Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2017.08.25-27 Mendoza, AR (dzień 9)
W piątek opuściliśmy resort narciarski Valle Nevado. Spędziliśmy tam super tydzień na białym szaleństwie. Nadal mieliśmy jeszcze weekend zanim wrócimy do domku. Mogliśmy albo zostać w Santiago albo...polecieć na weekend do Mendozy.
Mendoza słynie z pysznego wina – zwłaszcza Malbeca. Miasteczko to położone jest u podnóża najdłuższego pasma górskiego na świecie, Andy. Dzięki topniejącym śniegom z gór, niezliczonej ilości lodowców w tych górach, ziemia w Mendozie jest bardzo żyzna i dobrze nawodniona.
W piątek mieliśmy odwiedzić jakąś winiarnię ale trochę nam zeszło z przejściem przez kontrolę celną, wynajęciem samochodu i wyjechaniem na autostradę. Niestety winiarnie tu są czynne tylko do 17 godziny wiec już nie zdążyliśmy.
Wynajęliśmy małe autko Chevrolet Classic. Muszę przyznać, że było wesoło. Po pierwsze nie chcieliśmy się wyróżniać i uchodzić za jakiś bogatych turystów więc nie braliśmy żadnego SUV czy Jeep'a po drugie, różnica ceny między tym małym, śmiesznym samochodzikiem a wypasionym Jeep'em była dość duża. Tak więc wg. dobrze znanej zasady masz za co płacisz...nasz samochodzik nie wiele miał. Przypomnieliśmy sobie jak to jest otwierać okno na korbkę, musieliśmy pamiętać o zamykaniu każdych drzwi osobno bo nie mieliśmy centralnego zamka, a o klimatyzacji to oczywiście można zapomnieć. Jednym słowem było wesoło. Dobrze, że przynajmniej ruch mają tu prawostronny i Darek nie musiał zmieniać biegów lewą ręką.
Hotel mieliśmy w centrum więc troszkę się przeszliśmy. W okolicy jednak nie było za dużo otwartych restauracji, wszystko zamknięte, puste lub w remoncie. Szeryf miał rację – w Argentynie się pije do rana, do śniadania. Dlatego pewnie wszystko otwierają późno. My po długiej podróży samochodem i samolotem byliśmy trochę głodni więc ograniczyliśmy się do restauracji hotelowej. W sobotę chcieliśmy wcześniej wyruszyć na wycieczkę do pobliskiego parku Aconcagua więc nie szaleliśmy w piątek tylko zostaliśmy w hotelu. Wiem, nie podobne to nas ale czasem trzeba mieć dzień relaksu i odpocząć.
W sobotę rano za to wskoczyliśmy do naszego śmiesznego samochodziku i ruszyliśmy w drogę. Aconcagua jest najwyższym szczytem w Ameryce Południowej. Jest też najwyższym szczytem jeśli nie liczyć szczytów w Azji. Darka zainteresowanie górami wygrało nad zainteresowaniem winiarniami i nie tracąc czasu pognał autostradą w kierunku parku. Mieliśmy do pokonania ok. 300 km w jedną stronę. Darek zdecydowanie przypomniał sobie jak się prowadzi biegówkę i miał niezłą praktykę na tych górskich, zakręconych drogach.
Po drodze mijaliśmy kilka winiarni. Zaskoczyły nas budynki tych winiarni. Wszystkie bardzo ładne, nowe, duże i w ciekawym stylu architektonicznym. Widać, że rejon ten utrzymuje się w większości z produkcji wina. Nie jest jednak łatwe dostanie się do tych winiarni. Wszystkie miały zamknięte bramy, nie było żadnej tabliczki zapraszającej na testowanie wina i tylko czasem widać było, że podjeżdżały duże autobusy z turystami. Z tego co Darek czytał to trzeba robić wcześniej rezerwacje żeby w ogóle cię przyjęli.
Droga numer 7 która prowadzi do parku jest drogą łączącą Buenos Aires z Santiago. Jest to jedyna droga przerzutowa towarów z Europy do Chile jak i z Azji do Argentyny. Tak więc jak się możecie domyśleć tirów to tam było dużo. Jeździły w obu kierunkach przewożąc różnego rodzaju towary. Samochodów osobowych nie było za dużo ale było parę turystów, którzy w zimie chcieli przejechać przez góry.
Ponieważ droga ta łączy Chile z Argentyną to po drodze było dużo kontroli drogowych. Jadąc w kierunku Chile tak bardzo nas nie sprawdzali tylko kazali jechać dalej. Z powrotem zatrzymywali nas na prawie każdym punkcie kontroli i się pytali skąd jedziemy. Jak mówiliśmy, że z parku Aconcagua to mówili tylko OK i kazali jechać dalej. Ciekawe czego szukali i czy jest jakiś przemyt między tymi dwoma krajami. Zaskoczyła nas też ilość baz wojskowych w tym rejonie. Trening w takich górach jest na pewno bardziej efektywny niż na jakiś nizinach ale ciekawe czy wojsko tam jest też w celach obrony przed Chile. Teoretycznie miedzy tymi dwoma krajami nie ma konfliktu ale jak to w życiu bywa – nigdy nie wiadomo co któremu przywódcy strzeli do głowy.
Dojechaliśmy do parku w miarę szybko jak na taką odległość. Droga była dobra, asfaltowa i nawet tiry nie spowalniały ruchu. Niestety Aconcagua była dość nieśmiała dziś i nie chciała się nam pokazać w całej okazałości. Widzieliśmy ją troszkę ale często chowała się za chmurami. Pomimo wiatru i pochmurnego dnia przeszliśmy się na mały spacerek. W zimie większość tras jest niedostępna ze względu na śnieg i zalecane są tylko dwa spacerki. Jeden 15 minut a drugi ok. 1h. Oczywiście my wzięliśmy ten dłuższy i nawet dołożyliśmy parę więcej minut bo chcieliśmy podejść trochę bliżej tej olbrzymiej górki.
Darek nie mógł oderwać wzroku od niej. Zdecydowanie się napalił, że chce kiedyś wyjść na szczyt. Wyjście nie jest trudne technicznie, tylko aklimatyzacja i wysokość są problematyczne. Aby wyjść na szczyt trzeba oczywiście trenować minimum 6 miesięcy wcześniej, wykupić pozwolenie za 1tys dolarów i zacząć się wspinać. Jest cały plan wspinania się i trzeba na to przeznaczyć ok 18 dni. Oczywiście na dole w bazie jest lekarz który bada cię czy jesteś wystarczająco zaklimatyzowany, żeby uderzyć w wyższe partie. W sytuacji zagrożenia masz helikopter, który cię weźmie na dół. Wszystko to jest w cenie permit'u wiec koszty, które początkowo wydają się wysokie wcale takie nie są. Oczywiście nadal w takich górach nie ma przelewek i trzeba poważnie do tego podejść.
Górki i cały park jest przepiękny. Na pewno wygląda dużo lepiej jak pogoda dopisze. Nas tam trochę wywiało ale tak to jest jak się w zimie chce zwiedzać.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze zobaczyć Puente del Inca. Jest to niesamowita formacja skalna (most skalny) stworzona przez lodowiec i gorące źródła. Ze względu na gorące źródła powstał tam budynek ówczesnego SPA, teraz to już tylko niestety ruiny.
Maipu rejon jest jednym z bardziej znanych w Mendozie. Okazało się, że będziemy przez niego przejeżdżać więc zboczyliśmy na chwilę z autostrady, aby zobaczyć tamtejsze winiarnie. Niestety nawet jeśli coś było na mapie winiarnią to w rzeczywistości wszystko było otoczone murem lub schowane za jakimiś krzakami. Druga próba odwiedzenia winiarni spełzła na niczym więc doszliśmy do wniosku, że lokalnego Malbec'a spróbujemy w dobrej restauracji z dobrym jedzonkiem.
I tak też się stało – poszliśmy na kolację do Azafran. Lepszej klasy restauracja ale z bardzo sympatyczną obsługą, ciekawym wystrojem i przepysznym jedzeniem. Stolik dostaliśmy bez problemu, przy czym Pani grzecznie nas uprzedziła, że o 21:30 przyjdą następni ludzie którzy mają rezerwacje na ten stolik. Do 9 były 2h więc nie widzieliśmy w tym żadnego problemu.
W restauracji nie mają karty win – jak chcesz sobie wybrać wino to idziesz do ich piwniczki i sobie wybierasz która butelka ci pasuje. Jak świętować wspaniałe wakacje to świętować – wybraliśmy jedno z lepszych win, Bramare 2013. Było tak pyszne ze szybko się skończyło więc poszliśmy po drugą butelkę. Tym razem do piwniczki poszedł z nami pracownik restauracji i Darek z nim sobie pogadał o winach. Gościu szybko się zorientował, że nie rozmawia z byle kim więc potem już koło nas skakali na prawo i lewo. Nawet stolika nie musieliśmy zwalniać. Jakimś cudem się okazało, że tamci odwołali rezerwacje – niezła ściema.
Restauracja oferowała wiele wspaniałych potraw lokalnej kuchni. My jednak skusiliśmy się na jagnięcinę. Chcieliśmy porównać tutejsze mięso z jagnięciną z Nowej Zelandii – nie zawiedliśmy się. Mięsko było przepyszne i rozpływało się w ustach. Beef carpaccio też było niesamowite. Wszystko takie delikatne, że rozpływało się w ustach. Ciekawe jak oni to przyżądzają.
Pomimo, ze poszaleliśmy z jedzeniem i winkami to rachunek wcale nie wyszedł dużo. To znaczy nie wyszedł dużo w porównaniu z podobnej klasy restauracjami w innych miastach. A jedzenie było naprawdę jedno z lepszych jakie do tej pory miałam. Obżarci po kolacji poszliśmy na spacerek po Mendozie. Trafiliśmy do dzielnicy gdzie był bar na barze ale większość była pełna albo miała formę bardziej restauracji więc zakręciliśmy w kierunku naszego hotelu. Zaraz obok naszego hotelu był bar zwany Liverpool. Dekoracje i wszystko jest wzorowane na The Beatles. Niestety nie wiemy czy grają tu tylko muzykę Beatles'ow bo akurat leciała walka bokserska i wszyscy skupieni byli na telewizorze. My też chcieliśmy zobaczyć o co tyle zachodu wiec weszliśmy na chwilkę. Najpierw Pani nam powiedziała, że już jest full i nie możemy wejść do środka. Po paru minutach jednak zmieniła zdanie i wniosła nam do środka stolik z chodnika. Potem zamknęła drzwi na zamek i już nikogo nie wpuszczała więcej do baru. Znów nam się udało i zostaliśmy potraktowani jak specjalni goście. Ciekawe co my takiego w sobie mamy. Na pewno nie ubranie bo chodzimy w bluzach dresowych i jeansach jak zwykli biedni turyści. Tak pożegnaliśmy się z Mendozą. Miasteczko przepięknie położone, widać że wino to ich główna atrakcja. Szkoda tylko, że nie można tak po prostu wejść do winiarni jak to się robi w Californii. Ale dojdą do tego – bo widać, że zdają sobie sprawę z potencjału jaki maja. Najpierw tylko muszą naprawić dziury w chodnikach.
Niedziela minęła nam na lotniskach. Wakacje zawsze są fajne ale te godziny w samolotach i na lotniskach męczą coraz bardziej. Szczególnie mi nie przypadł do gustu lot pomiędzy Santiago a Mendozą. Ponieważ samolot musi przelecieć nad ogromnymi górami to jest dużo turbulencji. Ogólnie turbulencje mi nie przeszkadzają ale jakoś po tym locie za każdym razem czułam się jakbym miała chorobę lokomocyjną. Może też chodzi o zmiany wysokości i ciśnienie...kto wie. W każdym razie jak bardzo lubię latać tak ten odcinek nie należy do moich ulubionych. Mam nadzieje ze lot do NY minie nam spokojnie.
2017.08.24 Valle Nevado, CL (dzień 8)
To już jest koniec – chciałoby się zaśpiewać. Niestety co dobre szybko się kończy i tak samo nasz wyjazd dobiega końca. Tym razem więcej będzie o hiku niż o nartach. Ten dzień należał do mnie i zakończył się szampanem – a nawet trzema. Ale po kolei.
Ogólnie w Valle Nevado chodziłam po górkach. Używałam tras narciarskich a, że ogólnie jest tu mniej narciarzy niż w Stanach czy Europie to nikomu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, często ludzie mnie zatrzepali, dawali Like, albo miło pozdrawiali. Po spędzeniu w górach 6 dni postanowiłam się sprawdzić i przekonać się jak wielką rolę aklimatyzacja odgrywa.
Szczyt Tres Puntas (Trzy Kropki) wys. 3670 m n.p.m / 12,041 ft. To był mój cel. Jest to najwyższy punkt gdzie dojeżdżają wyciągi. Jest to też kolejny dwunastu tysiącznik na mojej liście. Hiki lubię ale powyżej 10 tys zazwyczaj odczuwam brak aklimatyzacji. Zdobyłam już parę szczytów między 10 a 14 tysięcy (nigdy wyżej) więc Tres Puntas mnie kusił. Jak to się mówi “mountains are calling and I have to go” (góry wzywają więc muszę iść).
Do zrobienia miałam ok. 600 metrów (2000 ft.). Niby nie wiele ale na tej wysokości każdy metr się liczy. Szłam trasami narciarskimi więc nie była to trudna trasa. Bardziej chodziło tu o wytrwałość, kondycję długo dystansową i czas. Hike przewidziałam na max 7h.
Najpierw musiałam wyspinać się na szczyt Cima Mirador 3300 m (10,827 ft.). Zaczęłam hike o 9 rano więc prawie nie było ludzi. Słoneczko też jeszcze nie świeciło za mocno więc się super szło. Jednak ranny start to podstawa każdego wyjścia w góry. Nie ma ludzi, nie jest za gorąco a do tego nie stresujesz się, że zaraz zrobi się ciemno. Parę razy zaczepił mnie jakiś patrol ale jak tylko zobaczył moje raki to powiedział “Good luck!” i pojechał dalej.
Po szczycie przyszedł czas na dolinkę. Base Ballica jest na wysokości 3210 m (10,532 ft). Tam zleciałam dość szybko. Zejście na dół po trasach narciarskich i w rakach jest bajecznie łatwe i nawet dość wesołe. Trzeba tylko uważać, żeby nie potknąć się o śnieg.
Od tego momentu zaczęła się jazda. Trasą Vals musiałam się wyspinać na sam szczyt. Początkowo trasa idzie koło wyciągu, po jakiś 15 minutach trasa odbija w bok i idzie okrężną drogą na szczyt. Najpierw ciągnie się dolinką ale potem trzeba się wspiąć na grań aby podziwiać widoki na prawo i lewo.
Wszystko byłoby idealne gdyby nie wiatr. Czasem jak zawiało to lepiej było iść tyłem. Dobrze, że w tej części było jeszcze mniej narciarzy to nie bałam się, że ktoś mi wjedzie w tyłek i mogłam iść tyłem osłaniając się od wiatru.
Fajnie się szlo. Cały spacerek na szczyt zajął mi ok. 3.5h. Jednak aklimatyzacja pomogła i dopiero pod sam koniec czułam troszkę osłabienie z powodu wysokości. Ale to i tak było stosunkowo małe i dopiero pod sam koniec – tak więc aklimatyzacja zdecydowanie pomaga. Ok. 12:30 w południe doszłam na szczyt wyciągu. Tam już czekał na mnie Daruś, który cały czas obserwował moje postępy w hiku, szalejąc po górkach.
My, narciarze w ostatni dzień też nie próżnowaliśmy i pomału żegnaliśmy się z resortem. Zaczęliśmy od znanych tras w głównej części resortu i potem posuwaliśmy się w kierunku Ilonki.
Ilonka zdobywała Tres Puntas, więc i my też w tym rejonie się bawiliśmy. Tres Puntas ma tylko jeden wyciąg. Bardzo długi i stromy talerzyk. Po paru zjazdach i wyjazdach do góry nogi już nie chcą więcej jeździć. Dzisiaj w całym Valle Nevado nie było już dobrych warunków. Śnieg nie sypał już wiele dni, a potężny wiatr zwiał wszystko do reszty. Na trasach było twardo i lodowato, a poza trasami zmarznięta skorupa skutecznie utrudniała zakręcanie.
Oczywiście nie zniechęciliśmy się do jeżdżenia na nartach i cały czas aż do zdobycia przez Ilonkę szczytu jeździliśmy w Tres Puntas. Prawie jak zawodowcy, bieg zjazdowy z samej góry na dół z małą ilością zakrętów.
Oczywiście wyciąg dojeżdża tylko pod szczyt ale do samego szczytu było już rzut beretem. Tak więc już w trojkę pokonaliśmy ostatnie metry i doszliśmy do trzech głazów czyli Trzech Kropek (Tres Puntas). To był właśnie szczyt. Po obowiązkowych zdjęciach zeszliśmy jeszcze szybciej niż wyszliśmy. Przegonił nas wiatr który na szczycie był jeszcze bardziej odczuwalny niż na trasie.
Trochę niżej szczytu udało nam się znaleźć miejsce osłonięte od wiatru. Zrobiliśmy sobie małą przerwę bo pomimo, ze widoki były niesamowite to było trochę zimno. Zregenerowaliśmy siły, zjedliśmy po kabanosie i porozjeżdżaliśmy (po rozchodziliśmy się w swoje strony). Zejście jak to zazwyczaj bywa było łatwiejsze. Nadal wiało ale z każdym krokiem wchodziłam bardziej w dolinkę i co za tym idzie wiatr był mniej odczuwalny.
W drodze powrotnej też musiałam wyspinać się troszkę pod góre ale było to tylko 100 m / 300 ft wiec pikuś. Nadal mieliśmy trochę piw w plecakach i chcieliśmy sobie zrobić fajną przerwę z jakimś ładnym widokiem. Schodząc tak coraz niżej, znalazłam idealne miejsce. Było przy trasie narciarskiej ale z boku, stos skałek był idealny, żeby na nim usiąść. A wszystko było w pięknym słoneczku. Zero wiatru, piękne widoki, cieplutko – czego chcieć więcej. Wiedziałam już, że chłopaki gdzieś się kręcą po okolicy więc ich zawołałam przez walkie-talkie. Odpowiedzieli szybko - “dobra dobra, jedziemy....tylko daj nam trochę czasu żeby do ciebie dojechać.” Jak się okazało chłopaki postanowiły trochę się pobawić i odjechali w bardziej ciekawsze tereny.
No tak ciekawsze tereny to z reguły nie są łatwe tereny. Dostanie się do nich wymaga trochę wysiłku. Pakując się na ten wyjazd zabraliśmy ze sobą raki na buty narciarskie. Po paru dniach aklimatyzacji mieliśmy w planie wyjechać wysoko wyciągami i dalej iść wyżej żeby zlecieć w świeżym puchu.
Niestety tak nie zrobiliśmy. W sumie to nie musieliśmy. W drugim dniu naszego pobytu spadło ponad 20 cm śniegu i puch był wszędzie. W Chile jest znacznie mnie ludzi na trasach niż w Europie czy Stanach i nawet parę dni po opadach śniegu puch można z łatwością znaleźć.
Po drugie, wyciągami można nawet dosyć wysoko wyjechać i dalsze hiki nie są aż tak bardzo potrzebne.
Po trzecie, w ciągu dnia temperatura była dodatnia, a w nocy duże mrozy. Śnieg w ciągu dnia się topił, a w nocy zamarzał, co powodowało grubą lodową skorupę. Zakręcanie na niej nie należało do łatwych, zwłaszcza jak się wpadało pod nią.
Mimo wszystko widzieliśmy paru twardzieli co szło parę godzin na przełęcze albo nawet na szczyty, żeby potem w kilka minut zlecieć na dół. My do twardzieli się nie zaliczamy, ale i tak w ten ostatni dzień podeszliśmy trochę do góry.
Wzięliśmy ostatni wyciąg, potem trawersem wjechaliśmy w dolinę, a następnie zdjęliśmy narty i zaczęliśmy iść do góry. Nie szliśmy za wiele, jakieś 15-20 minut. Na tej wysokości to i tak dużo. To nam już wystarczyło, żeby zjechać inną doliną, do której bez podejścia się nie dostaniesz. Oczywiście byliśmy sami i nie było żadnych śladów.
Zjazd nie był łatwy, mimo, że był płaski. Częste zapadanie się pod skorupę skutecznie utrudniło zakręcanie. W dolinie leżało dużo głazów, które musieliśmy omijać.
Ogólnie bardzo polecam wyjechanie poza trasy i zjeżdżanie off-piste. Wtedy dopiero można poznać dobrego narciarza od bardzo dobrego.
Dojechali – no i się zaczęło. Najpierw spokojnie wypiliśmy po piwku. Ale potem zachciało nam się sesji zdjęciowej. Byliśmy zaraz przy trasie wiec się zaczęły skoki, pozowanie, zjazdy i inne wygłupy. Efekt końcowy można zobaczyć na poniższych zdjęciach.
Był to nasz ostatni dzień, pożegnanie z górkami. Chcieliśmy się nacieszyć tym słoneczkiem, widokami i całą otoczką. Posiedzieliśmy na skałkach ładne 2h wspominając zeszły tydzień. Czas jednak nas gonił i każdy chciał jeszcze ostatni raz zjechać przed zamknięciem wyciągów. Ja podreptałam na dół a narciarze pognali załapać się na ostatnie wyciągi.
Wieczorem poszliśmy do lokalnego baru/restauracji na fondue. Tutaj zaczęliśmy naszą wycieczkę i tutaj ją skończyliśmy. Tak jak i za pierwszym razem wzięliśmy najlepsze pomidorowe fondue i szampana. Impreza się rozkręcała i leciał szampan za szampanem – bo jak Kasia stwierdziła – muszą być 3 szampany bo 3 razy zjechała z czarnej trasy. Było co oblewać. Każdy podszkolił swoje umiejętności. Każdy zrobił coś nowego, zjechał z trudniejszej trasy, zrobił pierwszy ślad w puchu albo po raz pierwszy pojechał off piste. Ja po raz pierwszy wyszłam tak szybko tak wysoko w górach.
Pomyślicie 3 butelki szampana to trochę dużo....nie do końca. Na wysokości jak się otwiera szampana to polowa wylewa się na zewnątrz. Szampan zazwyczaj zamykany jest na niższej wysokości gdzie ciśnienie jest większe. Tak więc otwierając go na wysokościach gdzie ciśnienie jest niższe nie da się uniknąć wystrzału. Może dlatego szampany są tu tak tanie (ok.$15 za butelkę), bo trzeba się liczyć z utratą połowy.
Fajnie się siedziało. Jak przyszliśmy to prawie nikogo nie było, z czasem przybywało ludzi a gitarzysta się rozkręcał i coraz lepsze hity grał. Nawet Creep zagrał – moją i Darka piosenkę. Tego się nie spodziewaliśmy – usłyszeć to na końcu świata. Było to piękne zakończenie wieczoru.
Kolacje dziś też mieliśmy zarezerwowaną ale po fondue byliśmy tak pojedzeni że ograniczyliśmy się tylko do deseru. No dobra, dziewczyny się ograniczyły do deseru bo chłopaki jakoś znaleźli jeszcze miejsce na pożegnalnego steak'a. Dzień zakończyliśmy pakowaniem – jutro o 8 rano przyjeżdża po nas samochód i jedziemy na lotnisko. My lecimy do Mendozy zaliczyć kolejny kraj i kolejną strefę czasową a Kasia i Damian wracają do domku. Fajnie będzie wrócić na normalne wysokości i zacząć znów oddychać bez wysiłku. Choć podobno oddychanie na wysokościach jest zdrowe dla płuc. Powoduje ze z braku tlenu krew musi dopływać w dalsze rejony płuc, które normalnie nie są używane. Powoduje to lepsze ukrwienie płuc. Pewnie coś w tym jest – choć ja tam wole jednak spać na niższych wysokościach.
Tydzień na nartach w Andach dobiega końca. Był to wspaniały czas z zupełnie innym doświadczeniem niż narciarstwo jakie znamy z naszych górek. Potężne góry, puste stoki, wspaniały puch i ludzie z całego świata. Ogólnie bardzo polecam wyrwanie się z gorącej północne półkuli i zlecenie na zimową, południową gdzie czekają na ciebie doświadczenia, które będziesz pamiętał do końca życia.
Na nartach w Valle Nevado może jeździć każdy, od początkującego do super-eksperta. Jest trochę łatwych tras i parę szkółek narciarskich. Jednak większość resortu to off-piste (ponad 90% tras jest nieubijana). Żeby w pełni wykorzystać te wspaniałe tereny trzeba już posiadać dobre umiejętności narciarskie. Umiejętność swobodnego zjeżdżania w głębokim śniegu nie powinna stwarzać problemu. Oczywiście do tego potrzebujesz odpowiedni sprzęt. Szerokie narty można tam wypożyczyć, natomiast buty musisz zabrać ze sobą. Tam mają wypożyczalnie, ale chyba nie chcesz jeździć w używanych butach narciarskich. Pamiętaj o zabraniu butów na pokład, a nie ich nadawanie. Chyba, że chcesz żeby linie lotnicze, poprzez zgubienie albo opóźnienie twojego bagażu zepsuły ci narciarskie wakacje.
Narciarstwo na południowej półkuli jest fantastyczne. Kiedy Nowa Zelandia?
2017.08.23 Valle Nevado, CL (dzień 7)
Na dzisiejszy dzień nie mieliśmy nic specjalnego zaplanowanego. Po prostu iść na narty i jechać tam gdzie nas poniosą.
No dobra, troszkę skłamałem. Miałem w głowie cichy plan. Przedostać się do El Colorado (udało nam się załatwić bilety za darmo) i tam zjechać ich słynną wschodnią ścianą.
Po drodze do El Colorado napotkaliśmy mały wąwozik, w którym oczywiście nie omieszkaliśmy się pobawić. Od ostatniego opadu śniegu minęło już parę dni, więc ściany były już twarde, ale i tak było fajnie. Wąwozik wybiegł prosto na trasę, którą zjechaliśmy na dół i wzięliśmy orczyk na górę. Z góry ta stroma ściana (ponad 40 stopni nachylenia) groźnie wyglądała. Było stroma i twardo. Nie wolno się wywrócić, bo nie wiadomo jak daleko się poleci. Pomału, ostrożnie trenowaliśmy zakręty na ścianie, aż do dołu gdzie się zrobiło płaściej i można było przyspieszyć.
Zjechaliśmy na dół. Nogi dalej bolały od spiętych mięśni. Popatrzyliśmy na siebie i co? No jak to co, powiedzieliśmy? Jeszcze raz jedziemy!
Oczywiście drugi raz był już "łatwiejszy" niż pierwszy, ale trzeciego nie było.
Na szczycie podsłuchaliśmy jednej z rozmów trenera zespołu angielskiego do swoich podopiecznych. On powiedział do nich, że wraca do bazy bo ma jeszcze trochę pracy, a oni niech się tu trochę pobawią, bo jest tu parę "ciekawych" tras. Staliśmy na szczycie czarnej trasy. Po paru sekundach jeden z zawodników poleciał prosto na dół, na krechę. Za chwilę drugi, trzeci.... było ich chyba z pięciu. Wszyscy polecieli na krechę na dół w odstępach 15-20 sekund. Czarna trasa za jakieś 500 metrów zakręcała w lewo i znikała za górą, a wraz z nią narciarze.
Postanowiliśmy iść w ich ślady (i po śladach) też polecieliśmy czarną w dół. Nagle jak trasa zaczęła zakręcać w lewo to nic nie widziałem tylko uskok. Im bliżej krawędzi tym dalej nic nie widziałem, a prędkość była już spora. Wystraszyłem się. Zacząłem ostro hamować. Zatrzymałem się na samym brzegu. Dobrze, że tak zrobiłem, bo przy tej prędkości pokonanie takiego uskoku to gwarantowane kilkanaście, albo nawet kilkadziesiąt metrów w powietrzu. I oczywiście lądowanie na stromej ścianie. Zawodnicy chyba mieli zrobiony kurs latania, bo po śladach wywnioskowaliśmy, że tylko Albatrosy tak daleko latają.
Pojechaliśmy w inną część El Colorado gdzie po łatwiejszych trasach i przy większych prędkościach można się było ochłodzić. Tam też spędziliśmy trochę czasu jeżdżąc i obserwując olimpijczyków. W tym resorcie trenuje dużo Kanadyjczyków, a od paru dni dołączyli do nich też Anglicy. Przynajmniej rozumieliśmy co między sobą gadają.
Wróciliśmy do Valle Nevado, podjechaliśmy do baru i musieliśmy się ochłodzić dobrym lokalnym. Było po czym. Dzień należał do stromych zjazdów, a w sumie zapowiadał się tak niewinnie. Ilonka do nas doszła w rakach i też się postanowiła ochłodzić, bo mówiła, że podejście też było ciężkie. Ponoć sprawdza jakąś trasę na jutrzejszy duży hike.
Dokładnie, dziś miałam tylko próbę przed jutrzejszym. Niestety dziś wygrała praca i musiałam się czymś zająć zanim wyszłam z hotelu. Tak więc przy późnym starcie, musiałam się ograniczyć do czegoś w miarę łatwe'go. Jutro chcę wyjść na Tres Puntas. Mapa, którą posiadam ma tylko rozrysowane trasy ale nie ma podanej odległości. Chciałam więc przejść się jakiś kawałek, żeby mieć potem wyobrażenie ile czasu potrzebuję na cały hike.
Wszyscy wróciliśmy na dół do bazy, gdzie już w czwórkę i jeszcze z paroma innymi narciarzami przy ognisku nawiązywaliśmy kontakty.
Nawet nie wiemy kiedy się ściemniło i znowu "musieliśmy" iść na kolację. Po posiłku wróciliśmy nad ognisko i jeszcze trochę pogadaliśmy. Nie za długo, bo jutro już jest nasz ostatni dzień w Valle Nevado. Nie będzie łatwy, mamy już duże plany z nim związane.
2017.08.22 Valle Nevado, CL (dzień 6)
Na czym polega narciarstwo w mega-wielkich resortach? Niektórzy chcą być na każdym wyciągu, inni zjechać każdą trasą, być w każdej wiosce. Jeszcze inni chcą zrobić jak najwięcej kilometrów na trasie albo w pionie. Ja lubię jeździć i zwiedzać góry. W zimie za pomocą wyciągów i tras mogę w ciągu dnia zobaczyć wielkie przestrzenie. Mogę przebyć kilkadziesiąt kilometrów, gdzie w lecie, gdy nie ma śniegu jest to niemożliwe.
Dzisiaj postanowiliśmy pojechać górami do kolejnego resortu, do La Parva. La Parva wraz z El Colorado i Valle Nevado tworzą dosyć spory (największy w Ameryce Południowej) obszar w Andach, który zimą można zwiedzić na nartach. Dzisiaj też wysokie Andy pokazały swoje pazury i spłatały figla pogodowego. O pogodzie napiszę trochę później.
Do La Parva jak i do El Colorado oczywiście nie ma łatwej drogi z Valle Nevado. Znaczy się jest jedna, dosyć szybka. Wymaga dobrego śniegu i dobrych umiejętności narciarskich. Wybrałem tą drogę. Wyjechałem na górę i jadę bardzo płaską (po kijach) trasą w kierunku La Parva. Po chwili trasa zaczyna iść lekko do góry i w tym momencie żeby uniknąć podchodzenia trzeba odbić w lewo i stromo w dół zlecieć do resortu. Niestety brak śniegu wyłączył tą opcję. Za dużo kamieni. Do góry nie będę podchodził, więc znalazłem opcję trzecią.
Wziąłem jeszcze dwa orczyki i pojechałem dalej w góry. Tutaj rano nie było nikogo. Do tego stopnia, że jak podjechałem pod wyciąg to on był wyłączony. Dopiero jakiś pan wyglądnął przez okienko i coś do mnie po hiszpańsku powiedział. Ja do niego La Parva i nagle wyciąg został włączony. Jakoś się do niego wpiąłem i wyjechałem na górę.
Za bardzo nie wiedziałem gdzie mam jechać, ale widziałem w dole miasteczko, więc w tym kierunku się udałem. Po jakimś czasie dojechałem do innych wyciągów i tras. Zaczęło też przybywać ludzi. Dużo tras było zamkniętych, widziałem na nich zjeżdżających zawodników. Tutaj też trenują? Pomyślałem...
Jak się później okazało to tutaj atleci z wielu krajów mają zawody. Zawodnicy ze Stanów, Niemiec, Francji, Finlandii... wspólnie ćwiczą, pewnie przed olimpiadą.
La Parva jest wielkim resortem położonym wysoko w Andach. Niestety nie mogą tutaj robić olimpiad zimowych. W lutym u nich jest lato. Natomiast co zrobili, to ponazywali doliny i trasy nazwami z olimpiad. Nie ma też żadnych hoteli, wszystko to prywatne pensjonaty. Coś jak alpejskie miasteczka.
Kolega dojechał do mnie i razem poznawaliśmy dalej ten resort. Coraz więcej tras gdzie wcześniej trenowali zawodnicy otwierali, więc można było po ich śladach zlatywać w dół. Górne wyciągi nie mają prądu. Dalej pracują na ropę. Inny daleki świat, nie?
Nagle pogoda się zmieniła, jak to w wysokich górach. Wyszły chmury i zaczął wiać silny wiatr. Im wyżej tym mocniej.
Postanowiliśmy uciekać z tego resortu do nas zanim nie zamkną wyciągów. Musieliśmy aż wziąć pięć wyciągów żeby wyjechać na przełęcz. Nawet orczyki zwalniali lub zatrzymywali, bo aż tak wiało.
W końcu udało nam się wyjechać na przełęcz. Ale tu wiało. Wyciągi z Valle Nevado były już zamknięte. Dobrze, że z La Parva nie zamknęli, bo byśmy mieli problem.
Cały śnieg z tras był zwiany, zjeżdżało się jak po lodowisku.
Udało się. Zjechaliśmy na dół i dojechaliśmy do ogniska, gdzie Ilonka już siedziała i pilnowała miejsca.
Z oczywistych przyczyn Darek jak i inni narciarze nie lubią wiatru. Są jednak stworki na świecie, które to uwielbiają. Mocniejszy wiatr w górach sprawił, że kondory opuściły swoje gniazda i zaczęły latać. Kondor, który żyje w Andach jest największym ptakiem na świecie. Ma on nawet do 3 metrów rozpiętość skrzydeł i waży około 15 kg.
Mega resorty - a raczej mega górki to nie tylko zapierające dech w piersiach widoki, niesamowite przestrzenie dla narciarzy i górołazów ale też zmęczenie, choroba aklimatyzacyjna itp. O chorobach aklimatyzacyjnych dużo się słyszy ale chyba nie każdy zdaje sobie sprawę co to tak naprawdę jest. Prawdziwa choroba aklimatyzacyjna objawia się wyłączeniem mózgu. To nas nigdy nie dopadło i ogólnie nie jest to powszechne zjawisko. Chyba, że człowiek weźmie helikopter, i przemieści się z poziomu niskiego w wysokie góry (np. 14tys ft. / 4tys metrów). Przy normalnej aklimatyzacji wszystko jest w miarę ok. Piszę w miarę bo nie czujesz się tak jak na niskich wysokościach. Najpopularniejsze objawy to senność. To dopadło nas w pierwsze dwa dni ale zwalczaliśmy to mobilizując się do aktywności fizycznej. Po ok. 2-3 dniach objaw ten mija. Organizm jest jednak troszkę zmęczony, odwodniony (na wysokościach trzeba pić więcej niż normalnie) i przez to łatwiej łapie choroby. Również powietrze w Valle Nevado było bardzo suche więc naturalną reakcją jest krwawienie z nosa. Wysokość, suche powietrze i ogólne osłabienie organizmu. Jeszcze nigdy nie spaliśmy tak wysoko w górach. Bywaliśmy w górach po 14 000 ft. / 4000 m. ale zawsze spaliśmy niżej. Najwyżej chyba spaliśmy w Vail, CO - 8 000 ft / 2500 m. Valle Nevado jest natomiast na wysokości 9843 ft / 3000m. Wtorek był właśnie dla nas takim przełomowym dniem. To właśnie dziś dopadło nas ogólne osłabienie i parę razy polała się krew z nosa. Tak więc nie siedzieliśmy długo przy ognisku tylko poszliśmy regenerować siły do hotelu. Witaminka C, rutinoscorbin i dużo owoców pomogły nam zatrzymać krwawienie z nosa i inne objawy osłabienia.
Cukier też podobno jest dobry na krzepnięcie krwi. Tak więc po kolacji poleciał najbardziej kaloryczny (ale przepyszny) deser, tort karmelowy robiony na podobieństwo naszego piszingera. Do tego zjedliśmy po całym talerzu owoców i już mieliśmy z powrotem siły na ratowanie świata przed Pandemią. Tym razem udało nam się 3 razy wygrać w tą grę. Praktyka czyni mistrza - chyba czas zwiększyć stopień trudności i dokupić jakieś dodatki. Jutro zapowiada się kolejny piękny dzień w górach.
2017.08.21 Valle Nevado, CL (dzień 5)
Narciarze którzy kupują tygodniowy bilet na Valle Nevado za darmo otrzymują też dwa bilety na sąsiadujące resorty. Tym oto sposobem dostaliśmy po jednym dniu w El Colorado i La Parva.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić El Colorado.
Te trzy resorty są połączone wyciągami i można nie ściągając nart wszędzie się poruszać. Jednak musi się mieć osobne bilety. Nie wiem dlaczego nie ma jednego biletu na wszystko. Pewnie się nie dogadali właściciele co do $$$.
Oznakowania też nie są za dobre. W jednym miejscu dopiero zobaczyliśmy drogowskaz mówiący nam gdzie mamy jechać. Chyba Valle Nevado za bardzo nie chce żeby narciarze jechali do innego resortu. Nawet za bardzo nie było trasy żeby tam dojechać, musieliśmy na przełaj na dół po głębokim śniegu.
Wjechaliśmy na jakąś trasę w El Colorado i oczywiście nie było nikogo. Często tylko jacyś zawodnicy przelatywali koło nas jak pociski. Pojechaliśmy na dół i dojechaliśmy do dolnej stacji orczyka. Jak się później okazało w El Colorado jeszcze jest mniej krzesełek niż w Valle Nevado, widzieliśmy tylko dwa albo trzy. Reszta to orczyki. Zapakowaliśmy się na jeden podwójny i ruszyliśmy do góry. Oczywiście bez mapy, bo w Valle Nevado nie mają map El Colorado, a na dole przy wyciągu nie widzieliśmy nikogo. Są bramki, które automatycznie się otwierają jak masz ważny bilet i potem sam sobie musisz złapać dwuosobowy orczyk (t-bar) i dobrze się go trzymać żeby nie spaść.
Udało mam się wyjechać pierwszym wyciągiem. Z góry już było lepiej wszystko widać. Powoli nam się rozjaśniało w głowie jak ten resort wygląda. Wzięliśmy kolejny orczyk i wyjechaliśmy jeszcze wyżej. Stąd jeszcze lepiej było widać, a zwłaszcza taką jedną piękną trasę.
Długo się nie zastanawiając polecieliśmy nią w dół. Po śladach wywnioskowaliśmy, że chyba byliśmy pierwszymi narciarzami, którzy tędy dzisiaj jadą. Świeży ratrakowy sztruks pozwalał na głębokie wcinanie się w zmrożony, ale nie zlodzony śnieg. Dosłownie znowu jak w bajce. Bajka się skończyła jak dojechaliśmy do zagrodzonej trasy gdzie z wielką prędkością trenowali zawodnicy. Za bardzo nie mieliśmy innego wyboru tylko z nimi razem zjechać na dół. Jeden z ludzi, który stał trochę wyżej zaczął coś do nas mówić po hiszpańsku, ale oczywiście nic nie rozumieliśmy. Za chwilę zaczął machać rękami i krzyczeć "go". Szybko zlecieliśmy trasą w dół, nie "wyprzedzając" żadnych zawodowców.
Zapakowaliśmy się na inny orczyk i wyjechaliśmy na szczyt piramidy. Góra El Colorado wygląda jak piramida, może bardziej jak wulkan. Wyciąg szedł ostro do góry, więc musieliśmy się dobrze koncentrować na tym jak nasze narty jadą po wyboistym terenie. Naszą uwagę rozpraszali inni zawodnicy, którzy trenowali zjazd po muldach z akrobatycznymi skokami. Ja też trenowałem jak wszyscy zawodnicy.
Wyjechaliśmy na samą górę. W każdą stronę widoki były cudowne.
Z jednej strony było widać resort Valle Nevado z jego ostro wspinającą się drogą do góry.
Na zachód widać pustynne wzgórza i dalej Santiago.
Ze szczytu też po raz pierwszy zobaczyliśmy, że zachodni strona El Colorado jest o wiele większa niż wschodnia (od naszej strony). Łatwiejsze tereny, dużo wyciągów i wiele tras.
Zjechaliśmy na dół do bazy, poszliśmy sprawdzić co się tu dzieje (czytaj: poszliśmy na piwo). Na miejscu dowiedzieliśmy się kto tutaj trenuje. Kanada obstawiła El Colorado. Wielu zawodników z narodowej kadry trenuje przed następną olimpiadą. Każdy ma parę par nart, butów i ogromne plecaki. Do tego dziesiątki trenerów, ludzi z kamerami, komputerami i parę innych osób którzy wyglądają bardzo poważnie. Ktoś przecież za te setki ludzi musi zapłacić. Ogólnie, ciekawy klimat. Ciekawe ile tych osób zobaczymy za pół roku w Korei Południowej na olimpiadzie zimowej.
Po przerwie, troszkę pojeździliśmy wraz z zawodnikami po El Colorado. Niestety nie na ich trasach, ale w pobliżu. Tutaj dopiero było widać ile ludzi jest zaangażowanych w zjazd każdego zawodnika. Po każdym narciarzu trzy osoby zjeżdżają bokiem żeby równać trasę. Ludzie z kamerami, stoperami stoją prawie przy każdej tyczce, a pomalowane linie na śniegu pokazują zawodnikowi którędy przebiega jego najlepsza linia zjazdu. Ogólnie skomplikowana masakra.
Wyjechaliśmy na szczyt piramidy i przejechaliśmy na wschodnią (naszą) część El Colorado. Tutaj już walkie-talkie zaczęło działać i Ilonka powiedziała, że ostro walczy w rakach do góry.
Na skróty po puchu, skałach, wąwozach wróciliśmy do Valle Nevado i wyciągiem (oczywiście orczyk) dojechaliśmy do Ilonki.
Dokładnie - ja sobie wyszłam przed siebie, nie miałam jakiegoś konkretnego planu poza tym, żeby spędzić trochę czasu w górkach i się gdzieś wspinać. Tak sobie szłam i zobaczyłam, że pewna niebieska trasa jest prawie nie uczęszczana. No więc nią podreptałam do góry. Potem było a jeszcze trochę, i jeszcze trochę i wylądowałam pod wyciągiem, którym Darek wyjechał.
I takim o to sposobem raki połączyły swoje siły z nartami i wszyscy mieliśmy lunch w niesamowitej scenerii. A potem oczywiście musiała polecieć sesja zdjęciowa. No bo skoro już wyniosłam aparat na górę to nie mogło się obyć bez zdjęć.
Super siedziało się w słoneczku ale górki wołały i krzyczały, że nie ma czasu na lenistwo i trzeba się ruszyć. Tak więc założyłam raki i znów pognałam w górę. W rakach się idzie wolniej niż na nartach więc chłopaki zdążyli mnie dogonić i znów poleciała seria zdjęć.
Chłopaki pognały gonić się po górkach a ja uderzyłam dalej na szczyt Cima Mirador (10 827 ft / 3300 m). Im wyżej tym oczywiście coraz ładniejsze widoki były.
Na górze nie ma za bardzo miejsca na przerwę, więc pognałam na dół. Tym razem lekką zieloną trasą, która przechodzi zaraz obok górnej stacji kolejki. A obok gondoli jest taras na którym można sobie fajnie odpocząć i popodziwiać górki. Ten dzień był dość intensywny i każdy z nas marzył o długim prysznicu. Tak więc nie szwendaliśmy się tylko poszliśmy do hotelu. A po kolacji próbowaliśmy uratować świat przed zarazą grając w Pandemię.
2017.08.20 Valle Nevado, CL (dzień 4)
Jak przystało na niedzielę - dziś był dzień małego leniuchowania. Oczywiście nie znaczy to, że wogóle nie poszliśmy w góry albo, że spaliśmy do południa. Ja musiałam dzis popracować - niestety nie ma łatwo i w dobie internetu trzeba być dostępnym 24/dobę. No własnie w dobie internetu. A co jeśli internet nie doszedł we wszystkie zakamarki świata.
Tak więc ja wyruszyłam w poszukiwania WiFi. Nie chciałam siedzieć nigdzie w środku. Nadal chciałam być na świerzym powietrzu. WiFi w hotelu dostępny jest tylko na recepcji i w sali komputerowej. Knajpek jest tu kilka ale niestety internet w nich jest dość słaby i ciężko tam pracować. Udało mi się znaleźć w miarę dobre połączenie w okolicy jackuzi. Całkiem niezłe miejsce na biuro - nie?
W między czasie Darek poszedł na narty ale...
Wczoraj chyba za bardzo przeforsowałem nogi. Jeżdżenie cały dzień w głębokim śniegu ma też swoje wady. Nogi też mają limit wytrzymałości. Ale oczywiście na wakacjach nie wolno odpoczywać, więc dzisiaj już od rana zacząłem białe szaleństwo. Może nie bawiłem się tak ostro jak wczoraj, bardziej wybierałem ubijane trasy.
Całe Valle Nevado położone jest powyżej granicy lasów. Co to oznacza? To oznacza, że przy dobrej pogodzie, takiej jak dzisiaj, widoki są oszałamiające. Gdzie nie spojrzysz to same piękne góry. Cały czas chcesz się zatrzymywać i robić fotki. Dzisiaj mi to nawet odpowiadało, nogi chciały często stawać.
Wyjechałem na najwyższe miejsce gdzie tutaj można wyjechać wyciągami, na Tres Puntas, 3670 metrów. Wyjeżdża tutaj dłuuugi wyciąg orczykowy. Jedzie się wiele minut stromo pod górę. Pośladki i uda bolą od ciągłego ściskania małego talerzyka żeby go nie wyrwało. Zresztą w całym Valle Nevado więcej jest orczyków niż wyciągów krzesełkowych. Pewnie taniej jest założenie takiego wyciągu, a przy dużych wiatrach (często tu takie panują) orczyk dalej może jechać.
Ze szczytu przepięknie widać El Plomo (5,430 m.) z jego lodowcami, a w drugą stronę przebijało się zza chmur Santiago. Idealne miejsce na przerwę, piwko i wpatrywanie się w otaczające mnie Andy. Dzisiaj nie miałem siły iść dalej, ale za parę dni tu wrócę z kolegą, ubierzemy raki i podejdziemy jeszcze wyżej, żeby zrobić piękny zlot.
Wróciłem do głównej części resortu a tu rozczarowanie. Jest niedziela, czyli to pewnie tłumaczy duże kolejki do wyciągów. Dużo ludzi i mało wyciągów, a na dodatek bałagan. W Europie to ludzie się pchają na chama do wyciągów. Na cztero-osobowych krzesełkach sześć osób by jechało gdyby mogło. W Stanach jest obsługa i wszystko ładnie układa, tak, że wolne krzesełko nie jedzie do góry. Tutaj każdy robi co chce. Jeżdżą pojedynczo, czekają na innych, nie dosiadają się.
Nie chciało mi się już wracać na orczyki wyżej w góry (nogi zabroniły), więc zjechałem na dół, dołączyłem do Ilonki, otworzyłem piwo i zacząłem jej przeszkadzać w pracy.
Reszta ekipy szybko dołączyła, zamówiliśmy pizzę i ogólnie zrobiliśmy sobie dłuższy lunch. Ja tutaj przyjechałem z szerokimi nartami na puch, natomiast kolega takie narty dopiero tutaj wypożyczył. Dzisiaj był jego pierwszy dzień na tych nartach, więc jego nogi też chciały dłuższej przerwy
Nie wiem jakim cudem po lunchu chłopaki mieli siłę iść jeszcze na narty. Ale jak coś się kocha to nie ma, że boli. Tak więc narciarze poszli na narty a ja poszłam do hotelu. Niestety siedzenie w słońcu przez parę godzin dało mi się we znaki i szybko padłam do łóżka. Obudziłam się jak reszta wróciła z nart i trzeba było iść na kolację. Tutaj kolacje są wliczone w cenę. Mamy do wyboru dwie restauracje. W jednej wybiera się z menu i można zamówić przystawkę, sałatkę, danie główne i deser. My osobiście wolimy drugą restaurację gdzie jedzenie serwowane jest jako bufet i każdy może jeść co chce i ile chce, a do tego można podejść pod grill i zamówić sobie mięsko albo rybkę lub jakiś makaron.
Moją ulubioną częścią jest jednak deser. No bo jak się nie skusić na takie małe, pysznie wyglądające ciasteczka. Wieczorem nadrabialiśmy zaległości komputerowe....tym razem wiedzieliśmy gdzie znaleźć wifi. Jednak życie bez wifi jest ciężkie...ale na tym powinny polegać prawdziwe wakacje, limitowany dostęp do internetu to lepsza integracja z towarzystwem.
2017.08.19 Valle Nevado, CL (dzień 3)
Kiedy ostatni raz mieliście dzień w waszym ulubionym sporcie który będziecie pamiętać do końca życia? Tydzień temu, miesiąc, rok, pięć lat? Na nartach może miałem 4-5 takich dni w życiu. Dzisiejszy na pewno do takich zaliczę.
Wczoraj w nocy nad południowymi Andami przeszła śnieżyca i spadło 20+ centymetrów świeżego puchu.
Puch w Ameryce Południowej różni się od puchu w Europie. Stary kontynent jest mokry, więc puch jest ciężki. Tutaj wszędzie wokół są pustynie, które wysuszają powietrze. Puch jest lekki i się nie lepi. Po prostu raj dla narciarzy.
Dzisiaj cały dzień jeździłem w raju, w Valle Nevado. Nie będę za wiele się rozpisywał. Załączę więcej zdjęć. Ludzie którzy jeżdżą na nartach to zobaczą, nie narciarze nigdy tego nie zrozumieją.
Wyciągi otwierają o 9 rano, więc o 8:55 grzecznie stałem w kolejce na ich otwarcie.
Pierwszy zjazd był delikatny, taki na rozgrzewkę, natomiast każdy następny był ciekawszy.
W tym czasie Ilonka atakowała górki:
Pomimo, że mam bilet na narty i mogę używać wszystkich wyciągów to wybrałam spacerek do góry. Po pierwsze bilet mam bo i tak był wliczony w cenę a pokój bez wyżywienia i nart w innym hotelu był droższy. Po drugie dla ćwiczenia spacerek do góry jest wskazany. Po trzecie, w Valle Nevado nie ma za dużo wyciągów. Większość to orczyki na których ciężko by było iść w rakach. Tak więc aby dojść do jedynej knajpy położonej w górach założyłam raki i ruszyłam w drogę.
Nie widać aby dużo ludzi chodziło tu po górach. Czasem widziałam ślady ale to głównie snowboardziści, którzy czasem biorą deskę pod pachę i gdzieś podchodzą. Ogólnie po trasach można chodzić, trzeba tylko mieć ważny bilet na narty i sprzęt.
A chodzić jest gdzie. Niesamowite przestrzenie, stosunkowo mało ludzi, widoki zapierające dech w piersiach i piękna pogoda. Czułam troszkę brak tlenu ale nie było źle. Myślałam, że będę tam szła około 2h ale udało mi się wyjść w niecałą godzinę.
Infrastruktura tych gór jest dużo gorsza niż w Europie czy na zachodnim wybrzeżu. Tak więc w górach jest tylko jedna restauracja z tarasem. Znajduje się ona na szczycie gondoli więc można tam spotkać przeróżnych ludzi. Panienki prawie w szpilkach jak i prawdziwych narciarzy. Niestety nie ma tam WiFi wiec czekając na resztę ekipy podziwiałam widoki - może i lepiej. Lepsze to niż być wpatrzonym w telefon.
W między czasie Daruś dalej szalał w górkach.
Około południa dojechałem do jednych z ciekawszych terenów w Valle Nevado, do Ancla.
Tutaj nie ma tras. Jedzie się na dół.
Szczególnie jeden rejon utkwił mi w pamięci. Bajka. Napotkany po drodze przewodnik mi tylko powiedział (nawet ładnie mówił po angielsku), że można tu zjechać tylko trzeba uważać, bo dużo kamieni jest lekko przysypane śniegiem. Powiedział też, że im szybciej jedziesz tym mniej się zapadasz i mniej będziesz haratał o kamienie. Jechałem dosyć szybko, ale i tak narty muszę dać do naprawy. Ilość śladów można policzyć na palcach jednej ręki. To się dopiero nazywa jeżdżenie na nartach na końcu świata.
Na lunch wróciłem do głównej części, gdzie już było dużo ludzi i trasy rozjeżdżone. Ilonka już dzielnie pilnowała stolika na tarasie.
Na lunch były kabanosy i piwko z plecaka. Można niby coś zamówić do jedzenia ale jakoś hot-dog za $12 mnie nie zachęcił więc kabanos, orzeszki i czekolada wystarczyła.
Po lunchu zjechałem parę razy, ale już nie było siły na jakieś wielkie szaleństwa. Dalej aklimatyzacja nie zostało zakończona. To dopiero nasz drugi dzień.
Na dole spotkałem Ilonkę i się zaczęło.
W między czasie ja zeszłam. Nasz hotel jest położony w połowie stoku więc spotkała mnie niespodzianka. Zeszłam kawałek na dół a tu się okazało, że znów muszę się trochę wspinać na górę.
Dziś (jak w każdą sobotę) miał być pokaz z pochodniami. Po zachodzie słońca narciarze biorą pochodnie w dłonie i zjeżdżają z samego szczytu. W związku z tym zamówiliśmy sobie kolację na wcześniejszą godzinę. Tak aby zjeść jeszcze przed zachodem słońca. Akurat na styk po kolacji zdążyliśmy zobaczyć zachód słońca - przepiękny.
I poszliśmy się wpychać na taras widokowy. Pomimo, że było dość mroźnie, to nadal dużo ludzi się uzbierało na tarasie i czekali na pokazowy zjazd. Trochę zajęło im ułożenie się ale grała muzyka, i wszyscy dobrze się bawili. W końcu ruszyli z góry. Widać było najpierw małe punkciki, które poruszały się w kolumnie w dół. Im bliżej dołu tym wyraźniejsze postacie się robiły. Na koniec wszyscy zebrali się w wielkim kółku i minutą ciszy podziękowaliśmy, za ładny pokaz.
Po pokazie każdy dostał symbolicznego drinka Pisco Sour. Nie był jednak tak smaczny jak w Santiago. Widać, że kupili jakąś masówkę. Spróbowaliśmy ale szybko przenieśliśmy się do hotelu gdzie rozegraliśmy parę partyjek w grę planszową Indigo i porozmawialiśmy z pracownikami hotelu. Za każdym razem jak ich częstujemy piwem to nam dziękują bardziej niż jakby dostali napiwek....hmmm...ciekawe dlaczego...
2017.08.18 Valle Nevado, CL (dzień 2)
Znacznie lepiej śpi się na łóżku w hotelu niż na siedzeniu w samolocie. Do takiego wniosku doszedłem dzisiaj rano jak po 8 godzinach wylegiwania się otworzyłem oczy. Spanie nadrobione, można dalej kontynuować wakacje. Dzisiejszy dzień zapowiada się ciekawy. Około 11 rano mają nas odebrać spod hotelu i zawieź gdzieś wysoko w góry.
W Santiago są straszne różnice temperatur. W nocy jest dosyć zimno, kurtki się przydają. Natomiast w ciągu dnia jest gorąco, zwłaszcza w słońcu. Czyli z ciepłego miasta w niecałe dwie godziny (50 km) mamy zajechać do krainy śniegów i lodowców. Po dobrym i obfitym śniadaniu w hotelu wyruszyliśmy w góry.
Dobrze, że przyjechał duży samochód. 4 osoby plus kierowca, sprzęt narciarski, wszystkie bagaże..... zajęły trochę miejsca. Około 11:15 opuściliśmy cieplutkie Santiago i udaliśmy się w góry. Kierowca niestety prawie nic nie mówił po angielsku, więc znowu nasz super słaby hiszpański musiał się wziąć do roboty. Początek drogi był dwupasmową, szeroką autostradą. Po około 30 minutach zjechaliśmy z niej i zaczęło się ostro do góry.
Po drodze mieliśmy oczywiście kontrole drogową. Policja (Carabineros) spisała nam numery paszportów i życzyła bezpiecznej drogi. Byliśmy na wysokości 600 metrów, a musimy wyjechać na 3km. Dużo drogi przed nami. Ponoć musimy pokonać 40 serpentyn, wyjechać na płaskowyż i potem jeszcze kolejne 20 pętelek.
Im wyżej tym lepsze widoki. Dalej było ciepło, palmy i kaktusy rosły koło drogi. Do śniegów jeszcze daleko. Kierowca pomału, ale jednostajnie wspinał się do góry. Robiliśmy częste przystanki na podziwianie widoków i na zdjęcia.
Z góry dopiero było widać jak w całym Santiago unosi się wielki smog. W sumie jak byliśmy w mieście to nie czuliśmy tego aż tak, ale teraz z góry to masakra tam jest na dole.
Na postojach odwiedzały nas lokalni mieszkańcy gór, szczególnie Kojoty i Albatrosy. Jak w pewnym momencie Albatros nad nami poszybował, to aż było słychać świst powietrza z jego skrzydeł. Coś jakby przelatywał ktoś na lotni nad nami. Ale to ptaszysko jest wielkie.
Minęliśmy 2,000 metrów, śniegu zaczął się pojawiać. Dalej było go niewiele, ale jak wysiadaliśmy z samochodu to już czuliśmy mroźniejsze powietrze. Po drodze minęliśmy dwa resorty narciarskie, Colorado i La Parva. Ponoć górami z Valle Nevado można do nich dojechać. Nie omieszkamy tego za parę dni zbadać.
Teraz śniegu zaczęło szybko przybywać. Widoki były coraz to ciekawsze. Niestety droga była stroma i wąska. Kierowca nigdzie się nie mógł zatrzymać. W końcu minęliśmy znak z napisem 3,000 metrów i wjechaliśmy do wioski położonej wysoko w Andach. Do jednego z najsłynniejszego resortu w Ameryce południowej, wjechaliśmy do Valle Nevado.
Wioska jest niewielka. Składa się z paru hotelów, barów, sklepików..... Wszystko to jest otoczone górami, które szczyty sięgają ponad 5,000 metrów. Widok zapierał dech w piersiach. Do braku oddechu przyczyniła się też wysokość. Byliśmy na 3,000 metrów, tu już jest mało tlenu. Najgorsze jest to, że my dopiero jesteśmy na dole. Wyciągami jedziesz dalej w górę. Nawet nie wiem na jaką wysokość. Później to sprawdzimy.
Niestety nasz pokój nie był jeszcze gotowy. Co tu robić, pomyśleliśmy. Długo się nie zastanawialiśmy. Szybko przebraliśmy się, zapięliśmy narty i ruszyliśmy zwiedzać teren. Mieliśmy tylko troszkę na dole się pobawić, sprawdzić śnieg i się zaaklimatyzować.
Co wam powiem, to wam powiem, ale świetnie tak w sierpniu szusować po naturalnym śniegu. Valle Nevado ma najlepszy system wyciągów w całej Ameryce Południowej. Wiadomo, nie są to Stany czy Europa, ale i tak mają ich trochę. Zjechaliśmy parę razy na dole i oczywiście zachciało nam się większych atrakcji.
Wyjechaliśmy trochę wyżej i dopiero stąd zobaczyliśmy jak to jest ogromne. Przed nami ukazały się piękne Andy z wielkim lodowcami i polami do zjeżdżania na nartach. Niestety śniegu nie mają za wiele. Dużo skał wystaje i wiele terenów jest nieczynnych. Miejmy nadzieję, że wciągu tego tygodnia spadnie tutaj metr śniegu i będzie można na maksa używać białego szaleństwa!
Zjechaliśmy parę razy ze szczytów, ale jednak brak aklimatyzacji dawał się we znaki. Zresztą było już po 16 i niedługo wyciągi będą zamykać, a raczej nie chcemy w tych górach nocować. Widoczność robiła się coraz gorsza. Zjechaliśmy na dół i poszliśmy sprawdzić jakie après ski lokalni tutaj mają.
Muzyka grała na żywo, piwo i Pisco 50% taniej, Fondue się rozpływało w ustach. Świetny klimacik. Bardzo nam się podobało i super się siedziało. "Niestety" mieliśmy rezerwacje na kolacje na 19 więc musieliśmy opuścić ten bar. Na pewno tu jeszcze nie raz zawitamy podczas naszego pobytu.
Po kolacji zaczęło się zwiedzanie (szwendanie) hotelu. Zaglądaliśmy w każdy kąt i chyba każdy pracownik nas już zna. Z ciekawostek muszę dodać, że nasz hotel jest położony na niezłej skarpie.
Wchodzisz z poziomu ulicy i jak się okazuje jesteś już na ósmym piętrze. My mieszkamy na piątym, więc musieliśmy zjechać w dół trzy piętra. Nieźle, nie? Siedząc tak w jednej ze świetlic zauważyliśmy, że na zewnątrz jest ostra śnieżyca. Wiało i sypało na maksa. Świetnie, pomyśleliśmy. Jutro powinny być idealne warunki narciarskie.
2017.08.17 Santiago, CL (dzień 1)
Kolejny kraj na mojej liście. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam w Chile a przecież to taki piękny kraj. W ogóle to stwierdzam, że za mało podróżujemy do Ameryki Południowej. Zawsze jakoś tak się składa, że inne kraje są bliżej, bilety są tańsze albo trafia nam się okazja nie do odrzucenia. Tym razem okazja też była nie do odrzucenia – zima w środku lata, odwiedzenie dwóch nowych krajów a przede wszystkim zaliczenie kolejnych dwóch stref czasowych.
Tak więc po 10h locie o godzinie 6:30 rano wylądowaliśmy w Santiago, stolicy Chile. Nawet nie łudziliśmy się, że uda nam się dostać pokój w hotelu tak wcześnie rano, ale i tak pojechaliśmy prosto z lotniska do hotelu. W najgorszym wypadku zawsze można bagaże dać do przechowalni. Zarezerwowany mieliśmy hotel Marriott Courtyard. Pani na recepcji była prze miła i zdecydowanie dołożyła wszelkich starań, abyśmy dostali pokój wcześniej. Jednak przed 10 rano było to nadal nie możliwe.
W związku z tym zostawiliśmy bagaże, odświeżyliśmy się i poszliśmy szukać miejsca z dobrym śniadaniem. Pani z hotelu poleciła nam Cafe Malba. Rzeczywiście bardzo przyjemne miejsce z pysznym jedzonkiem.
Idąc do Cafe Malba zdziwiła nas ilość kawiarni i barów w okolicy. Nasz hotel jest trochę na uboczu i trochę się bałam, że nie będzie tu nic do roboty ale się myliłam. Jak się później okazało to więcej knajpek jest koło naszego hotelu niż w centrum miasta i są dużo przyjemniejsze.
Wiadomo 10 rano to za wcześnie, żeby się szlajać po knajpach. Zresztą my też byliśmy troszkę zmęczeni. Wróciliśmy do hotelu i udało nam się zdobyć pokój. Dość szybko padliśmy na łóżko i poszliśmy spać. Starość nie radość i już niestety nie sypiamy za dobrze w samolotach. Wiadomo, coś tam się pośpi ale nie jest to tak wygodne jak łóżeczko. W między czasie do hotelu dotarli nasi znajomi. Tym razem wakacje spędzamy z dwójką innych znajomych, którzy niestety nie lecieli z nami samolotem i nas dogonili w hotelu parę godzin później. Jak już wszyscy się ogarnęli to poszliśmy na miasto. Pierwszy punkt naszej wycieczki był dość blisko. Supermarket. Jutro jedziemy w góry i nie chcemy przepłacać i kupować wszystkiego po cenach resortu więc się zaopatrzyliśmy w lokalnym supermarkecie. W supermarkecie nie umknęło naszej uwadze piwo „Aged” (rocznikowe).
Piwo było niesamowicie dobre. Jedno z tych piw, które możesz pić godzinę bo się delektujesz każdym łykiem. Aby piwo przetrwało tak długo to musi mieć większy poziom alkoholu ale to było tak dobrze wyważone, że nawet się nie czuło tego. Na wyjazd zrobiliśmy duże zakupy. Na szczęście hotel ma wspólny parking z centrum handlowym i udało nam się wjechać wózkiem sklepowym do naszego pokoju hotelowego. Był trochę wstyd na recepcji ale pracownicy hotelu byli w takim szoku, że nawet nam nic nie powiedzieli tylko zaczęli się śmiać.
Po wszystkich sprawach organizacyjnych przyszedł czas na zwiedzanie miasta. Nie każdy miał szczęście i możliwość zjedzenia dobrego śniadania więc restauracja/knajpka została przegłosowana. Poszliśmy do CHiPE Libre Republica Independiente del Pisco.
Knajpa ta słynie z Pisco. Podobno zawsze Chile i Peru się kloca kto robi lepsze Pisco. Ta restauracja postanowiła ze nie ma granic i stworzyli nowy „kraj” Republica del Pisco. Stworzyli oni mapę rożnych rejonach w których produkuje się Pisco i ciągnie się to od południowego Chile aż do Limy.
My na dzień dobry zamówiliśmy drinki ale już po pierwszej kolejce zostaliśmy wyedukowani, ze drinki są dobre dla bab a prawdziwi faceci pija Pisco delektując się jak dobrym brandy. Bo Pisco to nic innego jak brandy. Też jest robione z winogron i dochodzi do perfekcji w beczkach. Zazwyczaj ma około 40% alkoholu. Pisco sour jest najpopularniejszym drinkiem na bazie tego alkoholu. Można jednak zamówić bardziej wymyślne drinki i tak ja wybrałam drink z sokiem pomarańczowym, rozmaryn i innymi dodatkami.
Mieliśmy super kelnera który opowiedział nam bardzo dużo o rodzajach Pisco, o całej idei stworzenia knajpy gdzie nie ma granic jeśli chodzi o Pisco jak i o różnicach miedzy różnymi krajami. W Chile Pisco dzieli się na 3 podstawowe grupy. Podział jest na podstawie długości przechowywania w beczkach (proces zwany leżakowaniem). Najmłodsze zwane transparent (przeźroczyste) przechowywane są tylko 6 miesięcy. Kolejny stopień to 6 miesięcy do 1 roku, to Pisco Reservado. Ostatnie zwane aged są najdłużej przechowywane bo ponad rok. Mogą być nawet przechowywane kilka lat. Często przechowywane są one w beczkach po burbonach nawet przez kilka lat. My testowaliśmy 6 letnie Pisco. Wyróżniało się ono kolorem. Normalnie pisco jest przezroczyste ale im dłużej leżakuje tym ciemniejsze się robi i bardziej przypomina burbon zarówno w smaku jak i kolorze.
Z drugiej strony Pisco w Peru jest klasyfikowane bardziej na podstawie procesu i szczepu winogron. Pierwsza grupa to Pisco Puro zrobione tylko z jednego typu winogron. Druga grupa to Acholado pomieszane szczepy (blended). Trzeci Mosto Verde nie ogranicza ile szczepów winogron trzeba tam dodać ale różni się od reszty sposobem destylacji i fermentacji.
Darek jako najlepszy somalier ocenił, że Pisco aged jest najlepsze i może konkurować z dobrymi koniakami czy nawet whiskey. Kolejnym plusem tej restauracji było jedzenie. Poleciały ośmiornice, ceviche i cała masa innych przysmaków. Najedliśmy się jak głupie świnki i trzeba było spalić jakoś te kalorie. Poszliśmy więc zwiedzać miasto. Było już pod wieczór więc klimat na ulicach był bardzo mieszany.
W planie mieliśmy zobaczyć starą część miasta z zamkiem prezydenta, plaza de Armas itp. Tak więc ruszyliśmy w kierunku „centrum” nie wiedząc do końca czego oczekiwać. A na ulicach Santiago po 8 wieczór dzieje się wiele. Prawie jak w piosence SDM Opadły Mgły – tylko tutaj nie mleczarze ciągnęli swoje wózki ale panie grille z kurczakami. Ciekawy widok – muszę powiedzieć. Zazwyczaj pani miała wózek na węgiel, oczywiście podpalony a na kracie robiły się szaszłyki z kurczaków. Z kolei Panowie zazwyczaj mieli rozłożony kocyk na chodniku na którym rozrzucone były czekoladowe batoniki. Ciekawe czy oni naprawdę sprzedają batoniki czy jest to jakaś przykrywka.
Szwendając się po mieście doszliśmy do wniosku, że przydałaby się nam gotówka. Niby nic trudnego – wystarczy wejść do banku i wyciągnąć kasę z bankomatu. Okazało się, że nie wszystko w życiu jest takie proste jak się wydaje. W Chile mają jakieś dziwne zabezpieczenia dla kart debetowych i nie można wyciągać pieniędzy z bankomatu jak się nie ma karty z lokalnego banku. Tak więc zrozpaczeni pocieszyliśmy się lokalnymi pączkami. Za które, udało nam się zapłacić kartą kredytową.
Doszliśmy wreszcie do rynku – i muszę przyznać, że się trochę rozczarowałam. Zamek prezydencki to taki jakiś zwykły budynek natomiast Plaza de Armas, która miała być ich rynkiem nie wiele ma do zaoferowania.
Tak więc wskoczyliśmy w Uber (na szczęście tutaj też doszedł uber) i wróciliśmy pod nasz hotel. Dzielnica w której mamy hotel jest bardziej biznesowa ale jest czystsza, przyjemniejsza i ma więcej kameralnych kafejek i restauracji. Tak więc po małym spacerku po okolicy wróciliśmy do hotelu. Jutro jedziemy w górki. Czas zacząć prawdziwe wakacje!
2017.08.16 Santiago, CL (dzień 0)
Lato - o czym prawdziwy narciarz marzy w te upalne miesiące? Tylko o jednym, żeby jak najszybciej minęły te gorące dni, deszcz zamienił się w śnieg i pokrył lokalne wzgórza. Wiem, że marzenia się spełniają i trzeba je mieć. Moje o nartach w letnie miesiące też się spełniło. Może nie posypało na lokalnych górkach, ale na sąsiednim kontynencie spadło ostatnio trochę śniegu.
Samolotem parę godzin więcej niż samochodem do Maine a już jesteśmy na drugiej półkuli, gdzie w sierpniu zima jest w pełni. Zawsze w zimie uciekamy na północ, aby było więcej śniegu. Na globie spadliśmy prościutko na dół, jak po sznurku.
Często, tak jak i tym razem bilety mieliśmy prawie za darmo, więc nie obeszło się bez małego zamieszania na lotnisku. Latamy na biletach dla załogi, więc nigdy do końca nie wiemy czy polecimy. Pan przy odprawie dał na kwitki na bagaże, że są w zawieszeniu i musieliśmy chwilę poczekać. Jak zwykle wszystko dobrze się skończyło i musieliśmy tylko dopłacić $100 za narty i wsiedliśmy do LATAM. Wszystko było na styk z czasem, więc już nie było czasu na żaden relaks ani na piwko.
Linie LATAM (byłe LAN) nie należą do jakiś super, są przeciętne. Dało się to wyczuć w serwisie i komforcie na pokładzie. "Trochę" ta Azja nas rozpieściła. Emiraty, Etihad czy inne samoloty z tamtych rejonów to dalej czołówka światowa. Nasz lot trwał 11 godzin. Fajnie, że nie musimy zmieniać stref czasowych i nie będziemy mieli Jet-laga.
Po paru godzinach lotu (gdzieś nad Kubą) piwo im się skończyło, więc poszliśmy spać. Trochę ciasno było (mimo, że wzięliśmy siedzenia z większym miejscem na nogi) także niewiele pospaliśmy, ale jakoś szybko zleciało i o 7 rano wylądowaliśmy w stolicy Chile, Santiago.
Zimno tu mają, obydwoje to stwierdziliśmy zaraz po wyjściu z terminalu. Mino, że palmy rosną to może było +5C. Wyjście też nie było łatwe. Na początku w odprawie paszportowej gościu ani słowa nie mówił po angielsku, a potem dziesiątki lokalnych chciało nam zaoferować transport. Myśmy dzielnie przez nich się przedarliśmy i wyszliśmy na zewnątrz gdzie nie było łatwo, ale zamówiliśmy Ubera.
W około pół godziny dotarliśmy malutkim samochodem do naszego hotelu gdzie spędzimy jedną noc. Było jeszcze wcześnie rano, więc nasz pokój nie był gotowy. Zostawiliśmy bagaże w przechowalni i udaliśmy się zwiedzać Santiago.