2017.08.19 Valle Nevado, CL (dzień 3)
Kiedy ostatni raz mieliście dzień w waszym ulubionym sporcie który będziecie pamiętać do końca życia? Tydzień temu, miesiąc, rok, pięć lat? Na nartach może miałem 4-5 takich dni w życiu. Dzisiejszy na pewno do takich zaliczę.
Wczoraj w nocy nad południowymi Andami przeszła śnieżyca i spadło 20+ centymetrów świeżego puchu.
Puch w Ameryce Południowej różni się od puchu w Europie. Stary kontynent jest mokry, więc puch jest ciężki. Tutaj wszędzie wokół są pustynie, które wysuszają powietrze. Puch jest lekki i się nie lepi. Po prostu raj dla narciarzy.
Dzisiaj cały dzień jeździłem w raju, w Valle Nevado. Nie będę za wiele się rozpisywał. Załączę więcej zdjęć. Ludzie którzy jeżdżą na nartach to zobaczą, nie narciarze nigdy tego nie zrozumieją.
Wyciągi otwierają o 9 rano, więc o 8:55 grzecznie stałem w kolejce na ich otwarcie.
Pierwszy zjazd był delikatny, taki na rozgrzewkę, natomiast każdy następny był ciekawszy.
W tym czasie Ilonka atakowała górki:
Pomimo, że mam bilet na narty i mogę używać wszystkich wyciągów to wybrałam spacerek do góry. Po pierwsze bilet mam bo i tak był wliczony w cenę a pokój bez wyżywienia i nart w innym hotelu był droższy. Po drugie dla ćwiczenia spacerek do góry jest wskazany. Po trzecie, w Valle Nevado nie ma za dużo wyciągów. Większość to orczyki na których ciężko by było iść w rakach. Tak więc aby dojść do jedynej knajpy położonej w górach założyłam raki i ruszyłam w drogę.
Nie widać aby dużo ludzi chodziło tu po górach. Czasem widziałam ślady ale to głównie snowboardziści, którzy czasem biorą deskę pod pachę i gdzieś podchodzą. Ogólnie po trasach można chodzić, trzeba tylko mieć ważny bilet na narty i sprzęt.
A chodzić jest gdzie. Niesamowite przestrzenie, stosunkowo mało ludzi, widoki zapierające dech w piersiach i piękna pogoda. Czułam troszkę brak tlenu ale nie było źle. Myślałam, że będę tam szła około 2h ale udało mi się wyjść w niecałą godzinę.
Infrastruktura tych gór jest dużo gorsza niż w Europie czy na zachodnim wybrzeżu. Tak więc w górach jest tylko jedna restauracja z tarasem. Znajduje się ona na szczycie gondoli więc można tam spotkać przeróżnych ludzi. Panienki prawie w szpilkach jak i prawdziwych narciarzy. Niestety nie ma tam WiFi wiec czekając na resztę ekipy podziwiałam widoki - może i lepiej. Lepsze to niż być wpatrzonym w telefon.
W między czasie Daruś dalej szalał w górkach.
Około południa dojechałem do jednych z ciekawszych terenów w Valle Nevado, do Ancla.
Tutaj nie ma tras. Jedzie się na dół.
Szczególnie jeden rejon utkwił mi w pamięci. Bajka. Napotkany po drodze przewodnik mi tylko powiedział (nawet ładnie mówił po angielsku), że można tu zjechać tylko trzeba uważać, bo dużo kamieni jest lekko przysypane śniegiem. Powiedział też, że im szybciej jedziesz tym mniej się zapadasz i mniej będziesz haratał o kamienie. Jechałem dosyć szybko, ale i tak narty muszę dać do naprawy. Ilość śladów można policzyć na palcach jednej ręki. To się dopiero nazywa jeżdżenie na nartach na końcu świata.
Na lunch wróciłem do głównej części, gdzie już było dużo ludzi i trasy rozjeżdżone. Ilonka już dzielnie pilnowała stolika na tarasie.
Na lunch były kabanosy i piwko z plecaka. Można niby coś zamówić do jedzenia ale jakoś hot-dog za $12 mnie nie zachęcił więc kabanos, orzeszki i czekolada wystarczyła.
Po lunchu zjechałem parę razy, ale już nie było siły na jakieś wielkie szaleństwa. Dalej aklimatyzacja nie zostało zakończona. To dopiero nasz drugi dzień.
Na dole spotkałem Ilonkę i się zaczęło.
W między czasie ja zeszłam. Nasz hotel jest położony w połowie stoku więc spotkała mnie niespodzianka. Zeszłam kawałek na dół a tu się okazało, że znów muszę się trochę wspinać na górę.
Dziś (jak w każdą sobotę) miał być pokaz z pochodniami. Po zachodzie słońca narciarze biorą pochodnie w dłonie i zjeżdżają z samego szczytu. W związku z tym zamówiliśmy sobie kolację na wcześniejszą godzinę. Tak aby zjeść jeszcze przed zachodem słońca. Akurat na styk po kolacji zdążyliśmy zobaczyć zachód słońca - przepiękny.
I poszliśmy się wpychać na taras widokowy. Pomimo, że było dość mroźnie, to nadal dużo ludzi się uzbierało na tarasie i czekali na pokazowy zjazd. Trochę zajęło im ułożenie się ale grała muzyka, i wszyscy dobrze się bawili. W końcu ruszyli z góry. Widać było najpierw małe punkciki, które poruszały się w kolumnie w dół. Im bliżej dołu tym wyraźniejsze postacie się robiły. Na koniec wszyscy zebrali się w wielkim kółku i minutą ciszy podziękowaliśmy, za ładny pokaz.
Po pokazie każdy dostał symbolicznego drinka Pisco Sour. Nie był jednak tak smaczny jak w Santiago. Widać, że kupili jakąś masówkę. Spróbowaliśmy ale szybko przenieśliśmy się do hotelu gdzie rozegraliśmy parę partyjek w grę planszową Indigo i porozmawialiśmy z pracownikami hotelu. Za każdym razem jak ich częstujemy piwem to nam dziękują bardziej niż jakby dostali napiwek....hmmm...ciekawe dlaczego...