Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2017.04.22 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 14)
Ostatni cały dzień spędziliśmy w Kuala Lumpur. Chcieliśmy tak jakoś bardziej poczuć to miasto. Trochę mniej jak turyści, a bardziej jak lokalni mieszkańcy tej wspaniałej, wielkiej azjatyckiej metropolii. Może nie do końca jak mieszkańcy, bo jednak mieliśmy wykupione bilety na wyjazd na wieżowce Petronas Towers. Wczoraj nie udało nam się zdobyć biletów na wieczór, więc musieliśmy dzisiaj to załatwić.
Kuala Lumpur leży w gorącym, tropikalnym klimacie. W związku tym mieszkańcy w ciągu dnia starają się spędzać czas w środku, w pomieszczeniach i dopiero wieczorem wychodzić na miasto. Wczoraj wieczorem chodząc po mieście odkryliśmy barowo-imprezową dzielnice (ulica: Jalan P Ramlee) i dzisiaj też mieliśmy zamiar tam się zabawić.
Ilonka, jak to Ilonka, na koniec zafundowała nam najlepszy hotel na jakim byliśmy na tym wyjeździe, Shangri-la. Ponoć znowu udało jej się znaleźć jakieś zniżki i cena była przystępna.
Rano musieliśmy wcześnie wstać, bo niestety żeby zdobyć bilety na słynne wieże Petronas to trzeba już rano tam się ustawić do kolejki. Wczoraj w sumie mogliśmy kupić bilety, ale tylko na godzinny dzienne, na które nie chcieliśmy. Wszystkie nocne były już wyprzedane. Natomiast mają jakąś małą pulę biletów, że możesz tylko tego samego dnia kupić, ale musisz się liczyć z tym, że to jest mała pula i może ich braknąć. Zaryzykowaliśmy i się udało. Kupiliśmy bilety na 19:30. Yupiiii...!!!
Co robią lokalni w sobotę rano w Kuala Lumpur? Jak to co, idą na śniadanie. Dzisiaj nie chcieliśmy jeść śniadania w hotelu, więc po udanym zakupieniu biletów wstąpiliśmy do knajpki coś przegryźć. Był to dobry pomysł. Jak to mówią, było smacznie i tanio, o wiele taniej niż w hotelu.
Po śniadanku połaziliśmy jeszcze trochę, zaglądając w różne kąty i wróciliśmy do hotelu. Było już koło południa, a więc temperatura w mieście rosła. W chłodnym pokoju nadrobiliśmy trochę naszego bloga, a także ucięliśmy sobie małą drzemkę. Dzisiaj jest ostatnia noc naszych wakacji, więc potrzebowaliśmy dużo siły, aby godnie pożegnać się z Azją.
Po południu, jak już trochę temperatury spadły, zaatakowaliśmy miasto. Nie mieliśmy żadnych szczególnych planów. Po prostu tak sobie połazić i zobaczyć co spotkamy. Czasami podjechaliśmy metrem, czasami na nogach, często wstępując do barów na coś lokalnego. Znaleźliśmy stare Kuala Lumpur, to które było popularne, zanim miasto nie zaczęło się na maksa rozbudowywać.
Tu już nie było turystów, żadnych drogich hoteli ani sklepów, ludzi też o wiele mniej na ulicach. Dziurawe, wąskie chodniki, brudniej, trochę bezdomnych leżących w cieniu. Jak by to była pierwsza dzielnica jaką widziałem w Kuala Lumpur, to bym był rozczarowanym tym miastem. Tutaj też już widać, że miasto się rozbudowuje. Wszędzie są place budowy nowych hoteli, biurowców, parków, dróg.... Pewnie jak znowu odwiedzimy to miasto za parę lat, to go nie poznamy.
Wróciliśmy do bardziej cywilizowanej części miasta i udaliśmy się w kierunku wież.
Dobrze, że byliśmy na czas, bo tutaj niestety bilety są na godziny i tylko wyjedziesz o swoim czasie. Nie tak jak na niektóre inne wieże, że jest jakaś tolerancja czasowa. Była nas może 20 osobowa grupa i w pierwszej kolejności wyjechaliśmy na słynny most między wieżami. Most który zainspirował wielu producentów z Hollywood.
Most ma dwa poziomy. Dla turystów jest dostępna tylko jego dolna część, a górna pewnie jest dla pracowników biurowców. Obsługa powiedziała, że mamy 10-15 minut i możemy sobie chodzić po całym moście i pstrykać zdjęcia.
Nie byliśmy wysoko, 41 piętro, ale było takie jakieś fajne uczucie, jak się po nim stąpało. W końcu jest to najwyżej położony "most" na świecie. Byliśmy już na wielu innych wieżowcach, ale to jest coś innego. Na wieżach może jesteś wyżej, ale wiesz, że pod tobą jest wiele pięter betonu. Tutaj nie ma nic, pusto i dopiero 170 metrów niżej jest ulica. Druga rzecz, to jak jesteś na wieżach, to ich już nie widzisz, są pod tobą. Tutaj oba budynki widzisz, jesteś z ich boku, widzisz je od samego dołu do góry. Ogólnie dobrze pomyślane i podobało nam się.
Następnie wyjechaliśmy na samą górę na 86 piętro. Też dostaliśmy 10-15 minut czasu na podziwianie widoków. Tutaj już nie było takiego WOW. OK, byliśmy wyżej, najwyżej jak można w tym mieście wyjechać, ale tak jakoś nie ogarnęli tego do końca. Po pierwsze, nie można wyjść na zewnątrz i poczuć tego miasta z góry, tego wiatru, dźwięku, przestrzeni..... Po drugie w środku było za jasno i wszystko się w szybach odbijało.
Nie zrozumcie mnie źle. Warto jest wyjechać na górę i zobaczyć z lotu ptaka jak metropolia się rozrasta i buduje, ale mogli to lepiej zorganizować. Coś jak np. Burj Khalifa w Dubaju. Znacznie lepiej tam nam się podobało.
Zjechaliśmy na dół, ominęliśmy ich obowiązkowe 10-15 minut na sklep z pamiątkami i z inną grupą po cichu zjechaliśmy na dół. Wróciliśmy do hotelu, żeby zostawić sprzęt fotograficzny i ruszyliśmy żegnać się z Kuala Lumpur.
Głodni, tylko po śniadaniu, wstąpiliśmy do knajpki na kolację. W tym kraju świnia jest mało popularna, więc jak znalazłem żeberka ze świniaka to musiały polecieć na stół. Ilonka zamówiła ryż z wieloma dodatkami i powstała pożegnalna uczta.
Była sobota wieczór. Miasto bawiło się na maksa. Wszędzie było słychać głośną muzykę z barów i klubów. Kuala Lumpur prawie niczym nie różniło się od metropolii europejskich ani amerykańskich. Ludzi też było pełno, chodzili, bawili się, śmiali i płacili za drinki porównywalne ceny jakie znajdziesz w Nowym Yorku.
My już wyrośliśmy z klubów, wiec w barach przy piwku obserwowaliśmy nowy świat. Świat, który wydawał nam się, że będzie wolniejszy, cichszy, tańszy, mniej rozwinięty, a na pewno nie podobny do tego który widzimy w krajach zachodnich. Pomyliliśmy się, Azja, a zwłaszcza jej potężne miasta, to już nie to co pamiętamy ze starych filmów. To już jest nowy świat, cywilizowany świat, który idzie do przodu pełną parą i kto wie co będzie za kolejne 10-20 lat. Na pewno będzie inny. Jak inny? Tego nikt nie wie, ale obiecujemy wam, że do Azji będziemy często powracać, porównywać i opisywać.
Najlepiej jest jednak pojechać samemu i ocenić. Żaden blog, książka, film nie potrafi cię przenieść tak dokładnie, detalicznie i wyrobić sobie swojej opinii, jak podróż w te miejsca. Bon Voyage.
2017.04.21 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 13)
To już jest koniec - no prawie. Wracamy do punktu zero. Dwa tygodnie temu wylądowaliśmy w Kuala Lumpur. Nie wiedzieliśmy czego oczekiwać, czego się spodziewać i jak to będzie. Dziś wracamy do tego miasta z głową pełną wrażeń, kartą pamięci zapełnioną na maksa no i paroma godzinami video.
Na tych wakacjach (nie licząc połączenia US - Malezja) wewnątrz samej Azji mieliśmy 7 samolotów. Muszę przyznać, że miałam wielkie obawy, że będą poopóźniane, że nie uda nam się zrealizować wszystkiego co zaplanowaliśmy ale na szczęście się udało. Dziś tylko jeden samolot nawalił. Byłoby zbyt pięknie jakby wszystko udało się bez dodatkowego biegu przez lotniska.
Z wyspy Flores (Komodo) wylecieliśmy z 30 min opóźnieniem. Mieliśmy 2h na przesiadkę więc jakoś strasznie nie panikowaliśmy. Do momentu kiedy nie zobaczyliśmy lotniska na Bali. Po pierwsze to nas wysadzili pośrodku płyty i kazali gdzieś iść. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie ale jakoś znaleźliśmy wyjście.
Nasze bagaże wyjechały na linie ostatnie. Widać, że tu się nikomu nie spieszy. Ogólnie na Bali ludzie są bardzo powolni. Pomału, zrelaksuj się, nie ma pośpiechu, w końcu jesteś na wakacjach. No tak ale nie jak masz przesiadkę i musisz złapać następny samolot. Udało się - dostaliśmy plecaki i sprint na międzynarodowy terminal. Biegliśmy z tym wózkiem, że już nas nawet nikt nie zaczepiał o taksówkę. Zdążyliśmy - byliśmy godzinę i jedną minutę przed odlotem czyli teoretycznie minutę przed zamknięciem nadawania bagaży. Ale Pani nic nie mówiła. Uśmiechnęła się tylko i przyjęła nasze bagaże. Udało się....godzinę później siedzieliśmy już w samolocie Malaysia Airlines do Kuala Lumpur.
Planując wakacje długo zastanawiałam się jakie linie lotnicze wybrać. Jest duży wybór, od linii znanych jak Malaysia Airlines czy Sinapore Airlines, poprzez znane ale budżetowe jak AirAsia, Tiger czy JetStar do małych które nie wiele nam mówią. Spróbuję tu podsumować te które mieliśmy okazję wypróbować.
Malaysia Airlines - pewnie każdy słyszał niezbyt miłą historię o zaginionym samolocie. Niestety wypadki się zdarzają nawet najlepszym. Na Malaysia można wyrwać bardzo dobrą cenę na Business class jak się kupi bilety odpowiednio wcześnie. Zazwyczaj BC jest 2x droższa niż economy ale jak za economy płacisz $25 za osobę to za business można $50. Linie są spoko. Na czas, sprawnie, posiłek na pokładzie i standardowa ilość miejsca. Należą też do OneWorld więc jak ktoś zbiera mile American Airlines to powinien być pierwszy wybór.
SilkAir - linie te należą do Singapore Airlines. Latają one tylko po okolicznych miastach. Spodziewałam się serwisu najwyższej kategorii, bo przecież Singapore Airlines są najlepszymi liniami na świecie. Serwis był bardzo dobry ale porównywalny do Malaysia czy Garuda. Standardowo bagaż i przekąska na pokładzie były w cenie.
Garuda Airlines - ostanie linie lotnicze z kategorii regularnych. One należą do SkyTeam więc można zbierać mile w połączeniu z Deltą. Są to narodowe linie Indonezji. Bardzo dużo samolotów i to naprawdę wielkich ptaków widać na lotnisku w Yogyakarcie. Podobne do Silk i Malaysia.
Wszystkie powyższe linie oferują bardzo podobny serwis i ciężko wybrać te najlepsze. Wybór powinien być ukierunkowany programem partnerskim do jakiego się należy.
Air Asia - należą do kategorii tanich linii lotniczych ale przy dobrym zaplanowaniu są całkiem fajne. Ponieważ są to tanie linie to nie oferują ani darmowego bagażu ani posiłku. Proponuję wykupić sobie wcześniej walizki. Można kupić cały zestaw gdzie płacisz mniej niż za walizkę jak wykupujesz na lotnisku a masz wliczone: możliwość wyboru miejsca, nadanie 1 bagażu i jakąś kanapkę.
Ostanie linie jakimi lecieliśmy to WingsAir. Muszę przyznać, że chyba najgorsze i raczej bym ich unikała, chyba, że leci się tylko z podręcznym bagażem. Po pierwsze to biletów nie można kupić na ich stronie. Należą oni do LionAir więc można próbować przez stronkę lionair.co.id Ciężko znaleźć na stronie regulacje odnośnie bagażu ale na lotnisku się dowiadujesz, że masz limit 10kg na bagaż nadawany. Za każde następne kilo trzeba dopłacić ok. 13tys IDR (czyli $1) niby nie wiele ale oczywiście nie przyjmują kart więc trzeba mieć przygotowaną gotówkę. I najlepiej drobne bo Pani nie ma wydać.
Ciężko jest podróżować między wyspami nie latając. Można wykupić rejs na statku ale to nie to samo. Rada? Planuj wcześniej, staraj się latać normalnymi liniami, żeby zaoszczędzić na dodatkowych opłatach za bagaż i zawsze warto sprawdzić różnicę między business class a economy.
A'propo wcześniejszego planowania to polecam kupić bilety na wieże Petronas Tower z wyprzedzeniem paru dni. My niestety mieliśmy limitowany dostęp do internetu przez ostatnie parę dni więc nam się to nie udało. Po krótkiej przerwie odświeżającej w hotelu ruszyliśmy w kierunku wież. Mieliśmy nadzieję, że może jakieś ostatnie bilety na godzinę 21 dostaniemy. Niestety się nie udało. Zaszliśmy tam koło 7 wieczorem i już wszystko było wyprzedane. Również na jutro. Na szczęście każdego dnia rano dokładają parę biletów które można sprzedać na bieżący dzień. Tak więc postanowiliśmy jutro z samego rana, przed śniadaniem przebiec się pod wieże aby dostać bilety na 19:30. Zobaczymy czy się uda.
Oczywiście wieże są połączone z domem handlowym. My przeszliśmy go bardzo szybko i wylądowaliśmy po drugiej stronie gdzie jest park KLCC. Bardzo przyjemny park a do tego ma fontanny. Przy piwku poczekaliśmy na pokaz światła, muzyki i wody. Pokaz zaczyna się o 20 godzinie i trwa około 15-20 minut. Potem przerwa i znów powtórka.
Fontanny były fajne, ładne kolory, kształty itp. Brakowało mi tylko dynamiki i delikatnego przejścia między piosenkami. Po pierwszej piosence myśleliśmy, że to już koniec a to się okazało, że po minucie puścili następną. Jednak Dubaju nie pokonali.
W drodze powrotnej weszliśmy na jedno piwko do Beach Bar. Fajne miejsce. Mają w akwarium prawdzie rekiny. Takie malutkie ale nadal rekiny. Wyszliśmy tylko jak zaczęło się robić za bardzo clubowo i panienki może 15-20 lat przychodziły i podrywały zagranicznych turystów. Jakoś nie nasze klimaty.
Znaleźliśmy za to miejsce na kolację, które całkowicie odpowiadało naszemu stylowi. BBQ Nights - jak sama nazwa mówi to restauracja z przeróżnego rodzaju mięskiem z grilla. Zamówiliśmy talerz różnorodności, żeby spróbować wszystkiego po trochu. Nie mają oni piwa w ofercie ale Pan pokazał Darkowi gdzie jest 7eleven i "stoliczku nakryj się" piwo się pojawiło. Tańsze niż w barze. Jedzenie było bardzo dobre a Daruś się cieszył, że nie musi jeść papek.
Na szczęście nasz hotel był bardzo blisko (po drugiej stornie ulicy) to skierowaliśmy się w jego kierunku. W końcu jutro trzeba zaatakować wieże.
Tym razem poszaleliśmy i wzięliśmy jeden z lepszych hoteli w Kuala Lumpur. Shangri-la jest siecią ekskluzywnych hoteli, głównie w Azji. Czujemy się w nim trochę jak słoniątka w składzie porcelany ale na szczęście bardzo się nie przejmujemy i ładujemy się z dużymi plecakami do windy. Rzadko mamy okazję spać w pięcio-gwiazdkowych hotelach. Malezja i Indonezja dała nam tą możliwość. Wakacje nie należały do tanich ale nadal utwierdzam się w przekonaniu, że ta część Azji jest tania (poza alkoholem). My po prostu, żyliśmy tu na dużo wyższym poziomie. Lataliśmy business klasą, spaliśmy w wypasionych hotelach i chodziliśmy po restauracjach i barach dla turystów. Troszkę obawialiśmy się, że to co jest 3 gwiazdkami w Malezji będzie 1 gwiazdką w Stanach czy Europie. Myślę, że nie byłoby tak źle. Następnym razem to sprawdzimy - póki co fajnie było pożyć przez dwa tygodnie jak bogatsza klasa.
2017.04.15 Penang, Malezja i Singapur (dzień 7)
Trzy rzeczy przyciągnęły nas na wyspę Penang.
1. Świątynia Kek Lok Si o której Darek pisał wczoraj.
2. George Town jako miasto, w którym można zobaczyć prawdziwą Malezję (i zasmakować)
3. Graffiti i 3D Art, które można znaleźć na ulicach George Town
George Town jest największym i najpopularniejszym miastem na wyspie Penang. Tak więc oczywiste było, że będzie to nasza baza wypadowa i główna destynacja. Wczoraj odwiedziliśmy największą buddyjską świątynie i poszliśmy na prawdziwą malezyjską kolację. Penang słynie z bardzo dobrej kuchni która jest połączeniem chińskiej kultury z arabską. Naprawdę smakowite połączenie.
Ale nie o jedzeniu będę dziś pisać. Dziś głównym tematem jest graffiti i ulice George Town. Ponieważ temperatury są tu bardzo wysokie i chodzenie po mieście w samo południe nie należy do przyjemniejszych to zaczęliśmy zwiedzanie bardzo wcześnie. Byliśmy jedni z pierwszych na śniadaniu. Nasz hotel pomimo, że nie był drogi przywitał nas bardzo dobrym śniadankiem i dużym wyborem różnego rodzaju przysmaków. Darek postanowił spróbować wszystkiego co słodkie i na śniadanie miał cream brulee, galaretkę truskawkową i pudding z melona. Ja natomiast spróbowałam wszystkiego co azjatyckie i wybrałam różnego rodzaju makarony, ryże itp. Ponieważ dziś są Święta Wielkanocne to wg. tradycji, nic nie zostało zjedzone dopóki nie podzieliliśmy się jajkiem.
No dobra....czas wyruszyć do piekarnika. Pomimo, że była 8 rano to wcale nie było chłodno. W hotelu dostaliśmy mapkę, gdzie jest jakie graffiti i ruszyliśmy w miasto.
Pewnie zastanawiacie się skąd pomysł graffiti i drucianych rzeźb 3D. No więc rząd stanu Penang aby przyciągnąć turystów ogłosiło konkurs na najlepszy pomysł jak promować George Town. Zwycięską ideą okazał się pomysł stworzenia drucianych komiksów.
Wszystko wykonane jest z drutu lub metalu, przedstawia jakąś scenkę i do tego komentarz. Na pewno jest to całkiem fajne urozmaicenie i dekoracja ulic. W nocy "rzeźby" te są podświetlane co nadaje im dodatkowego uroku. Takich rzeźb jest 52 porozrzucanych po całym mieście. Spróbuj znaleźć wszystkie.
Nam udało się zobaczyć tylko kilka bo skupiliśmy się na graffiti. W 2012 roku Litwiński artysta, Ernest Zacharevic został poproszony o stworzenie projektu zwanego "Mirrors of George Town" [Lustrzane odbicie George Town]. Nie był to łatwy projekt ale Ernest poradził sobie z tym wyborowo i stworzył serię graffiti na murach starego miasta. Projekt ten nadał nowy charakter ulicom George Town i stare (często odrapane mury) stały się ciekawsze, ładniejsze no i oczywiście przyciągnęły turystów.
Podoba mi się, że każde graffiti jest połączone z przedmiotem który ładnie komponuje się w całość. I tak może to być rower, huśtawka czy słup który przedstawia kosz do grania w koszykówkę.
Oczywiście turystów było tam dużo ale na szczęście nadal udawało nam się w miarę szybko zrobić zdjęcie. Jednak wyjście rano z hotelu było dobrym pomysłem.
Po graffiti przyszedł czas na UNESCO Heritage Area. Część Gorge Town ma status śwwiatowego dziedzictwa UNESCO. Jest to stara część miasta, stworzona głównie przez kolonizatorów angielskich. Część rzeczy jest odnowiona, ale część nadal potrzebuje inwestcji i pomysłu na zagospodarowanie.
Zdecydowanie polecam wejść do dworu Pinang Peranakan. Znajduje się tam muzeum pokazujący styl życia i historię rodziny Chung Keng Quee. Załapaliśmy się na wycieczkę w języku angielskim i pan przewodnik opowiedział nam kilka ciekawostek. W posiadłości są zdjęcia członków rodziny. Co jednak rzuca się w oczy to fakt, że oni się w ogóle nie uśmiechali. Podobno ten surowy wyraz twarzy wynikał z faktu, że nikt nikomu nie ufał. Nawet sejf mieli na dwa klucze. Jeden klucz miała żona a drugi mąż. Aby otworzyć sejf potrzebne były dwa klucze. System ten był dowodem, że nawet mąż żonie nie ufał i vice-versa.
Z ciekawych anegdotek dowiedzieliśmy się też, że dawniej na pierwsze urodziny dziecka, rodzina wysyłała makaron. Długie wstążki makaronu oznaczały długie życie. Teraz niestety ludzie przedkładają pieniądze nad długie życie i wysyłają gotówkę jako prezent.
Zdecydowanie polecam odwiedzenie tego dworu / muzeum. Można nie tylko pooglądać ręcznie robione dekoracje, arcydzieła ale też zastawę z prawdziwej chińskiej porcelany, meble, ubrania itp. Jest to dość kształcąca wycieczka i można się nauczyć wiele o tradycjach i kulturze ówczesnych ludzi.
Zbliżało się południe więc skwar dawał nam się we znaki. W zasadzie tu jest cały czas gorąco ale w południe jest wyjątkowo ciężko wytrzymać. Tak więc wróciliśmy do hotelu i po krótkim ochłodzeniu się w klimatyzowanym pokoju wyruszyliśmy znów w podróż. Tym razem lecieliśmy do Singapuru. Tam mamy spotkać się z drugą częścią ekipy i spędzić dwie noce. Bardzo jesteśmy ciekawi tego miasta-państwa. No to w drogę.
Tutaj też doszła Ameryka i McDonalds. Pomimo, że McDonalds z założenia w każdym kraju powinien być taki sam to widać niewielkie różnice. Np. w Hiszpanii można kupić piwo w McDonaldzie a w Penang McDonald ma live music. Menu też się różni i tak na przykład w Nowej Zelandii masz opcję lepszej jakości mięska tak tu masz możliwość zjedzenia hamburgera bardziej doprawionego lokalnymi przyprawami. My jednak zdecydowaliśmy się na kawę ale już nie w McDonaldzie.
Pierwsze zaskoczenie przyszło przy wypełnieniu deklaracji. W samolocie Pani dawała papierki, gdzie trzeba zadeklarować co się w wozi. No więc czytamy i zastanawiamy się czy będzie coś fajnego. Poza standardowymi rzeczami jak broń, narkotyki itp pojawił się punk o gumie do żucia. Jak się okazuje Singapur tak dba o czystość, że nie chcą aby ludzie żuli gumy i potem je wypluwali gdzie popadnie. Tak więc jest nie legalne w wożenie do kraju gum do żucia. Jak to się mów - co kraj to obyczaj.
Drugie zaskoczenie przyszło zaraz przy lądowaniu. Byliśmy w szoku jak dużo statków transportowych tu jest. Masakra. Nigdy w życiu nie widziałam tyle statków cargo. Potem widzieliśmy port i...robi wrażenie. Po porcie i ilości statków, które czekały na wjazd wygląda, że statki te nie tylko przepływały obok ale wpływały do portu i rozładowywały towary. Ciekawe co się dalej dzieje z tymi kontenerami.
Udało się, znów spotkaliśmy się wszyscy. Nie jest to łatwe bo lotnisko w Singapurze jest wielkie. O lotnisku słyszałam wiele, że jest niesamowite, że ma najlepsze jedzenie, że ma ogrody i nie wiadomo co jeszcze. Rzeczywiście, jeśli chodzi o zieleń, kwiaty i ogrody to jest ich trochę.
Do tego dekoracje które tylko dodają uroku i są atrakcją samą w sobie. Jedzenia nie próbowaliśmy ale odwiedziliśmy bezcłówkę i chcieliśmy kupić piwo do hotelu. Niestety jak przylatujesz z Malezji to nie możesz wwieść alkoholu. Widać, że pomimo iż Singapur odłączył się od Malezji to nadal traktuje ją jak ten sam kraj.
Ostatnim udogodnieniem są bramki do skanowania przed bramkami do samolotu. Dzięki temu nie musisz mieszać się z pasażerami wszystkich linii lotniczych a kolejki przy wejściu na pokład są dużo mniejsze. Ogólnie lotnisko dostało od nas plusa za szybkość obsługi i szybkość przemieszczana się. Z lotniska do miasta, można się dostać taksówką (ok. S$30) albo pociągiem za S$2.60. My wybraliśmy tańszą wersję i po 1h dojechaliśmy do hotelu - Mercure Hotel Bugis.
Ogólnie hotele Mercure znamy z dość dobrej jakości. Ten jest dodatkowo po remoncie więc może nie spodziewaliśmy się 5 gwiazdkowego hotelu ale w miarę przestronnego pokoju, czystego ładnie wyremontowanego. To co dostaliśmy było na miarę Ibis hotelu. Pokój był bardzo mały i w sumie to zmieściło się tam tylko łóżko. Łazienki oddzielnej nie było. Tylko kabina z mlecznego szkła na prysznic i druga taka sama na toaletę. Umywalka była w przejściu. Ogólnie straszne małe. Chyba ceny ziemi w tym kraju są bardzo duże. Może dlatego zanim przejdziesz z recepcji do windy to przechodzisz koło baru. Chyba chcą przyćmić trochę pierwsze wrażenie.
Skoro pokój jest tak mały to nie bardzo można w nim siedzieć więc od razu wyruszyliśmy na miasto. Było już dość późno więc nie mieliśmy, żadnych konkretnych planów poza poszwendaniem się, zjedzeniem kolacji i pójściem na młyńskie koło.
Koło młyńskie zwane Singapore Flyer, jest bardzo podobne do koła w Londynie. My byliśmy tam przed samym zamknięciem (zamykają o 10 wieczór) i dzięki temu mieliśmy cały wagonik (kapsułę) dla siebie. Fajnie było zobaczyć miasto z góry. Oczywiście widać z niego Marina Bay z hotelem Marina Bay Sands (słynna budowla inspirowana Arką Noego), Super Drzewa i inne ciekawe budowle.
Dziś poruszaliśmy się na nogach więc po drodze do hotelu mogliśmy zaglądnąć do lokalnych barów i dowiedzieć się czegoś o życiu w najdroższym kraju świata. Większość barów jest jednak otwarta na zewnątrz. Podobnie jak w Malezji, klima jest włączona ale wszystkie drzwi i okna są po otwierane. Taki właśnie był pierwszy bar gdzie przyciągnęła nas głośna muzyka na żywo. Zespół bardzo fajnie grał ale chyba najlepszą atrakcją był jednak zajec...czy królik jak kto woli.
No w końcu jak święta to święta. Królik musi być. Nie dało się tu jednak rozmawiać więc szybko przenieśliśmy się do Irish Bar. Tam już było ciszej, przytulniej i zimniej bo wszystkie drzwi były wyzamykane. Jak to bywa, Darek zagadał to kelnera i zaczął go wypytywać co tu robić i w ogóle jak można żyć w tak drogim kraju.
No bo Singapur rzeczywiście jest drogi. My mieszkamy w NY a często rzeczy były droższe niż u nas. Fakt faktem, chodziliśmy po turystycznych dzielnicach gdzie pewnie wszystko z zasady jest droższe ale nadal jest trochę za drogo. Za małe piwo często płaciliśmy 10 USD. Podobno alkohol jest tu wyjątkowo drogi bo są duże podatki na niego nałożone. W restauracjach było tak sobie. Trzeba było liczyć po 30-40 USD na osobę za gorące danie i coś do picia.
Kelner polecił nam iść na Clarke Quay. Podobno tam całe miasto imprezuje. My już nie mieliśmy siły się dziś szlajać więc tą atrakcję turystyczną zostawiliśmy na jutro. Póki co Singapur wywarł na nas mieszane uczucie miasto jak miasto, duże, z ładną architekturą i stosunkowo czyste. Słysząc dużo o tym najdroższym kraju świata, słuchając jak to jest tam czysto, idealnie i nowocześnie, spodziewaliśmy się nie wiadomo czego. Chyba po Tokyo, Dubaju i Nowym Jorku nie wiele może nas zaskoczyć. Fakt faktem, że miasto jest bardzo czyste, bezpieczne i przyjemne. Ma parki, ciekawą architekturę i widać, że jest zadbane. Jednak w metrze wszyscy się pchają, ludzie są bardziej zamknięci w swoim świecie i brakuje tej słynnej japońskiej kultury i grzeczności. Chyba się spodziewałam czegoś więcej niż oferuje Japonia. Jednak Singapur nie prześcignął kraju kwitnącej wiśni. Nie zrozumcie, źle. Nadal mi się miasto bardzo podoba ale chyba ustawiłam mu za wysoko poprzeczkę.
2017.04.14 Penang, Malezja (dzień 6)
Plan na dzisiejszy dzień, to doprowadzić samochód na lotnisko, wziąć samolot i polecieć na wyspę Penang. Latanie wewnątrz Azji jest tanie, dlatego za niewielką dopłatą (około $25) na osobę można lecieć w business class. Malaysia Airlines dobrze to zaplanowała. Nie dość, że na lotnisku zjedliśmy śniadanie za darmo, to jeszcze podali nam szybki lunch w samolocie.
Czyli te $25 które wydaliśmy na dopłatę do lepszej klasy byśmy spokojnie wydali na jedzenie. Natomiast komfort lotu był znacznie lepszy.
Po wylądowaniu pojechaliśmy do hotelu w George Town zostawić plecaki i zaatakowaliśmy miasto. Najładniej miasto widać z góry Penang Hill. Są dwie opcje dostania się na szczyt. Albo na nogach za darmo, albo za 30 MYR ($8) kolejką torową.
Wychodzenie w tym upale parę kilometrów i pokonanie 700 metrów w pionie w ogóle nie wchodziło w rachubę. W ciągu paru minut, klimatyzowaną kolejką wyjechaliśmy na Penang Hill. 700 metrów wyżej robi różnicę, było znacznie chłodniej. Lekki, chłodny wiaterek powodował, że aż się chciało chodzić. Widok rozbudowującego się Georg Town pokazywał jak na dłoni, że Azja rozwija się w potężnym tempie.
W końcu można było usiąść, napić się lokalnego piwa (Tiger) i podziwiać widoki.
Następnym naszym celem była największa buddyjska świątynia w Malezji, Kek Lok Si. Żeby tam się dostać, to musieliśmy zjechać na dół i przejść gdzieś 1.5km lokalnymi, handlowymi uliczkami. Świątynia robi wrażenie górując nad miastem. Zbudowana została pod koniec XIX wielu i dalej oczywiście służy buddystom za święte miejsce, w którym odbywane są nabożeństwa i wszelkiego rodzaju ceremonie.
Obszar jaki zajmuje budowla też jest imponujący. Na start musieliśmy przejść jakimiś małymi, wąskimi korytarzami w których były setki małych sklepów z pamiątkami. Następnie weszliśmy już do większego (klimatyzowanego) sklepu i z niego małym wagonikiem bardzo pomału wyjechaliśmy na plac na którym znajduje się główny budynek świątyni.
Tam też spędziliśmy trochę czasu zaglądając we wszystkie możliwe zakamarki. Zbliżała się godzina 18 i zaczęli wszystko zamykać. Oczywiście zamknęli nam kolejkę i zostaliśmy skazani na schodzenie na dół. Nie było by w tym nic złego, gdyby można było znaleźć jakąś ścieżkę i nią schodzić w dół. Niestety taka ścieżka nie istnieje. Schodziliśmy naokoło drogą uważając żeby jakiś lokalny nas na skuterze nie rozjechał.
Wróciliśmy do hotelu, zostawiliśmy sprzęt photo/video i ruszyliśmy na wieczorne zwiedzania George Town.
Miasto jak i cała wyspa ponoć nie jest jeszcze tak nowoczesna jak np. Kuala Lumpur. Dalej tu można odnaleźć i doświadczyć tradycyjne Malezji.
Głód nam już doskwierał, więc zaczęliśmy od kolacji. Wybór padł na Krbaya. Knajpa ta słynie z dobrej i autentycznej malezyjskiej kuchni.
Mieli racje, jedzenie było dobre. Kelner polecił nam też lokalny drink, którego nazwy oczywiście nie pamiętam, ale też "dało się wypić". Po kolacji poszwendaliśmy się po barach. Bary w George Town różnią się o barów w Kuala Lumpur. Nie są już takie fansy. Bardziej przypominają pijalnie piwa niż bar z górnej półki. Ceny też są przystępne. Za piwo płaci się 10-15 MYR ($2-3). Niestety w tych miejscach nie ma klimy, ani wiele innych udogodnień cywilizacji. Ale tego nie potrzebowaliśmy, chcieliśmy doznać prawdziwej Malezji, a nie turystycznej jak w KL.
Fajny klima był w tej części miasta, a zwłaszcza w okolicy ulicy Love Line. Trochę nam przypominał Nowy Orlean. Głośna muzyka, którą było słychać na ulicy, dużo ludzi, stoliki na zewnątrz. Ogólnie ciekawe miejsca, polecamy odwiedzić, szczególnie wieczorem.
Do naszego hotelu mieliśmy jakieś 10 minut na nogach. Idąc mniej imprezową częścią miasta nocą dalej jednak widać, że tej kraj dopiero się rozwija. Są miejsca gdzie pomału cywilizacja wchodzi, ale dalej większość jest ciemna i biedna. Idąc po tych mniej turystycznych miejscach trzeba było uważać żeby do jakieś dziury nie wpaść, a i zapach nie był miły. Turystyka na maksa rozwija świat. Coraz więcej rejonów i krajów zauważa, że turystyka to bardzo dobry interes i że trzeba go dobrze witać i szanować. Jak narazie Malezja nam to daje. Czujemy się tutaj jak chciani turyści, jak ludzie którzy są witani, zapraszani, a na końcu dziękują nam, że to właśnie ich wybraliśmy. Zupełnie inaczej niż w Maroku.
2017.04.13 Dżungla Taman Negara, Malezja (dzień 5)
Jakby o dzisiejszym dniu miała pisać Ilonka, to cały wpis by wyglądał tak:
Kur..., kur..., kur..... ale tu jest f.... gorąco....!!! I tak dalej, i tak dalej... Miałaby "trochę" racji, upał dał nam dzisiaj ostro popalić. Ale od początku...
Noc nawet udało nam się dobrze przespać, chociaż co jakiś czas odgłosy dżungli mówiły, że jest ona zaraz za drzwiami. Już przy śniadaniu mieliśmy ciekawych gości.
Wielki ptak wpadł na śniadanie. Park Ranger potocznie nazywał go Abu, ale chyba jest to Rhinoceros Hornbill. Najpierw usiadł na drzewie i bacznie obserwował co kto je. Następnie podleciał do stolików i w podskokach sobie między nimi skakał.
Niestety z jednego ze stolików ludzie zaczęli go karmić. Nie było to ich najmądrzejsze zachowanie. Ptak oczywiście wykorzystał to, wskoczył na stół i zaczął wyjadać im jedzenie z talerza. Goście musieli się przenieść do innego stolika i pobrać nowe jedzenie. Mają nauczkę! Nie wolno karmić dzikiej zwierzyny. Dla ludzi i dla zwierząt jest to bardzo niebezpieczne.
Około 8:30 rano, po śniadaniu, zabraliśmy plecaki i ruszyliśmy na hike w dżungli. W Taman Negara jest wiele różnych hików. Od małych godzinnych, do wielo-dniowych trekingów. My wybraliśmy sześcio-kilometrowy "spacer" po, jak nam się na początku wydawało, płaskim szlaku.
Na paro-dniowe trekingi specjalne zezwolenie i przewodnik jest wymagany. Potrzebujesz go na odnajdywanie zarośniętego "szlaku", znalezienie bezpiecznego miejsca na nocleg, a także pomoże ci w sytuacjach spotkania mieszkańców dżungli. A mieszka tu parę ciekawych zwierzaczków. Począwszy od małpek, które ci wezmą plecak i uciekną na drzewo, poprzez szczekające sarny, aż do większych okazów. Tygrysy malezyjskie, słonie, nosorożce, dzikie świnie, mrówkojady.... wszystko tu ponoć mieszka.
Jak planowaliśmy te wakacje to oryginalnie był plan dwu-dniowego hiku i spania w jaskini. Ale niestety brakło nam na to czasu, wybraliśmy smoki z Komodo.
Taman Negara jest najstarszą dżunglą na naszej planecie. Znajdują się tu okazy flory, które występują ponad 100 milionów lat. Ja myślę, że dinozaury i inne gady też tu się bawiły.
Na początku nasz szlak szedł płasko wzdłuż rzeki Sungai Keniam. Zupełnie inaczej chodzi się po lasach tropikalnych niż po naszych, w klimacie umiarkowanym. Na początku negatywna rzecz, temperatura i wilgotność. Była masakra! Tak gorąco na hiku to chyba jeszcze nigdy nie mieliśmy. Po prostu czujesz się jakby cały czas ktoś na ciebie wylewał wiadro ciepłej wody. Do tego jeszcze wysoka temperatura, około +35C, ogólnie ciężka sprawa. Dobrze, że było jeszcze rano i deszcz nie padał, bo ubranie kurtki przeciw deszczowej by chyba nie miało sensu. Z pozytywnych rzeczy to na pewno trzeba wymienić dźwięki. Tak jak te wszystkie ptaki śpiewały, to aż miło było posłuchać. Co chwilę to jakieś nowe dołączały do orkiestry i starały się wszystkich przekrzykiwać. Mam nagrania na kamerze, kiedyś zrobię film...
Gdzieś po 30 minutach doszliśmy do kąpieliska Lubok Simpon. Ponoć tu się można kąpać w rzece. Oczywiście wszystkie napisy mówią, że nie jest to zalecane i pływasz na własną odpowiedzialność. Zwłaszcza jak masz jakieś zadrapania lub skaleczenia to nie powinieneś wchodzić do wody. Jak już wejdziesz to trzymaj głowę nad wodą.
Woda, jak to w dżungli, nie była za czysta i jakoś nie zachęcała do kąpania się w niej. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej. Teraz szlak zaczął się ostro wspinać do góry.
Było coraz to cieplej, a do tego wspinaczka do góry nie ułatwiała zadania. Oczywiście na szlaku nie spotkaliśmy nikogo. Na początku była jakaś pani, ale chyba zawróciła. Nie spotkaliśmy też żadnej dużej zwierzyny, może i dobrze. Ponoć duże ssaki są głębiej w dżungli i rzadko tu przychodzą. Natomiast słyszeliśmy szczekania. Wiedząc, że nie wolno tu wchodzić z psami, więc musiały to być sarny. Tak, są tutaj szczekające sarny. Niestety nie widzieliśmy żadnej, natomiast dobrze je słyszeliśmy.
Co widzieliśmy i czuliśmy to owady. Tego tu naprawdę dużo lata. Lata i gryzie oczywiście.
Człowiek jest spocony na maksa i to paskudztwo przykleja się do skóry i ssie krwiopijca. Jedno mnie szczególnie ciekawie ugryzło w nogę. Nawet nie wiem kiedy. Zobaczyłem, że krew się leje. Mieliśmy taką małą apteczkę pierwszej pomocy i próbowałem to jakoś odkazić i krew zatamować. Krew sobie dalej leciała. Przykleiłem plaster, który ze względu na wilgotność po paru minutach odpadł i był dobrze zakrwawiony. To chyba nie był komar, bo on zostawia ranę kłutą, a ta była w kształcie półksiężyca. Po kolejnych paru minutach krew przestała lecieć. Bierzemy pastylki na malarie i się szczepiliśmy, miejmy nadzieje, że to wystarczy.
W końcu dodarliśmy do Bukit Terek. Dochodzi tutaj inny szlak i już było trochę więcej ludzi. Z tego wzgórza rozciągał się ładny widok na dżunglę. Niestety dalej było bezwietrznie, nawet najmniejszego wiaterku, który by ochłodził nasze spocone ciała.
Dalej można iść, ale ponoć już jest ciężko ze znajdywaniem ścieżki i przewodnik jest zalecany. Zgubienie się tutaj nie należy do przyjemnych rzeczy.
Ze szczytu wracaliśmy już łatwym, uczęszczanym szlakiem. Tutaj już szło trochę ludzi. Szkoda, bo już nie było tak dziko i dziewiczo. Jedną z atrakcji w tym rejonie mają też Canopy Walk.
Ponoć jest to najdłuższy Canopy Walk na świecie. Nie wiem czy to prawda, ale był naprawdę długi. Składał się z 7-8 różnej długości wiszących mostków. Chodziłem trochę po takich mostkach w NZ, ale te tutaj to "trochę" inna klasa. Wąskie, stare, wszystko się trzęsło, skrzypiało, ciekawe uczucie.
Niektóre było nisko nad ziemią, a niektóre naprawdę wysoko schowane w konarach drzew. Do góry i na dół. Polecamy dla ludzi co nie mają lęku wysokości.
Po zejściu z drzew, jak małpki szybko pobiegliśmy do naszego chłodnego domku. Dobrze, że miliśmy piwko w lodówce które ugasiło nasze płonące ciała.
Po schłodzeniu się, zabraliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z małpkami i wsiedliśmy na łódkę, która przewiozła nas na drugi brzeg rzeki Tembeling, gdzie czekał nagrzany do czerwoności nasz samochód. Trochę trwało zanim się ochłodził.
Jutro rano lecimy do George Town na wyspie Penang, dalej Malezja. W związku tym nie śpimy w Kuala Lumpur tylko w miasteczku bliżej lotniska, w Putrajaya. Mamy do niego gdzieś około 4 godziny samochodem. Połowę lokalnymi drogami, a połowę już po autostradzie.
W środkowej Malezji dalej widać biedę na maksa. Drogi są wąskie, ale nawet ok. Trzeba tylko uważać na dziury po bokach żeby koła nie urwać przy większych prędkościach. Byliśmy głodni, ale niestety nie odważyliśmy się zjeść nic przy drodze. Ich "restauracje" jakoś nas nie przyciągały. Ciemne, bez prądu (czyli bez lodówki), sami lokalni, no i oczywiście upał na maksa!!! Jedzenie leży na stole i już prawie jest upieczone w upale. Przejeżdżając przez miasteczko wstąpiliśmy do McDonalda i tam w chłodzie coś zjedliśmy. Jedzenie było OK, ale do BigMac z Nowej Zelandii trochę im jeszcze brakuje.
Po dżungli przyszła pora na nagrodę i Ilonka wynalazła hotel full-wypas. Hotel Pullman nie należy do tanich, ale na zniżkę travel agent cena była przystępna. Dobrze się było ochłodzić, zmyć brud i pot z ciała.
Sam hotel polecamy, natomiast jedzenie nie miał za dobre. Mogliby się lepiej postarać. Byliśmy głodni, więc wszystko zjedliśmy, ale jak na tej klasy hotel to powinni lepiej gotować.
2017.04.12 Cameron Highlands, Malezja (dzień 4)
"Chwila jest jak herbata - może być czarna, czerwona, zielona, biała czy owocowa, a każda ma inny smak, kolor, charakter, właściwości."
To by się nawet zgadzało - życie jest różnorodne jak różnorodne są herbaty, a każda chwila (jak i herbata) ma inne działanie. Nasz dzisiejszy dzień był zdecydowanie pod kątem herbaty...i dżemu truskawkowego. A jakiej herbaty? Tym razem zielonej....bo nasz dzień był cały zielony.
Zanim jednak przejdziemy do herbat to trzeba było zjeść śniadanie. A co może być na śniadanie skoro jesteśmy w Strawberry ParkResort - oczywiście w takim wypadku musiał polecieć dżem truskawkowy. Cameron Higlands jest słynne przede wszystkim z plantacji herbat, ale też z plantacji truskawek i innych "polskich" warzyw (np. kapusty). Ponieważ tereny te znajdują się w górach to jest dużo chłodniej i można sadzić coś więcej niż tylko daktyle i inne palmy.
Jak już wspomniałam truskawki są tu tak samo popularne jak herbata i trzeba przyznać, że ich świeży, domowy dżemik truskawkowy jest przepyszny. My jednak nie pojechaliśmy zwiedzać farmy truskawek - to większość z nas pamięta z ogródka babci. Natomiast plantacje herbaty - dla nas to nadal egzotyka.
Nie sądziłam, że Malezja słynie z herbaty. Indie czy Chiny jak najbardziej ale chyba nigdy nie piłam herbaty z Malezji - choć może po prostu nie zwróciłam na to uwagi. Nadal Chiny i Indie przodują i razem produkują ponad 50% herbat na świecie. O dziwo Kenia jest zaraz za Indiami a potem Sri Lanka, Turcja itp. Malezja niestety nie załapuje się do pierwszej dziesiątki ale myślę, że jakościowo na pewno prześcignie parę krajów.
Nie myślcie, że my zwiedzamy tylko winiarnie i browary - bo to nie do końca jest prawda. Wczoraj zwiedzaliśmy BOH Sungai Palas Tea Center, jest to kawiarnia z tarasem widokowym, gdzie można napić się przepysznej herbatki (mają dość duży wybór) jak i zjeść przepyszne ciacho (sernik herbaciany wygrywa). Przypomina to trochę winiarnie. Tutaj nie robisz co prawda tastingu herbat ale możesz sobie wiele zamówić i popróbować a potem iść do sklepu i kupić te co najbardziej ci smakowały.
Dziś z kolei pojechaliśmy na plantacje herbaciarni BOH. Główne plantacje znajdują się troszkę dalej (jakieś 20-30) min od Tea Center. Można ta wyjść na punkt widokowy skąd można podziwiać zielone wzgórza porośnięte krzewami herbaty. Bardzo spokojny, uspokajający i piękny widok. Można tak siedzieć na ławeczce i gapić się przed siebie w nieskończoność.
Znajduje się tam też fabryka herbaty, którą na szczęście można zwiedzać. Tak więc dowiedzieliśmy się o 5 fazach robienia herbaty:
1. Zbieranie i suszenie - oczywiście najpierw trzeba zebrać liście herbaty i je wysuszyć
2. Przeżucanie / rolowanie - specjalna maszyna miesza i wykręca liście tak, że przerywa komórki liście. Jest to potrzebne aby wydobyć soki do fermentacji.
3. Fermentacja - dokładniej powinna być nazwana utlenianiem. Jest to proces chemiczny w którym enzymy z liści wystawione są na działanie tlenu. Liście które zaczynają proces fermentacji są zielone ale po jej skończeniu zmieniają barwę na ciemny brąz. Proces ten zajmuje przeciętnie 1.5h
4. Suszenie - fermentowane liście następnie przerzucane są do suszarni, gdzie w temperaturze 140C - 160C redukowana jest wilgotność (powstała w procesie fermentacji). Proces ten trwa ok. 15-30 min.
5. Sortowane - ostatni etap to sortowanie. Po wysuszeniu herbata jest szatkowana do pożądanych rozmiarów. Każda herbata ma inną konsytencję, grubość ziaren. Każdy rodzaj herbaty to nie tylko inne liście, inne krzewy herbaty ale też inna gęstość i tekstura ziaren.
Oczywiście po zwiedzaniu przyszła pora na małą przerwę przy herbatce. Tu też mają taras i kawiarnię ale dużo mniejszą niż w Tea Center.
Po odpoczynku rozdzieliliśmy się z naszymi przyjaciółmi i my pojechaliśmy do Parku Narodowego Negara (Taman Negara), a Grzesie na Bali odpoczywać. Taman Negara jest najstarszym lasem tropikalnym na świecie i podejrzewają, że ma on ponad 100 mln. lat. My mamy domek w dżungli i mamy nadzieję spotkać jakieś fajne zwierzątka.
Po 4h dojechaliśmy do miasteczka Kuala Tahan skąd łódka (za 1 MYR) przewiozła nas przez rzekę do naszego hotelu. Śpimy w Mutiara. Jest to hotel położony w parku. Ma około 100 domków, które można wynająć. Nasz domek był jeden z mniejszych bo miał tylko 1 sypialnię, dwa łóżka i łazienkę. Był za to położony trochę z tyłu i z balkonu widzieliśmy tylko krzaki dżungli.
Pierwszym zwierzęciem jakie spotkaliśmy była jaszczurka która biegała po naszym pokoju i chowała się po kątach. Darek mnie jednak uspokoił, że to dobry znak - bo jak jest jaszczurka to nie ma komarów i innych robaków bo jaszczurka je skutecznie wytępi. Ja dla świętego spokoju i lepszego snu wolałam wypić drinka na orzeźwienie jak i odwagę. Tak więc poszliśmy do hotelowego baru i zamówiłam bardzo dobry drink z wódką, sokiem z cytryny i sokiem z ogórka. Pychota....polecam. Bar hotelowy to trochę za dużo powiedziane. Tak naprawdę jest to tylko otwarta hala gdzie podają śniadania, obiady a między przerwami piwo i drinki. Mało jest tu barów z klimatyzacją. Czasem jak masz szczęście to jest klima ale drzwi i tak będą otwarte.
Upał nas więc szybko przegonił i jak rozpieszczeni amerykanie wróciliśmy do pokoju gdzie była klimatyzacja. Czasem tylko słyszeliśmy jak małpy skakały nam po dachu a za oknem chrumkały dzikie świnie. Niestety okna są dość małe więc tylko po odgłosach wiedzieliśmy, że coś przyszło nas odwiedzić. Zmęczeni padliśmy szybko spać tak że nawet przespaliśmy kolację. No nic nadrobimy jedzenie innym razem.
2017.04.11 Cameron Highlands, Malezja (dzień 3)
Najważniejszą rzeczą jaka dzisiaj się wydarzyła to z pewnością jest przyznanie mi wizy do Qataru. Ilonka już ją dostała parę dni temu, a z moją coś się ociągali. Ciekawe dlaczego musieli mnie lepiej sprawdzić. Dobrze, że ją dostałem, bo inaczej bym musiał siedzieć na lotnisku w Doha 12 godzin, a Ilonka by pewnie wyszła na miasto. Także rano jak zobaczyłem email to byłem szczęśliwy.
Mimo że wczoraj trochę posiedzieliśmy w barach i późno poszliśmy spać, to dzisiaj już o 5 rano nie mogliśmy spać. Widać, źe strefy czasowe nam dokuczają. 5 rano, co by tu robić? Śniadania jeszcze nie ma, serwują dopiero od 7. Nadrobiliśmy zaległości w blogu, spakowaliśmy się i poszliśmy na śniadanie. Oczywiście musieliśmy spróbować tradycyjnego malezyjskiego śniadania - Nasi Lemak
Wybór jedzenia był jak zwykle ogromny. Najedliśmy się jak by to był ostatni posiłek w naszym życiu, wzięliśmy lokalne taxi i pojechaliśmy do innego hotelu, do Renaissance. Pojechaliśmy tam, nie po to żeby się zameldować, ale po to żeby wypożyczyć samochody. Niewiele jest wypożyczalni samochodów w mieście, a jeszcze mniej zezwala ci oddać w innym miejscu. Nam pasowało oddać na lotnisku, więc wzięliśmy z Avis.
Mieliśmy świetnego kierowcę taksówki. Gościu tak przeklinał po angielsku, że aż się zastanawialiśmy skąd on zna tyle wulgarnych słów. Wiadomo, jak to w tych krajach w godzinach szczytu, korki były duże. Każdy kierowca dostał od niego niezłą wiązankę słów.
Samochody odebrane, bagaże zapakowane i w drogę. Plan na dzisiejszy dzień to dojechać do Cameron Highlands i tam trochę pozwiedzać. Wyjazd z miasta w godzinach szczytu z kierownicą po prawej stronie nie należał do najłatwiejszych. Dopiero jak wjechaliśmy na autostradę E1 to trochę odetchnęliśmy i pojechaliśmy dalej na północ.
Cameron Highlands to są wyżyny znajdujące się w środkowej części półwyspu malezyjskiego. Ludzie już tu od wielu lat zaczęli przyjeżdżać ze względu na wspaniały klimat. Świetna odskocznia od tropikalnych malezyjskich upałów. Większość terenów znajduje się ponad 1500 metrów n.p.m, a szczyty przekraczają 2000 metrów. Poza klimatem, to miejsce słynie z hików, plantacji herbaty i truskawek.
Droga z Kuala Lumpur zajęła nam jakieś 4 godziny. Po zjechaniu z dobrej, szybkiej autostrady, przez prawie dwie godziny wspinaliśmy się do góry.
Taką ilością serpentyn to ja chyba nigdy nie jechałem. Zakręt przechodził w zakręt. Nie dość, że droga była wąska to jeszcze ilość samochodów ciężarowych nas przerażała. Na zakrętach mijanie się z nimi nie należało do przyjemnych. Ścinali serpentyny na maksa. Wyznawali zasadę, że duży może więcej i nie przejmowali się małymi samochodzikami. Niektórym jednak ta brawurowa jazda nie wychodziła i niestety kończyła się tragicznie.
Około 2 po południu dojechaliśmy do Brinchang. Małe miasteczko leżące w sercu Cameron Highlands. Tutaj znajduje się nasz hotel, ale na niego pora przyjdzie później, jak narazie to trzeba się napić herbaty.
BOH jest to największa plantacja i przetwórnia herbaty w tym rejonie. Robią ją już od prawie 100 lat. Mają wiele rodzajów, także każdy z nas wziął oczywiście inną i do tego ich słynny truskawkowy sernik, albo tiramisu z zieloną herbatą.
Wszystko super smakowało. Odwiedziliśmy jeszcze ich sklepik, zakupiliśmy trochę herbat do domu i pochodziliśmy po plantacji.
Za wiele nie mieliśmy czasu żeby robić jakiś hike, także postanowiliśmy na jeden ze szczytów wyjechać samochodem. Pod szczytem znajduje się też Mossy Forest (Mechaty las), którego chcieliśmy odwiedzić. Wcześniej wyczytałem, że "droga" nie jest łatwa (tu nie ma łatwych dróg), ale jest do zrobienia nawet zwykłym samochodem. Niestety nie mamy żadnego zdjęcia z drogi bo nikt o tym nie myślał jadąc stromo pod górę, wąską drogą gdzie czasem trzeba było lusterka składać.
Początek był nawet OK. Stromo do góry po plantacjach herbaty, ale po asfalcie. Tutaj telefony nie działają, ale mieliśmy kontakt między samochodami za pomocą walkie-talkie. Po jakimś czasie jakość asfaltu uległa znacznemu pogorszeniu, nachylenie się zwiększyło, a także szerokość drogi miała wiele do życzenia. Oczywiście to jest dwu-kierunkowa droga i podczas mijania się często jeżyły nam się włosy na głowie. Jechałem pierwszy, Grzegorz dzielnie, w bezpiecznej odległości podążał za mną. Droga stawała się coraz to gorsza, ale z obliczeń Ilonki do szczytu było już niedaleko. Straciłem z widoku Grzegorza, ale nie mogłem się zatrzymać, bo bałem się, że ten nasz mały samochodzik dalej już nie ruszy, tak było stromo. Po paru minutach zrobiło się bardziej płasko, więc się zatrzymałem i zacząłem wzywać drugi samochód za pomocą walkie-takie. Niestety z drugiej strony nikt się nie odzywał, była cisza. Pomyślałem, że pewnie za daleko już od niego odjechałem i postanowiłem tu na niego poczekać. Wysiedliśmy z samochodu, żeby zobaczyć co się dzieje i tu nas strach obleciał. Nasze przednie koło prawie nie ma powietrza! Upsss.... nawet nie wiem czy ten samochód ma zapasówkę. Nawet jak ma to pewnie jest to cienka dojazdówka, na której zjazd na dół byłby ciekawy.
Nie tracąc czasu postanowiliśmy zjeżdżać na dół puki jeszcze mamy w oponie trochę powietrza. Zawracanie tutaj nie należało do łatwych, ale jakoś się udało i rozpoczęliśmy zjazd. Po jakimś czasie nawiązaliśmy kontakt z drugim samochodem, który dzielnie jechał do góry. Jak się okazało, Grzegorza samochód był chyba trochę słabszy i po prostu stanął pod górę. Grześ wysadził wszystkich z samochodu i kazał im pchać go do góry. Szło to powolnie, ale poskutkowało. Minęliśmy się na drodze i dalej jechałem w dół. Powietrza było coraz mniej, często podwozie zahaczało o wyboje w drodze. Chciałem jak najszybciej wyjechać na główną drogę, ale też nie mogłem jechać za szybko, bo bałem się o felgę. Na szczęście jakoś dojechaliśmy do głównej drogi i nawet szybko znaleźliśmy stację benzynową. Niestety nie mieli serwisu opon, ale przynajmniej mogłem dopompować i dalej szukać wulkanizatora.
Grzegorz dojechał do mnie i dalej już razem rozpoczęliśmy poszukiwania. Udało się, gdzieś na uboczu jest mały zakład, gdzie lokalna pani z uśmiechem na ustach dosłownie w parę minut wyjęła gwoździa z opony i załatała dziurę.
Wszystko jest dobre, jak dobrze się kończy. Zajechaliśmy do naszego hotelu, Strawberry Park Resort i tam przy pysznej kolacji wspominaliśmy kolejny, dosyć ciekawy dzień z wakacji.
Steaki z lokalnej krowy były pyszne. Malezja nie słynie z tego rodzaju jedzenia, ale jednak potrafili go dobrze przyrządzić. Wpierw dwa tygodnie go trzymali w solach, a potem idealnie upiekli. Dało się zjeść.
2017.04.10 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 2)
Zagrajmy w małą grę skojarzeń. Z czym kojarzy Wam się Kuala Lumpur? Gdzie to w ogóle jest? Daleko, egzotycznie, Azja, korki, zatrucie powietrza, duże miasto, wieże Petrona itp.
Dla mnie to na pewno była odległa, choć dostępna kraina. Nie do końca na samym szczycie mojej listy ale nadal bardzo wysoko.
Jednak kiedy siedziałam w Heli-Bar, na lądowisku dla helikopterów na 34 piętrze jakiegoś biurowca i patrzyłam na wieże Petrona to nie mogłam uwierzyć, że tu jestem...muszę przyznać, że było pięknie, spokojnie i inaczej. Ale byłam szczęśliwa...
12 godzin wcześniej....
Jak Darek pisał w Kuala Lumpur wylądowaliśmy dość późno więc wczoraj nie widzieliśmy miasta. Dziś natomiast był zaplanowany cały dzień na mieście. Wiedzieliśmy, że szybko nie wrócimy z powrotem do hotelu więc rozpoczęliśmy od dużego śniadania - a było naprawdę ogromne. W naszym hotelu serwują dość różnorodne śniadanie i każda kultura może sobie znaleźć to co lubi. Tak więc był kącik azjatycki z dużą ilością ryżu, mięs i ryb, sosów, warzyw, pierożków, makaronów itp. Dziwię się, bo dla mnie to bardziej wyglądało na lunch czy obiad/kolację a nie na śniadanie.
Oczywiście spróbowaliśmy wszystkiego po trochę. Było też coś bardziej amerykańskiego - czyli omlety i słodkie pączki oraz coś europejskiego, czyli sery, wędliny, jogurty i owoce.
Po takim jedzonku mieliśmy siłę na pokonanie 272 stopni świątyni w Batu Caves. Świątynie w skałach, zwane Batu Caves znajdują się na obrzeżach miasta. Można tam dojechać Uber'em za ok. 30 MYR ($7-8) albo pociągiem za 2.5 MYR ze stacji KL Sentral. My w ramach oszczędności czasu wybraliśmy Uber'a. Ogólnie Uber tu istnieje i jeździ ale drażni nas, że nigdy nie jest na czas. Często na początku jest 7 minut a po 10 minutach jest kolejne 10 min. Tak więc cokolwiek mówią, trzeba pomnożyć przez 3.
Batu Caves jest hinduskim miejscem świętym. Są tam 3 główne jaskinie, każda inna. Jest wiele mniejszych światyń hinduskich i ludzie naprawdę przychodzą się tu modlić. Schody, które widzicie na zdjęciu strzeże 42 metrowy posąg Murugan'a. Jest to największy posąg tego boga na świecie - rzeczywiście robi wrażenie.
Wspomniane 272 stopnie prowadzi do głównej jaskini / jaskini świątyni. Ta część jest za darmo i jest ogólnie dostępna. Tylko gdzie niegdzie są porobione ołtarzyki, do których jak chcesz podejść i się pomodlić to musisz ściągnąć buty. My z respektu dla modlących się zrezygnowaliśmy z zachowywania się jak rasowi turyści i zamiast łazić po ołtarzu w butach i pstrykać multum zdjęć (zrobiliśmy tylko kilka), skupiliśmy się na małpkach.
Małpek tu jest prawie tyle samo co ludzi. Po Gibraltarze, nie robiło to na nas już wrażenia, choć muszę przyznać, że nadal z wielką przyjemnością pstrykałam zdjęcie za zdjęciem. Większość małp nie zaczepiała ludzi, no chyba, że miałeś jedzenie albo pokazałeś jej plecak. Wtedy sprytne małpki były zaraz obok ciebie i sprawnie otwierały plecak, wyciągały jedzenie i zmykały na drzewo. Poza słodyczami od ludzi to jadły one bardzo dużo kokosów. Po ilości skorupek domyślam się, że muszą one gdzieś rosnąć nie daleko.
Główna jaskinia według mnie wymaga trochę remontu. Ma na pewno niesamowitą lokalizację, i jest fajnie położona ale mieszanie się wiary, ceremonii, straganów z pamiątkami i jedzeniem jakoś mi nie pasowało. To już polskie kiermasze pod kościołami są lepiej zorganizowane.
Wracając na dół po schodach nie zapomnij zaglądnąć do Ciemnej Jaskini (Dark Cave). Taka naprawdę to polecam zaglądnąć tam wychodząc na górę. Jaskinię tą zwiedza się z przewodnikiem i nigdy nie wiesz na którą grupę się załapiesz. My mieliśmy szczęście i musieliśmy czekać tylko 15 minut ale czasem czeka się i 45 min. 45 minut potrzeba na obejście całej jaskini. Znaczy się na obejście części ogólnie dostępnej. Cała jaskinia ma 2 km długości ale dla ludzi dostępne jest tylko 800 m. Można iść dalej jak się wcześniej zarezerwuje Adventure Trip. Pierwsza część jest bardziej edukacyjna, pani przewodnik, pokazywała nam różne robaki, pająki, myszki itp. Podobno w jaskini też jest multum nietoperzy (20,000), nie dziwi nas to, jak i węży, i unikatowych pająków.
Część komnat jaskini jest zamknięta za względu na mikro-klimat. Jest tam specyficzna temperatura i wilgotność, która pomaga niektórym żyjątkom się rozwijać. Groty te są stosunkowo małe i jakby grupa ludzi tam weszła to klimat by się automatycznie zmienił i temperatura by się podniosła.
Inna część jest niedostępna głównie ze względu na występowanie pająka (niestety nazwę zapomniałam), który jest unikatowy i występuje tylko w tych jaskiniach. Podobno pająk ten ma segmentową budowę ciała co nie jest spotykane u innych pająków. Pająki z segmentową budową ciała występowały w erze dinozaurów i niestety większość wymarła.
Bardzo fajna wycieczka, zdecydowanie poleca się wyedukować na temat małych organizmów jak i formacji skalnych. A do tego bycie w takim ciemnym miejscu, gdzie nic a nic nie widać, gdzie jak zgasi się latarki to słychać tylko grzechotania nietoperzy i nie widać różnicy między zamkniętymi powiekami a otwartymi, niesamowite uczucie. Dopiero na końcu jest mały prześwit i można nawet wyjść poza wyznaczoną trasę bo tam już jest mniej żyjątek.
Ostatnią jaskinią, którą odwiedziliśmy jest Ramayana Cave. Trzeba do niej podejść troszkę tak jakby się szło w kierunku dworca kolejowego. Jest to również hinduska świątynia. Tym razem nie było tam nabożeństw ale poprzez posągi opowiedziana jest historia Ramayana, ważnej postaci w religii hinduskiej. Niestety brakowało mi jakiegoś opisu na wstępie jaką rolę odgrywa ta postać/bóg w religii Hindu. Myślę, że jednak znajomi w pracy mnie wyedukują i szybko nadrobię błędy. Póki co niesamowicie było zobaczyć kunszt pracy w postaci tych wszystkich posągów. Wyglądało to jak polska szopka betlejemska tylko w dużo większym wydaniu.
Świątynia jest płatna 5 MYR ($1.5) i pewnie dlatego jest utrzymana w bardzo dobrym stanie, samo wejście robi już wrażenie z wodospadem, zaprzęgiem koni i posągami.
Muszę przyznać, że upał dawał nam się we znaki. Troszkę się na chodziliśmy a w jaskiniach wcale chłodno nie było. Standardowo utrzymywała się tam temperatura koło 25-28C co było tylko małym ochłodzeniem po wejsciu z 30-35C upału.Tak więc czekanie na Ubera, który może kiedyś przyjedzie było mało kuszące i wybraliśmy opcję pociągu. Mieliśmy nadzieję, że skoro jest to ostatnia stacja to może przyjedzie wcześniej i będzie klimatyzowany - tak też się stało. Kolejną rzeczą jaką zauważyłam jest brak oszczędności. Tutaj jest na porządku dziennym, że klimatyzacja jest ustawiona na maksa na chłodzenie a i tak wszystkie drzwi są otwarte. Hmmm....ciekawe jakie mają rachunki bo prądu to oni chyba taniego jednak nie mają.
Wszyscy byliśmy spragnieni czegoś zimnego więc jak tylko pociąg zawiózł nas na stacje KL Sentral to udaliśmy się do baru. KL Sentral jest główną stacją gdzie krzyżują się metro i pociągi podmiejskie. Chyba wszystkie linie przejeźdżają przez tą stację. Na metro bilety kupuje się w formie plastikowych tokenów. Skanuje się je przy wejściu i potem wrzuca z powrotem do maszynki przy wychodzeniu. Pamiętaj, żeby nie zgubić tokena bo nie wyjdziesz z metra - no dobra wyjdziesz ale pewnie będziesz musiał zapłacić jakąś karę.
Ochłodzenia przyszedł czas....żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą strojów kąpielowych. Bar w hotelu Aloft (Mai Bar) znajduje się na dachu i ma niekończący się basen (infinity pool). Trend zapoczątkowany Singapurze rozprzestrzenia się i teraz każdy hotel chce mieć basen na dachu z widokiem na miasto i wrażeniem, że basen nie ma ścianki, nie ma końca.
Nie posiadając strojów kąpielowych, znaleźliśmy ochłodzenie w lokalnych drinkach i piwach. Jak do tej pory to nie mamy szczęścia znaleźć tej taniej Malezji. Fakt, faktem jak do tej pory jedliśmy tylko w hotelu i tu też jest hotel więc z zasady ceny są wyższe ale żeby były porównywalne do NY to się troszkę zaskoczyliśmy. Tak więc nie siedzieliśmy długo i wzięliśmy metro do następnej stacji.
Metro w KL jest bardzo czyste. Zauważyliśmy to już w pociągu podmiejskim ale metro również, zaskoczyło nas czystością. W większości metro jest naziemne i jeździ bez kierowcy. Wszystko jest zautomatyzowane i kierowane przez komputer. Dzięki temu pewnie jest w miarę szybkie i jeździ dość często. Bilet nie jest drogi bo kosztuje 1.20 MYR czyli $0.30. Mniej więcej wszystko w Malezji dzielimy na 4 czyli podobnie jak w Polsce. Tak więc 1 MYR = 1 PLN, mniej lub więcej.
Przyszedł czas na kolejne świątynie. Kolejna Hinduska Świątynia - Sri Mahamariamman Temple, jest najstarszą i podobno najbogatszą w wystroju hinduską świątynią w Malezji. Została ona zbudowana w 1873 roku i do dziś odprawiane są tam modły w różnych intencjach. My mieliśmy szczęście być świadkami ceremonii / modlitwy w intencji zdrowia.
Aby wejść do świątyni znów trzeba było ściągnąć buty ale tym razem już się skusiliśmy bo rzeczywiście warto wejść do środka. Jedna refleksja mnie uderzyła. Hinduska wiara, kultura jest bardzo kolorowa i wesoła. To, że hindusi uwielbiają kolory wiem po moich znajomych z Indii. Rzeczywiście oni uwielbiają ubierać się w przeróżne kolory co wygląda bardzo ładnie i radośnie. Wiedziałam też, że ich bogowie przybierają postacie zwierząt i ludzi (twarz słonia albo małpy a ciało człowieka) ale jakoś tak będąc w tej świątyni, słuchając ich śpiewu poczułam się mile widziana, odprężona a wszystko było takie wesołe, kolorowe a nie szare i smutne jak w kościele katolickim.
Po świątyni hinduskiej przyszedł czas na China Town - co tu się działo. Wszystko można było kupić, Rolex'y, torebki Louis Vuitton i czego tylko dusza zapragnie. Na szczęście nikt z naszej ekipy nie zwraca uwagi jakiej marki torebkę nosi więc mogliśmy szybko przejść i znów wskoczyć do metra, żeby dojechać do Menera Tower.
Podobno z tej wieży jest ładniejszy widok bo widzisz Petronas Towers. Dziś niestety Petronas Towers są zamknięte bo jest poniedziałek więc postanowiliśmy to sprawdzić. Menera jest spoko - nie wiem czy warto iść tu i tu. Wydaje mi się, że jakbym miała komuś polecić to bym jednak poleciła taras widokowy na Petrons Towers.
Menera ma jednak swoje plusy. Zdecydowanie było mało ludzi. Dzięki temu zwiedzanie jest przyjemnością. Najwyższy taras też jest na zewnątrz, tak że można wypić piwko, pooglądać panoramę i ochłodzić się wiatrem. Tak - tam jest też bar. Oczywiście znów ceny jak dla turystów.
Dzieci już pomału marudziły, że za dużo chodzenia - fakt faktem zrobiliśmy dziś trochę kilometrów a upał nam nie pomagał. Oczywiście jak to rasowi turyści parę razy zabłądziliśmy ale na szczęście telefony, GPS, Google Maps zawsze nam towarzyszą. Dodatkowo Malezyjczycy są bardzo pomocni. Tak jak Japończycy - jak tylko widzieli, że nie wiemy gdzie iść to pytali się czy mogą pomóc i z cierpliwością pomogli. Nie tak jak w Maroku, że robili to tylko dla własnego biznesu. Ogólnie Kuala Lumpur pozytywnie mnie zaskoczył, że nie ma naganiaczy i naciągaczy.
Żeby już więcej nie chodzić, na kolację wybraliśmy Black Market. Fajna knajpka z lokalnym BBQ. Jest to bardziej restauracja niż bar, więc na poobiedniego drinka poszliśmy zaraz obok do heli-Bar.
Ciężko jest znaleźć ten bar. Zaufaliśmy Google i podeszliśmy pod budynek w którym powinien się znajdować bar. Budynek wyglądał na zwykł biurowiec i ciężko było uwierzyć, że na samej górze jest impreza. Spytaliśmy się jednak ochroniarza a on od razu wsadził nas do windy i kazał wyjechać na 34 piętro.
Bar jest na płycie byłego lądowiska dla helikopterów. Teraz jest tam tylko lekkie ogrodzenie i pełno stolików. Zdecydowanie polecam się tam przejść zwłaszcza wieczorem bo widok na wieże jest super.
Ostatnim etapem naszej dzisiejszej przygody był bar "No Black Tie". Słynie on z Jazz'u. Lokalne chłopaki nieźle wywijali na gitarach i perkusji. Pomimo, że nie mieli saksofonu to grali Jazz i nawet im to całkiem fajnie wychodziło. Zagrali też Layla, Eric'a Claptona.
Niestety nam się przysypiało więc nie siedzieliśmy długo i spacerkiem doszliśmy do hotelu.
2017.04.08-09 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 1)
W pomyśle i realizacji tych wakacji jak zwykle pomogły nam linie lotnicze. Wstępnie na początku tego roku mieliśmy jechać do Indii. Niestety, jak to często bywa, życie pokrzyżowało nam plany i Indie musieliśmy przesunąć na inny okres. W kwietniu, kiedy oboje możemy już gdzieś wyjechać na dwa tygodnie jest tam za gorąco, więc musieliśmy wymyślić coś innego.
Wiele ciekawych zakątków Świata chodziło nam po głowie, aż tu pewnego dnia Ilonka pisze do mnie z pracy, że Qatar Airways ma specjalną ofertę.
"...Można lecieć tymi liniami aż do Azji południowo-wschodniej za jedyna $500 w obie strony..." Ilonka napisała. Hmmm.... pomyślałem, ten rejon Świata może nie był na samej górze naszych planów wakacyjnych, ale kiedyś, przynajmniej raz w życiu, chcieliśmy go odwiedzić. Jako bazę startową wybraliśmy Kuala Lumpur, stolicę Malezji. Wielu-milionowe miasto leżące w zachodniej części kraju.
Plan na następne 17 dni mamy następujący:
Lecimy z Philadelphia do Doha w Qatar. Tam mamy przesiadkę i dalej Qatar Airways lecimy do Kuala Lumpur. Zwiedzamy miasto i dwa dni później, już samochodem zwiedzamy kontynentalną część Malezji. Następnie przyjdzie czas na Singapur, a potem na Indonezję. Tam trochę świątyń, trochę hików na wulkany, smoków z Komodo.... Pod koniec znów Kuala Lumpur i powrót do domu. W powrotnej drodze wybraliśmy 12-to godzinną przesiadkę w Doha, żeby zobaczyć trochę tego przepychu i bogactwa. Plan jak zwykle jest napięty ale ciekawy. Polecimy, aż 11 samolotami, popływamy łódkami, pojeździmy samochodami... Miejmy nadzieję, że wszystko przebiegnie bez komplikacji i uda nam się wszystko zrealizować i ładnie opisać. Lecą z nami znajomi, to powinno być raźniej. Ponad połowa naszej trasy pokrywa się z ich planami, więc będzie razem można gdzieś "po rozrabiać".
Jednym z czynników wpływających na niską cenę zapewne jest wylot z Philadelphii, stolicy Pensylwanii. Lotnisko JFK w Nowym Jorku jest na pewno o wiele droższe. Rano w sobotę, bez żadnych korków, samochodem w dwie godziny dojechaliśmy do Międzynarodowego Portu Lotniczego w Philadelphii. Wszystko tu jest tańsze, nawet parking na samochód. Kosztuje niecałe $7 za dobę, a nie $17 jak na JFK. Ilość ludzi też jest o wiele mniejsza i po szybkiej odprawie spotkaliśmy się z naszymi znajomymi przy pierwszym śniadaniu na tej podróży.
Qatar Airways należy do światowej czołówki najlepszych linii lotniczych. Lecieliśmy już Emirates i Etihad?, które też są w tym elitarnym klubie. Spodziewaliśmy się super samolotu i jeszcze lepszego serwisu. W miarę nasze oczekiwania się spełniły. Mieli co prawda parę minusów, ale ogółem było wszystko ok. Spóźnili się ze startem jakieś 20 minut (ale nadrobili w powietrzu), brakło im jednego rodzaju jedzenia i na drinki trzeba było czekać dłużej niż w Emiratach. Chyba Emiraty za bardzo nas rozpieściły. Lot był dosyć długi, bo trwał aż 12 godzin. Na szczęście w takich liniach nawet się tego nie odczuwa. Nie dość, że jest dużo miejsca na nogi, to znowu nasz plan się udał i mieliśmy 3 miejsca. W sumie to trzecie miejsce przez większość lotu było zajęte przez mojego kolegę, który bardzo intensywnie pomagał mi "upłynnić" ten długi lot. Niestety samolot nie mógł lecieć w linii prostej. Jest trochę niegrzecznych ludzi na naszej planecie i musieliśmy ich omijać. W ten sposób ominęliśmy Ukrainę i Syrię.
W dobrym towarzystwie szybko leci czas i nawet nie zauważyliśmy kiedy zaczęliśmy się obniżać i naszym oczom ukazał się zupełnie inny krajobraz. Wylądowaliśmy w Doha, stolicy Qataru. Jest to chyba jedno z większych lotnisk w jakich byłem a na pewno mają największego miśka.
Dłuuuuugo trzeba było iść, żeby dojść do części głównej, a następnie do naszego rękawa. Widać, że mają tu za dużo miejsca. Wszystko jest takie wielkie, obszerne, szerokie. Lotnisko posiada 30 restauracji, hotel, basen, siłownie, spa, wiele sklepów..... Trzeba im przyznać, że dbają o czystość. Począwszy od toalet, poprzez korytarze, a skończywszy na detalach, wszystko wypucowane na maxa! OK, mają jedną wadę, było za ciepło. Ja wiem, że jest 6 rano, na zewnątrz pewnie jest +30C, ale mogliby to lepiej schładzać.
2.5h przesiadka zleciała (w większości na przemieszczaniu się i obowiązkowych zakupach w duty free) i zapakowali nas do kolejnego samolotu. Tym razem "krótki" lot, tylko 7.5h. Znowu będzie drastyczna zmiana klimatu. Startujemy z suchych, pustynnych krain, a wylądujemy w wilgotnym i tropikalnym rejonie. Ach ta nasza Ziemia, taka mała, a taka różnorodna.
Kolejny raz linie nie zawiodły i w wygodnych warunkach, na wysokości 12km nad Indiami i Oceanem Indyjskim udawaliśmy się dalej na wschód. Lecimy w bardzo ciekawą i odmienną część globu, w miejsca, które dla ludzi z zachodniego świata są zupełnie inne, egzotyczne, tropikalne. Miejsca, które większość z nas zna tylko z tv i internetu. Miejmy nadzieję, że ludzie, kultura, krajobrazy, zabytki, jedzenie.... i wszystko inne zaskoczy nas pozytywnie i będziemy wszystkich namawiać żeby udali się w tą daleką podróż.
Przed samym lądowaniem popsikali czymś samolot, powiedzieli, że takie są przepisy i wylądowaliśmy. Odebraliśmy plecaki i po 29 godzinach podróży wreszcie mogliśmy wyjść na zewnątrz i zacząć od najważniejszego punktu podróży.
Była 10 wieczór, a dalej było gorąco. Czuje, że tutaj, na równiku upał będzie nam na maksa doskwierał. Nasz hotel, Pullman, znajduje się w centrum Kuala Lumpur. Lotnisko oddalone jest aż o 60km od miasta. Na szczęście Uber też już tutaj doszedł i nawet ma dobre ceny. Za 6 osób wyszło tylko $30, taniej niż pociąg. Po kolejnej godzinie ukazało nam się Kuala Lumpur.
W Doha kupiliśmy sobie fajne whisky, Cragganmore Speyside Single Malt. Piłem już trochę scotch, ale tego chyba jeszcze nigdy nie piłem. Nawet dobre, dobrze pasowało do jedzenia i do naszych zmęczonych twarzy. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, powspominaliśmy najdłuższą podróż każdego z nas i poszliśmy spać. Jutro długi dzień, zwiedzamy stolicę Malezji, Kuala Lumpur.