2017.08.21 Valle Nevado, CL (dzień 5)
Narciarze którzy kupują tygodniowy bilet na Valle Nevado za darmo otrzymują też dwa bilety na sąsiadujące resorty. Tym oto sposobem dostaliśmy po jednym dniu w El Colorado i La Parva.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić El Colorado.
Te trzy resorty są połączone wyciągami i można nie ściągając nart wszędzie się poruszać. Jednak musi się mieć osobne bilety. Nie wiem dlaczego nie ma jednego biletu na wszystko. Pewnie się nie dogadali właściciele co do $$$.
Oznakowania też nie są za dobre. W jednym miejscu dopiero zobaczyliśmy drogowskaz mówiący nam gdzie mamy jechać. Chyba Valle Nevado za bardzo nie chce żeby narciarze jechali do innego resortu. Nawet za bardzo nie było trasy żeby tam dojechać, musieliśmy na przełaj na dół po głębokim śniegu.
Wjechaliśmy na jakąś trasę w El Colorado i oczywiście nie było nikogo. Często tylko jacyś zawodnicy przelatywali koło nas jak pociski. Pojechaliśmy na dół i dojechaliśmy do dolnej stacji orczyka. Jak się później okazało w El Colorado jeszcze jest mniej krzesełek niż w Valle Nevado, widzieliśmy tylko dwa albo trzy. Reszta to orczyki. Zapakowaliśmy się na jeden podwójny i ruszyliśmy do góry. Oczywiście bez mapy, bo w Valle Nevado nie mają map El Colorado, a na dole przy wyciągu nie widzieliśmy nikogo. Są bramki, które automatycznie się otwierają jak masz ważny bilet i potem sam sobie musisz złapać dwuosobowy orczyk (t-bar) i dobrze się go trzymać żeby nie spaść.
Udało mam się wyjechać pierwszym wyciągiem. Z góry już było lepiej wszystko widać. Powoli nam się rozjaśniało w głowie jak ten resort wygląda. Wzięliśmy kolejny orczyk i wyjechaliśmy jeszcze wyżej. Stąd jeszcze lepiej było widać, a zwłaszcza taką jedną piękną trasę.
Długo się nie zastanawiając polecieliśmy nią w dół. Po śladach wywnioskowaliśmy, że chyba byliśmy pierwszymi narciarzami, którzy tędy dzisiaj jadą. Świeży ratrakowy sztruks pozwalał na głębokie wcinanie się w zmrożony, ale nie zlodzony śnieg. Dosłownie znowu jak w bajce. Bajka się skończyła jak dojechaliśmy do zagrodzonej trasy gdzie z wielką prędkością trenowali zawodnicy. Za bardzo nie mieliśmy innego wyboru tylko z nimi razem zjechać na dół. Jeden z ludzi, który stał trochę wyżej zaczął coś do nas mówić po hiszpańsku, ale oczywiście nic nie rozumieliśmy. Za chwilę zaczął machać rękami i krzyczeć "go". Szybko zlecieliśmy trasą w dół, nie "wyprzedzając" żadnych zawodowców.
Zapakowaliśmy się na inny orczyk i wyjechaliśmy na szczyt piramidy. Góra El Colorado wygląda jak piramida, może bardziej jak wulkan. Wyciąg szedł ostro do góry, więc musieliśmy się dobrze koncentrować na tym jak nasze narty jadą po wyboistym terenie. Naszą uwagę rozpraszali inni zawodnicy, którzy trenowali zjazd po muldach z akrobatycznymi skokami. Ja też trenowałem jak wszyscy zawodnicy.
Wyjechaliśmy na samą górę. W każdą stronę widoki były cudowne.
Z jednej strony było widać resort Valle Nevado z jego ostro wspinającą się drogą do góry.
Na zachód widać pustynne wzgórza i dalej Santiago.
Ze szczytu też po raz pierwszy zobaczyliśmy, że zachodni strona El Colorado jest o wiele większa niż wschodnia (od naszej strony). Łatwiejsze tereny, dużo wyciągów i wiele tras.
Zjechaliśmy na dół do bazy, poszliśmy sprawdzić co się tu dzieje (czytaj: poszliśmy na piwo). Na miejscu dowiedzieliśmy się kto tutaj trenuje. Kanada obstawiła El Colorado. Wielu zawodników z narodowej kadry trenuje przed następną olimpiadą. Każdy ma parę par nart, butów i ogromne plecaki. Do tego dziesiątki trenerów, ludzi z kamerami, komputerami i parę innych osób którzy wyglądają bardzo poważnie. Ktoś przecież za te setki ludzi musi zapłacić. Ogólnie, ciekawy klimat. Ciekawe ile tych osób zobaczymy za pół roku w Korei Południowej na olimpiadzie zimowej.
Po przerwie, troszkę pojeździliśmy wraz z zawodnikami po El Colorado. Niestety nie na ich trasach, ale w pobliżu. Tutaj dopiero było widać ile ludzi jest zaangażowanych w zjazd każdego zawodnika. Po każdym narciarzu trzy osoby zjeżdżają bokiem żeby równać trasę. Ludzie z kamerami, stoperami stoją prawie przy każdej tyczce, a pomalowane linie na śniegu pokazują zawodnikowi którędy przebiega jego najlepsza linia zjazdu. Ogólnie skomplikowana masakra.
Wyjechaliśmy na szczyt piramidy i przejechaliśmy na wschodnią (naszą) część El Colorado. Tutaj już walkie-talkie zaczęło działać i Ilonka powiedziała, że ostro walczy w rakach do góry.
Na skróty po puchu, skałach, wąwozach wróciliśmy do Valle Nevado i wyciągiem (oczywiście orczyk) dojechaliśmy do Ilonki.
Dokładnie - ja sobie wyszłam przed siebie, nie miałam jakiegoś konkretnego planu poza tym, żeby spędzić trochę czasu w górkach i się gdzieś wspinać. Tak sobie szłam i zobaczyłam, że pewna niebieska trasa jest prawie nie uczęszczana. No więc nią podreptałam do góry. Potem było a jeszcze trochę, i jeszcze trochę i wylądowałam pod wyciągiem, którym Darek wyjechał.
I takim o to sposobem raki połączyły swoje siły z nartami i wszyscy mieliśmy lunch w niesamowitej scenerii. A potem oczywiście musiała polecieć sesja zdjęciowa. No bo skoro już wyniosłam aparat na górę to nie mogło się obyć bez zdjęć.
Super siedziało się w słoneczku ale górki wołały i krzyczały, że nie ma czasu na lenistwo i trzeba się ruszyć. Tak więc założyłam raki i znów pognałam w górę. W rakach się idzie wolniej niż na nartach więc chłopaki zdążyli mnie dogonić i znów poleciała seria zdjęć.
Chłopaki pognały gonić się po górkach a ja uderzyłam dalej na szczyt Cima Mirador (10 827 ft / 3300 m). Im wyżej tym oczywiście coraz ładniejsze widoki były.
Na górze nie ma za bardzo miejsca na przerwę, więc pognałam na dół. Tym razem lekką zieloną trasą, która przechodzi zaraz obok górnej stacji kolejki. A obok gondoli jest taras na którym można sobie fajnie odpocząć i popodziwiać górki. Ten dzień był dość intensywny i każdy z nas marzył o długim prysznicu. Tak więc nie szwendaliśmy się tylko poszliśmy do hotelu. A po kolacji próbowaliśmy uratować świat przed zarazą grając w Pandemię.