wyszło słońce. Dobrze, że tak się stało, bo od tego miejsca szlak nie rozpieszczał.

Wpierw szedł wzdłuż jeziora po rumowisku skalnym, gdzie na każdym kroku były zainstalowane drabinki żeby te olbrzymie głazy pokonać. Przynajmniej już wiemy dlaczego to jezioro ma nazwę lawinowe.

Czasami szlak szedł nad samym jeziorem, a że poziom wody był wysoki po ostatnich opadach, to często musieliśmy skakać po skałach żeby nie wpaść do wody.

Po niecałej godzinie przeszliśmy jezioro i dotarliśmy do kolejnego rozgałęzienia. Tutaj znajduje się parę dzikich pól namiotowych i kolejny szlak na najwyższą górę w stanie NY, Mt. Marcy. Marcy mamy już zaliczony, więc odbiliśmy w prawo na Iroquois. Jak się okazało, był to najtrudniejszy odcinek na naszym dzisiejszym hiku.

Oczywiście znowu wyszły chmury i zaczął padać deszcz. Na szczęście nie na długo, ale wystarczyło, żeby nas znowu zmoczyć. Mieliśmy do pokonania 600 metrów w pionie na odcinku 2.7 km, czyli zapowiadało się stromo do góry. I było. Na początku po korzeniach, błocie i kamieniach. Trochę było ślisko, zwłaszcza, że deszczyk dalej sobie ładnie padał.

Po niecałym kilometrze doszliśmy do strumyka, który oczywiście trzeba było przejść. Ilonka za bardzo nie lubi strumyków, ale i tak bylismy mokrzy wiec woda nie robila na niej wrazenia. Potem była ciekawsza jazda. Szlak szedł centralnie strumykiem przez ponad kilometr i stromo do góry.

Wiedzieliśmy, że będzie trudno, ale nie aż tak. Żeby wspinać się po wodospadach do góry, gdzie cały czas się leje woda (dużo wody, bo ciągle leje). Dobrze, że znowu na chwile wyszło słońce to nas trochę ogrzewało.

Pamiętam, że parę lat temu szliśmy tym szlakiem z mama Ilonki. Szliśmy w drugim kierunku i było znacznie mniej wody, ale i tak było super trudno. Wielki szacun i podziw dla mamusi za wytrzymałość i odwagę.
Po jakieś kolejnej godzinie rozciągania się i wyszukiwania trasy w strumyku doszliśmy do płaściejszej części, a także nasz potok nagle zniknął. Chyba minęliśmy jego źródło, chociaż wciąż słyszeliśmy jak jeszcze płynie pod skałami. Niestety byliśmy już na granicy lasów i nasz szlak był zarośnięty niską kosodrzewiną.

Oczywiście znowu zaczęło padać i przeciskanie się przez wąską kosówkę sprawiało trochę trudu. Gdzieś około 2 po południu wyszliśmy na przełęcz pomiędzy Iroquois a Algonquin.

Wiatr, chmury i deszcz. Tak zostaliśmy przywitani na przełęczy. Uwielbiamy Adirondack. Szlak w prawo idzie na Algonquin i dalej do samochodu. To jednak później, najpierw musimy zaliczyć szczyt który już dwa razy nam się nie udało. Idziemy na Iroquois. Czyli skręciliśmy w drugim kierunku i zaczęliśmy się wspinać.

Czasami po stromych skałach, czasami wąsko przez kosówkę. Mieliśmy do pokonania lekko ponad kilometr. Nawet spotkaliśmy trochę ludzi idących w przeciwnym kierunku z którymi ciężko się było wymijać. Były tak gęste chmury, że wpierw było słychać że ktoś/coś idzie, a dopiero potem wyłaniała się postać. Na szczęście za każdym razem był to człowiek, a nie niedźwiadek.
Każdy mówił, że szlak jest ciekawy, ale niestety przez deszcz i chmury nic nie widać.

Dobrze, że mamy GPS to wiedzieliśmy gdzie jest szczyt. Żeby dojść do Iroquois, to wcześniej trzeba przejść przez trzy fałszywe szczyty, z których w tych warunkach każdy wygląda jak ten główny. O 2:30 GPS nam powiedział, że stanęliśmy na właściwym szczycie. Zdobyliśmy Iroquois (1,476 m)

Mimo, że widoczność była słaba, zimno, deszczowo, to uczucie było niesamowite. W końcu udało nam się go zdobyć. Jest to już 24 szczyt z 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Jeszcze tylko 22 i staniemy się członkami elitarnego klubu 46er.

O przerwie na posiłek na szczycie za bardzo nie było mowy, więc tym samym szlakiem wróciliśmy na przełęcz. Z Iroquois nie ma innego szlaku, idzie i wraca się tym samym.

Na przełęczy nawet już tak nie wiało, więc można było sobie usiąść i coś przekąsić. Dzięki zimnie i deszczu nasze piwko nawet się bardzo nie zagrzało i nas idealnie orzeźwiło. Parę innych osób wpadło na ten sam pomysł i nawet w większym gronie można było ponarzekać na pogodę.
Nagle słyszymy krzyki, głośne ludzkie odgłosy wiwatujące na punkcie czegoś. Oczywiście nic nie widać w tych chmurach. Może po 15 sekundach zrozumieliśmy dlaczego ludzie się cieszą. Wiatr przepędził chmury i wyszło słońce, a wraz z nim piękne widoki.

Wiedzieliśmy, że mamy jeszcze jeden szczyt do zaliczenia, Algonquin (drugi co do wysokości w Adirondack, 1,559 m), więc za długo nie mogliśmy się rozkoszować widokami. Ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy pod górę. Do szczytu mieliśmy zaledwie 700 metrów. Szło się łatwo, sucho i z pięknymi widokami.

Szlak prowadzi niezalesioną, skalistą granią, więc przez cały czas podziwialiśmy przepiękne góry Adirondack. Szczyt szybko osiągnęliśmy. W związku z tym, że przerwę mieliśmy nie dawno, to na szczycie za długo nie zabawiliśmy. Troszkę po nim pochodziliśmy robiąc zdjęcia i rozkoszując się widokami.

Zejście ze szczytu nie należało do łatwych. Może nie było aż tak trudne jak wyjście z drugiej strony, ale czasami sprawiało trochę trudności.

​Zwłaszcza niezliczona ilość potężnych głazów, korzeni skutecznie spowalniała nam schodzenie. Szlaki zaczynały się łączyć, ludzi zaczęło przybywać, teren stawał się coraz to płaszczy. Z każdym krokiem byliśmy bliże samochodu, bliżej odpoczynku.

Około 7:30 wieczorem wypisaliśmy się ze szlaku i zakończyliśmy ten trudny, ale jakże wspaniały hike.

Tak siedząc sobie koło samochodu, popijając zimne piwko, witając się ciągle to z nowymi ludźmi wracającymi z gór wspominaliśmy dzisiejszy dzień. Pogoda nie była idealna, szlak był długi i ciężki, ale co najważniejsze zdobyliśmy Iroquois. Zostało nam jeszcze "tylko" 22 szczyty i będziemy w klubie najlepszych.
W sumie to dzisiaj przeszliśmy 21 km i wspięliśmy się ponad 1,200 metrów. Dobry wynik jak na takie warunki.

Niedaleko trasy jest camping gdzie nasi znajomi już od paru dni odpoczywali. Zajechaliśmy do nich i sami się dziwiliśmy, że mieliśmy jeszcze dużo energii na wspólne biwakowanie.

Idealne zakończenie dnia. Z przyjaciółmi przy ognisku, dyskusjach i pysznym jedzeniu z grilla.

Rano bardzo nam się nie chciało wstawać i wychodzić z namiotu. Zakwasy czuliśmy prawie na całym ciele. Długo zajęło nam wygrzebywanie się z namiotu i jego składanie.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy do Peekskill Brewery, fajnego browaru w miasteczku Peekskill. Jakaś godzinka samochodem albo pociągiem z Nowego Jorku. Bardzo lubimy i polecamy ten browar. Dobre jedzenie i świeże piwko, czego trzeba więcej po takim intensywnym weekendzie.

Read More