Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2023.05.28-29 Galapagos, EC (dzień 11-12)
Wycieczki nadszedł koniec. Dziś wracamy do Guayaquil. Większość naszej ekipy wraca na ląd. Niektórzy zostają jeszcze zobaczyć wyspę Isabela albo zostają jedną noc w miasteczku Puerto Ayora. Dla nas to już tylko wspomnienia i przed nami przygody z lotniskiem a potem lot na kontynentalną część Ekwadoru.
Rano załapaliśmy się na jeszcze jedną wycieczkę. Wyszliśmy na wyspę North Seymour (północny Seymour). Była to kwintesencja wszystkich zwierząt jakie do tej pory widzieliśmy. Iguany, uchatki, i niezliczona ilość ptaków. Wszystko razem żyło na jednej wyspie. Ku naszemu zaskoczeniu zobaczyliśmy na wyspie pułapkę na szczury. Zdziwiliśmy się ale tylko przez chwilę. Szczur nie pasował do tego wyidealizowanego obrazu ale z drugiej strony jak wszystkie zwierzęta tu przypłynęły to i szczur przecież też mógł. Przypłynęły podobno już w XVIII wieku na statkach pirackich i tak, istnieją na wyspach. Wolą wyjadać jajka ptaków niż żywić się śmieciami więc pewnie dlatego ich nie widzieliśmy.
Na spacer wyciągnęli nas na wschód słońca, czyli o 6 rano. Ponieważ jesteśmy na równiku to wschód i zachód jest zawsze o 6 godzinie i co za tym idzie dzień i noc trwają zawsze 12h. Idealny środek jakby na to nie patrzeć.
Fajny był taki spacerek po wyspie na pożegnanie choć zwierzątka naprawdę musiały się postarać i zrobić jakąś ciekawą pozę, żebyśmy wyciągali aparaty. Myślę, że każdy miał już tysiące zdjęć na swoich telefonach i aparatach. Byliśmy zdecydowanie wybiórczy jeśli chodzi o pstrykanie kolejnych zdjęć.
Po godzinnym spacerku wróciliśmy na łódkę na śniadanko i szybkie pakowanie. Już koło 9 mamy być na lotnisku więc za dużo czasu nie mamy. To znaczy w sumie nie wiem czemu tak wcześnie ale pewnie chcą posprzątać i przygotować łódkę na następny turnus.
Droga na lotnisko standardowa…choć tym razem podpłynęliśmy z innej strony ale tak samo musieliśmy wsiąść do autobusu bez klimy i podjechać z przystani łódek na terminal. Wsiadając ostatni raz na ponton przypłynęły zwierzątka nas pożegnać. Tuż przed wejściem na ponton zobaczyliśmy pięknego rekina który krążył koło naszej łódki a potem już z pontonu zobaczyliśmy jeszcze żółwika który wystawił mordkę, żeby się pożegnać. To jest właśnie Galapagos! Nawet w tak turystycznym punkcie, gdzie łódki pływają jedna za drugą, gdzie jest ruch i raban, można spotkać żółwika wychylającego główkę i chcącego się przywitać albo pożegnać.
Na lotnisku byliśmy za wcześnie ale po pierwsze było to dopasowane do całej ekipy bo nie każdy wracał tym samym samolotem, a po części dlatego, że to lotnisko jest małe i niestety czasem się zdarzają problemy z systemem itp. Zapas się przydał ale i tak mieliśmy trochę czasu do odlotu. Zabraliśmy więc całą grupę do lounge. Dorota, Darek i ja mamy Priority Pass i każdy z nas może wprowadzić po dwóch gości. Tak więc nasza trójka plus sześciu gości i się zrobiła impreza w lounge. Załapali się Anglicy (3 osoby), Niemcy (2 osoby) no i przewodnik. Każdy nam dziękował i był w szoku, że aż tyle udało nam się wprowadzić.
W lounge standardzik, jakieś piwko, kawka, soczek itp. No i zasady… trzeba pamiętać, żeby nie karmić ptaków. No tak na Galapagos jest tak ciepło, że lotnisko jest w dużej części otwarte. Tak więc zwierzęta w lounge to w sumie nic dziwnego.
Lot z Galapagos do Guayaquil to jakieś dwie godziny. Nie gadaliśmy za dużo… każdy był pogrążony w swoich myślach. To że wycieczka była niesamowita, udana itp to chyba już wiecie po naszych wpisach. Nie muszę chyba zachwalać bardziej ale jedno słowo które utknęło mi w głowie to ewolucja. I to nie ta ewolucja Darwinowska, że wywodzimy się od małp itp. Ta ewolucja przetrwania i zaadoptowania się. Na wyspie Genovesa najbardziej mnie to uderzyło. Uchatki które przetrzymują spermę, czerwononogie głuptaki które zmieniają upierzenie, żeby było im chłodniej. Jaka natura jest sprytna i mądra.. i jak oni tak to potrafią.
Człowiek po części robi to samo. Zażywamy leki antykoncepcyjne, żeby kontrolować kiedy zajść w ciążę. Ubieramy białe ubrania a nie czarne w lato, żeby było nam chłodno. Zrzucamy zimowe kurtki jak iguany zrzucają skórę. Malujemy się i farbujemy włosy, żeby przypodobać się płci przeciwnej itp. Przypadków jest dużo i podobno jak zwierzęta się przystosowujemy. Tylko dlaczego my tyle obszaru i zasobów do tego zużywamy. Przecież potrzebujemy laboratoria, żeby stworzyć leki antykoncepcyjne, fabryki ubrań i sklepy, żeby zdobyć białą koszulę, fryzjerzy i inni styliści żebyśmy ładnie wyglądali. To wszystko angażuje innych ludzi z naszego gatunku, zabiera przestrzenie i inne zasoby. A taki głuptak zmieni sobie upierzenie w 20 lat bez niczyjej pomocy. Taka iguana czy sowa bez problemu się kamufluje z otoczeniem i nie potrzebuje żadnego stroju moro.
Wydaje nam się, że jesteśmy tacy mądrzy, rozwinięci ale to zwierzęta nas prześcigają. I kto w tym wszystkim jest szczęśliwszy? Mówi się, że człowiek jest największym predator no i to racja. Nikt tak nie niszczy ziemi i innych gatunków jak my. Czy jednak najmądrzejszy czy najsilniejszy wyszedł na górę łańcuchu pokarmowego? I jaka jest rola w tym naszym łańcuchu… kółko się jednak zamyka i my jesteśmy pożywieniem dla komarów które są dużo niżej w hierarchii. A może bakterii które nas docelowo “zjedzą”.
Tylko, że my jesteśmy tu “przelotem”. Ziemia ma miliardy lat a człowiek jest na ziemi tylko miliony lat. Jaki z tego wniosek… ziemia i zwierzęta spokojnie przetrwają bez człowieka. Ale człowiek bez zwierząt nie. Nawet wegetarianin co jada tylko warzywa i owoce nie przetrwa bo przecież ktoś musi to napylić. Ktoś musi przeżuć tą trawę, żeby użyźnić glebę itp.
Dalej jakoś nie mogę ogarnąć ogromu natury. Chodząc po górach ma się uczucie jak mały jest człowiek. Podziwia się jakie to wszystko piękne i zawsze sobie zadajemy pytanie… jak to natura takie stworzyła. Ale dopiero przebywając wśród zwierząt, obserwując ich zachowanie, zmiany i walkę o przetrwanie gatunku dochodzi się do wniosku, że jest to ponad naszą wyobraźnię. I to właśnie zmieniło we mnie Galapagos. Zostawiło więcej pytań niż odpowiedzi ale jak to się mówi… jak nie masz pytań to znaczy, że nie rozumiesz tematu. Ja nie rozumiem… ale pytania zaczynają się kształtować bo zdecydowanie Galapagos otworzyło we mnie jakąś szufladkę o której istnieniu nie wiedziałam.
Bienvenidos a Guayaquil. Dzień dobry Guayaquil! Wylądowaliśmy. Lot minął spokojnie i w miarę szybko. Tym razem śpimy bliżej lotniska w Courtyard by Marriott. Hotelowy busik odebrał nas z lotniska, pokój dostaliśmy od razu i jak zwykle było “witamy szanownego gościa” i ciastka. Mieć status platinum poza Stanami to jest coś więc miło, że dbają o lojalnych klientów.
Oczywiście te ciastka to nic w porównaniu z deserem w Casa Julian. Czy pojechaliśmy tam na deser? Oczywiście… nie mogło być inaczej. Dziś nic nie zwiedzamy… mamy tylko jeden punkt w planie do odwiedzenia i jest to właśnie Casa Julian. Jak się okazało jest to restauracja z top 50 w Ameryce Łacińskiej. Wow… no to trafiliśmy!
I znów było przepysznie. Barman nas od razu poznał. Powiedzieliśmy mu, że wróciliśmy z dwóch powodów. Po pierwsze deser a po drugie obsługa. Miło mu się zrobiło i już mieliśmy kolegę. Tak więc zamawialiśmy wszystko co nam podpowiadał byleby nie było tam krewetek ani tuńczyka. Od tych dwóch rzeczy zrobimy sobie przerwę. Popularne za to były wszelkiego rodzaju warzywa, wieprzowina i wołowina.
Nawet krab się załapał. Wygląda, że można tu mieć kraba… może tylko droższe restauracje się na to decydują bo fakt faktem z takiego kraba dużo mięska nie ma więc pewnie jest to dość drogie.
Zgadnijcie ile tych deserów zamówiliśmy? Podpowiem tylko, że nie było dnia na Galapagos, żebyśmy go nie wspominali. Nawet wspominając co robiliśmy którego dnia, albo co było w piątek to mówiliśmy “deser” i już każdy wiedział o który dzień wycieczki chodzi.
Tak, zamówiliśmy trzy desery… miało być więcej i mieliśmy wziąć kolejne trzy na wynos ale tam są lody więc niestety by nie przetrwały. Jak przyszedł czas zamawiania deseru to szefowa kuchni wyszła… albo szefowa deserów i podeszła do nas. Ale nie musiała nas długo przekonywać. Powiedzieliśmy od razu, że trzy czekoladowe desery poprosimy, pochwaliliśmy, że w życiu lepszego deseru nie jedliśmy i znów się zrobiło miło. Przy takim deserze to ja mogę świętować urodziny. Więcej tortów mi nie potrzeba… żaden nie dorówna temu! Dziękuję ekipie która się ze mną wybrała to zdecydowanie był niezapomniany wyjazd urodzinowy, bez was nie byłoby tak fajnie!
W poniedziałek wracaliśmy już do NY. Lot mieliśmy popołudniu więc pospaliśmy, posiedzieliśmy w hotelu, powspominaliśmy i ruszyliśmy na lotnisko. Podróż minęła na szczęście bez większych problemów i szczęśliwie wylądowaliśmy na JFK gdzie od razu przywitało nas trąbienie, ruch samochodów i krzyczenie ochrony, żeby samochody już jechały… ehh… a takie ciche były te ostatnie dwa tygodnie, czas wrócić do betonowej dżungli.
2023.05.27 Galapagos, EC (dzień 10)
Uważni czytelnicy dnia wczorajszego zauważą, że nie do końca odpowiedziałam na pytanie postawione na początku wpisu. Czy po wizycie na wyspie Genovesa zmieniłam swoje myślenie i co jest takiego w niej wyjątkowego. Ciężko powiedzieć, że jedna wyspa zmieniła totalnie mój punkt widzenia ale cały Galapagos zdecydowanie jest wycieczką która trochę daje do myślenia i wyspa Genovesa dopełnia tego doświadczenia. Nasze przemyślenia uwzględnię w ostatnim wpisie. Póki co mamy jeszcze trochę wysp do odwiedzenia.
Ta noc nie była zła. Straszyli, straszyli a w sumie to ani nic nie pospadało, my też się wyspaliśmy i ogólnie gdyby nie odgłos kotwicy to byśmy nawet nie wiedzieli, że gdzieś płynęliśmy. Nie wiem czy ocean się uspokoił, czy nasz kapitan jest taki zdolny czy inaczej układały się fale i tak nam nie przeszkadzało to bujanie. Ale rezultat liczy się bardziej niż przyczyna więc nie będę dochodzić.
Obudziliśmy się w kolejnej przepięknej scenerii, w zatoce Sullivan. Plan na dzisiejszy dzień zaważył o tym że wybraliśmy ten rejs a nie inny. Nasz rejs to był Bonita Yacht opcja C. Opcja C dopływa do wyspy Bartolome, która na folderach mnie zauroczyła i stwierdziłam, że ja tam chcę być. Jadąc na Galapagos myślałam, że zwierzęta są wszędzie prawie takie same. Wiadomo, są wyspy które żółwie bardziej lubią czy jaszczury. Ale ptaki przecież ciągle latają więc powinny być wszędzie. No i są wszędzie tylko nadal mają swoje ulubione wyspy i wracają na nie jak do domu. I to było moje zaskoczenie. Tak więc jak planujecie Galapagos to zastanówcie się które gatunki chcecie zobaczyć. Bo jak np. chcecie albatrosa to polecam Espanola. Nam niestety nie udało się zobaczyć tego króla ptaków więc trzeba będzie wrócić… albo pojechać na Antarktydę gdzie też występują. Wybór wysp nie jest łatwy, każda jest piękna i unikatowa. Ale zdecydowanie warto wziąć statek i popłynąć na te mniejsze wyspy.
Dla nas zapowiadał się kolejny piękny dzień. Pogoda jak do tej pory nam dopisała. Nigdy nie padało, zawsze piękne słoneczko. Od czerwca w tym rejonie jest suchy sezon. Dlatego wybierając maj miałam nadzieję, że ominą nas deszcze. Że może już pora deszczowa się skończyła i pozostanie tylko słoneczko. Nie pomyliłam się.
Ranna wycieczka była na wyspę Santiago. Cała wyspa jest oczywiście wulkaniczna ale co jest unikatowe w niej to to, że pokryta jest rodzajem lawy zwanym Pahoehoe. Jest to bardzo delikatna lawa i w przeciwieństwie do tej co widzieliśmy na wulkanie Sierra Negra można po niej chodzić bo nie jest ostra.
O lawie, wulkanach itp. nie będę się rozpisywać bo Darek zrobił to profesjonalnie we wcześniejszym wpisie (Sierra Negra hike). Oba dni jednak różnią się od siebie. Na Sierra Negra wchodzi się na kalderę, widzi się pozostałości po kraterze i ma się wrażenie, że ten wulkan jest tu a reszta lądu to zwykła wyspa. Tutaj wchodzi się na lawę, zero flory i od razu rozumie się, że przecież tak powstała każda jedna z tych wysp. Wyspa Santiago daje takie poczucie początku. Widać jak ta lawa się rozlewała. Na jej powierzchni widać jeszcze zarys jak płynęła.
Wydawało się, że tu nic nie żyje. No bo jak to… a tu ku naszemu zaskoczeniu przewodnik mówi - i oto macie konika polnego!
Konik polny na lawie? Przecież jak sama nazwa mówi (grasshopper - skaczący po trawie) potrzebuje on trawy. Zabłądził? Nie do końca. Jest on kolejnym koniecznym elementem łańcucha pokarmowego. Wiem, że to smutno zabrzmi ale taka jest przyroda. Konik polny jest pożywieniem dla jaszczurek. Sam konik polny żywi się trawą i kaktusami. Ponieważ potrafi daleko skakać to nawet na lawie znajdzie jakieś pożywienie.
Gustavo kolejny raz bardzo interesująco opowiadał. Widać, że kocha to co robi i naprawdę się tym interesuje. Mógłby o tym mówić godzinami. Mój mózg jednak czasem nie mógł już przyjmować tych informacji. Tego było po prostu za dużo. I to właśnie ta ilość informacji sprawiła, że ta wycieczka jest taka inna, taka zmieniająca punkt widzenia. Bez przewodnika byłyby to tylko ładne zdjęcia. To przewodnik sprawia, że zwracamy uwagę na rzeczy obok których byśmy przeszli i pomyśleli, no ładne…
Dawniej nie byliśmy fanami zwiedzania z przewodnikami. Woleliśmy sami, bo będzie szybciej. Ale czy szybciej znaczy lepiej? Za zwyczaj nie. Czasem warto się zatrzymać, posłuchać przewodnika, dowiedzieć się czegoś innego i przeżyć film dokumentalny na żywo. Bo przecież można oglądać filmy jak Planeta Ziemia itp i zobaczyć to samo. Ale tu masz to na żywo i możesz poczuć się częścią tego ekosystemu.
Po około 1.5-2h wróciliśmy na łódkę. Szybka zmiana ubrań i znów na wycieczkę. Tym razem mamy intensywny dzień. Dziś w planie też mają snorkeling. Ja zakładałam, że my wykorzystamy ten czas na siedzenie na deku, pisanie bloga i wypatrywanie zwierzątek z łódki przy zimnym piwku. Darek jednak zakładał, że popłyniemy na plażę. Na plażę w samo południe, na równiku w środku lata? Coś mi tu nie grało…
Trzy razy pytałam się czy naprawdę chce to zrobić. Stwierdził, że tak, więc poprosiliśmy przewodnika, żeby nas podwieźli pod plażę. Plaża była bezludna… no bo kto inny chciałby się smażyć na słońcu w samo południe. Dobrze, że woda była orzeźwiająca. Reszta ekipy w tym czasie popłynęła na pingwiny.
Mogliśmy chodzić tylko po piasku. Albo oczywiście wchodzić do wody. O ile po plaży można chodzić na bosaka bo nie ma śmieci o tyle do wody zaleca się wchodzić w butach wodnych. Jak przystało na wyspy wulkaniczne często można natrafić pod wodą na ostrą skałę wulkaniczną. My się troszkę potaplaliśmy w wodzie, troszkę posiedzieliśmy w słoneczku i nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy minęło 45 minut.
Tak jak wspomniałam w tym samym czasie część naszej grupy odpłynęła w inną część zatoki i tam pływali z pingwinami. Nawet jeden delikatnie uszczypnął Dorotę. Przeżycie chyba do końca życia a tą małą czerwoną plamkę trzeba będzie jakoś zaznaczyć, żeby nie zapomnieć gdzie to się stało. Fajny taki buziak od pingwinka.
Niestety żółwi tym razem nie udało im się spotkać a szkoda bo jedna osoba z naszej grupy bardzo chciała popływać z nimi. Ze zwierzętami tak bywa. Są miejsca gdzie bardziej można spotkać pewne gatunki ale nigdy nic nie jest gwarantowane bo przecież one nie mają granic. I tak powinno być - cały świat jest nasz a pojedyncze osobniki, żyją tam gdzie im najlepiej.
Nie zapomnieli o nas i po ustalonym czasie odebrali nas z plaży. Plaża nie była już opuszczona. Przypłynęła jakaś wycieczka, zajęła plażę i zaczęli robić snorkeling zaraz przy plaży. Nie sądzę, że w tak ruchliwym miejscu gdzie non-stop podpływają jakieś pontony wyładować ludzi będzie dużo zwierząt. Dobrze, że nasz przewodnik zabrał ekipę na bardziej dziewicze wody i mogli zobaczyć masę rybek i innych zwierzątek.
Wróciliśmy na łódkę akurat na lunch. Co podali… a jak myślicie? Oczywiście, że rybę. Zazwyczaj lunch to albo tuńczyk, albo jakaś inna lokalna biała ryba albo krewetki. Ciężko tu o łososia, ostrygi i co nas najbardziej zdziwiło kraby. Tak popularny w Stanach crab cake (ciasto z krabem) tutaj nie spotkaliśmy ani raz. A krabów tu więcej niż ludzi. Może za drogie?
To może teraz wspomnę coś o cenie za ten rejs. Najpopularniejsza opcja na Galapagos to pięcio albo siedmiodniowe rejsy. My wybraliśmy krótszy bo chcieliśmy też trochę zwiedzić na własną rękę. Jak się patrzy na statki w Stanach to często pojawiają się chore ceny, około $6-10tys na osobę. U nas dwie osoby za łódkę zapłaciły mniej niż to. My planując ten wyjazd pracowaliśmy z lokalną agencją turystyczną. Komunikacja była super, przez WhatsApp i bardzo sprawnie wszystko poszło. To ona podpowiedziała nam parę opcji (między innymi Bonita Yacht). Jak się ma więcej czasu a mniej pieniędzy to można też przyjechać na wyspę i tu szukać oferty z ostatniej chwili. Podobno można nawet za pół ceny coś znaleźć. To że nie mieliśmy statku za $5tys+ za osobę widać było w drobnostkach które bynajmniej nam nie przeszkadzały. Ale pewnie dlatego też wino nie było najlepszej jakości a na obiad nie serwowano ciasta z krabów. Było jednak coś ważniejszego… byli ciekawi ludzie którzy nie podróżują w luksusie bo chcą zwiedzać więcej. Dodatkowo plusem jest to, że łódka jest mała więc na każdą wycieczkę mógł iść każdy.
W przypadku większych łódek jak ta powyżej gdzie ilość ludzi przekracza 20-3o osoby a często osiąga nawet ok. 100 ludzi nie ma pozwoleń aby każdy wyszedł na ląd. Dlatego albo zwiedzają mniej wysp, albo część idzie pływać inna część idzie na ląd. W Galapagos jednorazowa grupa ludzi na lądzie czy wodzie może być nie większa niż 20 ludzi. Dlatego duże statki dzielą ludzi ale i tak nie mają możliwości zaplanować w 100% czasu każdemu. Jeszcze dużo musimy się nauczyć o podróżowaniu statkami.
W czasie lunchu podpłynęliśmy pod wyspę Bartolome. Był to nieduży odcinek, tylko z jednej strony zatoki na drugą tak, że nawet nie zauważyliśmy kiedy to się stało. Ocean był spokojny kolejna nowa zatoczka więc i okazja na kolejny snorkeling się nadarzyła. Był to już ostatni snorkeling na tej wycieczce. Tym razem my zostaliśmy na łódce jak i większość ludzi. Niektórzy sobie odpuścili bo podobno poranny snorkeling był bardzo fajny. To samo powiedziała Dorota. Tutaj już było troszkę zamulone więc nie wiele było widać.
I w końcu przyszła kolej na wisienkę na torcie. Hike… tak w końcu zrobimy troszkę więcej kroków, wejdziemy na jakiś szczyt i będziemy mogli podziwiać widoki. Spodziewałam się szlaku a tu się okazało, że czekają na schody. Spoko… od razu przypomniała nam się Korea Południowa i hike na wyspie Jeju. Pewnie musieli zrobić schody bo różni ludzie tu przypływają łódkami i nie każdy ma wprawę czy kondycję chodzić po szlakach górskich.
Schody przy wodzie oblegane są przez foki. No tak, w końcu to ich ocean więc co my ludzie się wpychamy z butami. Podpłynęliśmy pod schody i zaczęło się przeganianie fok. Z ciekawostek to robi się to klaskając, a jak klaskanie nie pomaga to macha się w ich kierunku kamizelkami ratunkowymi albo linami.
Leniwie bo leniwie ale w końcu zeszły uchatki z tych schodów i wskoczyły do wody. My za to wyskoczyliśmy z wody, mogliśmy zając schody i wspiąć się na sam szczyt.
Samo wyjście nie zajęło nam dużo czasu. Może z 20 minut. Ja prułam do góry bo byłam ciekawa widoku. W folderach wyspa Bartolome przypominała mi trochę wyspę Padar w Indonezji. Podobieństwo głównie było we wcięciach wyspy po obu stronach… a poza tym to chyba jednak całkiem inne.
Zakręciła się łezka w oku. To już jest koniec chciałoby się zaśpiewać… nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść. Ale czy naprawdę jesteśmy wolni? Czy chcemy iść… tu nie chodziło o nie dosyt. Zwiedziliśmy dużo i przerosło to nasze oczekiwania. Stojąc tu na szczycie wiedzieliśmy, że coś się w nas zmieniło. Nie, nie zmienimy nagle o 180 stopni naszego zachowania czy sposobu życia. Ale wracam stąd z większą ilością pytań niż odpowiedzi. I podobnie jak po dobrym hiku w górach mam tą samą myśl. Te przyziemne problemy są niczym w stosunku do siły i piękna natury.
Byliśmy na szczycie Galapagos. Może nie był to najwyższy szczyt na tych wyspach ale miał najlepszą panoramę. Wycieczka ta była też idealnie wkomponowana w plan naszego rejsu. To nasza przedostatnia wycieczka. Jutro mamy jeszcze jedną małą wycieczkę i czas wracać na ląd do cywilizacji i chaosu. Może to o ten spokój nam chodzi… pewnie też. Cokolwiek ot jest i dla każdego z nas pewnie jest to całkiem inny mix emocji i myśli to jedno jest pewne nostalgia, że to już jest koniec dopadła każdego właśnie tutaj.
Wyspa Bartolome słynie właśnie z tego punktu widokowego. Widać też wyspę Santiago na której byliśmy rano. Wtedy chodziliśmy po lawie, teraz tą lawę widać z góry.
Ilość lawy i to w jaki sposób wszystko jest pokryte robi rażenie. Tak właśnie powstają te wyspy. Lawa rozpływa się wszędzie. Czasem wyspy się łączą, czasem ląd się dzieli i powstają mniejsze wyspy. A wszystko jest ruchome i żyje swoim tempem. Zazwyczaj dość wolnym tempem liczonym w milionach lat ale tempem. Czym więc jest ludzkie 100 lat w stosunku do tych milionów. Stąd idealnie widać jak lawa wchodzi do oceanu i jak jedno się kończy a drugie zaczyna.
Czas było wracać. W końcu nie zawsze musi być tak poważnie. Dziś ostatnia noc na statku. Trzeba się pożegnać z całą grupą no i z załogą. Do pokonania mieliśmy te same schodu ale w dół to już leciało.
Zatrzymaliśmy się dopiero na fokach… tak, znów zajęło schody i tym razem w ogóle nie zwracały na nas uwagi. To jest ich świat i one będą tu leżeć. W końcu udało się jakoś je klaskaniem przekonać do opuszczenia schodów na chwilę, pewnie jak tylko odpłyneliśmy znów na nie weszły.
Przed kolacją mieliśmy jeszcze troszkę czasu który nasz kapitan wykorzystał na przepłynięcie w okolice wyspy Północne Seymour. Jest to już blisko lotniska i przycumujemy tu na noc. My w tym czasie wybraliśmy dziób łodzi i siedzieliśmy sobie na kanapach patrząc na horyzont albo na telefony. Bliżej lotniska mamy zasięg więc przyszedł czas, żeby wysłać do wszystkich kochanych ludzi, że żyjemy. To gapienie się na telefony spowodowało, że prawie przegapiliśmy najładniejszy kadr tej wycieczki. Wyglądało to mniej więcej tak…
Szczęście i nie szczęście. Zdążyłam go zobaczyć, i zdążyłam go zapamiętać. Wyglądało to mniej więcej tak jak na powyższym obrazku. Skoczył idealnie przed naszą łódką na wysokość dobrych 3-5 metrów. Były to sekundy a ja byłam w takim szoku, że nawet nie złapałam za aparat. Potem pływał jeszcze w okolicy naszej łódki i udało mi się go uchwycić “przelotem”.
Jak to się mówi… Instagram vs. rzeczywistość. Pewnie, żeby uchwycić idealny skok musiałabym mieć ustawioną kamerę na ciągłe nagrywanie albo delfin musiałby się zdecydować bawić z łódką dłużej. Czekałam, prosiłam żeby wyskoczył ale już nie chciał… no nic, najważniejsze, że obraz w głowie zostanie na dłużej. Wow - tego się naprawdę nie spodziewałam zobaczyć. Dobrze, że wolałam patrzeć na horyzont niż na telefon bo bym w ogóle go nie zobaczyła.
Ostatnia kolacja, ostatni zachód słońca na tych wyspach, ostatni delfin… Dziś noc zakończyliśmy na deku na samej górze. Podziwialiśmy gwiazdy, rozmawialiśmy z ludźmi z grupy. Przez te parę dni trochę ich poznaliśmy, niektórzy może odwiedzą Darka sklep jak będą w NY. Ciekawe czy kiedyś nasze szlaki się znów skrzyżują. Bardzo fajną mieliśmy grupę. Różnorodną wiekowo i narodowościowo ale najważniejsze, że bardzo wesołą. Żegnaliśmy się dość długo, aż skończyło się piwo. Dziś nasza ulubiona barmanka zeszła na ląd i po 6 tygodniach na wodzie wróciła do domu. Przyszedł nowy kelner/barman. Nie był najbardziej rozgarnięty. Nie była to chyba najlepsza decyzja, żeby dać go na ostatnią noc przy tak zgranej grupie Europejczyków. Dobrze, że mieliśmy swój własny alcohol i nawet Anglicy pili holenderski gin… to prawie tak jakby Szkoci pili Japońskie whiskey.
2023.05.26 Galapagos, EC (dzień 9)
Dopłynęliśmy do wyspy Genovesa. Dopłynęliśmy około 2 w nocy. Wiemy dokładnie, bo za bardzo spać się nie dało. Przerzucało nas z jednej strony łóżka na drugą. Ze zmęczenia troszkę przysypialiśmy, ale nie był to twardy sen. Około drugiej usłyszeliśmy jak spuszczali kotwicę i wiedzieliśmy, że podróż się skończyła. Nasz statek jest dość mały więc nie ma najlepszego wyciszenia ale zrzucanie i podnoszenie kotwicy jest w tm całym procesie najgłośniejsze.
Wczoraj przewodnik powiedział nam, że wyspa Genovesa jest jego ulubioną zaraz obok Espanola. Ta druga jest bardziej na południe i nie odwiedzimy jej tym razem. Nie do końca wiedziałam co w Genovesa jest takie unikatowe, zachwycające, ale oczywiście nie mogłam się doczekać aby zrozumieć. Wiedziałam tylko, że będzie tam dużo ptaków… ale czy ptaki mogą być ciekawe?
Po spędzeniu tygodnia na Galapagos zwracam honor ptakom i uważam, że mogą być ciekawe, przezabawne i interesujące.
Dziś pomimo, że mieliśmy noc średnio przespaną to mogliśmy poleniuchować trochę dłużej. To znaczy się tylko ja i Darek mogliśmy. Dziś zaplanowany był pierwszy snorkeling. Dla większości ludzi z naszej grupy był to pierwszy snorkeling na tych wyspach. My z Darkiem nie pływamy więc się nie zdecydowaliśmy. O 5:50 w głośnikach zabrzmiał głos Gustawo… “za 10 minut proszę być gotowym wyruszamy na snorkeling”. My tylko obróciliśmy się na drugi bok i wstaliśmy dopiero o 7 rano jak załoga wracała już z pływania. Każdy z uśmiechami na twarzy i masą wrażeń. Choć podobno to pływanie nie było aż tak fajne jak to co parę dni temu robiliśmy (a dokładnie Dorota robiła) w Los Tuneles.
Tutaj przewodnik nie miał GoPro więc musimy wierzyć wszystkim na słowo, że widzieli rekiny i inne ciekawe zwierzątka ale zero żółwików. Woda też podobno była dość wzburzona i nie wszyscy zdecydowali się na wejście do wody, czy oddalenie od pontonu. Wiadomo jednak, że świat podwodny jest bardzo fascynujący więc pomimo nie najlepszych warunków przy śniadaniu i tak było dużo opowieści. Nie mogliśmy jednak za bardzo się rozleniwiać bo już czekała na nas kolejna wycieczka.
Na Galapagos wszystko kręci się wokół pozwoleń. Ruchy ludzi są dość mocno kontrolowane i tak każda łódka nie dość, że musi mieć pozwolenie zacumować na jakiś czas przy danej wyspie, to jest też limit ile jednorazowo ludzi może wyjść na ląd. Nasza grupa była mała więc mogliśmy wszyscy uczestniczyć w wycieczkach ale np. mogliśmy być gdzieś tylko rano albo tylko popołudniu itp. Tak samo z nurkowaniem. Są ograniczenia ile ludzi na raz może być w wodzie. No i dobrze bo zwierzątka są najważniejsze.
Przewodnik mówił, że po tej wyspie zaczniemy myśleć jak on. Ciekawe co miał na myśli. Nie da się ukryć, że cały Galapagos daje do myślenia. Głównie jaka jest rola człowieka w tym ekosystemie, czy my naprawdę tylko psujemy czy jednak jesteśmy do czegoś potrzebni. Wiele pytań pozostanie bez odpowiedzi, ale na pewno wrócimy odmienieni. Skoro już tak myślimy o Galapagos to co takiego zobaczymy na tej wyspie, że zmieni nasze myślenie jeszcze bardziej.
Najpierw zabawiliśmy się w typowych turystów. Wysiedliśmy z łódki, zobaczyliśmy multum uchatek wylegujących się, pozujących albo pływających z ludźmi i zaczęliśmy robić im zdjęcia. Gustawo oczywiście zatrzymał się przy nich i zaczął nam opowiadać.
No to teraz trochę o nazwie bo w blogu używaliśmy różnych określeń… uchatki, uszatki. Po angielsku to się nazywa sea lion… więc przetłumaczyłam w Google i niestety przetłumaczył to dokładnie jako lew morski… no to poszłam do Wikipedii i tam wyszło, że sea lion galapagos to Uszanka Galapagoska. Ale jak się sprawdzi tylko sea lion to wychodzi, że jest to uchatka albo uszatka. Uchatka, uszatka, uszanka… dla mnie to będzie to samo. Pewnie dla biologów nie, więc z góry przepraszam. Chyba już wiem czemu biologia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem, za dużo kombinacji i pod gatunków. Już wolę te swoje cyferki gdzie 2+2 prawie zawsze jest 4.
Uszanki/uchatki przypłynęły albo przydryfowały tu z Kalifornii. Podobnie jak w przypadku innych zwierząt przeszły swojego rodzaju ewolucję i zrzuciły trochę tłuszczu (bo tu jest cieplej), stały się mniejsze ale przede wszystkim nauczyły się tak zwanej planowanej ciąży.
Normalnie uchatki jak ludzie rodzą małe 9 miesięcy po zapłodnieniu. Teoretycznie druga ciąża mogłaby być już w dwa tygodnie po urodzeniu ale to by oznaczało, że kolejne dziecko urodzi się w porze roku gdzie trudniej o pożywienie. Dlatego uszanki przeszły ewolucję i są w stanie przytrzymać nasienie i zaplanować zapłodnienie aby małe urodziły się w porze suchej kiedy to prąd oceaniczny Humboldt dostarcza pożywienia w postaci zimnowodnych ryb.
Fok jest na Galapagos więcej niż ludzi. Dlatego nie potrzebują one rodzić więcej niż jedno potomstwo na rok. Czują się tu bezpiecznie i ogólnie nie mają predatorów jak na przykład orki. Nie mają jednak idealnego życia w raju. Zresztą co to jest raj? Jak to nasz przewodnik powiedział raj to nie jest miejsce. Raj to jest stan który sobie sami tworzymy. No coś w tym jest. Dla kogoś rajem będzie plaża, dla kogoś góry a dla kogoś innego bar na Manhattanie najważniejsz, żeby być szczęśliwym. Póki co dla nas Galapagos było takim rajem i przebywanie wśród zwierząt zdecydowanie nas uszczęśliwiło. No ale wracając do zagrożeń uchatek. Jednym jest ocieplanie klimatu… dla nich przejawia się to w mniejszej ilości jedzenia i przez to umieraniem z głodu. Największym jednak zagrożeniem jest ich przyjazne nastawienie.
Uszanki lubią ludzi, nie boją się podchodzić a wręcz można powiedzieć, że ciągną do ludzi. Jak to może być zagrożenie…ano może. Im bliżej zwierzęta wchodzą w świat ludzki tym bardziej zjedzą coś co nie powinny, wplątają się w sieci albo inne ludzkie czynności zaburzą ich egzystencję i skarzą je na śmierć. Np. jeśli człowiek dotknie małej foczki to mama foka nigdy jej nie znajdzie i nie nakarmi. Uszanki zostawiają swoje potomstwo, idą na łowy i wracają po paru dniach pełne aby nakarmić swoje maleństwo. Maleństwo z matką znajdują się po zapachu i odgłosach. Jeśli jednak człowiek dotknie takiego maleństwa to matka już nie weźmie go z powrotem bo będzie twierdzić, że to nie jej.
Po fokach przyszedł czas na ptaki. Mieliśmy zobaczyć tu fregaty (frigatebird) czyli po prostu ptaki z czerwonymi worami. Często pojawiają się one w folderach o Galapagos więc mieliśmy nadzieję kiedyś je zobaczyć. Jak przystało na prawdziwego mieszczucha jak zobaczyłam pierwszego to poleciała sesja zdjęć no bo przecież ucieknie… tylko że 20 minut później doszłam do wniosku, że ile można bo były wszędzie. Ogólnie ptaków na tej wyspie była masa i wszystkie rodzaje siedziały razem.
Pierwszą fregatę zobaczyliśmy w locie. Akurat słuchaliśmy o uchatkach i Darek krzyknął strzelaj, strzelaj… oczywiście aparatem bo ja nie zamierzam strzelać z niczego innego do zwierząt.
Jakie pierwsze skojarzenia? Śmieszny, po co mu ten czerwony worek… no i wow, ale ma skrzydła. Fregaty mogą mieć rozpiętość skrzydeł nawet do 2.3m (7.5 ft) podobno jest to ptak z największym stosunkiem skrzydeł do wielkości korpusu. Rzeczywiście, ptak nie jest za duży ale skrzydła ma rozłożyste.
Skrzydła i czerwony worek w podgardle używają w sezonie lęgowym. Czerwony worek mają samce i pokazem siły zwracają uwagę samic. Tak więc wykonują swój godowy pokaz który sprowadza się do wydawania dźwięków, napompowywania balonu jak najbardziej się da i trzepotania skrzydłami. Kto ma większy balon i bardziej naprężony ten wygrywa. A napompować balon nie jest łatwo. Podobno trwa to ok. 20 minut.
I tutaj właśnie zmieniliśmy zdanie o ptakach. Znaczy się zmienialiśmy je pomału przez cały pobyt ale tutaj stwierdziliśmy, że moglibyśmy je tak obserwować godzinami. Bo one potrafią robić ten swój pokaz godowy dniami…a może nawet i tygodniami. Gustawo jednak szybko zwrócił naszą uwagę na coś innego… na czerwononogiego głuptaka który jest biały.
No ładny… ale co w tym dziwnego. Ano to, że normalnie czerwononogie są brązowe. Natomiast ze względu na ocieplenie klimatu przeszły ewolucję bo w białym upierzeniu jest im chłodniej. Podobno jest to nowy rodzaj który dopiero pojawił się jakieś parę lat temu. Dla porównania poniżej macie zdjęcie typowego czerwononogiego głuptoka.
A skąd nazwa głuptak? Ptaki te nazywają się booby. Nazwa pochodzi od hiszpańskiego słowa bobo które oznacza klaun, głuptas, nieporadny człowiek. Ptaki te bowiem są świetnymi lotnikami ale jeśli chodzi o starty, lądowania i poruszanie się po ziemi to troszkę takie ciapowate są.
Po wyspie nie mogliśmy za dużo chodzić. Jest wyznaczona ścieżka gdzie można chodzić i gdzie nie ma obaw, że się niechcący stanie na jakieś gniazdo i zabije małe ptaszki. Dlatego po obejściu całej wyspy część załogi wskoczyła do wody zobaczyć co tam słychać a ja wybrałam dalsze pstrykanie.
Każda wycieczka zazwyczaj trawa koło 2h. Tak więc po spędzeniu trochę czasu na plaży wróciliśmy na statek. Dzisiejszy dzień był pełen atrakcji. Nie tylko ptaki i inne zwierzęta dostarczały nam atrakcji ale też załoga. Dziś na lunch zamiast tradycyjnego siadajcie i jedźcie najpierw uczestniczyliśmy w przygotowaniu ceviche.
Ceviche to tradycyjna potrawa w Ameryce Południowej. Każdy kraj robi ją troszkę inaczej, niektórzy bardziej jak zupę inni bardziej w stałej konsystencji. Najważniejsze jest, że podstawą jest ryba (a co by mogło być innego), bardzo dużo kolendry (cilantro) i oczywiście soku z limonki. Nasz kucharz miał rybę wcześniej przygotowaną i zamarynowaną bo musi ona odstać parę godzin. Przy nas dokończył dzieła czyli wszystko wymieszał, doprawił a wszystko zwieńczył tańcem zwycięstwa… no dobra tylko salsą. Jak się okazało nasz kucharz nie tylko świetnie gotuje ale też bardzo dobrze tańczy.
Wyszło przepysznie. Oczywiście znów tuńczyk który pomału nam się nudzi ale przyprawy zrobiły swoje i zjedliśmy ze smakiem. Po lunchu przewodnik wyciągnął wszystkie zabawki wodne i zabrał część ekipy popływać. Nie wszyscy się zdecydowali bo ocean dziś jest dość burzliwy. Chyba mają nie najlepsze wspomnienia z rannego snorkeling’u. Ci co się zdecydowali mogli popływać na kajakach, paddleboard albo zostać na pontonie i podziwiać żółwiki… bo parę się do nich przyplątało.
My też mieliśmy żółwika. I dobrze, że zostaliśmy na statku bo z wysokości lepiej się robi zdjęcia w wodzie. Tak więc jak po powrocie opowiadali o żółwikach ja też się miałam czym pochwalić… one tu są wszędzie. Tego naprawdę się nie spodziewałam przylatując na Galapagos. Wiedziałam, że będą ale chyba nie aż na taką skalę.
A co później… no już chyba wiecie. Kolejna wycieczka, jeszcze więcej ptaków i jeszcze więcej informacji o tym niezwykłym miejscu. Wyspa Genovesa ma kształt pół księżyca. Strome klify, nie za dużo plaż i jak każda inna wyspa w tym archipelagu jest ze skał wulkanicznych. Ale nie od razu do nas dotarło, że tak naprawdę to jest cześć krateru wulkanu.
Proste, był sobie wulkan, wybuchł parę razy, krater się zwalił, powstała kaldera, którą zalała woda i nagle powstała mała wyspa. Taki prosty zabieg który trwał miliony lat. Tak więc popołudniu podpłynęliśmy pod jedno miejsce gdzie można wyjść na ląd i po skalistych schodach weszliśmy na szczyt tej kaldery.
Na górze oczywiście była masa ptaków ale my skupiliśmy się na szukaniu sowy. Sowa w dzień? Tak. Jak pisałam w którymś wcześniejszym wpisie sowa na Galapagos poluje za dnia. Tutaj nie ma mysz czy innych nocnych zwierzątek którymi normalnie się pożywia. Musiała więc przejść ewolucję i nauczyć się polować na małe ptaszki które opuszczają swoje gniazda w dzień. Jej taktyka jest prosta, przyczaja się i w momencie jak ptaszek wylatuje to go chwyta w locie i po sprawie.
Na pewno nie jest to takie proste jakby się mogło wydawać. Nic w przyrodzie nie jest proste. Np. ten jej kamuflaż. Jak to jest możliwe, że zwierzę tak łatwo wtapia się w otoczenie. My musimy kupować stroje moro a zwierzęta potrafią od razu urodzić się z upierzeniem jakie pozwoli im jak najdłużej i najskuteczniej przetrwać.
Podobno nie jest łatwo spotkać sowę a myśmy widzieli pięć. Czy to było pięć unikatowych czy parę się przemieszczało z miejsca w miejsce to trudno powiedzieć. Ale jak tylko zrozumieliśmy czego szukamy i co trzeba wypatrywać to sowy były dość często. Nie tak często jak Nazca Boobies czyli kolejny rodzaj głuptaków.
Jedna para szczególnie nas zainteresowała. Męski osobnik chodził po okolicy i szukał patyczków które później przynosił swojej wybrance aby ona budowała gniazdo. Tak właśnie zakochana para głuptaków budowała sobie gniazdo. Normalnie jak na filmie w National Geographic.
Pomyślicie, że to już koniec wrażeń? Nie do końca. Uprzedzałam, że dzień bogaty w wrażenia zarówno ze strony zwierząt jak i załogi. Jak wróciliśmy po wycieczce na pokład to zaskoczyło nas, że nie ma Diany. Nie ma chłodnej herbatki czy jakiegoś ciacha. Troszkę zawiedzeni zaczęliśmy iść w kierunku naszych kajut kiedy zaczęto nas wołać na górny pokład. Dziś impreza na górze.
Najpierw Diana nauczyła nas nowego drinka. Bardzo podobny do słynnego Darka cydru jabłkowego (przepis). Główna różnica, że tutaj zamiast cydru z jabłek idzie sok z maracuja. No tak, jabłek to tu za dużo nie rośnie ale maracuja jest bardzo popularna. Była opcja z dolewką rumu albo bez… ten rum się przydał bo potem kazali nam robić z siebie guptoki.
Na górny pokład wpadła załoga przebrana za piratów, najpierw zaatakowali nas plastikowymi mieczami a potem zaczęli z nami tańczyć. Na koniec jednak dali nam zadanie. Ponieważ tego dnia przekraczamy równik dwa razy (aktualnie znajdujemy się na północnej półkuli) to dostaliśmy od kapitana dyplomy na pamiątkę. Żeby jednak uzyskać taki dyplom trzeba było wylosować nazwę zwierzątka, pokazać go wszystkim a reszta musiała zgadnąć jakie zwierzę pokazujemy. Dobrze, że były to tylko zwierzęta z Galapagos to mieliśmy trochę zawężoną listę. Nam w udziale przypadła iguana, pingwin i głuptak niebieskonogi. Idealne dopasowanie, nie ma co!
Uff… śmiechu co nie miara. Kolacja tez była wystrzałowa. Samo danie główne to makaron i kawałek mięsa rosołowego. Ale przystawka… niby zwykły ziemniak ale polany wódką, żeby się zapaliło i przypiekło. Bardzo ciekawe i smaczne.
Ta wódka nam się przydała. Podobno dziś w nocy będzie bardziej bujać niż zeszłej. Dziś znów płyniemy w nocy bo wracamy w kierunku lotniska i głównych wysp. Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Skoro znów mamy pokonać dość otwarte przestrzenie na ocenie wszyscy nastawili nas na mocne bujanie. Kazali pochować wszystkie rzeczy do szuflad, żeby nie spadały w nocy. Szklanki i inne naczynia najlepiej trzymać na podłodze. Jadalnię też dość mocno wysprzątali. Muszę przyznać, że troszkę nas tym wystraszyli. Dlatego stwierdziliśmy, że wcale nie spieszy nam się do kajuty i posiedzimy na tyłach łódki przy świeżym powietrzu.
Wczesna pobudka, długi dzień pełen wrażeń jednak wszystkich pokonał i plany siedzenia do środka nocy jakoś nam nie wyszły. Wzięliśmy aviomarin i poszliśmy do łóżka… bo rzucało nas od barierki do barierki. Ciężko było przejść dwa kroki bez trzymania się. Zapowiada się “ciekawa” noc.
2023.05.25 Galapagos, EC (dzień 8)
Pierwsza noc na łódce za nami. To był pierwszy raz kiedy spaliśmy na statku, zarówno dla mnie jak i dla Darka. Jak się spało? Dziwnie. Mieliśmy tak średnio przespaną noc. Po pierwsze delikatnie bujało a po drugie słychać było trochę silniki. Tej nocy nie płynęliśmy ale nadal silniki pracowały bo jednak prąd jest na statku potrzebny nawet w nocy. No tak bez klimatyzacji ciężko by było wytrzymać w tej małej kajucie. Myślę jednak, że trzeba wspomnieć, że pierwsza noc w nowym miejscu nigdy nie jest fajna więc jeszcze nie mamy ochoty wysiadać.
Dzień zaczęliśmy od śniadania. 7:45 podano do stołu. Był bufet więc każdy znalazł coś dla siebie, jajka, pancakes, jakieś kiełbaski, owoce, jogurty... Proste ale dobre!
Po śniadaniu przyszła pora na pierwszą wycieczkę. Zapakowali nas na pontony zwane (panga) i wywieźli na moczary. Na porannej wycieczce nie będziemy wychodzić z pontonu. Na Galapagos często występują namorzyny (lasy mangrowe). Występują one w strefie zwrotnikowej na granicy lądu i wody. Co ciekawe drzewa te potrafią rosnąć w słonej wodzie. Pierwsza reakcja jest ale fajne drzewka ale potem jak zaczniesz słuchać przewodnika i dokształcać się to mówisz wow…ale przyroda jest sprytna.
Namorzyny potrafią rosnąć i czerpać słoną wodę. W większości gatunków korzenie są odpowiedzialne za filtrowanie słonej wody. Co ciekawe korzenie też często wystają trochę ponad wodę aby czerpać tlen. Nie mają łatwo te drzewka. Nie dość, że wodę mają słoną to jeszcze mało w niej tlenu to jeszcze temperatura powoduje, że liście szybko wysychają. Ale również z liśćmi natura sobie poradziła i zrobiła je troszkę nawoskowane aby woda nie uciekała za szybko… i co? Sprytna jest ta natura, nie?
Ok, wiemy już że lasy mangrowe mają przekichane… w takim razie czy są komuś potrzebne? O tak, są niezbędne! Mangrowce dają dużą ochronę dla zwierząt i pożywienie. Ze względu na zagęszczenie są idealnym miejscem na składanie jaj i chronią potomstwo przed dużymi falami. W ich plątaninie korzeni jest też dużo składników odżywczych, tak więc są uwielbiane przez ryby, żółwie, flamingi itp.
Zanim jednak wpłynęliśmy w zakamarki namorzyn to najpierw zobaczyliśmy głuptaki niebieskonogie. Było ich trochę, wszystkie siedziały na skałach… na obsranych skałach. Bo jak każde ptaki srają one gdzie popadnie.
Jest ich tu multum. Siedziały na skałach i obserwowały ocean. Głuptaki jak i inne ptaki często pożywiają się rybami z wody. Mają niesamowity wzrok i precyzję. My się śmiejemy, że to pociski bo jak ładują w wodę to jeden za drugim. Potem siedząc na łódce dużo ich obserwowaliśmy i byliśmy w szoku jak ładują....normalne bombardowanie.
Wpłynęliśmy głębiej w mangrowce i poczuliśmy się jak w przedszkolu. Jak pisałam wcześniej tereny te są idealne do składania jajek i pierwszych kroków potomstwa. Były tu małe rekiny i nawet widzieliśmy jednego z rodziny młotowatych (hammerhead shark). Szkoda tylko, że młotek za szybko przepłynął i aparat nie zdążył tego zarejestrować. Udało się za to zrobić sesję płaszczkom.
Nasz przewodnik bardzo dużo opowiadał nam o tym jak turystyka jest potrzebna Galapagos. Inne kraje też powinny zrozumieć, że lepiej dla świata, ludzkości i nich własnych jest zarabiać na turystyce ale takiej co nie niszczy srodowiska a turyści zabierają ze sobą tylko wspomniania, przeżycia i zdjęcia.
Czego Gustawo (nasz przewodnik) nie pochwala (zresztą my też) to zabijanie zwierząt dla sportu albo dla delikatesów. Czasem na świecie są takie specjały za które ludzie dużo zapłacą ale nigdy nie zastanowią się jak bardzo ta potrawa negatywnie wpływa na ekosystem.
Jednym z takich specjałów kulinarnych jest zupa z płetwy rekina. Aby ją ugotować potrzebna jest oczywiście płetwa rekina. Zupa ta jest bardzo droga i zamawianie jej albo serwowanie na uroczystościach jak wesela jest oznaką statusu. Jest ona bardzo popularna w Chinach i Tajwanie. Niestety nie wiele ludzi wie, że do jej przyrządzenia odcina się płetwę rekina a potem tak rannego rekina wrzuca się do oceanu, żeby zginął. Mass media twierdzą, że płetwy odrastają i nie ma w tym nic złego. Jakby to było takie proste to na pewno zupa była by o wiele tańsza i legalna we wszystkich krajach. W dużej ilości krajów zupa ta jest zabroniona a jej przyrządzanie czy nawet posiadanie płetw rekina jest karalne więzieniem. Niestety Chińczycy nadal robią duże połowy rekinów, ucinają tylko potrzebną część i wyrzucają rannego rekina z powrotem do wody. Taki rekin nie ma szans przeżyć i umiera w męczarniach. Tylko po to żeby ktoś mógł zjeść zupę która smakuje jak rosół.
Na szczęście Galapagos ma prawo wprowadzać ograniczenia wg. własnego uznania. Niestety władza Galapagos sięga tylko 200 mil morskich. Reszta to wody międzynarodowe na których ich jurysdykcja się kończy. Jedyne co mogą zrobić to zabronić Chińczykom odwiedzać Galapagos. Połowy ryb są ok jeśli są kontrolowane. Masowe zabijanie rekinów w brutalny sposób wpływa negatywnie na łańcuch pokarmowy. Natura jest stworzona jak idealny mechanizm i każde zachwianie ma drastyczne rezultaty dla ludzi i wszystkiego co nas otacza. Wiadomo, rządy są skorumpowane i czasem nie pomagają tak jak powinni. Dlatego ochrona Galapagos jest w rękach ludzi którzy się tu urodzili i mogą oni ukarać narody, które za bardzo niszczą naszą przyrodę.
Oceany są ważne a tak bardzo nie doceniane. Podobno oceny dostarczają nam więcej tlenu niż Amazonia czy Syberia (płuca świata). Powiecie… ale przecież przed chwilą pisałaś, że namorzyny mają problem z tlenem w wodzie. Zgadza się… stężenie tlenu w wodzie jest bardzo niskie, myślę, że koło 1%. Natomiast są tam algi. Potrafią one jak i rośliny naziemne po przez fotosyntezę wyprodukować tlen. I podobno to jest największe źródło tlenu. Dlatego dbajmy o oceany… nie tylko ze względu na żółwie ale też ze względu na nas samych. Niestety człowiek robi dobrą robotę zanieczyszczając oceany albo łowiąc za dużo ryb tego samego gatunku. Na wszystko jest czas i miejsce i każdy organizm ma swoje miejsce na ziemi i swoje zadanie do wykonania. Ale wszystko powinno być monitorowane. Nielegalne rybołówstwo jest jednym z zagrożeń Galapagos. Bo wytępienie jednego gatunku sprawia, że cały łańcuch pokarmowy jest zachwiany i ta idealna maszyna jaką jest życie na ziemi zaczyna szwankować. Oczywiście o śmieciach i plastiku chyba nikomu nie trzeba mówić.
Muszę przyznać, że pocieszałam się jak przewodnik dziękował nam że podróżujemy i że tam przyjechaliśmy. Turystyka w dzisiejszych czasach może być różnie odbierana. Mówi się o tym jak częste latanie niszczy klimat, jak wprowadzenie człowieka do dziewiczych terenów niszczy przyrodę itp. Prawda jest taka, że wszystko można robić ale z głową i pod swego rodzaju nadzorem. Dlatego kraje powinny zachęcać do turystyki, oglądanie zwierząt z przewodnikami w ich naturalnym otoczeniu czy kontrolowanie ile ludzi może wjechać danego dnia w dane miejsce to tylko małe kroki do tego aby kraje miały dochód bez wydobywania nadmiernie surowców czy niszczenia ekosystemu w inny sposób.
Na Galapagos wstęp kosztuje $100. Ktoś powie, trochę dużo. Ale z drugiej strony do Disney Land bilet kosztuje $180 na dzień. A na Galapagos jednak jest więcej atrakcji. Tutaj jest najlepsze zoo jakie możesz sobie wyobrazić. A jak w swoim planie uwzględnisz szybką łódkę (speed boat) między wyspami to roller-coaster jak nic gwarantowany. Ale tak serio… czy $100 to dużo wiedząc, że pieniądze te są wydane w dobrym celu a nie na wybudowanie kolejnego biurowca z marmuru? Jak dla mnie warto…
Po około godzinie wróciliśmy na łódkę. Nasze dni maja podobny rozkład dnia. Około 7 rano śniadanie, potem jakaś wycieczka, lunch, znów wycieczka i kolacja. W międzyczasie mamy trochę czasu dla siebie i możemy sobie posiedzieć na tarasie albo ochłodzić się w jadalni.
Popołudniowa wycieczka była dla mnie najfajniejsza i najbardziej wyczekiwana. Pojechaliśmy zobaczyć duże żółwie.
Galapagos bez żółwi to jak Afryka bez lwa. Podobno na Galapagos jest co najmniej 12 gatunków żółwi lądowych. Najwięcej rodzajów jest na wyspie Isabela gdzie żyją one w części mało dostępnej, części górzystej (wulkanicznej). Jak robiliśmy wycieczkę na wulkan Sierra Negra to czytałam na All Trails o tym szlaku to ktoś dał komentarz, że udało im się na trasie spotkać żółwia. My niestety takiego szczęścia nie mieliśmy.
Ze zwierzętami różnie bywa ale jak się jest dobrym przewodnikiem to zna się ich preferencje, zachowanie i wie się gdzie ich najwięcej występuje albo jak można je spotkać. Z żółwiami nie było problemu bo widać, że mają one swoje ulubione rejony na wyspie Santa Cruz. Tak więc znów pontonem podjechaliśmy na nasz “ulubiony” terminal promu (ten sam co na lotnisko się jedzie), tak samo wzięliśmy autobus i tak samo nie miał klimatyzacji. Jedyna różnica to że nie pojechaliśmy w kierunku lotniska tylko w kierunku Puerto Ayora. Do miasteczka nie dojechaliśmy bo po drodze skręciliśmy w tak zwane Highlands (wyżyny) i poszliśmy szukać żółwi.
Nie wiem ile kosztuje wstęp na ta farmę ale zdecydowanie ktoś robi na tym niezły biznes. Ma kawałek ziemi który akurat polubiły żółwie i tak sobie one chodzą a on zbiera kasę. Żółwie są na wolności i nie widać żadnego ogrodzenia więc nawet przy drodze widzieliśmy jednego.
Na farmie dano nam gumiaki i puszczono na łąkę. Z początku marudziliśmy ale potem chodząc po błocie i gównach żółwi stwierdziliśmy, że to nie głupi pomysł.
Oczywiście pierwszy żółw został najbardziej obfotografowany ale to też głównie przez Gustawo bo jak tylko stanęliśmy to zaczął nam opowiadać o żółwiach. Gostek ma niesamowitą wiedzę i widać, że Galapagos i wszystkie żyjątka to jego pasja. Dlatego on opowiadał przez jakieś 15 minut a ja zamiast robić notatki do bloga latałam z aparatem a Darek filmował.
Można powiedzieć, że żółwie stworzyły wyspy Galapagos. To dzięki nim i przerobie trawy gleba jest użyźniona. Żółwie jedzą około 80 funtów (36 kg) trawy dziennie. Weźcie pod uwagę, że trawa jest lekka. Czyli on tak naprawdę nic nie robi cały dzień tylko je.
Czasem wejdzie do wody się ochłodzić ale głównie spędza życie na jedzeniu trawy. No a żyją tak po setki lat… trochę nudne to życie.
Nasunęło się pytanie. To co było pierwsze. Trawa czy żółw? Żółwie przybyły na Galapagos a właściwie to przydryfowały około 2 mln lat temu z kontynentu Ameryki Południowej. Oczywiście jak wszystko na Galapagos przeszły swoją metamorfozę i zaadaptowały się do nowego środowiska. Ziema Galapagos był pokryta głównie lawą ale żółwie znajdowały trawę i inne rośliny w wodzie po czym przez jedzenie i trawienie użyźniały ziemię. Prawie jak krowy tylko mleka nie dają. Tak więc gdyby nie żółwie nie byłoby tak zielonych wysp i pewnie wiele zwierząt nie mogłoby się tu zaadaptować. Na pewno Galapagos nie byłoby tak kolorowe jak jest teraz.
Ja ogólnie do żółwi mam jakiś sentyment. Uspokajają mnie a w tej swojej brzydocie są kochane. Takie nie wymiarowe poczwarki z małymi główkami ale wyglądające, że cały czas myślą. A może one przez te setki lat po prostu doszły do perfekcji w olewaniu wszystkiego i robią tylko swoją pracę? No tak mając tak spokojne życie jak one można przeżyć 100 a nawet 200 lat.
Gustawo dał nam czas i mogliśmy sobie sami pochodzić wśród żółwi. Oczywiście zdjęć było co nie miara. Obiekt nie uciekał sprzed obiektywu jak w przypadku ptaków, tele obiektyw w sumie był nie potrzebny bo były one na wyciągnięcie ręki a i też za wolne albo za leniwe żeby nas pogonić czy ugryź. Tak więc bezpiecznie się plątaliśmy wśród nich i podziwialiśmy jak ciągle jadły tą trawę.
Na koniec wycieczki poszliśmy do tunelu zrobionego z lawy. W sumie to nic ciekawego. Znaczy się sama idea, że płynęła tędy lawa i góra zastygła tworząc jaskinię a rzeka z lawą przebiła się na zewnątrz jest ciekawe. Na nas jednak nie zrobiło to wrażenia bo na wulkanie Sierra Negra widzieliśmy tyle lawy, wysłuchaliśmy tyle ciekawych historii, że to było dla nas jakieś takie małe. Może jakbyśmy poszli dalej a nie tylko weszli i wyszli to by zrobiło to na nas większe wrażenie. Ja tam jednak cieszyłam się, że mogłam spędzić więcej czasu z żółwiami niż w tej jaskini.
Dziś “zaparkowaliśmy” troszkę dalej. Ocean bliżej wyspy Santa Cruz jest dość płytki i dlatego musieliśmy naszym pontonem podpłynąć jakieś 20 minut. Nie było najgorzej bo płynęliśmy akurat jak zachodziło słońce więc mieliśmy piękne widoki na horyzont.
Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy ale ma to sens. Ponieważ Galapagos leży na równiku to dzień zawsze trwa tu 12h a słońce zawsze wstaje o 6 rano i zachodzi o 6 wieczór. Sam proces zachodu słońca jest dość szybki. Dlatego często wracając z wycieczek nawet się nie oglądnęliśmy a już było ciemno.
A na łódce standardowo. Przywitanie przez Dianę (barmankę) gorącą czekoladą, szybki prysznic i obiadek. Na obiad staraliśmy się wybierać kurczaki czy mięso bo ryb zaczynaliśmy pomału mieć dość. Na lądzie zawsze braliśmy rybę bo przecież z tego tu słyną. Na lunch dziś ryba… tak więc jak tylko pojawił się wybór to zgodnie wybraliśmy kurczaka. Krewetki, tuńczyk musza chwilę poczekać. Natomiast deser nas rozśmieszył…
Teoretycznie zwykłe lody czekoladowe z wiśniami… ale po wizycie w żółwiolandii mieliśmy tylko jedno skojarzenie. Ale trafili… ciekawe czy specjalnie.
Dziś po kolacji zaczęliśmy płynąć. Mamy do pokonania dość duży odcinek bo płyniemy z wybrzeży wyspy Santa Cruz na wyspę Genovesa (czerwona linia).
Niebieskim zaznaczyłam to co pokonaliśmy na własną rękę. Czyli lotnisko - Puerto Ayora - speed boat do Puerto Villamil - samolot z powrotem do Puerto Ayora. Zielonym (tam i z powrotem) zaznaczyłam co do tej pory zrobiliśmy statkiem. A teraz zacznie się prawdziwe pływanie. Dobrze, że jutro nie musimy wcześnie wstawać bo o 6 rano większość załogi idzie na snorkeling. My nie pływamy więc możemy się wyspać… tylko czy się wyśpimy. Przewidują, że będziemy płynąć około 6h a zaczęliśmy po kolacji więc pewnie do 2 rano nam zejdzie.
My zamiast iść do kajuty i próbować zasnąć na bujającym się statku stwierdziliśmy, że pójdziemy oglądać gwiazdy. I to była najlepsza decyzja. Dziś w nocy (koło północy) przekraczamy równik. Ale tak naprawdę już teraz jesteśmy bardzo blisko niego. Nasza szerokość to może -0.4. Tak bliska odległość do równika pozwoliła nam za jednym razem widzieć zarówno krzyż południa jak i wielki wóz. Niesamowite przeżycie popatrzeć w prawo i widzieć gwiazdozbiory południa, popatrzeć w lewo i widzieć północne. Nie potwierdziliśmy tylko jednego… w którą stronę woda w muszli się kręci na równiku…
2023.05.21 Puerto Villamil, Galapagos, EC (dzień 4)
No dobra…. gadają o tym Galapagos a jeszcze żadnej uchatki ani żółwia nie było na blogu. Też tak uważam. Bez uchatek, żłówia i głuptaka niebieskonogiego (blue footed bobby) to jakbyśmy w ogóle nie byli na Galapagos.
Galapagos było odkryte podobno w roku 1535 roku. Początkowo wyspy te dostały nazwę “przeklęte wyspy”. Niedobrą sławę dostały przez trudności nawigacyjne. Duża ilość wysp, częste płycizny, wzburzony ocean i mgła nie zachęcały żeglarzy aby się tu zapuszczać. W 1570 roku wyspy zostały oficjalnie wpisane do światowego atlasu i nazwane zostały Galapagos. W internecie można znaleźć dwa wyjaśnia słowa Galapagos. Jedno mówi, że oznacza to siodło, które przypomina skorupa żłówia. Nie ważne co oznacza ważne, że wszystko sprowadza się do żłówi. Lokalni dodatkowo śmieją się, że wyspy mają kształt żłówia. Duża ilość wulkanów sprawia, że każda wyspa jest kopułą która przypomina żłówia.
Galapagos jest ewenementem ponieważ aż 40% roślin i zwierząt które tu występują nie występuje nigdzie indziej na ziemi. Jest też idealnym przykładem ewolucji gdzie przetrwają nie najsilniejsze gatunki ale te które najlepiej się adaptują.
Unikatowość gatunków jest właśnie przez tą ewolucję. Na przykład przodkiem pingwina z Galapagos jest pingwin Emperor. Pingwin Emperor jest największym pingwinem, natomiast te na Galapagos są najmniejszymi pingwinami. Jak to możliwe, właśnie przez ewolucję. Podobnym przykładem jest sowa ktora tutaj poluje w dzień jest to jedyny taki gatunek sowy. Więcej o tych zwierzątkach planujemy się nauczyć przez następne dni.
Na rejonach wysp zamieszkałych przez ludzi nie widuje się dużo zwierząt. Głównie uszatki (fokowate), jaszczurki i kraby.... krabów to tu jest dużo. Chodząc po plaży weszliśmy na deptak który prowadził na skalistą część wybrzeża. Zobaczyliśmy tam małe safari. Mały rekinek albo inna ryba, zaplątała się w krzakach i krab ją podjadał. Ciekawe…z początku myślałam, że ta ryba to jakaś zabawka, ale nie, ona była prawdziwa.
Potem przyszedł czas na uchatki. Chodziło tego trochę po plaży ale jednak większość wylegiwała się w cieniu. Jedna nawet spała na stole w barze, chyba miała ciężką noc.
Pochodziliśmy po okolicy ale nie mieliśmy za dużo czasu bo o 11 mieliśmy pierwszą wycieczkę aby poznawać te piękne wyspy.
Na dziś zaplanowaliśmy Los Tuneles. Jest to rejon gdzie powstały podwodne tunele z lawy. Można chodzić po tych mostkach/tunelach i w oczkach wody szukać zwierzyny. Jest to też idealne miejsce do robienia snorkeling.
Na spacerze nie spotkaliśmy dużo zwierząt. Tylko jedngo małego rekina. Płynął sobie spokojnie między tunelami a my go zauważyliśmy właśnie w jednym z oczek wodnych.
Ponieważ Galapagos jest parkiem narodowym, bardzo dobrze chronionym to nie można chodzić bez przewodnika. Tylko 3% ziemi jest dostępne dla ludzi bez przewodnika. Te 3% to właśnie miasta jak Puerto Ayora, Puerto Villamil czy Santa Maria.
Uważam, że przewodnik jest tu konieczny. Wiadomo jednym z jego zadań jest pilnowanie ludzi, żeby nie dotykali zwierząt czy nie poszli tam gdzie nie powinni ale z drugiej (wazniejszej) jest wyedukowanie nas.
Na tej wycieczce dostaliśmy wprowadzenie do Galapagos. Ponieważ jednak większość zwierząt żyje w świecie wodnym to nurkowanie jest tu codziennością.
My nie nurkujemy ale mieliśmy przedstawiciela w grupie i udało nam się uchwycić wrazenia Doroty.
Wrazenie było niesamowite, było bardzo kolorowo. Pomimo, że otoczony jest człowiek skałami wulkanicznymi to rosliny które tam rosną i rybki sprawiają, że świat podwodny jest bardzo kolorowy. Kolejna obserwacja to jak tyle gatunków może razem egzystować. Nawet rekiny mogą pływać z ludźmi. Pierwszy odruch po zobaczeniu rekina to jest uciekać a tu rekin pływa obok ciebie. I to nie były małe rekiny, miały ok 1.5m długości. Rekiny mogą pływać z ludźmi dlatego, że mają tyle ryb, że nie szukają pożywienia w postaci ludzi.
Złówie też były bardzo ciekawe. A właściwie to były ciekawskie podpływały, chciały się bawić.
Złówiki też nas zaskoczyły. W czasie kiedy większość grupy nurkowała my z Darkiem popłynęliśmy łódką na wycieczkę krajoznawczą i co minutę krzyczeliśmy do siebie "patrz złówik".
Złówi rzeczywiście było bardzo dużo w wodzie. Co jakiś czas wystawiały główkę. Żłów może być pod wodą nawet 3 godziny. Więc mieliśmy szczęście, że tak często je widzieliśmy.
Poza żółwiami widzieliśmy też małe rekiny, pingwina i guptaki niebieskonogie. Przy guptakach spędziliśmy większość czasu. Spokojnie dryftowaliśmy na łódce i podziwialiśmy ptaki siedzące na skałach.
Guptoki siedziały na skałach więc nie wykonywały swojego sławetnego tańca godowego. Ale i tak były smieszne i patrząc na ich twarz można zrozumieć dlaczego zostały nazwane guptakami.
Po około 2h wróciliśmy po resztę ekipy i ruszyliśmy w drogę powrotną do miasteczka. Każdy opowiadał swoje wrażenia. My też z Darkiem byliśmy super szczęśliwi, że dostaliśmy prywatną wycieczkę po okolicy i mogliśmy się wylegiwać na dziubie łódki z nogami zanurzonymi w oceanie.
Ale dobrze, że zdecydowaliśmy się na tą wycieczkę. Po wczorajszej łódce nie mieliśmy ochoty wsiadać na kolejną ale okazało się, że nic nam się nie dzieje. Nikomu nic nie było pomimo, że każdy z dzisiejszej wycieczki narzekał na speedboat. Jednego chłopaczka chyba nawet przekonaliśmy do kupienia biletu na Emetebe. Bo my już kupiliśmy przy śniadaniu. Wolimy niewiadome, od piekła które przeżyliśmy wczoraj.
Po powrocie z łódki Darek oczywiście zagadał do no przewodnika i zadał najważniejsze pytanie...gdzie tu jest dobry bar. Przewodnik powiedział w lewo, przed tym białym budynkiem...tak też zrobiliśmy i...niespodzianka! Sunset bar jest idealnie położony, na samej plaży z pieknym widokiem i totalnie backpakerowym stylu.
Tu ktos czytał książkę, tam rozmawiał przez telefon ale ogólnie każdy delektował się swoim drinkiem i podziwiał widoki. I mogę się założyć, że w głowie kłębiły się wrażenia przeżytego dnia.
Dzień zakończyliśmy w hotelu. Mając hotel na samej plaży i balkon z hamakiem, aż grzechem byłoby nie spędzić tu trochę czasu.
2023.05.20 Galapagos, EC (dzień 3)
Dzisiejszy dzień składał się z 15 etapów. Plan napięty, siedem środków transportu i tyle rzeczy które mogą pójść nie tak. Ale myślmy pozytywnie bo to właśnie dziś zaczyna się ta wielka przygoda i w planie mamy wylądowanie na wyspach Galapagos.
1. Śniadanie
To nawet poszło sprawnie, wczesna pobudka o 6 rano i nie ma że wakacje. Wstawać trzeba bo przygoda czeka. Na śniadaniu spotkaliśmy trochę ludzi. Mogę się założyć, że wszyscy będą w naszym samolocie. Po pierwsze to kto na wakacjach wstaje tak wcześnie a po drugie Guayaquil jest miastem przesiadkowym dla tych co chcą odwiedzić Galapagos, więc skoro samolot jest o 9 rano to pewnie dużo ludzi też go bierze. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że samoloty na Galapagos startują z Guayaquil prawie co 30 min. Wow…. aż tak często się nie spodziewałam.
2.Dotarcie na lotnisko
Póki co idzie jak spłatka, dotarcie na lotnisko też poszlo sprawnie. Hotel zamówił nam taksówkę, zapłaciliśmy całe $5 i po sprawie.
3.Lotnisko
Tu zaczęło się małe nie ogarnianie. Pamiętacie z pierwszego wpisu, że ja chciałam wlecieć na paszporcie amerykańskim ale mi nie pozwolili? No więc wszystko super tylko, że wszystkie papiery wypełnione są na paszport amerykański…no nic, niech sami zdecydują który chcą. Wjazd na Galapagos jest teoretycznie bez problemów ale płacić trzeba na każdym kroku. Na dzień dobry trzeba zapłacić $20 od osoby za…w sumie nie wiem za co. Chyba, że za tych urzędasów co wypisuja te kwitki.
Tak więc najpierw trzeba postać w jednej kolejce żeby dostać pozwolenie na wjazd do parku (wspomniane $20), potem jest kolejka gdzie sprawdzają bagaże i oklejają taśmą (żeby ktoś jakiegoś słonia czasem nie przewiózł). Galapagos podobnie (choć wydaje mi się że bardziej) jak Nowa Zelandia jest przewrażliwiony jeśli chodzi o bakterie i inne mikro-zwierzątka które mogą zachwiać ich faunę i florę. Dlatego każdy bagaż jest skanowany i zabezpieczony taśmą. Po sprawdzeniu bagażów jest kolejka do nadania ich. I w końcu można przejść standardowe skanowanie i przejść pod bramki. Najdłuższa kolejka to ta po papierek za $20. Dobrze że nasza przyjaciółka wyczaiła to wcześniej i na internecie wypełniliśmy wszystkie dane. Wypełniać na lotnisku gdzie śpimy, co zwiedzamy, i jakie jest panieńskie nazwisko mamy zajęłoby trochę czasu.
Na szczęście co jakiś czas ktoś z obsługi przychodził i sprawdzał naszą kartę pokładową czy mamy jeszcze czas. Ci co byli bardziej na styk szli na bok i mieli pierwszeństwo. Nie do końca pochwalamy, że ktoś kto się spóźnił dostaję specjalne traktowanie ale nie ma co tracić nerwów na coś na co nie mamy wpływu. Najważniejsze, że udało nam się zdążyć na czas i nawet był czas na herbatkę w lounge.
4.Samolot
Ogólnie lot minął spokojnie. Bez większych opóźnień i problemów wylądowaliśmy na wyspie Baltra. Z ciekawostek w samolocie odkarzali bagaże podręczne. Niedługo przed wylądowaniem przeszły stewardessy i popsikały jakimś odkarzaczem. Tym razem lecieliśmy liniami LATAM i nawet podawali napoje i jakąś mini przekąskę. Coś czuję że Avianca pójdzie na czarną listę linii lotniczych.
5. Immigration i odebranie bagażu
Oczywiście kolejna opłata tym razem $100 od osoby ale nawet sprawnie im to poszło. Bagaże też wylądowały. Oczywiście wszystko musi być zgłaszane, nawet cukierki czy czekoladki czy buty na hike. Wszystko też jest jeszcze raz prześwietlane. Najlepiej sprawdzane są bagaże nadawane. Wystawiają je na taśmę po czym puszczają pieska K9. Piesek skacze jak szalony po walizkach i tylko pokazuje ktore trzeba zabrać do dodatkowego przeglądu.
6.Autobus
Zostaliśmy uprzedzeni, że lotnisko jest na wyspie Baltra która połączona jest z wyspą Santa Cruz promem. W zwiazku z tym trzeba wziąć autobus do promu aby móc wsiąść w taksówkę. Bilet kosztuje $5 i na szczęście jest tylko jedna trasa więc wiedzieliśmy gdzie wsiadać…przygoda zaczęła się właśnie po wejściu do autobusu. O klimatyzacji można zapomnieć. Przypomniały nam się stare autobusy MPK jak nic.
7.Prom
Tu się cieszyliśmy. Oczywiście opłata musiała być uistrzona, $1. Ale ogólnie to cieszyliśmy się i byliśmy gotowi na przygodę. Prom bardziej przypominał łódkę ale spełniał zadanie więc spoko.
8.Taksówka
Mieliśmy wynajętego kierowcę więc ucieszyliśmy się jak zobaczyliśmy pana z tabliczką Maslanka x 3. Mieliśmy tylko nadzieję na fajne klimatyzowane autko a tu zonk…niestety klimy auto nie miało a nas czekała jazda przez całą wyspę. 45 min mieliśmy do portu więc nie pozostało nic innego jak jechać z otwartymi oknami.
Chyba byliśmy pod wielkim wrażeniem samego bycia na wyspie, że nawet podróż nam się nie nudziła. Pan nie wiele opowiadał bo zna tylko hiszpański ale jakoś czas nam minął szybko i dojechaliśmy do Puerto Ayora. Puerto Ayora jest portem ale też najbardziej zaludnionym miastem na Galapagos. Podobno mieszka tu 10tys ludzi.
9. Odebranie biletów na łódkę
Ponieważ pierwszą część wycieczki robimy na własną rękę to musimy użyć speed boat żeby się przemieścić między wyspami. Większość ludzi, ląduje, wsiada na statek rejsowy i nic ich nie interesuje. My pomimo, że studentami już nie jesteśmy to na szczęście nadal mamy energię, żeby pozwiedzać trochę w stylu backpacker. Może tylko hotele są lepsze niż hostele. W każdym razie ponieważ pewnie nie wrócimy tu już nigdy, i ponieważ nie mogliśmy się zdecydować czy lepiej na rejsie czy na własną rękę to połączyliśmy wszystko i robimy to i to. Bilety na łódkę udało nam się odebrać w knajpie gdzie poszliśmy na lunch. Miła pani przyszła i nam wszystko wytłumaczyła gdzie mamy iść itp. Super….Tak w tym momencie jeszcze byliśmy podekscytowani perspektywą płynięcia łódka. Nawet aparat sobie przygotowałam że będę zdjecia robić.
10.Lunch
Mieliśmy trochę czasu między samolotem a łódką tak więc zdecydowaliśmy się pójść do jakiejś knajpki na piwko i lunch. Przed nami długa droga a też już trochę w podróży jesteśmy.
Menu wyglądało ciekawie, ryby, krewetki i inne żyjątka z morza. Każdy znajdzie cos dla siebie. Pan kelner nawet przyniósł Darkowi tuńczyka, żeby przekonał się, że świeży jest. To go przekonało i zamówił tuńczyka.
Spróbowaliśmy też ich krewetek i wszystko nam smakowało. Nawet postanowiliśmy tam wrócić jak znów będziemy w mieście. A bedziemy spać tu jedną noc przed cruisem. Fajnie się siedziało ale niestety łódka czekać nie będzie więc trzeba było się zbierać.
11.Speed boat - szybka łódka
To była masakra….nie wiedziałam czy płakać, przeklinać czy się modlić i prosić o litość. Ja robiłam wszystko…ale w myślach. Byli tacy na łódce co robili to na głos.
Wsiadając na łódkę, zwłaszcza na oceanie i zwłaszcza na duże dystanse trzeba pamiętać o paru rzeczach:
Nie najeść się - za późno, lunch zjedzony
Siedzieć najlepiej z tyłu - za późno, weszliśmy ostatni na pokład i dostaliśmy pierwszy rząd
Mieć przewiew powietrza - nie udało się, łódka nie miała wentylacji
Patrzeć na horyzont - nie możliwe, nie mieliśmy okna
Do czego zamierzam? Do choroby morskiej. Z Darkiem nigdy nie mieliśmy choroby morskiej ale jak tylko wsiadlam do tej łódki to miałam zle przeczucia i rzeczywiście byla masakra. Ok. 90% ludzi wymiotowalo, my trzymaliśmy się prawie do końca ale i nas dolapało. Łódka skakała po falach jak dobry rollercoaster. Średnio co 5 minut bump był tak duży, że odrywał nam tyłek od siedzenia. Darek próbował się patrzyć w jeden punkt ale było to niemożliwe jak przed sobą masz same napisy i zero horyzontu. Do tego brak powietrza. Ja przejechałam prawie caly czas 2.5h z zamkniętymi oczami. Pomagało mi to ale po 2h i mnie zmogło. Jak potem rozmawialiśmy z ludźmi to wszyscy nie ważne, którą łódkę się wzięło mieli te same przygody.
Szczerze, to poza drogą w Maroku gdzie jechaliśmy na pierwszym biegu przez 6h to nie pamiętam gorszej podróży. Nasza przyjaciółka siedziała z tyłu, miała powietrze, horyzont i troszkę mniej ją trzepało. Też nie było za fajnie ale wytrzymała. Jak nas zobaczyła to się przestraszyła…same blade twarze. Ze speed boat do brzegu trzeba wziąć taxi. To takie mniejsze łódki które podwożą cię pod brzeg. Każdy w tej łódce był blady, załamany i założę się, że kombinował jak to zrobić, żeby nie musieć tym wracać.
Niestety jedynym środkiem transportu są małe samolociki lini Enetebe albo te parszywe łódki. Chyba jutro sprawdzimy samoloty. Jak się potem dowiedzieliśmy morze jest wyjątkowo burzliwe teraz bo zmienia się pora z mokrej na suchą. Do tego idzie prąd El Nino którego lokalni się boją bo podobno ma być mocny. Póki co do pokoiku, do czegoś co się nie buja.
12.Dojście do hotelu
Przez najbliższe 3 noce śpimy w hotelu La Casa de Marita. Na Galapagos można bez problemu zarezerwować hotele albo hostele. Ale ogólnie podróżować po Galapagos na własną rękę albo z plecakiem można. Hotelik znaleźliśmy bardzo szybko i okazał się bardzo dobrym wyborem. Położony na samej plaży, pokój z widokiem na ocean. Odrazu zaczęły mi siły wracać.
13.Potwierdzenie wycieczek na jutro
Niestety ten punkt i nastepny nam nie wyszedł ale to nic. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak więc nic się nie stało że nie zdążyliśmy przed zamknięciem biura z wycieczkami. Jutro rano podejdziemy i potwierdzimy wszystko. Jutro i pojutrze, robimy pojedyncze wycieczki, które sobie sami wybraliśmy. Zgadnijcie co mamy w planie jutro… nie może być inaczej jak łódkę. Jutro podejmiemy decyzję czy mamy w sobie siłę na kolejną łódkę. Skłaniamy się żeby pojechać na łódkę bo zawsze to coś nowego a na ponad 30 łódek (albo więcej) które w życiu mieliśmy tylko jedna nam nie podeszła więc jutro powinno być dobrze.
14. Relaks z piwkiem na tarasie.
Nie wypaliło bo po takiej podróży statkiem nawet nie myśleliśmy o alkoholu.
15. Kolacja
Na kolację poszliśmy do hotelu. Wybraliśmy najprostszą opcję. Odrazu wpadł nam w oko rosołek. Wiem, jedzenie rosółu jak na polu jest 25C może nie jest najgorszym pomysłem ale troska o nasze brzuchy wygrała.
Jak widzicie…dużo się działo i dużo mogło pójść nie tak. Teraz jak to podsumowywuję to aż się dziwię, że to wszystko zmieściło się w jednym dniu. Po tylu przeżyciach padliśmy do łóżek szybko.
2023.05.19 Guayaquil, EC (dzień 2)
Dziś na luziku, wyspani zeszliśmy na śniadanie kolo 9 rano. Dobrze jest mieć dzień przerwy bez napiętego planu. Chcieliśmy odwiedzić Historyczny Dystrykt Guayaquil ale pozatym to gdzie nas nogi poniosą.
W Guayaquil czujemy się bardzo bezpiecznie. Na kazdym rogu jest ochrona. Choć dają nam do myślenia ich kamizelki kuloodporne. Czyżby, aż tak było źle? Wiadomo my jesteśmy w najbardziej turystycznej dzielnicy. Co w takim razie musi się dziać w pozostałych częściach miasta? Niedługo się przekonamy.
Rozsądek (a może te kamizelki) podpowiedział nam jednak żebyśmy zasięgnęli języka w recepcji zanim zamowimy Uber, i pojedziemy odkrywać nowe zakątki. Stwierdziliśmy, że podpytamy w hotelu co i jak. Wczoraj jak chodziliśmy tam i spowrotem po deptaku to zainteresowała nas kolejka linowa. Spytaliśmy się czy jedzie on na wyspę Santay. Pani powiedziała, że wyspa jest piękna i warto tam pojechać ale żeby kolejki nie brać. Kolejka łączy Guayaquil z miastem Duran którego w hotelu nam nie polecają. Polecają nam za to wynająć kierowcę z hotelu i nie brać taksówki. Tak też zrobiliśmy. Wsiedliśmy do auta, powiedzieliśmy, że chcemy na wyspę Santay i ku naszemu zaskoczeniu ruszyliśmy w kierunku Duran. Rzeczywiście dobrze, że nie wpadliśmy na pomysł brania kolejki. Miasteczko typowo robotnicze, troszkę biedne i takie dość lokalne. To właśnie z miasta Duran jest most na wyspę Santay i dlatego tu wylądowaliśmy. Niestety most był podniesiony i nie wiadomo było kiedy go znów otworzą. Panu kierowcy było nam to trudno wytłumaczyć ale Google Translate przyszedł z pomocą. On pisał po hiszpańsku, Google tłumaczyło a potem w drugą stronę. Czyli wyspa nie wypaliła.
W takim wypadku wróciliśmy do pierwotnego planu i pojechaliśmy do Historic District. Jest to kraj w miniaturce. Bardzo małej ale przyjemnej miniaturce.
Zwiedzanie zaczyna się od mini parku gdzie mozna spotkać jakiego krokodyla czy papugę. Nie jest to duże ale ciekawe bo można zobaczyć unikatowe dla tego rejonu zwierzęta w jednym miejscu.
Najbardziej przypadł mi do gustu leniwiec. Chyba pierwszy raz widziałam go na żywo. Występuje on bowiem tylko w Ameryce Południowej i Centralnej.
Możecie pomyśleć, że to się nie liczy bo to trochę jak zoo. Ale prawda jest taka, że większość tych zwierząt nie miała klatek. Niektóre miały zagrody ale ogólnie to małpki czy taki leniwiec mogły sobie przeskoczyć po drzewach gdzie indziej. Ale pewnie po co jak tu dostają codziennie świeże jedzonko.
Krokodyl też zrobił na nas wrażenie. Siedział nieruchomo z otwartą paszczą. Paszcza otwarta, żeby była wentylacja (klimatyzacja). Z początku myślałam że to jakaś odlana z wapna figura. Dziwne tylko, że ten posąg z wapna zaczął się ruszać. Mnie zwykłego śmiertelnika zdziwiło też jak suchą miał buzię w środku. Ludzie ciągle muszą ją nawilżać a krokodyl siedzi tak godzinami z otwarta, suchą gębą.
Największe jednak wrażenie zrobił na nas deser. To podanie, to połączenie smaków….niebo w buzi! Nie wiem czy kiedykolwiek ktoś z nas jadł lepszy deser.
Po przejściu parku trafiliśmy do historycznej części. Jest to bardzo malutka reprezentacja zabudowy z XIX wieku. Jest tu kościół, bank i dom opieki nad biednymy i chorymi. Dom opieki przerobiony został na super hotel. Natomiast w budynku banku powstała restauracja Casa Julian która właśnie podaje ten pyszny deser i inne dania nie do pogardzenia.
Zanim jednak doszliśmy do Casa Julian pozwiedzaliśmy okolicę. Pierwszy był budynek banku który przekształcają pomału na muzeum. W latach 1880-1890 w Ekwadorze był boom na kakao. Tak jak w Stanach mieli gorączkę złota tak pare dekad później w Ekwadorze, też mieli złoto…złote ziarna bo tak nazywali ziarna kakaowca.
Popularność kakaowca rozniosła się szybko i sprawiła, że Ekwador w XIX wieku stał się największym eksporterem kakao na świecie. Do dziś jest pionierem i prześcignąło go tylko Wybrzeże Kości Słoniowej. Oczywiście wzrost eksportu spowodował zapotrzebowanie na banki i nie tylko.
Chodząc po okolicy w tym upale oczywiście nie obyło się bez ochoty na chłodne piwko. Ponieważ Casa Julian była jeszcze zamknięta to poszliśmy do hotelu (tego przerabionego domu opieki na hotel), z założenia, że w hotelu pewnie jakiś bar będzie. Weszliśmy do tego fancy miejsca po czym pani recepcjonistka stwierdziła, że musi zadzwonić do baru o dowiedzieć się czy są wolne stoliki bo bar jest tylko dla gości hotelowych. Grzecznie poczekaliśmy, dostaliśmy pozwolenie na wejście i ku naszemu zdziwieniu nikogo w barze w nie było…ale dobrze że się upewnili. Może stwierdzili że my tak źle ubrani, że nie możemy wejść jak ktoś tam siedzi.
Ochłodziliśmy się, zwiedziliśmy jezcze trochę okolicę i akurat otwarli Casa Julian. Jest to restauracja polecona nam przez znajomych. Wg. internetu wyglądała fajnie ale przerosla nasze wszelkie oczekiwania. Już o deserze który zdobył nasze serce pisałam. Ale wszystkie dania tam były niesamowite. Wzięliśmy kilka przystawek, żeby popróbować a też się nie najeść. Każda jedna była przepyszna.
Siedzielibyśmy tak jeszcze długo ale kierowca już na nas czekał. Skoro hotel nie poleca Uberów czy taksówek z postoju to woleliśmy sobie umówić kierowcę, żeby po nas przyjechał tam gdzie nas zostawił.
Popołudniu niestety zaczęło padać a jak w tropikach pada to dość mocno. Tak więc wieczór spędziliśmy w hotelu, nadrabiając bloga, oglądając zdjęcia i opowiadając jako to dobry deser mieliśmy, jakie fajne były papugi i znów wracaliśmy myślami do deseru.
W przerwie między opadami deszczu udało nam się pójść na kolację i znów trafiliśmy na szaszłyki z haka. Blisko hotelu, pyszne jedzenie i dobra Sangria do tego 2 za 1… czy naprawdę musieliśmy szukać dalej?
Jutro zaczyna się prawdziwa przygoda. Lecimy na wyspy Galapagos. Mamy cały dzień w podróży i wiele rzeczy może pójść nie tak…jesteśmy jednak dobrej myśli i nie ma co się martwić na przyszłość.
2023.05.18 Guayaquil, EC (dzień 1)
W Guayaquil śpimy 2 noce. Nie jest to nasza główna destynacja ale skoro na Galapagos leci się albo przez Quito albo przez Guayaquil to czemu przy okazji nie zwiedzić miasta i przestawić się na tropiki. Bo my ogólnie to nie lubimy bardzo wysokich temperatur….wiem mówią to ludzie którzy w maju lecą na równik. Wiemy jednak, że widoki, atrakcje i zwierzątka sprawią, że zapomnimy o niedogodnościach pogodowych.
Oczywiście o 8 rano pokoju w hotelu nie dostaliśmy ale mogliśmy skorzystać z przechowalni bagażu i hotelowego śniadania. Tak…kawa to bardzo dobry pomysł! Tego nam trzeba.
Typowe śniadanie, u Darka omlet a u mnie papki. Im bardziej nie rozumiem opisu tym wieksze prawdopodobieństwo, że to spróbuję. Trzeba być otwartym na różne eksperymentu.
Nasz hotel jest idealnie położony przy deptaku nad rzeką Rio Guayas. Jest to podobo jedna z bardziej turystycznych dzielnic a świadczy o tym ilość restauracji i kawiarni przy deptaku. O dziwo mało tu sklepikow z pamiątkami. No tak na piwie więcej można zarobić niż na jakiś magnesach.
Deptakiem można dojść do Melecon 2000 albo odbić wczesniej w prawo i rozpocząć wspinanie się po 444 schodach do góry. 444 schody prowadzą na wzgórze Santa Anna. Wzgórze Świętej Anny jest początkiem miasta Guayaquil. To tutaj w latach ok. 1540 hiszpan Diego de Urbina założył swoją osadę.
Schody, podnóże wzgórza to dzielnica Las Penas. Dzielnica ta początkowo zamieszkana przez rybaków i artystów przejęta została przez arystokrację. W 1920 roku w Ekwadorze był boom na plantacje kakao i arystokracja szybko się wzbogaciła. Zaczęli wówczas budować piękne domy i kamienice.
Dobra, czas wspinać się na szczyt. Robienie tego w południe w najbardziej wilgotnym rejonie świata pewnie nie jest najlepszym pomysłem ale nie mieliśmy za dużo wyjścia. Pan kierowca co nas wiózł z lotniska do hotelu mówił, że spokojnie można iść tam rano albo ogólnie w ciągu dnia ale żeby wieczory omijać. Bardzo szybko jak weszliśmy na schody się przekonaliśmy co miał na myśli. Co około 50-80 schodów stał pan albo pani z ochrony. Widać, że miasto chce rozwijać turystykę i dba o bezpieczeństwo ale pewnie całą dobę nie opłacają ochrony. Pewnie się nie przekonamy bo wieczorami nie planujemy włóczyć się po mieście.
No nic….trzeba zacząć się wspinać. Dobrze, że schody ponumerowane to można się dogadać że w połowie drogi przerwa na piwko.
I tak też zrobiliśmy. W okolicy 200 schodka zrobiliśmy sobie przerwę u lokalnego pana. Siedział przy drzwiach swojej małej knajpki, lodówka z piwami na widoku i zapraszał. Darek tylko spytał się swoim łamanym hiszpańskim “frio carvesa”, pan odpowiedział “si” no i nas namówił.
Oczywiście o klimatyzacji można tu zapomnieć, więc siedzieliśmy na zewnątrz. Dzięki temu mogliśmy podziwiać lokalne safari. W krajach południowych jak Ameryka Południowa czy Maroko jest dużo bezdomnych kotów. A jak to bywa i wśród ludzi, czasem jak się spotka napalony mężczyzna i kobieta to może do czegoś dojść….tak też właśnie było z dwoma kotkami, dopóki kot nie popchal za bardzo i kotka tak warknęła, że nawet Pan z naszej małej knajpki zareagował i pogonił kota. Kot wracał jeszcze parę razy ale bezskutecznie. Kotka miała obrońcę w postaci Amigo.
Szliśmy wyżej i wyżej i oczywiście co dziesięć schodów ktoś nas zachęcał żeby wejść na coś na ochłodę. Darek tylko mówił później, później a my człapałyśmy coraz wyżej.
Wyszliśmy, 444 schody pokonane. Na szczycie był fajny widok na miasto. Podobno największe miasto w Ekwadorze. Był też bardzo przyjemny kościółek i latarnia. Nie było tylko wiatru. Niestety wilgoć i temperatura nie spadała.
Porobiliśmy zdjęcia, podziwialiśmy widoki i ruszyliśmy na dół. Darka koledzy jednak o nas nie zapomnieli i znów było “zapraszamy, zapraszamy”. Wybraliśmy jedną miejscówkę z ładnym widokiem z balkonu. Knajpa jak to knajpa. Ktoś po prostu otworzył drzwi i okna, włożył parę stołów i krzeseł i będzie. Ważne, że piwo jest zimne.
Po przerwie ruszyliśmy na dół a potem w kierunku hotelu. Mieliśmy nadzieję, że nasze pokoje są już gotowe i będziemy mogli się zdrzemnąć. Podróż nas trochę zmęczyła. Pokoje na szczęście były gotowe.
Po nabraniu energii znów ruszyliśmy na deptak. Tym razem podziwialiśmy rzekę. Byliśmy w szoku jak szybko tak duża rzeka płynie i ile trawy, gałęzi i kwiatków płynie z dżungli. Rzeka rano płynie w kierunku oceanu a wieczorem w przeciwnym. Pewnie są duże przypływy i ocean pcha wody pod prąd.
Na dziś nie mieliśmy dużo planów bo wiedzieliśmy, że będziemy zmęczeni po podróży. Z góry wzgórza Św. Anny wypatrzyliśmy żaglowiec więc przed kolacją na zaostrzenie apetytu postanowiliśmy się tam przejść.
Po drodze mijaliśmy różne pomniki. Te poważne i te mniej poważne ale wszystkie związane z historią albo miasta albo naszego dzieciństwa.
Przy deptaku jest wszystko i podobno można dość daleko zajść. Są tu stragany z pamiątkami, restauracje, place zabaw, wesołe miasteczko, kino itp. Nawet pani na chodniku krzyczy, że sprzedaje pizzę. Chyba musi być trochę zimna ale może oni tak lubią. Ogólnie tu jest normalne kupowanie jedzenia czy papierosów od zwykłych ludzi na ulicy. To zachowanie wchodzi też do Stanów, zwłaszcza do NY który jest miksem wszystkich narodowości.
Po zrobieniu 15 tys kroków w końcu zgłodnieliśmy ale przede wszystkim byliśmy na maksa spragnieni. Widać to po naszym zamówieniu na 3 ludzi 5 szklanek wjechało…. zaczęło się od lemoniady. Pyszna! A potem Sangria…też super. Dziś na kolację wybraliśmy Ganchos. Dobre opinie, blisko i dość rozbudowane menu, że każdy znajdzie coś dla siebie. Rozbudowane menu nie bardzo się przydało bo i tak każdy zamówił to samo….zgadnijcie co… każdy zamówił gancho.
Gancho oznacza hak - stąd nazwa restauracji, popularnego dania no i tłumaczy to haki przy każdym stole. Dla nas to szaszłyk zawieszony żeby tłuszcz kapał. Zwał jak zwał ale najważniejsze, że przepyszne. Poszły dwa ganchos z krewetkami (zdecydowanie polecamy) i jeden z miksem kurczaka i kiełbaski chorizo (miała być wołowina ale kelner mnie źle zrozumiał). Mięsna opcja też całkiem sobie. Do tego pełno dodatków no i nie zawodna w ciepłych klimatach Sangria. Sangria wygrała… nie jest to mój drink pierwszego wyboru ale skoro w recenzjach zachwalali to spróbowałam i nie żałowałam ani trochę. Zresztą nikt z naszej grupy nie narzekał bo naprawdę nie było na co.
Pierwszy wieczór zakończyliśmy w hotelowym barze gdzie jak się okazało codziennie jest muzyka na żywo. Pan fajnie grał na saksofonie, a nam się bardzo fajnie siedziało.
2023.05.17 Guayaquil, EC (dzień 0)
Przygoda, przygoda...od 4 lat nie byliśmy nigdzie poza Europą czy Stanami. Przyszedł więc czas żeby zapakować plecaki i ruszyć w nieznane...
A gdzie tym razem? Galapagos. Jak to się mówi złówik zapakował domek na plecy i ruszył do złówików. W tym roku mamy z Darkiem okrągłe urodziny. Nie jesteśmy za bardzo za markowymi rzeczami ani ogólnie za prezentami które potem leżą gdzieś na dnie szafy. Zdecydowanie bardziej wolimy i cenimy jakąś wycieczkę, przygodę itp.
Pierwszą wyprawę ja wybrałam...Darek ma swoją wycieczkę zaplanowaną na sierpień. Dlaczego wybrałam Galapagos? Bo trzeba go odwiedzić póki jeszcze nie jest rozdeptany przez turystów. Fascynujące jest jakim cudem tyle unikatowych gatunków powstało na wyspach stworzonych przez lawę na środku oceanu. Większość zwierząt na Galapagos nie potrafi pływać czy latać w ogóle albo na długie dystanse.
Lecimy do Guayaquil. I tu przygoda sie zaczyna...zaczyna się od wylotu o 2 w nocy. Jeszcze nigdy w życiu nie miałam tak późnego lotu. Byłam nawet przekonana, że samoloty nie latają od północy do 6 rano. Wygląda jednak, że przepustowość lotnisk osiągnęła swoje maksimum. Teraz jak linie chcą otworzyć nowe połączenie to niestety muszą latać w środku nocy.
Tak późny wylot wymaga (albo powinna napisać pozwala) na właściwe przygotowanie do podróży. A taka wyprawa wymaga odpowiedniego szampana.
No i oczywiście odpowiedniej kolacji. Na lotnisku nie ma dobrych restauracji. W samolocie tym bardziej. Tak więc zjedzenie bardzo dobrej kolacji w mieście jest zalecane. Oczywiście jak ma być dobra kolacja to musi być steakhouse albo sushi. Tym razem decyzja szybko została podjęta i wybór padł na Harry's.
Dobrze, że się najedliśmy i zrelaksowaliśmy szampanem bo Avianca nie popisała się. Niestety jak się lata poza Europę i Stany to trzeba używać lini drugiej albo trzeciej kategorii. Po tym locie Avianca nam spadła do kategorii trzeciej a dlaczego….oj było parę “why?” (“dlaczego”).
Pierwsze why?
Dlaczego nie możemy dopisać swojego kodu TSA Pre Check? Dlaczego pomimo, że wpisujemy numer nie pojawia się na karcie pokładowej. Dlaczego o północy specjalna linia dla TSA Pre jest już zamknięty? Odpowiedzi nie dostaliśmy więc grzecznie ściągnęliśmy buty i przeszliśmy przez skanery.
Drugie why?
Dlaczego boarding zaczynają ponad godzinę wcześniej? Dlaczego załoga chodzi tam i spowrotem po poczekalni gadając coś po hiszpańsku cały czas. Dlaczego just tu tyle wózków dla osób potrzebujący pomocy? Tu odpowiedź przyszła jak zobaczyliśmy kolejkę ok. 30 wózków inwalidzkich ze starszymi ludźmi, którzy poprosili o specjalną asystę na lotnisku. Widuje się takich ludzi ale aż tyle? Zaskoczenie było. Ja rozumiem, że ludzie mogą potrzebować pomocy ale część z nich udawała bo potem czekając w przejściu sami chodzili. Śmialiśmy się, że cudowne ozdrowienie. Troszkę też to opóźniło boarding i czekaliśmy z godzinę w korytarzu przed samolotem, żebyśmy w ogóle weszli na poklad.
Największe jednak WHY pojawiło się w samolocie jak poprosiłam o wodę. Okazalo się, że nie dość, że nie było serwisu, żadnej kolacji (to do przeżycia bo my mieliśmy super kolację), to za wodę trzeba było płacić. Masakra.. może jakbym poprosiła o kubek wody to bym dostała za darmo ale przez to, ze w ogóle nie podawali wody przez cały lot to już wolałam zapłacić $3 i dostać butelkę. No ale tak…żeby za wodę płacić w samolocie to mi siesie zdążyło pierwszy raz na moje 300-400 lotów. Nawet w Ryanair podają wodę.
Jedyne co było pozytywne to siedzenia. Szerokie i wygodne. Nie cały samolot był taki ale zdecydowaliśmy się dopłacić do pierwszych rzędów, żeby wygodniej się wyspać. Dopłata nie była duża, $140 w dwie strony na osobę. Pewnie za mało dopłaciliśmy i dlatego wody nie było.
Na szczęście lot (ok. 7h) minął w miarę szybko. Udało się nawet pospać i o 8 rano wylądowaliśmy w upalnym i wilgotnym Ekwadorze. Uff…ale tu jest wilgoć….ponad 90%.
Z ciekawostek Ekwador nie uznaje podwójnego obywatelstwa. W Ekwadorze byłam raz (11 lat temu), i ponieważ wtedy wjeżdżałam na Polskim paszporcie to i teraz musiałam użyć Polskiego paszportu. Dobrze, że coś mnie tknęło, żebym wzięła paszporty Polskie na wszelki wypadek. Wygląda, że już tak będzie zawsze i jak coś się stanie to Polska będzie mnie ratować…nie powiem, żebym wierzyła, że wyślą po mnie samolot czy helikopter, ale trzeba wierzyć, że żadnego kataklizmu nie będzie.
2017.08.24 Valle Nevado, CL (dzień 8)
To już jest koniec – chciałoby się zaśpiewać. Niestety co dobre szybko się kończy i tak samo nasz wyjazd dobiega końca. Tym razem więcej będzie o hiku niż o nartach. Ten dzień należał do mnie i zakończył się szampanem – a nawet trzema. Ale po kolei.
Ogólnie w Valle Nevado chodziłam po górkach. Używałam tras narciarskich a, że ogólnie jest tu mniej narciarzy niż w Stanach czy Europie to nikomu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, często ludzie mnie zatrzepali, dawali Like, albo miło pozdrawiali. Po spędzeniu w górach 6 dni postanowiłam się sprawdzić i przekonać się jak wielką rolę aklimatyzacja odgrywa.
Szczyt Tres Puntas (Trzy Kropki) wys. 3670 m n.p.m / 12,041 ft. To był mój cel. Jest to najwyższy punkt gdzie dojeżdżają wyciągi. Jest to też kolejny dwunastu tysiącznik na mojej liście. Hiki lubię ale powyżej 10 tys zazwyczaj odczuwam brak aklimatyzacji. Zdobyłam już parę szczytów między 10 a 14 tysięcy (nigdy wyżej) więc Tres Puntas mnie kusił. Jak to się mówi “mountains are calling and I have to go” (góry wzywają więc muszę iść).
Do zrobienia miałam ok. 600 metrów (2000 ft.). Niby nie wiele ale na tej wysokości każdy metr się liczy. Szłam trasami narciarskimi więc nie była to trudna trasa. Bardziej chodziło tu o wytrwałość, kondycję długo dystansową i czas. Hike przewidziałam na max 7h.
Najpierw musiałam wyspinać się na szczyt Cima Mirador 3300 m (10,827 ft.). Zaczęłam hike o 9 rano więc prawie nie było ludzi. Słoneczko też jeszcze nie świeciło za mocno więc się super szło. Jednak ranny start to podstawa każdego wyjścia w góry. Nie ma ludzi, nie jest za gorąco a do tego nie stresujesz się, że zaraz zrobi się ciemno. Parę razy zaczepił mnie jakiś patrol ale jak tylko zobaczył moje raki to powiedział “Good luck!” i pojechał dalej.
Po szczycie przyszedł czas na dolinkę. Base Ballica jest na wysokości 3210 m (10,532 ft). Tam zleciałam dość szybko. Zejście na dół po trasach narciarskich i w rakach jest bajecznie łatwe i nawet dość wesołe. Trzeba tylko uważać, żeby nie potknąć się o śnieg.
Od tego momentu zaczęła się jazda. Trasą Vals musiałam się wyspinać na sam szczyt. Początkowo trasa idzie koło wyciągu, po jakiś 15 minutach trasa odbija w bok i idzie okrężną drogą na szczyt. Najpierw ciągnie się dolinką ale potem trzeba się wspiąć na grań aby podziwiać widoki na prawo i lewo.
Wszystko byłoby idealne gdyby nie wiatr. Czasem jak zawiało to lepiej było iść tyłem. Dobrze, że w tej części było jeszcze mniej narciarzy to nie bałam się, że ktoś mi wjedzie w tyłek i mogłam iść tyłem osłaniając się od wiatru.
Fajnie się szlo. Cały spacerek na szczyt zajął mi ok. 3.5h. Jednak aklimatyzacja pomogła i dopiero pod sam koniec czułam troszkę osłabienie z powodu wysokości. Ale to i tak było stosunkowo małe i dopiero pod sam koniec – tak więc aklimatyzacja zdecydowanie pomaga. Ok. 12:30 w południe doszłam na szczyt wyciągu. Tam już czekał na mnie Daruś, który cały czas obserwował moje postępy w hiku, szalejąc po górkach.
My, narciarze w ostatni dzień też nie próżnowaliśmy i pomału żegnaliśmy się z resortem. Zaczęliśmy od znanych tras w głównej części resortu i potem posuwaliśmy się w kierunku Ilonki.
Ilonka zdobywała Tres Puntas, więc i my też w tym rejonie się bawiliśmy. Tres Puntas ma tylko jeden wyciąg. Bardzo długi i stromy talerzyk. Po paru zjazdach i wyjazdach do góry nogi już nie chcą więcej jeździć. Dzisiaj w całym Valle Nevado nie było już dobrych warunków. Śnieg nie sypał już wiele dni, a potężny wiatr zwiał wszystko do reszty. Na trasach było twardo i lodowato, a poza trasami zmarznięta skorupa skutecznie utrudniała zakręcanie.
Oczywiście nie zniechęciliśmy się do jeżdżenia na nartach i cały czas aż do zdobycia przez Ilonkę szczytu jeździliśmy w Tres Puntas. Prawie jak zawodowcy, bieg zjazdowy z samej góry na dół z małą ilością zakrętów.
Oczywiście wyciąg dojeżdża tylko pod szczyt ale do samego szczytu było już rzut beretem. Tak więc już w trojkę pokonaliśmy ostatnie metry i doszliśmy do trzech głazów czyli Trzech Kropek (Tres Puntas). To był właśnie szczyt. Po obowiązkowych zdjęciach zeszliśmy jeszcze szybciej niż wyszliśmy. Przegonił nas wiatr który na szczycie był jeszcze bardziej odczuwalny niż na trasie.
Trochę niżej szczytu udało nam się znaleźć miejsce osłonięte od wiatru. Zrobiliśmy sobie małą przerwę bo pomimo, ze widoki były niesamowite to było trochę zimno. Zregenerowaliśmy siły, zjedliśmy po kabanosie i porozjeżdżaliśmy (po rozchodziliśmy się w swoje strony). Zejście jak to zazwyczaj bywa było łatwiejsze. Nadal wiało ale z każdym krokiem wchodziłam bardziej w dolinkę i co za tym idzie wiatr był mniej odczuwalny.
W drodze powrotnej też musiałam wyspinać się troszkę pod góre ale było to tylko 100 m / 300 ft wiec pikuś. Nadal mieliśmy trochę piw w plecakach i chcieliśmy sobie zrobić fajną przerwę z jakimś ładnym widokiem. Schodząc tak coraz niżej, znalazłam idealne miejsce. Było przy trasie narciarskiej ale z boku, stos skałek był idealny, żeby na nim usiąść. A wszystko było w pięknym słoneczku. Zero wiatru, piękne widoki, cieplutko – czego chcieć więcej. Wiedziałam już, że chłopaki gdzieś się kręcą po okolicy więc ich zawołałam przez walkie-talkie. Odpowiedzieli szybko - “dobra dobra, jedziemy....tylko daj nam trochę czasu żeby do ciebie dojechać.” Jak się okazało chłopaki postanowiły trochę się pobawić i odjechali w bardziej ciekawsze tereny.
No tak ciekawsze tereny to z reguły nie są łatwe tereny. Dostanie się do nich wymaga trochę wysiłku. Pakując się na ten wyjazd zabraliśmy ze sobą raki na buty narciarskie. Po paru dniach aklimatyzacji mieliśmy w planie wyjechać wysoko wyciągami i dalej iść wyżej żeby zlecieć w świeżym puchu.
Niestety tak nie zrobiliśmy. W sumie to nie musieliśmy. W drugim dniu naszego pobytu spadło ponad 20 cm śniegu i puch był wszędzie. W Chile jest znacznie mnie ludzi na trasach niż w Europie czy Stanach i nawet parę dni po opadach śniegu puch można z łatwością znaleźć.
Po drugie, wyciągami można nawet dosyć wysoko wyjechać i dalsze hiki nie są aż tak bardzo potrzebne.
Po trzecie, w ciągu dnia temperatura była dodatnia, a w nocy duże mrozy. Śnieg w ciągu dnia się topił, a w nocy zamarzał, co powodowało grubą lodową skorupę. Zakręcanie na niej nie należało do łatwych, zwłaszcza jak się wpadało pod nią.
Mimo wszystko widzieliśmy paru twardzieli co szło parę godzin na przełęcze albo nawet na szczyty, żeby potem w kilka minut zlecieć na dół. My do twardzieli się nie zaliczamy, ale i tak w ten ostatni dzień podeszliśmy trochę do góry.
Wzięliśmy ostatni wyciąg, potem trawersem wjechaliśmy w dolinę, a następnie zdjęliśmy narty i zaczęliśmy iść do góry. Nie szliśmy za wiele, jakieś 15-20 minut. Na tej wysokości to i tak dużo. To nam już wystarczyło, żeby zjechać inną doliną, do której bez podejścia się nie dostaniesz. Oczywiście byliśmy sami i nie było żadnych śladów.
Zjazd nie był łatwy, mimo, że był płaski. Częste zapadanie się pod skorupę skutecznie utrudniło zakręcanie. W dolinie leżało dużo głazów, które musieliśmy omijać.
Ogólnie bardzo polecam wyjechanie poza trasy i zjeżdżanie off-piste. Wtedy dopiero można poznać dobrego narciarza od bardzo dobrego.
Dojechali – no i się zaczęło. Najpierw spokojnie wypiliśmy po piwku. Ale potem zachciało nam się sesji zdjęciowej. Byliśmy zaraz przy trasie wiec się zaczęły skoki, pozowanie, zjazdy i inne wygłupy. Efekt końcowy można zobaczyć na poniższych zdjęciach.
Był to nasz ostatni dzień, pożegnanie z górkami. Chcieliśmy się nacieszyć tym słoneczkiem, widokami i całą otoczką. Posiedzieliśmy na skałkach ładne 2h wspominając zeszły tydzień. Czas jednak nas gonił i każdy chciał jeszcze ostatni raz zjechać przed zamknięciem wyciągów. Ja podreptałam na dół a narciarze pognali załapać się na ostatnie wyciągi.
Wieczorem poszliśmy do lokalnego baru/restauracji na fondue. Tutaj zaczęliśmy naszą wycieczkę i tutaj ją skończyliśmy. Tak jak i za pierwszym razem wzięliśmy najlepsze pomidorowe fondue i szampana. Impreza się rozkręcała i leciał szampan za szampanem – bo jak Kasia stwierdziła – muszą być 3 szampany bo 3 razy zjechała z czarnej trasy. Było co oblewać. Każdy podszkolił swoje umiejętności. Każdy zrobił coś nowego, zjechał z trudniejszej trasy, zrobił pierwszy ślad w puchu albo po raz pierwszy pojechał off piste. Ja po raz pierwszy wyszłam tak szybko tak wysoko w górach.
Pomyślicie 3 butelki szampana to trochę dużo....nie do końca. Na wysokości jak się otwiera szampana to polowa wylewa się na zewnątrz. Szampan zazwyczaj zamykany jest na niższej wysokości gdzie ciśnienie jest większe. Tak więc otwierając go na wysokościach gdzie ciśnienie jest niższe nie da się uniknąć wystrzału. Może dlatego szampany są tu tak tanie (ok.$15 za butelkę), bo trzeba się liczyć z utratą połowy.
Fajnie się siedziało. Jak przyszliśmy to prawie nikogo nie było, z czasem przybywało ludzi a gitarzysta się rozkręcał i coraz lepsze hity grał. Nawet Creep zagrał – moją i Darka piosenkę. Tego się nie spodziewaliśmy – usłyszeć to na końcu świata. Było to piękne zakończenie wieczoru.
Kolacje dziś też mieliśmy zarezerwowaną ale po fondue byliśmy tak pojedzeni że ograniczyliśmy się tylko do deseru. No dobra, dziewczyny się ograniczyły do deseru bo chłopaki jakoś znaleźli jeszcze miejsce na pożegnalnego steak'a. Dzień zakończyliśmy pakowaniem – jutro o 8 rano przyjeżdża po nas samochód i jedziemy na lotnisko. My lecimy do Mendozy zaliczyć kolejny kraj i kolejną strefę czasową a Kasia i Damian wracają do domku. Fajnie będzie wrócić na normalne wysokości i zacząć znów oddychać bez wysiłku. Choć podobno oddychanie na wysokościach jest zdrowe dla płuc. Powoduje ze z braku tlenu krew musi dopływać w dalsze rejony płuc, które normalnie nie są używane. Powoduje to lepsze ukrwienie płuc. Pewnie coś w tym jest – choć ja tam wole jednak spać na niższych wysokościach.
Tydzień na nartach w Andach dobiega końca. Był to wspaniały czas z zupełnie innym doświadczeniem niż narciarstwo jakie znamy z naszych górek. Potężne góry, puste stoki, wspaniały puch i ludzie z całego świata. Ogólnie bardzo polecam wyrwanie się z gorącej północne półkuli i zlecenie na zimową, południową gdzie czekają na ciebie doświadczenia, które będziesz pamiętał do końca życia.
Na nartach w Valle Nevado może jeździć każdy, od początkującego do super-eksperta. Jest trochę łatwych tras i parę szkółek narciarskich. Jednak większość resortu to off-piste (ponad 90% tras jest nieubijana). Żeby w pełni wykorzystać te wspaniałe tereny trzeba już posiadać dobre umiejętności narciarskie. Umiejętność swobodnego zjeżdżania w głębokim śniegu nie powinna stwarzać problemu. Oczywiście do tego potrzebujesz odpowiedni sprzęt. Szerokie narty można tam wypożyczyć, natomiast buty musisz zabrać ze sobą. Tam mają wypożyczalnie, ale chyba nie chcesz jeździć w używanych butach narciarskich. Pamiętaj o zabraniu butów na pokład, a nie ich nadawanie. Chyba, że chcesz żeby linie lotnicze, poprzez zgubienie albo opóźnienie twojego bagażu zepsuły ci narciarskie wakacje.
Narciarstwo na południowej półkuli jest fantastyczne. Kiedy Nowa Zelandia?
2017.08.23 Valle Nevado, CL (dzień 7)
Na dzisiejszy dzień nie mieliśmy nic specjalnego zaplanowanego. Po prostu iść na narty i jechać tam gdzie nas poniosą.
No dobra, troszkę skłamałem. Miałem w głowie cichy plan. Przedostać się do El Colorado (udało nam się załatwić bilety za darmo) i tam zjechać ich słynną wschodnią ścianą.
Po drodze do El Colorado napotkaliśmy mały wąwozik, w którym oczywiście nie omieszkaliśmy się pobawić. Od ostatniego opadu śniegu minęło już parę dni, więc ściany były już twarde, ale i tak było fajnie. Wąwozik wybiegł prosto na trasę, którą zjechaliśmy na dół i wzięliśmy orczyk na górę. Z góry ta stroma ściana (ponad 40 stopni nachylenia) groźnie wyglądała. Było stroma i twardo. Nie wolno się wywrócić, bo nie wiadomo jak daleko się poleci. Pomału, ostrożnie trenowaliśmy zakręty na ścianie, aż do dołu gdzie się zrobiło płaściej i można było przyspieszyć.
Zjechaliśmy na dół. Nogi dalej bolały od spiętych mięśni. Popatrzyliśmy na siebie i co? No jak to co, powiedzieliśmy? Jeszcze raz jedziemy!
Oczywiście drugi raz był już "łatwiejszy" niż pierwszy, ale trzeciego nie było.
Na szczycie podsłuchaliśmy jednej z rozmów trenera zespołu angielskiego do swoich podopiecznych. On powiedział do nich, że wraca do bazy bo ma jeszcze trochę pracy, a oni niech się tu trochę pobawią, bo jest tu parę "ciekawych" tras. Staliśmy na szczycie czarnej trasy. Po paru sekundach jeden z zawodników poleciał prosto na dół, na krechę. Za chwilę drugi, trzeci.... było ich chyba z pięciu. Wszyscy polecieli na krechę na dół w odstępach 15-20 sekund. Czarna trasa za jakieś 500 metrów zakręcała w lewo i znikała za górą, a wraz z nią narciarze.
Postanowiliśmy iść w ich ślady (i po śladach) też polecieliśmy czarną w dół. Nagle jak trasa zaczęła zakręcać w lewo to nic nie widziałem tylko uskok. Im bliżej krawędzi tym dalej nic nie widziałem, a prędkość była już spora. Wystraszyłem się. Zacząłem ostro hamować. Zatrzymałem się na samym brzegu. Dobrze, że tak zrobiłem, bo przy tej prędkości pokonanie takiego uskoku to gwarantowane kilkanaście, albo nawet kilkadziesiąt metrów w powietrzu. I oczywiście lądowanie na stromej ścianie. Zawodnicy chyba mieli zrobiony kurs latania, bo po śladach wywnioskowaliśmy, że tylko Albatrosy tak daleko latają.
Pojechaliśmy w inną część El Colorado gdzie po łatwiejszych trasach i przy większych prędkościach można się było ochłodzić. Tam też spędziliśmy trochę czasu jeżdżąc i obserwując olimpijczyków. W tym resorcie trenuje dużo Kanadyjczyków, a od paru dni dołączyli do nich też Anglicy. Przynajmniej rozumieliśmy co między sobą gadają.
Wróciliśmy do Valle Nevado, podjechaliśmy do baru i musieliśmy się ochłodzić dobrym lokalnym. Było po czym. Dzień należał do stromych zjazdów, a w sumie zapowiadał się tak niewinnie. Ilonka do nas doszła w rakach i też się postanowiła ochłodzić, bo mówiła, że podejście też było ciężkie. Ponoć sprawdza jakąś trasę na jutrzejszy duży hike.
Dokładnie, dziś miałam tylko próbę przed jutrzejszym. Niestety dziś wygrała praca i musiałam się czymś zająć zanim wyszłam z hotelu. Tak więc przy późnym starcie, musiałam się ograniczyć do czegoś w miarę łatwe'go. Jutro chcę wyjść na Tres Puntas. Mapa, którą posiadam ma tylko rozrysowane trasy ale nie ma podanej odległości. Chciałam więc przejść się jakiś kawałek, żeby mieć potem wyobrażenie ile czasu potrzebuję na cały hike.
Wszyscy wróciliśmy na dół do bazy, gdzie już w czwórkę i jeszcze z paroma innymi narciarzami przy ognisku nawiązywaliśmy kontakty.
Nawet nie wiemy kiedy się ściemniło i znowu "musieliśmy" iść na kolację. Po posiłku wróciliśmy nad ognisko i jeszcze trochę pogadaliśmy. Nie za długo, bo jutro już jest nasz ostatni dzień w Valle Nevado. Nie będzie łatwy, mamy już duże plany z nim związane.
2017.08.22 Valle Nevado, CL (dzień 6)
Na czym polega narciarstwo w mega-wielkich resortach? Niektórzy chcą być na każdym wyciągu, inni zjechać każdą trasą, być w każdej wiosce. Jeszcze inni chcą zrobić jak najwięcej kilometrów na trasie albo w pionie. Ja lubię jeździć i zwiedzać góry. W zimie za pomocą wyciągów i tras mogę w ciągu dnia zobaczyć wielkie przestrzenie. Mogę przebyć kilkadziesiąt kilometrów, gdzie w lecie, gdy nie ma śniegu jest to niemożliwe.
Dzisiaj postanowiliśmy pojechać górami do kolejnego resortu, do La Parva. La Parva wraz z El Colorado i Valle Nevado tworzą dosyć spory (największy w Ameryce Południowej) obszar w Andach, który zimą można zwiedzić na nartach. Dzisiaj też wysokie Andy pokazały swoje pazury i spłatały figla pogodowego. O pogodzie napiszę trochę później.
Do La Parva jak i do El Colorado oczywiście nie ma łatwej drogi z Valle Nevado. Znaczy się jest jedna, dosyć szybka. Wymaga dobrego śniegu i dobrych umiejętności narciarskich. Wybrałem tą drogę. Wyjechałem na górę i jadę bardzo płaską (po kijach) trasą w kierunku La Parva. Po chwili trasa zaczyna iść lekko do góry i w tym momencie żeby uniknąć podchodzenia trzeba odbić w lewo i stromo w dół zlecieć do resortu. Niestety brak śniegu wyłączył tą opcję. Za dużo kamieni. Do góry nie będę podchodził, więc znalazłem opcję trzecią.
Wziąłem jeszcze dwa orczyki i pojechałem dalej w góry. Tutaj rano nie było nikogo. Do tego stopnia, że jak podjechałem pod wyciąg to on był wyłączony. Dopiero jakiś pan wyglądnął przez okienko i coś do mnie po hiszpańsku powiedział. Ja do niego La Parva i nagle wyciąg został włączony. Jakoś się do niego wpiąłem i wyjechałem na górę.
Za bardzo nie wiedziałem gdzie mam jechać, ale widziałem w dole miasteczko, więc w tym kierunku się udałem. Po jakimś czasie dojechałem do innych wyciągów i tras. Zaczęło też przybywać ludzi. Dużo tras było zamkniętych, widziałem na nich zjeżdżających zawodników. Tutaj też trenują? Pomyślałem...
Jak się później okazało to tutaj atleci z wielu krajów mają zawody. Zawodnicy ze Stanów, Niemiec, Francji, Finlandii... wspólnie ćwiczą, pewnie przed olimpiadą.
La Parva jest wielkim resortem położonym wysoko w Andach. Niestety nie mogą tutaj robić olimpiad zimowych. W lutym u nich jest lato. Natomiast co zrobili, to ponazywali doliny i trasy nazwami z olimpiad. Nie ma też żadnych hoteli, wszystko to prywatne pensjonaty. Coś jak alpejskie miasteczka.
Kolega dojechał do mnie i razem poznawaliśmy dalej ten resort. Coraz więcej tras gdzie wcześniej trenowali zawodnicy otwierali, więc można było po ich śladach zlatywać w dół. Górne wyciągi nie mają prądu. Dalej pracują na ropę. Inny daleki świat, nie?
Nagle pogoda się zmieniła, jak to w wysokich górach. Wyszły chmury i zaczął wiać silny wiatr. Im wyżej tym mocniej.
Postanowiliśmy uciekać z tego resortu do nas zanim nie zamkną wyciągów. Musieliśmy aż wziąć pięć wyciągów żeby wyjechać na przełęcz. Nawet orczyki zwalniali lub zatrzymywali, bo aż tak wiało.
W końcu udało nam się wyjechać na przełęcz. Ale tu wiało. Wyciągi z Valle Nevado były już zamknięte. Dobrze, że z La Parva nie zamknęli, bo byśmy mieli problem.
Cały śnieg z tras był zwiany, zjeżdżało się jak po lodowisku.
Udało się. Zjechaliśmy na dół i dojechaliśmy do ogniska, gdzie Ilonka już siedziała i pilnowała miejsca.
Z oczywistych przyczyn Darek jak i inni narciarze nie lubią wiatru. Są jednak stworki na świecie, które to uwielbiają. Mocniejszy wiatr w górach sprawił, że kondory opuściły swoje gniazda i zaczęły latać. Kondor, który żyje w Andach jest największym ptakiem na świecie. Ma on nawet do 3 metrów rozpiętość skrzydeł i waży około 15 kg.
Mega resorty - a raczej mega górki to nie tylko zapierające dech w piersiach widoki, niesamowite przestrzenie dla narciarzy i górołazów ale też zmęczenie, choroba aklimatyzacyjna itp. O chorobach aklimatyzacyjnych dużo się słyszy ale chyba nie każdy zdaje sobie sprawę co to tak naprawdę jest. Prawdziwa choroba aklimatyzacyjna objawia się wyłączeniem mózgu. To nas nigdy nie dopadło i ogólnie nie jest to powszechne zjawisko. Chyba, że człowiek weźmie helikopter, i przemieści się z poziomu niskiego w wysokie góry (np. 14tys ft. / 4tys metrów). Przy normalnej aklimatyzacji wszystko jest w miarę ok. Piszę w miarę bo nie czujesz się tak jak na niskich wysokościach. Najpopularniejsze objawy to senność. To dopadło nas w pierwsze dwa dni ale zwalczaliśmy to mobilizując się do aktywności fizycznej. Po ok. 2-3 dniach objaw ten mija. Organizm jest jednak troszkę zmęczony, odwodniony (na wysokościach trzeba pić więcej niż normalnie) i przez to łatwiej łapie choroby. Również powietrze w Valle Nevado było bardzo suche więc naturalną reakcją jest krwawienie z nosa. Wysokość, suche powietrze i ogólne osłabienie organizmu. Jeszcze nigdy nie spaliśmy tak wysoko w górach. Bywaliśmy w górach po 14 000 ft. / 4000 m. ale zawsze spaliśmy niżej. Najwyżej chyba spaliśmy w Vail, CO - 8 000 ft / 2500 m. Valle Nevado jest natomiast na wysokości 9843 ft / 3000m. Wtorek był właśnie dla nas takim przełomowym dniem. To właśnie dziś dopadło nas ogólne osłabienie i parę razy polała się krew z nosa. Tak więc nie siedzieliśmy długo przy ognisku tylko poszliśmy regenerować siły do hotelu. Witaminka C, rutinoscorbin i dużo owoców pomogły nam zatrzymać krwawienie z nosa i inne objawy osłabienia.
Cukier też podobno jest dobry na krzepnięcie krwi. Tak więc po kolacji poleciał najbardziej kaloryczny (ale przepyszny) deser, tort karmelowy robiony na podobieństwo naszego piszingera. Do tego zjedliśmy po całym talerzu owoców i już mieliśmy z powrotem siły na ratowanie świata przed Pandemią. Tym razem udało nam się 3 razy wygrać w tą grę. Praktyka czyni mistrza - chyba czas zwiększyć stopień trudności i dokupić jakieś dodatki. Jutro zapowiada się kolejny piękny dzień w górach.
2017.08.21 Valle Nevado, CL (dzień 5)
Narciarze którzy kupują tygodniowy bilet na Valle Nevado za darmo otrzymują też dwa bilety na sąsiadujące resorty. Tym oto sposobem dostaliśmy po jednym dniu w El Colorado i La Parva.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić El Colorado.
Te trzy resorty są połączone wyciągami i można nie ściągając nart wszędzie się poruszać. Jednak musi się mieć osobne bilety. Nie wiem dlaczego nie ma jednego biletu na wszystko. Pewnie się nie dogadali właściciele co do $$$.
Oznakowania też nie są za dobre. W jednym miejscu dopiero zobaczyliśmy drogowskaz mówiący nam gdzie mamy jechać. Chyba Valle Nevado za bardzo nie chce żeby narciarze jechali do innego resortu. Nawet za bardzo nie było trasy żeby tam dojechać, musieliśmy na przełaj na dół po głębokim śniegu.
Wjechaliśmy na jakąś trasę w El Colorado i oczywiście nie było nikogo. Często tylko jacyś zawodnicy przelatywali koło nas jak pociski. Pojechaliśmy na dół i dojechaliśmy do dolnej stacji orczyka. Jak się później okazało w El Colorado jeszcze jest mniej krzesełek niż w Valle Nevado, widzieliśmy tylko dwa albo trzy. Reszta to orczyki. Zapakowaliśmy się na jeden podwójny i ruszyliśmy do góry. Oczywiście bez mapy, bo w Valle Nevado nie mają map El Colorado, a na dole przy wyciągu nie widzieliśmy nikogo. Są bramki, które automatycznie się otwierają jak masz ważny bilet i potem sam sobie musisz złapać dwuosobowy orczyk (t-bar) i dobrze się go trzymać żeby nie spaść.
Udało mam się wyjechać pierwszym wyciągiem. Z góry już było lepiej wszystko widać. Powoli nam się rozjaśniało w głowie jak ten resort wygląda. Wzięliśmy kolejny orczyk i wyjechaliśmy jeszcze wyżej. Stąd jeszcze lepiej było widać, a zwłaszcza taką jedną piękną trasę.
Długo się nie zastanawiając polecieliśmy nią w dół. Po śladach wywnioskowaliśmy, że chyba byliśmy pierwszymi narciarzami, którzy tędy dzisiaj jadą. Świeży ratrakowy sztruks pozwalał na głębokie wcinanie się w zmrożony, ale nie zlodzony śnieg. Dosłownie znowu jak w bajce. Bajka się skończyła jak dojechaliśmy do zagrodzonej trasy gdzie z wielką prędkością trenowali zawodnicy. Za bardzo nie mieliśmy innego wyboru tylko z nimi razem zjechać na dół. Jeden z ludzi, który stał trochę wyżej zaczął coś do nas mówić po hiszpańsku, ale oczywiście nic nie rozumieliśmy. Za chwilę zaczął machać rękami i krzyczeć "go". Szybko zlecieliśmy trasą w dół, nie "wyprzedzając" żadnych zawodowców.
Zapakowaliśmy się na inny orczyk i wyjechaliśmy na szczyt piramidy. Góra El Colorado wygląda jak piramida, może bardziej jak wulkan. Wyciąg szedł ostro do góry, więc musieliśmy się dobrze koncentrować na tym jak nasze narty jadą po wyboistym terenie. Naszą uwagę rozpraszali inni zawodnicy, którzy trenowali zjazd po muldach z akrobatycznymi skokami. Ja też trenowałem jak wszyscy zawodnicy.
Wyjechaliśmy na samą górę. W każdą stronę widoki były cudowne.
Z jednej strony było widać resort Valle Nevado z jego ostro wspinającą się drogą do góry.
Na zachód widać pustynne wzgórza i dalej Santiago.
Ze szczytu też po raz pierwszy zobaczyliśmy, że zachodni strona El Colorado jest o wiele większa niż wschodnia (od naszej strony). Łatwiejsze tereny, dużo wyciągów i wiele tras.
Zjechaliśmy na dół do bazy, poszliśmy sprawdzić co się tu dzieje (czytaj: poszliśmy na piwo). Na miejscu dowiedzieliśmy się kto tutaj trenuje. Kanada obstawiła El Colorado. Wielu zawodników z narodowej kadry trenuje przed następną olimpiadą. Każdy ma parę par nart, butów i ogromne plecaki. Do tego dziesiątki trenerów, ludzi z kamerami, komputerami i parę innych osób którzy wyglądają bardzo poważnie. Ktoś przecież za te setki ludzi musi zapłacić. Ogólnie, ciekawy klimat. Ciekawe ile tych osób zobaczymy za pół roku w Korei Południowej na olimpiadzie zimowej.
Po przerwie, troszkę pojeździliśmy wraz z zawodnikami po El Colorado. Niestety nie na ich trasach, ale w pobliżu. Tutaj dopiero było widać ile ludzi jest zaangażowanych w zjazd każdego zawodnika. Po każdym narciarzu trzy osoby zjeżdżają bokiem żeby równać trasę. Ludzie z kamerami, stoperami stoją prawie przy każdej tyczce, a pomalowane linie na śniegu pokazują zawodnikowi którędy przebiega jego najlepsza linia zjazdu. Ogólnie skomplikowana masakra.
Wyjechaliśmy na szczyt piramidy i przejechaliśmy na wschodnią (naszą) część El Colorado. Tutaj już walkie-talkie zaczęło działać i Ilonka powiedziała, że ostro walczy w rakach do góry.
Na skróty po puchu, skałach, wąwozach wróciliśmy do Valle Nevado i wyciągiem (oczywiście orczyk) dojechaliśmy do Ilonki.
Dokładnie - ja sobie wyszłam przed siebie, nie miałam jakiegoś konkretnego planu poza tym, żeby spędzić trochę czasu w górkach i się gdzieś wspinać. Tak sobie szłam i zobaczyłam, że pewna niebieska trasa jest prawie nie uczęszczana. No więc nią podreptałam do góry. Potem było a jeszcze trochę, i jeszcze trochę i wylądowałam pod wyciągiem, którym Darek wyjechał.
I takim o to sposobem raki połączyły swoje siły z nartami i wszyscy mieliśmy lunch w niesamowitej scenerii. A potem oczywiście musiała polecieć sesja zdjęciowa. No bo skoro już wyniosłam aparat na górę to nie mogło się obyć bez zdjęć.
Super siedziało się w słoneczku ale górki wołały i krzyczały, że nie ma czasu na lenistwo i trzeba się ruszyć. Tak więc założyłam raki i znów pognałam w górę. W rakach się idzie wolniej niż na nartach więc chłopaki zdążyli mnie dogonić i znów poleciała seria zdjęć.
Chłopaki pognały gonić się po górkach a ja uderzyłam dalej na szczyt Cima Mirador (10 827 ft / 3300 m). Im wyżej tym oczywiście coraz ładniejsze widoki były.
Na górze nie ma za bardzo miejsca na przerwę, więc pognałam na dół. Tym razem lekką zieloną trasą, która przechodzi zaraz obok górnej stacji kolejki. A obok gondoli jest taras na którym można sobie fajnie odpocząć i popodziwiać górki. Ten dzień był dość intensywny i każdy z nas marzył o długim prysznicu. Tak więc nie szwendaliśmy się tylko poszliśmy do hotelu. A po kolacji próbowaliśmy uratować świat przed zarazą grając w Pandemię.
2017.08.20 Valle Nevado, CL (dzień 4)
Jak przystało na niedzielę - dziś był dzień małego leniuchowania. Oczywiście nie znaczy to, że wogóle nie poszliśmy w góry albo, że spaliśmy do południa. Ja musiałam dzis popracować - niestety nie ma łatwo i w dobie internetu trzeba być dostępnym 24/dobę. No własnie w dobie internetu. A co jeśli internet nie doszedł we wszystkie zakamarki świata.
Tak więc ja wyruszyłam w poszukiwania WiFi. Nie chciałam siedzieć nigdzie w środku. Nadal chciałam być na świerzym powietrzu. WiFi w hotelu dostępny jest tylko na recepcji i w sali komputerowej. Knajpek jest tu kilka ale niestety internet w nich jest dość słaby i ciężko tam pracować. Udało mi się znaleźć w miarę dobre połączenie w okolicy jackuzi. Całkiem niezłe miejsce na biuro - nie?
W między czasie Darek poszedł na narty ale...
Wczoraj chyba za bardzo przeforsowałem nogi. Jeżdżenie cały dzień w głębokim śniegu ma też swoje wady. Nogi też mają limit wytrzymałości. Ale oczywiście na wakacjach nie wolno odpoczywać, więc dzisiaj już od rana zacząłem białe szaleństwo. Może nie bawiłem się tak ostro jak wczoraj, bardziej wybierałem ubijane trasy.
Całe Valle Nevado położone jest powyżej granicy lasów. Co to oznacza? To oznacza, że przy dobrej pogodzie, takiej jak dzisiaj, widoki są oszałamiające. Gdzie nie spojrzysz to same piękne góry. Cały czas chcesz się zatrzymywać i robić fotki. Dzisiaj mi to nawet odpowiadało, nogi chciały często stawać.
Wyjechałem na najwyższe miejsce gdzie tutaj można wyjechać wyciągami, na Tres Puntas, 3670 metrów. Wyjeżdża tutaj dłuuugi wyciąg orczykowy. Jedzie się wiele minut stromo pod górę. Pośladki i uda bolą od ciągłego ściskania małego talerzyka żeby go nie wyrwało. Zresztą w całym Valle Nevado więcej jest orczyków niż wyciągów krzesełkowych. Pewnie taniej jest założenie takiego wyciągu, a przy dużych wiatrach (często tu takie panują) orczyk dalej może jechać.
Ze szczytu przepięknie widać El Plomo (5,430 m.) z jego lodowcami, a w drugą stronę przebijało się zza chmur Santiago. Idealne miejsce na przerwę, piwko i wpatrywanie się w otaczające mnie Andy. Dzisiaj nie miałem siły iść dalej, ale za parę dni tu wrócę z kolegą, ubierzemy raki i podejdziemy jeszcze wyżej, żeby zrobić piękny zlot.
Wróciłem do głównej części resortu a tu rozczarowanie. Jest niedziela, czyli to pewnie tłumaczy duże kolejki do wyciągów. Dużo ludzi i mało wyciągów, a na dodatek bałagan. W Europie to ludzie się pchają na chama do wyciągów. Na cztero-osobowych krzesełkach sześć osób by jechało gdyby mogło. W Stanach jest obsługa i wszystko ładnie układa, tak, że wolne krzesełko nie jedzie do góry. Tutaj każdy robi co chce. Jeżdżą pojedynczo, czekają na innych, nie dosiadają się.
Nie chciało mi się już wracać na orczyki wyżej w góry (nogi zabroniły), więc zjechałem na dół, dołączyłem do Ilonki, otworzyłem piwo i zacząłem jej przeszkadzać w pracy.
Reszta ekipy szybko dołączyła, zamówiliśmy pizzę i ogólnie zrobiliśmy sobie dłuższy lunch. Ja tutaj przyjechałem z szerokimi nartami na puch, natomiast kolega takie narty dopiero tutaj wypożyczył. Dzisiaj był jego pierwszy dzień na tych nartach, więc jego nogi też chciały dłuższej przerwy
Nie wiem jakim cudem po lunchu chłopaki mieli siłę iść jeszcze na narty. Ale jak coś się kocha to nie ma, że boli. Tak więc narciarze poszli na narty a ja poszłam do hotelu. Niestety siedzenie w słońcu przez parę godzin dało mi się we znaki i szybko padłam do łóżka. Obudziłam się jak reszta wróciła z nart i trzeba było iść na kolację. Tutaj kolacje są wliczone w cenę. Mamy do wyboru dwie restauracje. W jednej wybiera się z menu i można zamówić przystawkę, sałatkę, danie główne i deser. My osobiście wolimy drugą restaurację gdzie jedzenie serwowane jest jako bufet i każdy może jeść co chce i ile chce, a do tego można podejść pod grill i zamówić sobie mięsko albo rybkę lub jakiś makaron.
Moją ulubioną częścią jest jednak deser. No bo jak się nie skusić na takie małe, pysznie wyglądające ciasteczka. Wieczorem nadrabialiśmy zaległości komputerowe....tym razem wiedzieliśmy gdzie znaleźć wifi. Jednak życie bez wifi jest ciężkie...ale na tym powinny polegać prawdziwe wakacje, limitowany dostęp do internetu to lepsza integracja z towarzystwem.
2017.08.19 Valle Nevado, CL (dzień 3)
Kiedy ostatni raz mieliście dzień w waszym ulubionym sporcie który będziecie pamiętać do końca życia? Tydzień temu, miesiąc, rok, pięć lat? Na nartach może miałem 4-5 takich dni w życiu. Dzisiejszy na pewno do takich zaliczę.
Wczoraj w nocy nad południowymi Andami przeszła śnieżyca i spadło 20+ centymetrów świeżego puchu.
Puch w Ameryce Południowej różni się od puchu w Europie. Stary kontynent jest mokry, więc puch jest ciężki. Tutaj wszędzie wokół są pustynie, które wysuszają powietrze. Puch jest lekki i się nie lepi. Po prostu raj dla narciarzy.
Dzisiaj cały dzień jeździłem w raju, w Valle Nevado. Nie będę za wiele się rozpisywał. Załączę więcej zdjęć. Ludzie którzy jeżdżą na nartach to zobaczą, nie narciarze nigdy tego nie zrozumieją.
Wyciągi otwierają o 9 rano, więc o 8:55 grzecznie stałem w kolejce na ich otwarcie.
Pierwszy zjazd był delikatny, taki na rozgrzewkę, natomiast każdy następny był ciekawszy.
W tym czasie Ilonka atakowała górki:
Pomimo, że mam bilet na narty i mogę używać wszystkich wyciągów to wybrałam spacerek do góry. Po pierwsze bilet mam bo i tak był wliczony w cenę a pokój bez wyżywienia i nart w innym hotelu był droższy. Po drugie dla ćwiczenia spacerek do góry jest wskazany. Po trzecie, w Valle Nevado nie ma za dużo wyciągów. Większość to orczyki na których ciężko by było iść w rakach. Tak więc aby dojść do jedynej knajpy położonej w górach założyłam raki i ruszyłam w drogę.
Nie widać aby dużo ludzi chodziło tu po górach. Czasem widziałam ślady ale to głównie snowboardziści, którzy czasem biorą deskę pod pachę i gdzieś podchodzą. Ogólnie po trasach można chodzić, trzeba tylko mieć ważny bilet na narty i sprzęt.
A chodzić jest gdzie. Niesamowite przestrzenie, stosunkowo mało ludzi, widoki zapierające dech w piersiach i piękna pogoda. Czułam troszkę brak tlenu ale nie było źle. Myślałam, że będę tam szła około 2h ale udało mi się wyjść w niecałą godzinę.
Infrastruktura tych gór jest dużo gorsza niż w Europie czy na zachodnim wybrzeżu. Tak więc w górach jest tylko jedna restauracja z tarasem. Znajduje się ona na szczycie gondoli więc można tam spotkać przeróżnych ludzi. Panienki prawie w szpilkach jak i prawdziwych narciarzy. Niestety nie ma tam WiFi wiec czekając na resztę ekipy podziwiałam widoki - może i lepiej. Lepsze to niż być wpatrzonym w telefon.
W między czasie Daruś dalej szalał w górkach.
Około południa dojechałem do jednych z ciekawszych terenów w Valle Nevado, do Ancla.
Tutaj nie ma tras. Jedzie się na dół.
Szczególnie jeden rejon utkwił mi w pamięci. Bajka. Napotkany po drodze przewodnik mi tylko powiedział (nawet ładnie mówił po angielsku), że można tu zjechać tylko trzeba uważać, bo dużo kamieni jest lekko przysypane śniegiem. Powiedział też, że im szybciej jedziesz tym mniej się zapadasz i mniej będziesz haratał o kamienie. Jechałem dosyć szybko, ale i tak narty muszę dać do naprawy. Ilość śladów można policzyć na palcach jednej ręki. To się dopiero nazywa jeżdżenie na nartach na końcu świata.
Na lunch wróciłem do głównej części, gdzie już było dużo ludzi i trasy rozjeżdżone. Ilonka już dzielnie pilnowała stolika na tarasie.
Na lunch były kabanosy i piwko z plecaka. Można niby coś zamówić do jedzenia ale jakoś hot-dog za $12 mnie nie zachęcił więc kabanos, orzeszki i czekolada wystarczyła.
Po lunchu zjechałem parę razy, ale już nie było siły na jakieś wielkie szaleństwa. Dalej aklimatyzacja nie zostało zakończona. To dopiero nasz drugi dzień.
Na dole spotkałem Ilonkę i się zaczęło.
W między czasie ja zeszłam. Nasz hotel jest położony w połowie stoku więc spotkała mnie niespodzianka. Zeszłam kawałek na dół a tu się okazało, że znów muszę się trochę wspinać na górę.
Dziś (jak w każdą sobotę) miał być pokaz z pochodniami. Po zachodzie słońca narciarze biorą pochodnie w dłonie i zjeżdżają z samego szczytu. W związku z tym zamówiliśmy sobie kolację na wcześniejszą godzinę. Tak aby zjeść jeszcze przed zachodem słońca. Akurat na styk po kolacji zdążyliśmy zobaczyć zachód słońca - przepiękny.
I poszliśmy się wpychać na taras widokowy. Pomimo, że było dość mroźnie, to nadal dużo ludzi się uzbierało na tarasie i czekali na pokazowy zjazd. Trochę zajęło im ułożenie się ale grała muzyka, i wszyscy dobrze się bawili. W końcu ruszyli z góry. Widać było najpierw małe punkciki, które poruszały się w kolumnie w dół. Im bliżej dołu tym wyraźniejsze postacie się robiły. Na koniec wszyscy zebrali się w wielkim kółku i minutą ciszy podziękowaliśmy, za ładny pokaz.
Po pokazie każdy dostał symbolicznego drinka Pisco Sour. Nie był jednak tak smaczny jak w Santiago. Widać, że kupili jakąś masówkę. Spróbowaliśmy ale szybko przenieśliśmy się do hotelu gdzie rozegraliśmy parę partyjek w grę planszową Indigo i porozmawialiśmy z pracownikami hotelu. Za każdym razem jak ich częstujemy piwem to nam dziękują bardziej niż jakby dostali napiwek....hmmm...ciekawe dlaczego...
2017.08.18 Valle Nevado, CL (dzień 2)
Znacznie lepiej śpi się na łóżku w hotelu niż na siedzeniu w samolocie. Do takiego wniosku doszedłem dzisiaj rano jak po 8 godzinach wylegiwania się otworzyłem oczy. Spanie nadrobione, można dalej kontynuować wakacje. Dzisiejszy dzień zapowiada się ciekawy. Około 11 rano mają nas odebrać spod hotelu i zawieź gdzieś wysoko w góry.
W Santiago są straszne różnice temperatur. W nocy jest dosyć zimno, kurtki się przydają. Natomiast w ciągu dnia jest gorąco, zwłaszcza w słońcu. Czyli z ciepłego miasta w niecałe dwie godziny (50 km) mamy zajechać do krainy śniegów i lodowców. Po dobrym i obfitym śniadaniu w hotelu wyruszyliśmy w góry.
Dobrze, że przyjechał duży samochód. 4 osoby plus kierowca, sprzęt narciarski, wszystkie bagaże..... zajęły trochę miejsca. Około 11:15 opuściliśmy cieplutkie Santiago i udaliśmy się w góry. Kierowca niestety prawie nic nie mówił po angielsku, więc znowu nasz super słaby hiszpański musiał się wziąć do roboty. Początek drogi był dwupasmową, szeroką autostradą. Po około 30 minutach zjechaliśmy z niej i zaczęło się ostro do góry.
Po drodze mieliśmy oczywiście kontrole drogową. Policja (Carabineros) spisała nam numery paszportów i życzyła bezpiecznej drogi. Byliśmy na wysokości 600 metrów, a musimy wyjechać na 3km. Dużo drogi przed nami. Ponoć musimy pokonać 40 serpentyn, wyjechać na płaskowyż i potem jeszcze kolejne 20 pętelek.
Im wyżej tym lepsze widoki. Dalej było ciepło, palmy i kaktusy rosły koło drogi. Do śniegów jeszcze daleko. Kierowca pomału, ale jednostajnie wspinał się do góry. Robiliśmy częste przystanki na podziwianie widoków i na zdjęcia.
Z góry dopiero było widać jak w całym Santiago unosi się wielki smog. W sumie jak byliśmy w mieście to nie czuliśmy tego aż tak, ale teraz z góry to masakra tam jest na dole.
Na postojach odwiedzały nas lokalni mieszkańcy gór, szczególnie Kojoty i Albatrosy. Jak w pewnym momencie Albatros nad nami poszybował, to aż było słychać świst powietrza z jego skrzydeł. Coś jakby przelatywał ktoś na lotni nad nami. Ale to ptaszysko jest wielkie.
Minęliśmy 2,000 metrów, śniegu zaczął się pojawiać. Dalej było go niewiele, ale jak wysiadaliśmy z samochodu to już czuliśmy mroźniejsze powietrze. Po drodze minęliśmy dwa resorty narciarskie, Colorado i La Parva. Ponoć górami z Valle Nevado można do nich dojechać. Nie omieszkamy tego za parę dni zbadać.
Teraz śniegu zaczęło szybko przybywać. Widoki były coraz to ciekawsze. Niestety droga była stroma i wąska. Kierowca nigdzie się nie mógł zatrzymać. W końcu minęliśmy znak z napisem 3,000 metrów i wjechaliśmy do wioski położonej wysoko w Andach. Do jednego z najsłynniejszego resortu w Ameryce południowej, wjechaliśmy do Valle Nevado.
Wioska jest niewielka. Składa się z paru hotelów, barów, sklepików..... Wszystko to jest otoczone górami, które szczyty sięgają ponad 5,000 metrów. Widok zapierał dech w piersiach. Do braku oddechu przyczyniła się też wysokość. Byliśmy na 3,000 metrów, tu już jest mało tlenu. Najgorsze jest to, że my dopiero jesteśmy na dole. Wyciągami jedziesz dalej w górę. Nawet nie wiem na jaką wysokość. Później to sprawdzimy.
Niestety nasz pokój nie był jeszcze gotowy. Co tu robić, pomyśleliśmy. Długo się nie zastanawialiśmy. Szybko przebraliśmy się, zapięliśmy narty i ruszyliśmy zwiedzać teren. Mieliśmy tylko troszkę na dole się pobawić, sprawdzić śnieg i się zaaklimatyzować.
Co wam powiem, to wam powiem, ale świetnie tak w sierpniu szusować po naturalnym śniegu. Valle Nevado ma najlepszy system wyciągów w całej Ameryce Południowej. Wiadomo, nie są to Stany czy Europa, ale i tak mają ich trochę. Zjechaliśmy parę razy na dole i oczywiście zachciało nam się większych atrakcji.
Wyjechaliśmy trochę wyżej i dopiero stąd zobaczyliśmy jak to jest ogromne. Przed nami ukazały się piękne Andy z wielkim lodowcami i polami do zjeżdżania na nartach. Niestety śniegu nie mają za wiele. Dużo skał wystaje i wiele terenów jest nieczynnych. Miejmy nadzieję, że wciągu tego tygodnia spadnie tutaj metr śniegu i będzie można na maksa używać białego szaleństwa!
Zjechaliśmy parę razy ze szczytów, ale jednak brak aklimatyzacji dawał się we znaki. Zresztą było już po 16 i niedługo wyciągi będą zamykać, a raczej nie chcemy w tych górach nocować. Widoczność robiła się coraz gorsza. Zjechaliśmy na dół i poszliśmy sprawdzić jakie après ski lokalni tutaj mają.
Muzyka grała na żywo, piwo i Pisco 50% taniej, Fondue się rozpływało w ustach. Świetny klimacik. Bardzo nam się podobało i super się siedziało. "Niestety" mieliśmy rezerwacje na kolacje na 19 więc musieliśmy opuścić ten bar. Na pewno tu jeszcze nie raz zawitamy podczas naszego pobytu.
Po kolacji zaczęło się zwiedzanie (szwendanie) hotelu. Zaglądaliśmy w każdy kąt i chyba każdy pracownik nas już zna. Z ciekawostek muszę dodać, że nasz hotel jest położony na niezłej skarpie.
Wchodzisz z poziomu ulicy i jak się okazuje jesteś już na ósmym piętrze. My mieszkamy na piątym, więc musieliśmy zjechać w dół trzy piętra. Nieźle, nie? Siedząc tak w jednej ze świetlic zauważyliśmy, że na zewnątrz jest ostra śnieżyca. Wiało i sypało na maksa. Świetnie, pomyśleliśmy. Jutro powinny być idealne warunki narciarskie.
2017.08.17 Santiago, CL (dzień 1)
Kolejny kraj na mojej liście. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam w Chile a przecież to taki piękny kraj. W ogóle to stwierdzam, że za mało podróżujemy do Ameryki Południowej. Zawsze jakoś tak się składa, że inne kraje są bliżej, bilety są tańsze albo trafia nam się okazja nie do odrzucenia. Tym razem okazja też była nie do odrzucenia – zima w środku lata, odwiedzenie dwóch nowych krajów a przede wszystkim zaliczenie kolejnych dwóch stref czasowych.
Tak więc po 10h locie o godzinie 6:30 rano wylądowaliśmy w Santiago, stolicy Chile. Nawet nie łudziliśmy się, że uda nam się dostać pokój w hotelu tak wcześnie rano, ale i tak pojechaliśmy prosto z lotniska do hotelu. W najgorszym wypadku zawsze można bagaże dać do przechowalni. Zarezerwowany mieliśmy hotel Marriott Courtyard. Pani na recepcji była prze miła i zdecydowanie dołożyła wszelkich starań, abyśmy dostali pokój wcześniej. Jednak przed 10 rano było to nadal nie możliwe.
W związku z tym zostawiliśmy bagaże, odświeżyliśmy się i poszliśmy szukać miejsca z dobrym śniadaniem. Pani z hotelu poleciła nam Cafe Malba. Rzeczywiście bardzo przyjemne miejsce z pysznym jedzonkiem.
Idąc do Cafe Malba zdziwiła nas ilość kawiarni i barów w okolicy. Nasz hotel jest trochę na uboczu i trochę się bałam, że nie będzie tu nic do roboty ale się myliłam. Jak się później okazało to więcej knajpek jest koło naszego hotelu niż w centrum miasta i są dużo przyjemniejsze.
Wiadomo 10 rano to za wcześnie, żeby się szlajać po knajpach. Zresztą my też byliśmy troszkę zmęczeni. Wróciliśmy do hotelu i udało nam się zdobyć pokój. Dość szybko padliśmy na łóżko i poszliśmy spać. Starość nie radość i już niestety nie sypiamy za dobrze w samolotach. Wiadomo, coś tam się pośpi ale nie jest to tak wygodne jak łóżeczko. W między czasie do hotelu dotarli nasi znajomi. Tym razem wakacje spędzamy z dwójką innych znajomych, którzy niestety nie lecieli z nami samolotem i nas dogonili w hotelu parę godzin później. Jak już wszyscy się ogarnęli to poszliśmy na miasto. Pierwszy punkt naszej wycieczki był dość blisko. Supermarket. Jutro jedziemy w góry i nie chcemy przepłacać i kupować wszystkiego po cenach resortu więc się zaopatrzyliśmy w lokalnym supermarkecie. W supermarkecie nie umknęło naszej uwadze piwo „Aged” (rocznikowe).
Piwo było niesamowicie dobre. Jedno z tych piw, które możesz pić godzinę bo się delektujesz każdym łykiem. Aby piwo przetrwało tak długo to musi mieć większy poziom alkoholu ale to było tak dobrze wyważone, że nawet się nie czuło tego. Na wyjazd zrobiliśmy duże zakupy. Na szczęście hotel ma wspólny parking z centrum handlowym i udało nam się wjechać wózkiem sklepowym do naszego pokoju hotelowego. Był trochę wstyd na recepcji ale pracownicy hotelu byli w takim szoku, że nawet nam nic nie powiedzieli tylko zaczęli się śmiać.
Po wszystkich sprawach organizacyjnych przyszedł czas na zwiedzanie miasta. Nie każdy miał szczęście i możliwość zjedzenia dobrego śniadania więc restauracja/knajpka została przegłosowana. Poszliśmy do CHiPE Libre Republica Independiente del Pisco.
Knajpa ta słynie z Pisco. Podobno zawsze Chile i Peru się kloca kto robi lepsze Pisco. Ta restauracja postanowiła ze nie ma granic i stworzyli nowy „kraj” Republica del Pisco. Stworzyli oni mapę rożnych rejonach w których produkuje się Pisco i ciągnie się to od południowego Chile aż do Limy.
My na dzień dobry zamówiliśmy drinki ale już po pierwszej kolejce zostaliśmy wyedukowani, ze drinki są dobre dla bab a prawdziwi faceci pija Pisco delektując się jak dobrym brandy. Bo Pisco to nic innego jak brandy. Też jest robione z winogron i dochodzi do perfekcji w beczkach. Zazwyczaj ma około 40% alkoholu. Pisco sour jest najpopularniejszym drinkiem na bazie tego alkoholu. Można jednak zamówić bardziej wymyślne drinki i tak ja wybrałam drink z sokiem pomarańczowym, rozmaryn i innymi dodatkami.
Mieliśmy super kelnera który opowiedział nam bardzo dużo o rodzajach Pisco, o całej idei stworzenia knajpy gdzie nie ma granic jeśli chodzi o Pisco jak i o różnicach miedzy różnymi krajami. W Chile Pisco dzieli się na 3 podstawowe grupy. Podział jest na podstawie długości przechowywania w beczkach (proces zwany leżakowaniem). Najmłodsze zwane transparent (przeźroczyste) przechowywane są tylko 6 miesięcy. Kolejny stopień to 6 miesięcy do 1 roku, to Pisco Reservado. Ostatnie zwane aged są najdłużej przechowywane bo ponad rok. Mogą być nawet przechowywane kilka lat. Często przechowywane są one w beczkach po burbonach nawet przez kilka lat. My testowaliśmy 6 letnie Pisco. Wyróżniało się ono kolorem. Normalnie pisco jest przezroczyste ale im dłużej leżakuje tym ciemniejsze się robi i bardziej przypomina burbon zarówno w smaku jak i kolorze.
Z drugiej strony Pisco w Peru jest klasyfikowane bardziej na podstawie procesu i szczepu winogron. Pierwsza grupa to Pisco Puro zrobione tylko z jednego typu winogron. Druga grupa to Acholado pomieszane szczepy (blended). Trzeci Mosto Verde nie ogranicza ile szczepów winogron trzeba tam dodać ale różni się od reszty sposobem destylacji i fermentacji.
Darek jako najlepszy somalier ocenił, że Pisco aged jest najlepsze i może konkurować z dobrymi koniakami czy nawet whiskey. Kolejnym plusem tej restauracji było jedzenie. Poleciały ośmiornice, ceviche i cała masa innych przysmaków. Najedliśmy się jak głupie świnki i trzeba było spalić jakoś te kalorie. Poszliśmy więc zwiedzać miasto. Było już pod wieczór więc klimat na ulicach był bardzo mieszany.
W planie mieliśmy zobaczyć starą część miasta z zamkiem prezydenta, plaza de Armas itp. Tak więc ruszyliśmy w kierunku „centrum” nie wiedząc do końca czego oczekiwać. A na ulicach Santiago po 8 wieczór dzieje się wiele. Prawie jak w piosence SDM Opadły Mgły – tylko tutaj nie mleczarze ciągnęli swoje wózki ale panie grille z kurczakami. Ciekawy widok – muszę powiedzieć. Zazwyczaj pani miała wózek na węgiel, oczywiście podpalony a na kracie robiły się szaszłyki z kurczaków. Z kolei Panowie zazwyczaj mieli rozłożony kocyk na chodniku na którym rozrzucone były czekoladowe batoniki. Ciekawe czy oni naprawdę sprzedają batoniki czy jest to jakaś przykrywka.
Szwendając się po mieście doszliśmy do wniosku, że przydałaby się nam gotówka. Niby nic trudnego – wystarczy wejść do banku i wyciągnąć kasę z bankomatu. Okazało się, że nie wszystko w życiu jest takie proste jak się wydaje. W Chile mają jakieś dziwne zabezpieczenia dla kart debetowych i nie można wyciągać pieniędzy z bankomatu jak się nie ma karty z lokalnego banku. Tak więc zrozpaczeni pocieszyliśmy się lokalnymi pączkami. Za które, udało nam się zapłacić kartą kredytową.
Doszliśmy wreszcie do rynku – i muszę przyznać, że się trochę rozczarowałam. Zamek prezydencki to taki jakiś zwykły budynek natomiast Plaza de Armas, która miała być ich rynkiem nie wiele ma do zaoferowania.
Tak więc wskoczyliśmy w Uber (na szczęście tutaj też doszedł uber) i wróciliśmy pod nasz hotel. Dzielnica w której mamy hotel jest bardziej biznesowa ale jest czystsza, przyjemniejsza i ma więcej kameralnych kafejek i restauracji. Tak więc po małym spacerku po okolicy wróciliśmy do hotelu. Jutro jedziemy w górki. Czas zacząć prawdziwe wakacje!
2017.08.16 Santiago, CL (dzień 0)
Lato - o czym prawdziwy narciarz marzy w te upalne miesiące? Tylko o jednym, żeby jak najszybciej minęły te gorące dni, deszcz zamienił się w śnieg i pokrył lokalne wzgórza. Wiem, że marzenia się spełniają i trzeba je mieć. Moje o nartach w letnie miesiące też się spełniło. Może nie posypało na lokalnych górkach, ale na sąsiednim kontynencie spadło ostatnio trochę śniegu.
Samolotem parę godzin więcej niż samochodem do Maine a już jesteśmy na drugiej półkuli, gdzie w sierpniu zima jest w pełni. Zawsze w zimie uciekamy na północ, aby było więcej śniegu. Na globie spadliśmy prościutko na dół, jak po sznurku.
Często, tak jak i tym razem bilety mieliśmy prawie za darmo, więc nie obeszło się bez małego zamieszania na lotnisku. Latamy na biletach dla załogi, więc nigdy do końca nie wiemy czy polecimy. Pan przy odprawie dał na kwitki na bagaże, że są w zawieszeniu i musieliśmy chwilę poczekać. Jak zwykle wszystko dobrze się skończyło i musieliśmy tylko dopłacić $100 za narty i wsiedliśmy do LATAM. Wszystko było na styk z czasem, więc już nie było czasu na żaden relaks ani na piwko.
Linie LATAM (byłe LAN) nie należą do jakiś super, są przeciętne. Dało się to wyczuć w serwisie i komforcie na pokładzie. "Trochę" ta Azja nas rozpieściła. Emiraty, Etihad czy inne samoloty z tamtych rejonów to dalej czołówka światowa. Nasz lot trwał 11 godzin. Fajnie, że nie musimy zmieniać stref czasowych i nie będziemy mieli Jet-laga.
Po paru godzinach lotu (gdzieś nad Kubą) piwo im się skończyło, więc poszliśmy spać. Trochę ciasno było (mimo, że wzięliśmy siedzenia z większym miejscem na nogi) także niewiele pospaliśmy, ale jakoś szybko zleciało i o 7 rano wylądowaliśmy w stolicy Chile, Santiago.
Zimno tu mają, obydwoje to stwierdziliśmy zaraz po wyjściu z terminalu. Mino, że palmy rosną to może było +5C. Wyjście też nie było łatwe. Na początku w odprawie paszportowej gościu ani słowa nie mówił po angielsku, a potem dziesiątki lokalnych chciało nam zaoferować transport. Myśmy dzielnie przez nich się przedarliśmy i wyszliśmy na zewnątrz gdzie nie było łatwo, ale zamówiliśmy Ubera.
W około pół godziny dotarliśmy malutkim samochodem do naszego hotelu gdzie spędzimy jedną noc. Było jeszcze wcześnie rano, więc nasz pokój nie był gotowy. Zostawiliśmy bagaże w przechowalni i udaliśmy się zwiedzać Santiago.