Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.11.24 Quebec City, Canada (dzień 3)
Spodziewaliśmy się że Quebec City to małe miasteczko i pewnie w jeden dzień je obejdziemy. Spodziewaliśmy się też że pewnie jest tylko jedna ulica fotografowana na dziesiątą stronę. Na szczęście niesamowicie się zaskoczyliśmy. Do tego stopnia miasteczko nas pozytywnie zaskoczyło, że zrezygnowaliśmy z wycieczek poza miasto a w zamian postanowiliśmy spędzić więcej czasu w tym uroczym miasteczku i obejrzeć je za dnia.
Dzień w tej części świata pod koniec listopada jest dość krótki. Tak jak w Krakowie, nie? Kolejne podobieństwo. Szary dzień jednak nas nie zniechęcił. Rozpoczęliśmy dzień od kawy i zagrzani ruszyliśmy na miasto. Plan był aby się szwendać dopóki się nie zmarznie, potem przerwa na zagrzanie się i powtórka z rozrywki.
Quebec City został założony przez francuskiego odkrywcę Samuel de Champlain, w 1608. Od nazwiska Champlain pochodzi, też nazwa jeziora, które mijaliśmy po stronie amerykańskiej wczoraj. Champlain tworzył kolonie wzdłuż rzeki Świętego Wawrzyńca tworząc rejon nazywany przez niego “le Canada”.
Strategiczna rola rzeki i nas przyciągnęła ciekawością i zeszliśmy w dół miasta w kierunku rzeki do dzielnicy zwanej stary Quebec. Rzeczywiście tu było więcej kamiennych domków, ulice wybrukowane kocimi łbami (trzeba było uważać żeby nie wybić sobie jedynek), a małe sklepiki i kafejki zapraszały swoim ciepłem.
Rzeka jak Wisła, no może trochę szersza, ale ogólnie kolejne podobieństwo zostało dodane do listy. Niestety w środku zimy relaksowanie się przy rzece nie należy do przyjemnych, więc szybko oddaliliśmy się i weszliśmy do ciepłej knajpki na zimne piwko.
W Quebec City oczywiście nie może zabraknąć ciepłego wina. W każdej kafejce czy barze można je dostać. Pomimo jednak, że na polu jest dość zimno to my i tak wybraliśmy piwo vs. grzane wino. Niestety, wino grzane trzeba umieć robić i nie wystarczy tylko podgrzać w garnku tanie wino. Wczoraj próbowaliśmy i szału nie było, dlatego dziś ograniczyliśmy się do znanych alkoholi.
Po krótkiej przerwie, znów wyszliśmy na ulice pochodzić i popstrykać zdjęcia. Troszkę cieszyłam się że ściemnia się dość wcześnie. Jednak miasteczka oświetlone świąteczną dekoracją maja swój urok. Fajnie było zobaczyć QC za dnia ale nocą, przy światełkach, dekoracjach i muzyce przydrożnych grajków naprawdę czuło się magię świąt.
Jak tylko wyjdzie się na górę to od razu widać Fairmont Hotel. jest on widoczny z każdego punktu w mieście. Jak tylko stać was żeby tam przenocować to na pewno warto. Ogólnie hotele Fairmont są super, niestety zdają sobie z tego sprawę i się cenią. Może kiedyś Marriott je kupi i będę znów mieć dobre ceny...
W Quebec do zwiedzania jest głównie Governon’s Mainsion i parę jakiś muzeów. Natomiast miasto jest bardzo przyjemne do spacerowania, bardzo wdzięczne dla fotografów i myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Nie oczekuj jednak, że jadąc tam będziesz mieć listę zabytków które trzeba odwiedzić. To nie jest aż tak duże miasto. Ja tam lubię się szwendać z aparatem i odkrywać co się dzieje za każdym rogiem. Tak, że ja byłam w siódmym niebie.
Lubię też odwiedzać lokalne sklepy z ciuchami. W Stanach jest masówka i większość ludzi ubiera się w tych samych sklepach. Dlatego jak zrobiliśmy sobie przerwę, to Darek poszedł do baru na piwo a ja do sklepu. Jakie było moje zdziwienie jak mnie wyrzucili z niego…
W Quebec mówi się po francusku. Jest to urokliwe i na pewno przyciąga to wielu turystów. Ludzie znają angielski, bo w końcu w Kanadzie angielski jest urzędowym językiem, natomiast, w serwisie ludzie po angielsku mówią tak sobie. Tak więc weszłam do sklepu, oglądam rzeczy, nawet coś wybrałam i chodzę dalej. Nagle jakaś pani do mnie podchodzi i mówi my jesteśmy zamknięci. Myślałam że tylko jedno stoisko i pytam się, czyli ta cała strefa jest zamknięta tak, a ona na to, kasy są zamknięte będziesz musiała zapłacić w obsłudze klienta. OK… no to dalej drążę temat i się pytam, ale rzeczy mogę wybrać. A ona no tak ale jesteśmy zamknięci... stwierdziłam, że dziwna obsługa, ale widocznie nie chcą zarobić. No wiec poszłam w inną stronę sklepu i kolejna pani ekspedientka się do mnie przyczepiła. I ta sama gadka… ta już lepiej mówiła po angielsku, wiec się okazało, że sklep zamykali o piątej i nawet jak byłeś w sklepie to nie mogłeś nic już kupić. Koniec... zamknięte i tyle. Ciekawe tylko dlaczego ludzi wpuszczali... no nic co kraj to obyczaj.
Chodzenie cały dzień nas zmęczyło, więc przyszedł czas na kolacje. I znów trzeba było wrócić na dół do starego miasta. W obu częściach miasta są fajne restauracje, ale jakoś małe kameralne bistro na starym mieście wydało nam się najlepszą opcją. I tak też było….polecam Bistro Sous le Fort.
Po obfitej kolacji na lepsze trawienie poszliśmy na drinka. Znaleźliśmy fajną knajpkę zrobioną na styl krakowskich pubów przy rynku. Nie wchodziło się co prawda w dół ale kamienne ściany, małe okienka wprowadzały nastrój piwniczki. Do tego palił się kominek i było ciepło jak u babci przy piecu.
Nie dziwne więc, że przychodzili tu wszyscy lokalni z miasteczka. Widać, że każdy tu każdego zna. Co ktoś przeszedł przez drzwi to zaraz witał się z połową ludzi w barze. Fajny taki nastrój domowy. Ciepła, przytulna miejscówka bynajmniej nie zachęcała nas do wyjścia na zewnątrz. Zamówiliśmy po jeszcze jednym piwku i zaczęliśmy planować kolejne wakacje - jest to nie bezpieczne ale jak się ma telefon, wifi w knajpie to nawet fakt, że jesteśmy w innym kraju nam nie przeszkadza. Stety, niestety, aktualnie w Stanach (i nie tylko) jest największy okres wyprzedaży. Wyprzedaże tyczą się też samolotów...no więc jak już wydaliśmy parę tysięcy złotych, zakupiliśmy bilety na narty i do Azji to postanowiliśmy opuścić lokal bo jakoś niebezpiecznie zaczęło się tam robić. Wychodząc okazało się, że my też spotkaliśmy "znajomych" okazało się, że przy stoliku obok siedział polak z Ottawy. Zamieniliśmy parę miłych snów, pożyczyliśmy Wesołych Świąt i podążyliśmy w kierunku hotelu.
Jutro czeka nas droga powrotna do domu. Normalnie bez korków jedzie się ok. 9h. Myślimy jednak, że korków nie uda nam się ominąć i jakieś się pojawią. W końcu to był długi weekend i każdy gdzieś wyjechał.
ps. niestety korki wykrakaliśmy i do domku jechaliśmy ponad 12h. Na granicy się tylko zdenerwowaliśmy bo musieliśmy czekać ponad 1h na naszą kolej. Przy tak długiej podróży przerwy są wskazane więc i odpoczynek udało nam się zrobić i zjeść dobrą kolację w przydrożnej karczmie. A teraz...teraz już nie pamiętamy trudów podróży ale za to mamy fajne wspomnienia i piękne zdjęcia. I o to właśnie chodzi - o te wspomnienia!
2018.11.23 Quebec City, Canada (dzień 2)
Celem naszej wycieczki od początku był Quebec City. Canada nie ma za wiele miast. Pewnie na dwóch rękach można wymienić je wszystkie: Toronto, Montreal, Ottawa, Vancouver, Calgary, Halifax no i Quebec City. Pewnie znajdą się jakieś jeszcze pomniejsze jak Yellowknife itp.
Fakt faktem Canada jednak nie ma za dużo miast, zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę wielkość kraju. Miasta na wschodnim wybrzeżu słyną z europejskiej architektury, natomiast zachodnie wybrzeże to głównie góry, resorty narciarskie itp. Podobno w British Columbia jest więcej szczytów gór niż ludzi tam mieszkających. My już w paru miastach byliśmy ale nigdy nie udało nam się dojechać do Quebec City. Na długi weekend z okazji święta dziękczynienia postanowiliśmy to naprawić i zaliczyć kolejne miasto kanadyjskie.
O Quebec City słyszeliśmy dużo dobrego. Parę naszych znajomych było w tym mieście i każdy zachwalał. My trochę sceptycznie do tego podeszliśmy. To znaczy spodziewamy się fajnego miasta ale przecież nie może się ono porównywać z fajnymi europejskimi miastami. A wszyscy tak właśnie je wychwalali. Jako drugi Paryż, piękne europejskie miasto itp. Przejedziemy 390 km i przekonamy się na własne oczy.
Dla Darka 390 km to nic wiec musiał trochę poszperać na Google Maps i znalazł dłuższa drogę ale przez jakieś wyspy. Wiadomo, jazda autostradami jest szybka ale nudna. Tak więc padł pomysł przepłynięcia przez wysepki na jeziorze Champlain.
Wyspy nawet ciekawe. Zwłaszcza pozamarzane części jeziora po których ludzie chodzili z pieskami. Kolejny plus, dojechaliśmy do mało uczęszczanego przejścia granicznego więc 15 minut, standardowa spowiedź co wwozimy i dalej w drogę. Jednak to co mnie (już po raz kolejny) zaskoczyło to ilość silosów.
Silos to nieodzowny element krajobrazu stanu Vermont. Pierwsze pojawiły się już w 1890 roku i wykorzystywane były do przechowywania zboża, oraz paszy dla bydła. Z czasem ewaluowały i z drewnianych budowli przemieniły się w cementowe konstrukcje. Dzisiaj maja rożne zastosowanie. Wykorzystywane są w destylarniach, do przechowywania chmielu na piwo, otwierane są w nich restauracje czy pokoje do wynajęcia. Najważniejsze ze nadal są elementem krajobrazu Vermont i można spotkać je na każdym kroku.
Po przejechaniu wysepek dotarliśmy wreszcie do Kanady. Przejście graniczne poszło tak sprawnie, ze nawet nie ma się co rozpisywać. Z granicy do Quebec City pozostało nam już tylko 3.5h. Pierwsze 3h minęły spokojnie a ostatnie 0.5h przerodziło się w 1h bo stanęliśmy w korkach wjazdowych do miasta. I tu przekonaliśmy się na własnej skórze ze ludzie maja racje. Quebec City naprawdę jest podobny do miast Europejskich. A szczególnie do bliskiego nam sercu Krakowa. A dlaczego???
A dlatego, ze:
Korki jak w Krakowie na Zakopiańskiej
Ciemno jak w zimie w Polsce
Budynki jak w Nowej Hucie, blokowiska ze sklepami na dole.
Najbardziej jednak poczuliśmy się jak w Krakowie jak jechaliśmy prawym pasem a tu nagle niespodzianka, pas zmienił się w pas tylko dla autobusów. A potem to już na maksa poleciało….co widzieliśmy to był Kraków:
Brama do starego miasta jak Brama Floriańska
Lodowisko przed brama prawie jak przed Galeria Krakowska
Kostka brukowa na której można sobie wybić zęby identyczna jak pod Bagatela
Rzeka Świętego Wawrzyńca - tylko troszkę większa od Wisły
A hotel Fiermont prawie tak duży jak Wawel
Śmiechy śmiechami ale naprawdę Quebec City jest mniejsza wersja Krakowa. Brakowało nam tylko grzanego wina bo stragany świąteczny też były. Wino w końcu znaleźliśmy ale nie tak dobre jak na rynku w Krakowie, czy w Bergamo (kto był to pamięta).
Nie mieliśmy większego planu jeśli chodzi o Quebec. Chcieliśmy połazić z aparatem, powłóczyć się po mieście, wejść gdzie nie gdzie na piwko. Zaczęliśmy jednak od kolacji. Wczoraj nie udało nam się świętować więc dziś musieliśmy to nadrobić. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że w dobie komputerów i recenzji bez rezerwacji będzie ciężko ale udało nam się. Wybraliśmy się do Conti. Bardzo fajna, kameralna restauracja troszkę na bocznej uliczce ale nadal 15 min na nogach od hotelu. Nie często spotykam w restauracjach makaron Cannelloni wiec jak tylko zobaczyłam ta pozycje w karcie to nie było innego wyjścia tylko zamówić te nadziewane rury. Darek standardowo poleciał z miechem a wszystko dopełnione było dobrym winem z rejonu Pauillac.
Zagrzani, z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy odkrywać miasto. Od początku miasto zrobiło na nas duże wrażenie. Spodziewaliśmy się jednej uliczki wartej obfotografowania, a dostaliśmy całe miasto. Stara część miasta nie jest wielka i spokojnie można obejść ją w jeden dzień, ale jest też na tyle duża, że dwa dni się człowiek tam na pewno nie będzie nudzić.
Na czele miast jak jakiś zamek stoi Chateau Frontenac. Od początku budynek ten był przeznaczony na hotel. Wybudowany przez Kolej Transkanadyjską aktualnie zarządzany jest przez siec hoteli Fairmont (Accor). Budynek ten wybudowany został w 1893 roku i ma prawie 80 metrów wysokości. Jego położenie na wzgórzu jeszcze dodaje mu potęgi.
Spod Chatau Frontenac rozciąga się widok na rzekę Św. Wawrzyńca oraz najstarszą część miasta. Tą część zostawimy sobie na jutro, a dziś poszliśmy szukać szczęścia bliżej hotelu. Przeszliśmy różnymi uliczkami, odwiedziliśmy stragany świąteczne, dwa czy trzy bary, i nas wciągnęło. Jak przystało na Europejskie miasto - weszliśmy do Irish Baru, Pub Saint-Alexandre.
Bar przyciągnął nas dużym wyborem piwa, tym w butelkach i lanych, oraz muzyką na żywo. Muszę przyznać, że jedno mnie zdziwiło. Dlaczego nikt nie bił brawa. Zespół fajnie grał a mimo to ludzie jakoś tak byli mało interaktywni. Jednak amerykanie są bardziej wyluzowani bo jak w Stanach gra muzyka na żywo to i napiwki dla zespołu się sypią i oklaski. A tu w Kanadzie jakoś mało kto zwracał uwagę na zespół.
My tam klaskaliśmy, napiwek daliśmy i całkiem dobrze się bawiliśmy. Tak dobrze, że nie zauważyliśmy kiedy ten czas minął i pasowało wracać do domku. Opatuliliśmy się znów w zimowe kurtki, czapki, rękawiczki i uderzyliśmy na spotkanie z mrozem. Dobrze, że nasz hotel jest blisko centrum to nie zdążyliśmy zmarznąć.
Jutro planujemy odkrywać miasto dalej, zacząć za dnia a skończyć….nie wiadomo kiedy.
2018.06.22-24 Nova Scotia, Canada (dzień 7-9)
Ostatnie trzy dni naszych wakacji w Nova Scotia to podróż i powrót do Nowego Jorku. Dlaczego aż trzy dni - no tak, odległości tu są masakryczne, a my zajechaliśmy na drugi koniec wyspy. Noc z czwartku na piątek spędziliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Park ciężko jest przejechać w jeden dzień dlatego myśmy najpierw spali na jednym końcu parku a potem na drugim.
Tym razem noc była zimna więc komarów za dużo nie było, misie ani łosie też nas nie odwiedziły więc można było się wyspać. Wiatry ani garnki sąsiadów też nas nie budziły więc można powiedzieć, że raj...ale...zawsze jest jakieś ale…
Tak się składa, że rezerwując pole namiotowe, przez przypadek (bo nie sądzę, że Darek zrobił to specjalnie) udało nam się wybrać miejsce zaraz koło placu zabaw. Jak wszyscy wiemy - dzieci spać nie lubią, no więc już o 7 rano dzieciaki goniły, bawiły się no i robiły raban. No nic, przynajmniej nauczyliśmy się nowych zabaw od rodziców, którzy tam się bawili ze swoimi pociechami. Może kiedyś się przydadzą…
Ja się chciałam pohuśtać ale niestety huśtawka była zajęta - i to wcale nie przez dziecko. To znaczy jedna była przez dziecko a druga przez jego rodzica. Zawiedziona odeszłam od huśtawki ale za to na pocieszenie Darek zabrał mnie nad rzekę. Prawie jak w Phoenicia, nie? Tylko, rzeka trochę większa, kemping ładniejszy i tutaj w rzece pływają łososie a nie ludzkie śmieci.
Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Dziś mieliśmy do zrobienia kawał drogi. Z kempingu Cheticamp do Fredericton mieliśmy do pokonania około 645 km (400 mil), jak nic to jest 6.5h jazdy a do tego jeszcze przystanki na zdjęcia itp. Nadal jak coś było ładnego to się zatrzymywaliśmy. Jednym z takich fajnych miejsc była plaża Petit Etang Beach. Nawet udało nam się tam zobaczyć kojota po drodze. Niestety uciekł zanim wygrzebałam aparat. Nadal był on fajnym dopełnieniem listy zwierząt jakie widzieliśmy - tak więc był łoś (najważniejsze), kojot, zając, dużo ptaków, trochę wiewiórek i chipmunks, masa skrzeczących mew (pocisków jak je Darek nazywa), no i oczywiście tona komarów.
Plaża dość opuszczona ale nasze Subaru znów zaparkowało na samej plaży. Lokalny wyjechał co prawda jeszcze wyżej ale też oczywiście miał Subaru. Jak już pisałam we wcześniejszym blogu Subaru często się tu widuje - no może jest to efekt “niebieskiego samochodu” czyli znany wszystkim efekt, że jak coś masz to potem wszędzie widzisz głównie to. Jak masz albo chcesz mieć niebieski samochód to tak zwracasz uwagę na ten samochód, że wydaje Ci się, że jest wszędzie. Ale wracając do rzeczy - jak już jestem przy samochodach to podsumuję też drogi. W Nova Scotia są autostrady ale często jest to tylko 1 max 2 pasy. Odległości są masakryczne i to pewnie zniechęca wiele ludzi do podróżowania w ten zakątek świata. Nawet jak spędzasz dziennie 3-5h w samochodzie to i tak jest warto. Widoki, a przede wszystkim ta uspokajająca zieleń jest niesamowita. Od razu lepiej się prowadzi.
Bliżej lądu czyli w New Brunswick widzieliśmy też dużo wiatraków. No i dobrze - kraje powinny stawiać na odnawialne źródła energii. Nie widać co prawda tego ekologicznego podejścia do życia w jedzeniu. Jedzenie jest smaczne ale nic nie pobije Nowej Zelandii - po prostu się nie da. Przyprawami za to nas nie powalają. Do wszystkiego dodają syrop klonowy i jest tego trochę za dużo. Jakoś ryba na słodko to nie nasz przysmak.
Do Fredericton dojechaliśmy późnym wieczorem. Po raz kolejny spaliśmy w hotelu z sieci Marriott (ciekawe czemu, nie?), i po raz kolejny dostaliśmy upgrade. Hotel nas zaskoczył - ja wybrałam Fredericton z dwóch powodów. Po pierwsze jest dość blisko granicy a po drugie w miasteczku są korty tenisowe (już wiecie co będziemy robić jutro, nie?). Zaskoczyło nas jednak jak dużo ludzi tu jest, hotel jest trochę w stylu resortu. To znaczy ma baseny, dojście do rzeki, 3 restauracje, bar przy basenie itp. Zdziwiliśmy się, czy naprawdę Kanadyjczycy przyjeżdżają tu na wakacje? Hmmm….może. Na pewno jest to lepsze niż leniuchować w domu ale ja jakoś wolałabym bliżej lasu / gór albo oceanu - zwłaszcza, że za rogiem mają taką piękną Nova Scotia.
Po kolacji szybko padliśmy. Jutro mamy dzień lenia. Odpoczywamy, nie ruszamy samochodu i nabieramy energii na kolejne 10h jazdy do domu.
SOBOTA
Wreszcie mogliśmy się wyspać. Nic nas nie budziło, nic nas nie poganiało. Na śniadanie zaspaliśmy ale na mecz zdążyliśmy. Tak więc zeszliśmy na dół do baru, zamówiliśmy Bloody Mary i Aperol Spritz, i mieliśmy brunch jak się patrzy. W pierwszym rzędzie, zaraz przed telewizorem. Grała Korea z Meksykiem.
Po meczu zrobiliśmy sobie spacerek nad wodą, pracowaliśmy nad blogiem i nawet się nie zorientowaliśmy kiedy był drugi mecz, tym razem Niemcy ze Szwecja. Wróciliśmy do naszego ulubionego stolika i zaczęliśmy kibicować na nowo. Tym razem Niemcy pokazali co to znaczy być mistrzami. Ostatni gol jaki trafili z samego rogu, tak idealny, tak perfekcyjny….no szacun na maksa.
No nic, nie można tak cały dzień leniuchować. Trzeba się troszkę poruszać i zagrać w tenisa. To już drugi raz w tym roku...nieźle nam idzie. W NY raczej nie gramy bo w dzień jest bardzo gorąco a rano nikomu nie chce się wstawać. Za to jak podróżujemy to staramy się wyszukać jakieś korty w miarę możliwości. I znów udało mi się wygrać - tak muszę się pochwalić. Co prawda do prawdziwie dobrej gry nam nadal wiele brakuje ale już mamy takie podań między sobą, że mówimy “no, no...good job!”. Po meczu to już tylko kolacja, odpoczynek, blog i spanie… jutro czeka nas długa droga więc pasowałoby wyjechać w miarę wcześnie.
NIEDZIELA
Zaraz po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku domu. Przed nami dokładnie tysiąc kilometrów (621 mil) czyli około 9.5h jazdy. Do granicy mieliśmy w miarę blisko. Po około godzinie jazdy przywitała nas służbistka która zadawała pytania czy w wozimy jedzenie. Nawet się nie uśmiechnęła, żadnego witamy w domu czy jak minęły twoje wakacje….niestety tacy pewnie muszą być ale szkoda, że nie ma już tego miłego “witamy w domu”. Dziś też był mecz - mecz o którym niestety lepiej zapomnieć, ale jednak mecz który chcieliśmy oglądać. Polska grała z Kolumbią. Niestety nas zespół w ogóle się nie popisał. Zostawili Lewandowskiego samego na środku boiska i myśleli, że on sam wygra mecz - to jest gra zespołowa, chyba nasz trener zapomniał o tym małym drobiazgu.
No trudno przegraliśmy z kretesem na własne życzenie naszego trenera. My mecz oglądaliśmy na jakiejś wiosce w New Hempshire. Mało kto się tutaj interesował piłką nożna więc znów mieliśmy stolik przed samym ekranem. Bar wcale taki mały nie był i ludzi też trochę przyszło, jednak amerykanie woleli siedzieć przy telewizorach z innymi meczami.
Zawiedzeni porażką szybko wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w kierunku domku...wszystko by było dobrze gdyby nie dopadły nas burze i ulewne deszcze ale mój najlepszy kierowca bezpiecznie nas doprowadził do domku i to się najbardziej liczy.
2018.06.21 Nova Scotia, Canada (dzień 6)
Podobno jesteśmy tu przed sezonem. I chyba by się zgadzało bo miejscami jest tak zimno, że żałuje, że nie mam kurtki zimowej. Z drugiej jednak strony jak jest zimno to nie ma komarów i innego robactwa. Wczoraj spaliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Strażnik parku za bardzo się tu nie czepiał ale i tak nie imprezowaliśmy bo byliśmy zmęczeni.
Tak więc jak Darek pisał we wczorajszym wpisie wskoczyliśmy do namiotów. Nie do końca w śpiworki bo noc zapowiadała się ciepła.
Nova Scotia ma piękne wybrzeża i każdy chce spać nad oceanem (tak jak my wczoraj) ale jak to bywa nad oceanem jest zimno. Jak tylko wjedzie się w ląd to jest cieplej. Spodziewaliśmy się też, że w lądzie, będąc otoczeni drzewami raczej nie będzie wietrznie. Ooo jak bardzo się pomyliliśmy. Jak tylko weszliśmy do namiotu to zaczął padać deszcz. A potem to już tylko była wichura i to taka że buty chowałam do namiotu, żeby nie odfrunęły w siną dal. Niestety nasi sąsiedzi nie byli tacy pomysłowi i zostawili na zewnątrz kuchenkę z garnkami. Około 2 w nocy obudziło mnie walenie garnków, skrzypiące drzewo i namiot który podnosił się za każdym podmuchem wiatru. Nasz kemping otoczony był drzewami ale niektóre z nich były już stare i skrzypiały, jak źle naoliwione drzwi. Ja na kempingach twardego snu nie mam więc jak do tego wszystkiego doszło Darka chrapanie, to już miałam spanie z głowy i tylko czekałam, aż jakaś patelnia sąsiadów walnie w nasz namiot albo w końcu złamie się to skrzypiące drzewo. Na szczęście nic z tego się nie stało i około 7 rano wiatr ucichł a my wyszliśmy z namiotu.
Przez 5 sekund było przyjemnie.... zawsze rano na kempingu jest przyjemnie. Niestety jak tylko zaczęliśmy się krzątać to przyleciały komary – masakra. Nie dość, że wczoraj nas pogryzły na maksa, właziły nam do buzi i nawet w brodę mnie ukąsiły, to dziś rano powtórka z rozrywki. I tak, masz wybór, albo zimno i bez komarów, albo wietrznie i też bez komarów, albo „przyjemnie” i z komarami...to ja już wybieram tą zimę. Jak kiedyś pojedziemy do Newfoundland albo na jakąś Alaskę to siatka na twarz, ubrania anty-komarowe i tona After Bite jest wskazana.
My jak typowe mieszczuchy wybraliśmy zamknięty samochód z AC i ruszyliśmy w drogę. Przyjemnie tak podziwiać widoki z zamkniętego pojazdu w którym w dodatku jest chłodno. Teraz pomyślicie pewnie, o czym ona bredzi. I racja....tak naprawdę, przyjemne jest to tylko na chwilkę, dlatego wyszliśmy się przejść na parę punktów widokowych. Punktów widokowych jest tam wiele, warto się zatrzymywać i wyskoczyć choćby pstryknąć zdjęcie albo przeczytać interesujące fakty o faunie i florze.
Na jednym z takich punktów widokowych miały być żółwie, orki i delfiny ale niestety jeszcze nie jest na nich pora. Z żółwiami to w ogóle jest smutna historia. W rejonie Nova Scotia można spotkać bardzo dużo Czarno Skórych Żółwi (Black Leather Turtles) ale niestety z każdym rokiem jest ich mniej. Żółwie składają jaja w ciepłych rejonach jak Ameryka Środkowa czy Afryka Zachodnia ale wracają na północ się pożywić. Tutaj jest bardzo dużo meduz, i one właśnie tym się żywią. Meduzy widzieliśmy parę lat temu będąc w Parku Narodowym Acadia.
Niestety żółwie są na wyginięciu, i kto jest temu winny – człowiek! Niestety bardzo łatwo jest pomylić plastikową siatkę z meduzą. Jak żółwik zje taką siatkę zamiast meduzy to od razu umiera. Przykre – ja żółwiki bardzo lubię więc mi jest ich mega szkoda. Czy wiesz, że czarnoskóre żółwie przetrwały dinozaury a zostaną zabite przez ludzką głupotę? Jednak człowiek to jest najgorsza z żyjących bestii. Jak chcesz pomóc oceanom to po pierwsze ich nie zaśmiecaj, a po drugie możesz wspomóc organizację 4ocean.com
Po plaży skalistej przyszedł czas na plażę piaszczystą. Ludzi opalających się było tu mało ale za to przyjechał autobus więc tłum ludzi był. Po raz kolejny przekonaliśmy się jacy ludzie są leniwi. To żadna nowość dla nas ale przykre, że ludzie lubią wysiąść z autobusu, zrobić zdjęcie i dalej w drogę. My podeszliśmy trochę dalej, weszliśmy w las, przeszliśmy się fajną trasą w lesie i wylądowaliśmy znów na plaży skalistej – ale z widokiem na piaskową.
W Parku Cape Breton jak w każdym parku narodowym masz mnóstwo szlaków. Od łatwych 5 minut po trudniejsze. Tutaj najtrudniejsze są nadal dość łatwe. Natomiast jeśli chodzi o inne parki to zazwyczaj nie wiele jest jak się już je opuści. Sprawa wygląda inaczej w Cape Breton. Tutaj jak zjedziesz do miasteczka a potem przejedziesz się drogą nad wybrzeżem to odkryjesz piękne miejsca, totalnie nie odwiedzane. I takim oto sposobem wylądowaliśmy na (zgadnij gdzie?) skalisto-piaskowej plaży.
A z plaży co widzieliśmy – widzieliśmy górki! Tak Nova Scotia ma piękne góry North Mountain i to nie w parku Cape Breton. Niestety szlaki są ale bardzo dziewicze. Może następnym razem poszwendamy się po tych górkach. Póki co pojechaliśmy drogą nad wybrzeżem dalej w kierunku Meat Cove.
Meat Cove jest wioską najbardziej wysunięta na północ w Nova Scotia. Może nie ma tutaj wiele do robienia, poza podziwianiem krajobrazów ale to właśnie tutaj na samym cypelku jest kemping. A do tego mają nawet bar.
I zgadnijcie co? Właśnie z tego miejsca piszę bloga. Pięknie tu, nie? Tak można siedzieć godzinami na tarasie. Podziwiać widoki i starać się je opisać – choć żadne słowa nie opiszą tego.
Zdecydowanie kemping ten wygrywa konkurs. Trochę tu wieje ale jak masz RV to sama przyjemność – no i ten widok. Oni jeszcze są zamknięci. To znaczy na kampingu można być ale restauracja jest jeszcze zamknięta na sezon. Za to właściciele już się krzątają i remontują, dobudowują kolejne domki, udoskonalają i tak bardzo przyjemny kemping.
Ogólnie w Nova Scotia widzimy dużo remontów, napraw drogowych i kempingi na których się zatrzymujemy wyglądają na w miarę nowe lub nowo wyremontowane. I dobrze. Nova Scotia jest jednym z biedniejszych rejonów Kanady i niestety 20% dzieci żyje nadal poniżej ubóstwa. Mam nadzieję, że turystyka szybko się tu podniesie i biedne dzieci będą mieć lepsze życie.
Póki co czas ruszać w drogę – dalej drogą Cabot Trail w kierunku następnego kempingu. A pod drodze pewnie jeszcze wiele ładnych rzeczy zobaczymy. Z Cobot Trail czyli drogi samochodowej można zobaczyć już wiele ładnych widoków. Polecamy zrobić ją przeciwnie do wskazówek zegara. Wtedy jedziesz zawsze po zewnętrznej i masz (zwłaszcza pasażer) ładne widoki na wyciągnięcie ręki (a raczej głowy przez okno).
Gór za dużych tam nie ma więc my skupiliśmy się na wybrzeżach. Czasem nawet woleliśmy nadrobić kilometry, żeby tylko pojechać nad oceanem. Podobno najładniejszy jest szlak Skyline. Byliśmy, zobaczyliśmy i polecamy. Szlak ten jest super przygotowany i nie jest trudny. Natomiast jak się wyjdzie na klif to widoki zapierają dech w piersiach.
Niestety aktualnie część trasy była zamknięta (z nieznanych nam powodów) i zrobiliśmy tylko połowę. Nawet przy krótszym spacerze doszliśmy do najlepszego punktu widokowego. Fajne zrobili tam platformy widokowe. Ludzie siedzieli na ławeczkach i starali się wypatrzyć łosie. Podobno w tym rejonie parku jest ich bardzo dużo i jeśli chcesz zobaczyć łosia to tylko tu. No więc ja założyłam największą lunetę (obiektyw), zajęliśmy ławeczkę, otworzyliśmy piwko i czekaliśmy...no i przyszedł – francuz który powiedział „La vie est belle”. Potem dodał jeszcze (już po angielsku), że czego chcieć więcej, mamy piękny widok, dobre piwko...dokładnie czego chcieć więcej.
My dalej wypatrywaliśmy łosia. Piwo się skończyło a łosia jak nie było tak nie było. Udało nam się tylko dostrzec ptaka ale to żaden wyczyn bo trochę ich lata po tych łąkach. Zdesperowani, trochę smutni postanowiliśmy wrócić. Wracaliśmy tą samą trasą co przyszliśmy a tu nagle zauważamy grupę ludzi i...łosia!
Jest! Stał i wcinał trawę. Miał w nosie wszystkich ludzi. Stał przy drodze i zajadał się trawą. Czemu akurat tu stał to nigdy się nie dowiemy ale narzekać nie będziemy bo fajnie pozował do zdjęć.
Dobrze, że miałam założony dobry obiektyw. Niby z iPhona też można zrobić zdjęcie ale nie ma to jak fajny aparacik z tele obiektywem. Tak więc jak robiłam zdjęcia łosiowi a Darek robił zdjęcia jelonkowi (czyli mi) i łosiowi.
Po sesji zdjęciowej poszliśmy dalej. Już niestety łosia nie spotkaliśmy tylko jakiegoś śmiesznego królika no i oczywiście naszego ulubionego Francuza, który powiedział „magnifique”! Dokłanie, nie ma lepszego określenia na ten park.
Zamieniliśmy jeszcze z nimi parę zdań. Oboje mieli tak koło 60-70 lat i przylecieli z Francji zwiedzać Kanadę. Pani mówiła tylko po Francusku a pan starał się tłumaczyć na angielski. No i fajnie, że tak sobie podróżują.
Po spacerku pojechaliśmy na kemping. Nowy kemping – nowe miejsce, i znów trzeba się rozkładać. Dobrze, że mamy już wprawę i idzie nam to dość szybko. Tak przy okazji – słyszeliśmy plotki, że podobno na kempingach w Kanadzie sprawdzają samochody czy nie wwozisz alkoholu – nie wiem jak jest w innych prowincjach ale w Nova Scotia nikt nam nic nie sprawdzał, nawet w parkach narodowych.
Zaczęliśmy się rozkładać, Darek poszedł po drzewo nad wodę a mnie odwiedził lokalny Pan z Connecticut. Jak może być lokalny z Connecticut jak jestem w Nova Scotia – no więc Pan sobie przyjeżdża, co najmniej raz do roku tutaj łowić łososia. Jak to powiedział – jeść go nie mogę więc go tylko łowię, pogłaskam po brzuszku i znów wypuszczam do wody.
W tym roku jednak jest mało ryb w rzekach. Podobno rybacy na forach zastanawiają się co jest przyczyną i dalej nie mogą znaleźć rozsądnego wytłumaczenia. Po paru minutach rozmowy przyszedł Darek i już temat zszedł na samochody. Pan też ma Subaru więc oficjalnie został kolegą. Powiedział tylko, że on swoim Subaru zrobił 400 tys mil. On ogólnie rocznie robi tak 25tys z plusem... Wow – my robimy ok. 10 tys rocznie ale gość nas szybko podsumował – no wiecie jak się jeździ do takich pięknych miejsc jak Nova Scotia to od razu licznik podskakuje. No tak, my głupi mamy takie ładne rejony za rogiem a dopiero pierwszy raz tu jesteśmy.
Fakt, faktem Subaru często się widuje tu na drogach. Widać, że jest to samochód wytrzymały i na lata. Widywaliśmy też często Volvo, BMW, Toyota, Jeep, RAM 1500 no i oczywiście RV. Widywaliśmy też dużo Kia ale to pewnie lokalni albo wypożyczalnie samochodów, którzy wybierają tańsze samochody. Z rejestracji natomiast konkurs wygrało Tennessee – jakim cudem to się tu doczołgało. Było też parę NY, NJ, MO, MT, ME, ale ogólnie to 90% rejestracji to Nova Scotia – pewnie wynajęte samochody ale jednak.
Pogadaliśmy troszkę z „lokalnym” i wróciliśmy do naszych zajęć. Robienie kolacji, przygotowywanie ogniska. I znów nas odwiedził lokalny...tym razem strażnik parku. Podobno na tym kempingu nie można palić drzewa znalezionego. My zawsze jak zbieramy to tylko gałęzie które już uschły i leżą na ziemi. Nigdy nie zrywamy czy niszczymy drzew które ładnie rosną. Mimo to nie mogliśmy spalić drzewa suchego. Podobno jest tam dużo robaków i jak się spala drzewo to one uciekają i przenoszą się na inne zdrowe drzewa. Pewnie jest w tym trochę prawdy. Tak więc nici z dużego ogniska. Spaliliśmy co mieliśmy i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
Tak przy okazji to całkiem fajny patent na ognisko mają. Takie duże kotły z których drzewo nie wypada a i przykryć można jak się idzie spać, żeby było ciepło ale żeby nie pryskało i nie było zagrożenia pożarem. Patent został zaakceptowany przez głównego leśniczego Darusia! A grzać się trzeba było bo jak powiedział kolega - przymrozki idą w nocy. I prawda. Jak szliśmy spać było tylko 6C a myślę, że do 4 rano już na maksa było zimno.
2018.06.20 Nova Scotia, Canada (dzień 5)
Większość wpisów z tego wyjazdu jest od Ilonki. Nie dlatego, że mi się nie chce, albo nie mam co pisać, albo tego nie lubię, ale głównym powodem są odległości jakie musimy pokonywać codziennie. Codziennie za kółkiem siedzę kilkaset kilometrów i po prostu nie mam kiedy pisać, albo jestem na maksa zmęczony. Ale o odległościach to za chwilę, przecież są ważniejsze rzeczy do opisania.
Każdy biwakowicz ma swoje ulubione kempingi do których lubi wracać. Są one świetnie położone, albo ma się do nich sentyment. Moim takim ulubionym kempingiem na wschodnim wybrzeżu jest Lafayette Campground w stanie NH. Świetnie położony w samym sercu Białych Gór. Idealny na wędrówki górskie.
Dzisiaj rano jak się obudziłem i wyszedłem z namiotu to aż powiedziałem WOW...!!!
To miejsce na pewno będzie moim kolejnym ulubionym kempingiem. Sami popatrzcie...
Nie wiem czy kiedykolwiek w ten rejon wrócę, ale jeśli tak, to na pewno tu przyjadę. Położony nad samym oceanem z cudownym widokiem. Brak ludzi, cisza, lekki chłodny wiaterek...... raj.... Nazwa tego miejsca to Seabreeze Campground. Polecam pola nad samym oceanem. Jest zimno, wiecznie i nie ma komarów (są tylko czarne muszki).
Oczywiście za chwilę, na śniadanie pojawił się pies właścicieli i nie odstępował nas na krok. Nawet „pomagał” nam w pakowaniu i sprawdzał czy mamy świeże jedzenie w lodówkach turystycznych.
Dzisiaj jak i w każdy dzień mamy wiele kilometrów do przejechania. Nawet nie przypuszczałem, że Nowa Szkocja jest tak duża. Nasza wycieczka zajmie 10 dni i obliczyliśmy, że zrobimy około 5,000 km, czyli średnio 500 dziennie. Zważywszy, że jest tu brak dobrych autostrad i duże ograniczenia prędkości to dużo czasu spędzamy w samochodzie.
Testujemy nasze nowe Subaru. Jak na razie spisuje się na medal. Duże, wygodne, mało pali i dobrze sprawuje się w trudnym terenie. Wyszukujemy drogi off-road i staramy się dojechać do końca.
Dzisiaj wyjeżdżamy z kontynentalnej części Nowej Szkocji i jedziemy na Cape Breton. Cape Breton jest to wielka wyspa należąca do Nowej Szkocji i jest to najbardziej wysunięty na północ ląd tej kanadyjskiej prowincji.
Dla wielu jest to najpiękniejsza część Nowej Szkocji i obowiązkowo trzeba ją odwiedzić. Zawdzięcza to na pewno Cape Breton Highlands, który jest parkiem narodowym w północnej części wyspy. Kanadyjczycy zbudowali tam drogę, Cabot Trail. Droga ma długość 300km i wiedzie przez najpiękniejsze tereny tego parku. Nazwali ją na cześć podróżnika, odkrywcy John Cabot, który badał te tereny ponad 500 lat temu.
Żeby tam się dostać to znowu oczywiście musieliśmy setki kilometrów spędzić w samochodzie. Zanim pojechaliśmy do parku to odwiedziliśmy Sydney (niestety nie to w Australii). Sydney jest to jedno z większych miasteczek na Cape Breton. Zrobiliśmy zakupy, zatankowaliśmy samochód i ruszyliśmy na północ. Subaru ma duży bak i można nim przejechać nawet ponad 1000km, co jest szczególnie przydatne w takich terenach.
Można by tu szybciej dojechać, ale niestety jeszcze nie ma sezonu i dużo promów jest zamknięta. Więc trzeba duże kółka zataczać okrężnymi drogami. Otwarte były tylko promy do Newfoundland. Niestety to nie jest na naszej aktualnej drodze, ale chodzi już za nami. Do Newfoundland i Labrador na pewno w najbliższej przyszłości się wybierzemy. To jednak wymaga większego przygotowania i więcej czasu. Samochód na tą wyprawę mamy już odpowiedni.
Do parku zajechaliśmy późnym popołudniem. Planując pobyt w Cape Breton popełniłem błąd i źle zarezerwowałem kempingi. Nie wiedziałem, że przemieszczanie się zajmie nam aż tak dużo czasu. Na szczęście mieli jeszcze wolne miejsca na innym kempingu i zmieniliśmy rezerwacje.
Po szybkim posiłku wybraliśmy się na hike. W tym parku nie ma trudnych szlaków. Jest ich trochę, ale większość jest tak 7-10km. Czyli takie 2-3 godzinki spacerkiem. Niedaleko jest piękny cypel o nazwie Middle Head. Postanowiliśmy przejść się nim na sam koniec i tam przy zachodzie słońca oglądać ocean i grzać się zimnym piwkiem.
Szlak był dobrze oznaczony, wiódł do góry i na dół sosnowym lasem. Fajnie się szło, co chwile wyłaniał się ocean z jego skalistym wybrzeżem. Chcieliśmy robić częste przystanki na zdjęcia i widoki, ale niestety się nie dało.
Komary mam to skutecznie utrudniały. Była ich niesamowita ilość i cięły na maksa. Spray OFF na nie nie działał. Następnym razem bierzemy ze sobą siatki na twarz i może nawet na całe ciało. Widzieliśmy ludzi w nich i im zazdrościliśmy.
Dopiero na końcu trasy jak wyszliśmy z lasu i doszliśmy do stromego urwiska komary się skończyły. Powód był jeden, wiało, a one chyba tego nie lubią. Tutaj dopiero można było usiąść, otworzyć piweczko i obserwować niesamowite widowisko.
A było co oglądać. Nie dość, że siedzieliśmy na kilkudziesięciu metrowej skale i obserwowaliśmy fale jak się o nią rozbijają, to nasze oczy podążały za czymś znacznie ciekawszym. Za „bombowcami”. Mewy z wielką prędkością pionowo wpadały w wodę i za kilka sekund wypływały z rybką w dziobie.
Wyglądało to tak spektakularnie, że siedzieliśmy sobie tam chyba z godzinę obserwując kolejne wloty. Następnie mewa odlatywała na wyspę gdzie głodne i głośne pisklę czekało zniecierpliwione na pokarm. Dlaczego na wyspę? Wyspa jest bezpieczna. Ani człowiek, ani inny drapieżnik jak kojot czy niedźwiedź tam nie przyjdzie.
Wróciliśmy do samochodu z tysiącami komarów i pojechaliśmy na nasz kemping. Kolację zrobiliśmy sobie lokalną. Dwa różnego rodzaju lokalne łososie w różnych marynatach poleciały na grill. Było dobre, chociaż jak na Kanadę przystało, marynata w sosie klonowym była trochę dla nas za słodka.
Około 10:30-11 wieczorem komary już się tyle krwi napiły, że w końcu dały nam spokój i poszły spać. Ilonka naliczyła ponad 25 ugryzień.
Ognisko zapaliliśmy, drinka zrobiliśmy dzieci (komary) poszły spać, więc w końcu można było usiąść, odpocząć i powspominać kolejny dzień w wspaniałej Nowej Szkocji.
Jutro cały dzień spędzamy w parku narodowym. Będzie dużo wrażeń.
2018.06.19 Nova Scotia, Canada (dzień 4)
Dzisiejszy dzień był totalnie plażowy. Od rana do wieczora nic tylko plaże – nie podobne do nas, nie? Nova Scotia jest pięknym rejonem Kanady. Niestety podobnie jak w przypadku Stanów wschodnie wybrzeże jest dość płaskie więc Nova Scotia swój urok zawdzięcza wybrzeżom.
Kanada zachodnia ma przepiękne góry – cała British Columbia i Alberta, potem środkowa część to płaszczyzny i mało interesujące krajobrazy, aż znów na wschodnim wybrzeżu to skaliste wybrzeża, lasy i niesamowicie zielony krajobraz.
Dziś opuściliśmy wspaniały hotel w Halifax i ruszaliśmy na kemping. Od tej pory będziemy spać 3 noce na kempingach. Po pierwsze lubimy kempingi, po drugie z hotelami jest gorzej im bliżej Cape Breton National Park a po trzecie w Nova Scotia chodzi głównie o obcowanie z naturą więc kempingi są wskazane. Nasz pierwszy przystanek to Clam Harbour Beach Provincial Park.
Piękna plaża, tym razem piaskowa. Pomimo, że plaż mają tu dużo, i czasem widzi się samochody na parkingach tak na samej plaży ludzi jest dość mało. Ludzie, którzy przyjeżdżają tu na plażę głównie biegają, chodzą z psami na spacery, puszczają latawce. Nie spotkaliśmy nikogo kto się tu opalał. Fakt faktem, że jeszcze jest trochę chłodno jak na opalanie więc ciekawe jak sprawa wygląda w cieplejszych miesiącach.
My jak lokalni pospacerowaliśmy, pogapiliśmy się na fale pijąc piwko i ruszyliśmy dalej w kierunku Taylor Head – kolejnej plaży. Uprzedzałam, że dzisiejszy dzień jest na maksa plażowy.
W Taylor Head jest większa plaża i troszkę więcej ludzi ale też spędzają czas bardziej aktywnie niż smażąc się na plaży. Taylor Head Provincial Park jest stosunkowo duży. Cały półwysep to park gdzie można pochodzić po plaży lub wejść w głąb lądu i przespacerować się deptakami wśród drzew.
Kanada ma dużo ziemi a mało mieszkańców – to widać na każdym kroku. Wiele miejsc jest wciąż zielona a drzewa nie są wycinane na potęgę. Podobno kolor zielony uspokaja więc nie dziwię się, że Kanada jest jednym z czołówki krajów z największą ilością szczęśliwych ludzi.
Takie przerwy są wskazane w naszym zwiedzaniu. Między Halifax a kempingiem na który jedziemy jest ponad 300 km (4h jazdy) tak więc aby nie zmęczyć się za bardzo drogą przerwy są wskazane i miło tak rozprostować kości, powdychać trochę świeżego powietrza i ruszyć w drogę dalej. Niestety duże odległości sprawiają, że stosunkowo mało rzeczy odwiedzamy dziennie – za to wybieramy te najładniejsze i staramy się nimi cieszyć długo.
W końcu przyszedł czas na ostaniom plaże – tym razem plaża była naszym kempingiem. Nieźle nie?
No tak jak Darek znajdzie kemping to aż nawet ja powiem WOW! Kemping Seabreeze leży nad samym oceanem. Przyszliśmy się zarejestrować a Pani mówi – tak wybierzcie sobie pole, nie ma nikogo z namiotem – są tylko moi sezonowi klienci. Trochę się zdziwiliśmy, po pierwsze, że nie ma nikogo w tak pięknym miejscu a po drugie, że ludzie przyjeżdżają na kemping na cały sezon. Pierwsze łatwo nam Pani wytłumaczyła – ten czerwiec jest dość zimny. Na Newfoundland spadł śnieg a to przecież rzut beretem od Nova Scotia.
My też poczuliśmy dlaczego inni tu nie śpią. Było przyjemnie chłodno ale plusem był brak komarów. Przynajmniej zimno wytępiło je wszystkie. Wjechaliśmy w głąb kempingu i zaczęliśmy szukać miejsca. Rzeczywiście przy wodzie, tam gdzie jest miejsce na namioty było pustawo. Natomiast wyżej gdzie miejsca są przystosowane na RV były tłumy. Ludzi tak się nie widywało – może ze dwie – trzy rodziny ale kamperów było dużo więcej.
Ogólnie w Nova Scotia widuje się masę kamperów. Rozumiem turystów, którzy chcą zwiedzać Kanadę i wypożyczają domy na kółkach. Tutaj jednak chodzi chyba o coś innego. Po pierwsze dużo RV widuje się na ogródkach przy domach. Po drugie na drogach jest ich dużo mniej ale jest ich masa zaparkowana na polach namiotowych. Tak sobie myślę, że ludzie wynajmują swoje prawdziwe mieszkania, kupują kampera i tak sobie żyją, pół roku w Nova Scotia, pół roku Floryda. Łatwo się przemieszczać, nowe kampery mają wszystko w środku i są czasem lepsze od zwykłego mieszkania. Może my też na emeryturze kupimy sobie jednego i będziemy się tak przemieszczać....czas pokaże.
Spanie nad samym oceanem ma kolejny plus – można podziwiać zachód słońca z „ogródka”. Tak więc przeszliśmy się (parę kroków) na plażę, pstryknąć sobie obowiązkowe zdjęcie przy zachodzie słońca. Na plaży nie było nikogo – pusto.....tylko ja i Darek. Niesamowite, że takie miejsca jeszcze istnieją, że są miejsca na tym świecie tak piękne a tak mało uczęszczane – i to miejsca które są dość łatwo dostępne.
Po zachodzie wzięliśmy się za kolację i odwiedził nas „czarny miś”. Tym razem nie prawdziwy – czarny miś to pies właścicieli, widać, że jest tu lokalny i zna każdy kąt. Próbował wyłudzić coś do jedzenia ale my nauczeni, żeby zwierząt nie karmić bo potem cię nie zostawią w spokoju nic mu nie daliśmy. Za to wyłudził od nas pieszczoty. Siedział z nami przy ognisku, wkładał Darkowi łeb na kolana i kazał się głaskać. Pieszczoch z niego. Podobno ma tylko 3 latka więc jest jeszcze młody ale był niesamowicie słodki, wychowany i gonił cały czas koło nas sprawdzając czy wszystko jest ok.
Muszę przyznać, że w takim miejscu jeszcze nie spałam i nawet zimno nam nie przesadzało. Zmęczeni jednak koło północy wskoczyliśmy w ciepłe śpiwory i fale oceanu ukołysały nas do snu. Dobranoc!
2018.06.18 Nova Scotia, Canada (dzień 3)
To, że w Nowej Szkocji będzie padać to wiedzieliśmy na 100%. Pytanie było tylko kiedy i jak długo. Mieliśmy nadzieję, że nie będzie to na kempingu i mieliśmy nadzieję, że deszcz bardzo nam planów nie pokrzyżuje. Ten dzień przyszedł szybciej niż oczekiwaliśmy, ale planów za bardzo nie pokrzyżował. Dziś pogoda nie dopisała i było dość deszczowo, wiecznie i szarawo.
Nam to jednak nie przeszkadzało – w końcu mamy kurtki i spodnie przeciwdeszczowe więc wskoczyliśmy w nasze Subaru i ruszyliśmy na południowy-zachód. Dziś w planie mieliśmy odwiedzić parę punktów. Jako pierwszy przystanek był Kejimkujik National Park. Park ten składa się z dwóch części. Jedna to centralna część w głębi lądu a druga to wybrzeże. My zdecydowaliśmy się odwiedzić wybrzeże. Jakby się można było spodziewać jest tam plaża, skałki itp. Jednym słowem kolejne piękne miejsce na relaks. Miejsce to też uwielbiane jest przez zwierzątka takie jak misie i kojoty – no cóż, zaopatrzyliśmy się w spray na misie i ruszyliśmy na spacer.
My na szczęście żadnego misia nie spotkaliśmy natomiast zrobiliśmy sobie przerwę i pogapiliśmy się na fale. Woda zdecydowanie potrafi hipnotyzować. Można tak siedzieć i gapić się na nią godzinami. Korzystając, że akurat przestało padać zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę.
Drugim punktem na naszej mapie było Sandy Cove – i tutaj mała rada. To fajniejsze Sandy Cove jest na północy. Widząc zdjęcia Sandy Cove na portalach społecznościowych chcieliśmy tam pojechać. Ale albo ludzie źle zaznaczają albo to lepsze Sandy Cove jest na północy. My byliśmy tylko na południowym i jak widać na obrazku po niżej - szału nie ma. Jakaś mini latarnia, trochę skałek na wybrzeżu i mini park. Zdecydowanie ładniejsze jest Peggy Cove - nasz następny przystanek.
Jak już wspominałam pogoda dziś była taka sobie – szaro, wietrznie, deszczowo i zimno. Pogoda ta jednak ma swoje plusy – wygoniła wszystkich turystów i na Peggy Cove prawie nikogo nie było. Nasze kórtki goretex spisały się na maksa i nic nam nie przeszkadzało.
Goniliśmy po skałkach jak głupi i robiliśmy zdjęcia. Deszczowa pogoda ma kolejny plus, fale były większe niż normalnie a ludzi było znacznie mniej. Na fale i śliskie skały trzeba uważać ale my w japonkach tam nie poszliśmy - a byli tacy byli....
Jak zwykle w miejscach gdzie łatwo można dojechać samochodem widuje się ludzi totalnie nie przygotowanych do aktualnych warunków pogodowych. Zawsze lepiej mieć w aucie ubrania na każdą pogodę. Jadąc na północ do Nova Scotia czy Newfoundland trzeba być przygotowanym na wszystko. Więc lepiej zapakować cieplejszą kurtkę, przeciwdeszczowe spodnie, czy górskie buty co by się nie ślizgać.
Naszym ostatnim przystankiem był Halifax. Pomyślicie, tylko tyle, żadnego zwiedzania? Nova Scotia jest duża. Na mapach tego, aż tak nie widać ale często musimy pokonać setki kilometrów żeby dostać się z punkty do punktu. Tak więc większość czasu spędzamy w aucie, ale też dużo się zatrzymujemy jak tylko widzimy coś ładnego. A ładnych widoków tu jest cała masa.
Halifax jest największym miastem w Nova Scotia ale dopiero trzynastym największym w Kanadzie. Musi tu być fajnie jak jest ładna letnia pogoda. Dziś nie dość, że pogoda nie dopisała to jeszcze był poniedziałek. Tak więc ludzi nie wiele widzieliśmy na ulicach. Nad wodą jest dużo stolików, kafejek i pewnie w weekend jest tu masa ludzi. Dziś niestety wszystkie stoliki były pochowane. Na szczęście są też miejsca pochowane w podziemiach i tak wylądowaliśmy w Lower Deck. Jak sama nazwa mówi - tam już nie pada... Mimo złej pogody miaasteczko nadal ma swój urok i mogliśmy się pobawić w sesję zdjęciową z kotwicami.
W "Lower Deck" zjedliśmy kolację, wypiliśmy po piwku i się dowiedzieliśmy, że o 21:30 ma być zespół na żywo. Nie pozostało nam nic innego jak grzecznie zamówić jeszcze jedno piwko i poczekać, aż chłopaki zaczną śpiewać. Muszę przyznać, że nie żałowaliśmy.
Po koncercie ruszyliśmy do Dartmouth, to tam mamy hotel. Oba miasta (Halifax & Dartmouth) leżą blisko siebie i tak naprawdę to trzeba tylko most przejechać. Za to hotel Delta w Dartmouth jest tańszy, lepszy, nowszy ogólnie wszystko w nim jest naj. I tak zakończyliśmy kolejny piękny dzień w tym rejonie świata. Nawet deszcz nam tak bardzo nie utrudnił zwiedzania.
2018.06.17 Nova Scotia, Canada (dzień 2)
Czytaliście wcześniejszego bloga – mam nadzieję, że tak! No więc pewnie pamiętacie, że obiecaliśmy, że tym razem będą ciekawsze zdjęcia. No więc będą...
Ale do rzeczy...
Noc przespaliśmy kamiennym snem – rzadko to się zdarza w hotelach ale Marriott w Kanadzie nas pozytywnie zaskoczył.
Dali nam lepszy pokój, klima była cicha, i materac wygodny – nie spotykane, nie? Tak więc po super przespanej nocy ruszyliśmy w drogę. Tą wycieczkę bardziej Darek planował niż ja, więc nie wiedząc do końca gdzie jedziemy wpisałam docelowy adres i pognaliśmy przed siebie. Moim zadaniem jest pisanie bloga, bo Darek musi pokonać tysiące kilometrów i nie ma za wiele czasu na pisanie.
Jedziemy sobie autostradą, wszystko ładnie, podziwiamy zieleń, aż tu nagle na naszej drodze wyrasta napis – Last Exit Before Tolls (ostatni zjazd przed oplątami). Włączył nam się przycisk panika i zjechaliśmy. No więc tak...pięknie ładnie, jedziemy sobie i nagle sobie uświadamiamy, że nie mamy lokalnej gotówki. Pisało coś o EzPassie ale nasz nie działa, bo po tym jak Darek zgubił portfel to nikt nie zmienił karty w EzPassie...czyli na maksa nie doświadczeni turyści. Zjechaliśmy z autostrady i na stacji benzynowej znaleźliśmy bankomat, uzupełniliśmy gotówkę i pogadaliśmy z Panią kasjerką. Ciężko uwierzyć ale tutaj ludzie są szczęśliwi. Pani sobie pracuje na stacji ale się uśmiecha, pogada miło i w ogóle widać, że jest zadowolona z życia. Nie dziwię się skoro w okół tyle zielonego koloru – i to naturalnego.
Zaopatrzeni w gotówkę, z naprawionym EzPassem ruszyliśmy zaatakować autostradę. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy linię EzPass + Cash. No i dobrze...bo oczywiście w Kanadzie nie działa Amerykański EzPass. Oni mają E-Pass co na pierwszy rzut oka wygląda tak samo. Kolejna miła Pani wytłumaczyła nam, że mamy jedną literkę za dużo, pożyczyła nam szczęśliwego dnia taty i otworzyła bramkę. Kolejna szczęśliwa osoba..
Po przygodach z bramkami mogliśmy wreszcie wyruszyć w kierunku Scots Point. I tu znów niespodzianka – ale tak właśnie jest za road trips. I to właśnie lubię – z jednej strony masz coś zaplanowane ale z drugiej masz swobodę i możesz tu i tam skręcić i nagle lądujesz w unikatowym miejscu. Właśnie tak było z nami. Jadąc dziwiliśmy się dlaczego jest tak dużo wyschniętych koryt rzecznych a do tego z gliniastym dnem. Potem zobaczyliśmy znak „The Highest Tights in the World” (najwyższe przypływy na świecie). I tak od decyzji do decyzji pojechaliśmy do Anthony Provincial Park.
W Nova Scotia odnotowuje się najwyższe przypływy. Dochodzą one do 13 metrów wysokości (miejscami nawet 16 metrów). My szarzy ludzie nie zdajemy sobie tak naprawdę sprawy co to oznacza. Ale właśnie wtedy zastanawiając się jak to działa, przypomnieliśmy sobie lekcje geografii.
Tak więc, przypływy są dwa razy dziennie. Około 3 rano i 3 po południu. W czasie przypływu na własne oczy możesz obserwować jak ocean wchodzi w ląd. Później koło 7 wieczór obserwowaliśmy jak ocean „odchodzi” od lądu. Dla nas w NYC przypływy i odpływy to metr lub dwa. Tutaj skala jest dużo większa a koryta w które wchodzi ocean pokazują skalę tego. Tylko spójrzcie na poniższy filmik. To jest kwestia sekund, żeby woda przykryła kamień.
Darek był w szoku – ja zresztą też. Ale to on latał z telefonem i nagrywał. Wskakiwał na kamień i zastanawiał się kiedy go woda otoczy i będzie musiał skakać. Zabawy, zabawami ale tak serio to, każdy z nas w jakimś tam stopniu czytał o przypływach i odpływach. Widuje się je w jakiś małych zatokach itp. Ale nigdy nie widziałam tego na taką skalę. Ludzie nawet jadą na punkty widokowe i obserwują jak woda wchodzi w ląd albo z niego odchodzi – masakra!
Po przypływach pojechaliśmy wreszcie na Scots Point. Może się wydawać, że Nova Scotia za duża nie jest ale to nie prawda. Między punktami często masz 50-100 km. Dróg ekspresowych tu za dużo nie mają więc nagle robi się z tego 1h albo i więcej. Tak więc na Scots Point dojechaliśmy dopiero koło trzeciej popołudniu. Darek obiecał, że tu będzie hike (bardziej spacerek) max 1 h w każdą stronę. No to spoko – zapakowaliśmy do plecaka tylko piwo (może 2), zabraliśmy aparat i w drogę....i upsss....znów coś wyszło nie tak jak powinno. Podchodzimy na początek szlaku a tu informacja....ble ble ble...musisz być przygotowany, hike to nie przelewki...ble, ble, ble...i na koniec zdanie: normalnie trasa zajmuje 4 – 5h. Co??? Miało być 1h w jedną stronę a nie ponad 2h...no nic...szybko tu nie wrócimy. Darek wrócił się do samochodu po jakieś jedzenie (czytaj energetyczne batony), ja zawiązałam podwójnie sznurówki i ruszyliśmy.
Szlak był dość łatwy, czasem piął się do góry ale ogólnie wydeptany, nie za dużo kamieni i delikatnie do góry. My nie oszczędzając sił, ruszyliśmy z kopyta i zrobiliśmy trasę w 1h 15 min. Dobry czas – i bardzo fajny trening. Trasa była idealna na bieganie, widzieliśmy nawet gostka co zrobił to na rowerze. Dobry pomysł.
Trasa kończy się na klifie. A na klifie przywitało nas skrzeczenie mew. Było tego dużo. No tak mają fajną skałę, wychodzącą wysoko, tak jak ląd. Na tej skalnej wysepce mogą spokojnie składać jajka i nie bać się, że jakiś chodzący gryzoń im je zje. Muszą się tylko obawiać większych ptaków ale byliśmy świadkami jak jakiś czarny ptak podleciał a wszystkie mewy tak zaczęły skrzeczeć, że ptak się poddał i odleciał. Widzieliśmy też małe mewy (te szare kudłate na zdjęciu). Oceniając po ich upierzeniu, to one jeszcze nie potrafią latać. Dlatego większe mewy przynosiły im jakieś smakołyki.
Dzięki tak dużym przypływom i odpływom ocean w tych rejonach ma dużo ryb więc jest rajem dla ptaków. Nawet byliśmy świadkami jak mewa upolowała rybkę i potem dała mniejszym ptakom. Moglibyśmy tak siedzieć godzinami na klifie i obserwować jak się rusza ocean, jak mewy karmią swoje dzieci, albo jak polują i od czasu do czasu słuchać ich skrzekania. Niestety piwko się skończyło, późno się robiło a w brzuchach nam burczało. Dlatego zebraliśmy się i ruszyliśmy na dół w kierunku parkingu.
Po drodze spotkaliśmy jeszcze lokalne chipmonki i porobiliśmy im zdjęcia. Chipmonki tu niestety są bardziej płochliwe. Jest ich dużo bo słychać ich w krzakach non-stop. ale bardzo szybko uciekają i nie są skłonne przybliżyć się do człowieka. Pewnie tu ich ludzie nie karmią – i dobrze. Niech dzikie zwierzęta pozostaną dzikie.
Głód nam doskwierał więc zejście na dół też nam nie zajęło dużo. Szybko zlecieliśmy na dół. Zajęliśy stolik na polance i wyciągneliśmy naszego grilla. Po raz tysięczny grill się przydał. Nie ma to jak ugotować sobie samemu jedzonko – użyję tego samego komentarza co wczoraj – oszczędność kasy i żołądka (bo przynajmniej wiesz co jesz).
O tej porze (ok. 7 wieczór) nie było już dużo samochodów i ludzi, więc tym bardziej cieszyliśmy się swobodą i spokojem. Tylko komary dawały nam w kość. Ale tak to już bywa z tymi potworami. Tak więc komary skutecznie nas wygoniły i ruszyliśmy w kierunku Darmouth gdzie śpimy dwie noce. Pani na recepcji nas miło zaskoczyła bo znów dostaliśmy upgrate. Po raz kolejny polecam Marriott a zwłaszcza jego kartę kredytową – czysty zysk.
Nie tylko dostaliśmy suite czyli sypialnię z salonem ale też dostęp do „Pantry”. Jest to sala gdzie 24/7 możesz sobie wziąć coś do picia lub jedzenia. Są to bardziej przekąski, batoniki, owoce itp. Ale super miło, że mamy dostęp do czegoś takiego. Teraz to Darek musi latać nie tylko po lód ale też po colę. Ale kto by narzekał, jak zawsze można wrócić z colą i czymś słodkim.
Mundial – myśleliście, że już zapomnieliśmy? Nigdy! W ciągu dnia nie bardzo mieliśmy czas oglądać mecze więc tylko śledziliśmy wyniki. Natomiast w hotelu oglądnęliśmy sobie mecz Niemcy – Maksyk. Masakra jak Meksyk pokonał Niemcy. Szkoda tylko, że tak mało pokazywali twarz niemieckiego trenera po zakończonym meczu.
2018.06.16 Nova Scotia, Canada (dzień 1)
Plan wyjazdu do Nowej Szkocji siedział w naszych głowach już od wielu lat. Zawsze albo nie było czasu, albo były „ciekawsze” miejsca na Ziemi do odwiedzenia. Jakoś nie chcieliśmy „marnować” tygodnia na ten rejon Kanady. Woleliśmy gdzieś dalej polecieć samolotem.
Dwa lata temu odwiedziliśmy stan Maine, a dokładnie jego wybrzeże, które rozciąga się od Portland aż po Kanadę.
Pojechaliśmy wtedy do Parku Narodowego Acadia. Ten park już był daleko a Nova Scotia jest jeszcze dalej. Dlatego tydzień wydaje się optymalnym okresem.
My za plażami nie przepadamy, ale skaliste, oceaniczne wybrzeża lubimy zwiedzać i słuchać jak fale z potężną siłą rozbijają się o nie. Maine nam się strasznie spodobał, a wiedząc, że nowa Szkocja jest podobna albo i nawet ładniejsza wyjazd tam był już nieunikniony.
I tak jest piątek, godzina 9 wieczorem, a my właśnie wyjeżdżamy z NY i mkniemy na północny wschód. Przed nami 10 dni, 5,000 km i na pewno wiele niezapomnianych wrażeń. Część noclegów planujemy w hotelach, a część na campingach. Wzięliśmy ciepłe śpiwory bo w nocy temperatury w czerwcu w północnej Nowej Szkocji spadają do +2C i nie zawsze będzie czas albo siła na rozpalanie ogniska. Podjechaliśmy 3h w kierunku Bostonu. Niby nie wiele ale zawsze coś. Do hotelu zajechaliśmy koło pierwszej w nocy więc szybko padliśmy do spania. Czekał nas w końcu cały dzień jazdy.
SOBOTA
Droga przed nami była długa – 8h ciągłej jazdy czyli około 11 godzin jak się doliczy wszystkie przerwy i lunch gdzieś po drodze. Na szczęście tą noc też spaliśmy w hotelu więc nie stresowaliśmy się, że za późno dojedziemy. Z kempingiem to by była całkiem inna bajka. Tak więc korzystając z sytuacji, że możemy sobie troszkę więcej pospać z hotelu wyszliśmy dopiero o 9 rano. Śniadanie, śniadaniem....ale jaki zestaw mieliśmy. Wszyscy wiedzą, że aktualnie są mistrzostwa świata więc nie mogło się obyć bez oglądania meczu przy śniadaniu.
Grała Islandia z Argentyną – i ku wszystkim zaskoczeniu Islandia zremisowała. Mogę się założyć, że 80% ludzi obstawiało wygraną Argentyny. A tu...upsss....zaskoczenie....no i dobrze! Fajnie jak czasem mniejszy zespół pokaże pazurki! Jak tylko przestaliśmy oglądać to przestali strzelać bramki. Niestety nie mamy na tyle czasu aby oglądać każdy mecz ale urywki staramy się oglądnąć jak tylko się da...no tak tak... miałam pisać o Nowej Szkocji a nie o mistrzostwach....no dobra.
Tak więc ruszyliśmy w drogę. Jak wspominaliśmy, na tym wyjeździe będziemy spać trochę na kempingach a trochę w hotelach. Ale jak tu pojechać na kemping bez siekiery... no właśnie. My popełniliśmy błąd i zapomnieliśmy naszej starej siekierki. Nie zmartwiło nas to wcale. Jak Darek sobie uzmysłowił, że przecież jest w Maine to od razu miał tylko jeden cel w życiu. Odwiedzić Home Depot i kupić siekierkę. Rzeczywiście asortyment w Maine jest inny niż w Nowym Jorku. Tu wybitnie królują grille, duże siekiery i piły i wszystko inne co potrzebujesz, żeby zbudować dom.
Szczęśliwi z zakupu pognaliśmy w kierunku granicy. Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch. Nie bardzo przepadamy za McDonaldem więc często wolimy sobie zrobić coś na grillu niż wybrać „szczura” z McDonalda. Udało nam się znaleźć bardzo fajny zajazd. Niby przy autostradzie ale wśród drzewek, klimatycznie i całkiem miło. Dobrze jest mieć grilla – ja wiem nosić to, miejsce tylko zajmuje ale tak na prawdę 30 minut i ma się super jedzonko. Oszczędność kasy i żołądków.
Teraz już nam pozostało tylko 3h do kolejnego hotelu. Na tym wyjeździe testujemy hotele Marriotta'a. Będziemy spać w czterech różnych. Mam nadzieję, że dobrze się spiszą. Powiedzmy, że moja kariera zawodowa zależy od ich sukcesu więc miejmy nadzieję, że obronią renomę. Niestety ten koło Bostonu już podpadł ale miejmy nadzieję, że pozostałe trzy obronią honor.
Granicę przekroczyliśmy bardzo szybko. Pamiętając długie kolejki w Vancouver trochę się obawialiśmy ale na szczęście nie potrzebnie. Kolejki w ogóle nie było a Pani służbistka zadała szybko 4 pytania czy wwozimy broń, alkohol i papierosy. Tak więc na szczęście nie chcieli, żebyśmy rozpakowywali samochód – a to by było śmieszne bo jakoś tak mamy zapakowany samochód po sam dach. Ok, 11 w nocy zajechaliśmy do Mochton. Nie do końca nas zaskoczyło, ale nadal zdenerwowało, że nam zabrali godzinę. W Novej Scotia jest inna strefa czasowa. Niestety nie jest to nowa strefa czasowa dla nas. Z tą godziną to jest śmiesznie – a kiedy nie jest, nie? Po pierwsze to Nowa Szkocja jest bardzo na północ, ponieważ do tego ma inna strefę to o 10 w nocy jest dopiero zmierzch. Nie wiele dalej (w stanie Maine), jest podobne położenie słońca ale tam jest 9 wieczór. Takim sposobem można zwiedzać do wieczora w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Po drugie jak przekraczasz strefę czasową samochodem to od razu ci się zmienia zegarek. My to traktujemy neutralnie bo wiemy, że nam oddadzą tą godzinę jak będziemy wracać. Czasem tylko jest problem jak człowiek podróżuje samochodem, ale zapomni o zmianie strefy. Wtedy mu się zmienia zegarek o godzinę i jest wielkie upss....a upss jest jeszcze większe jak musisz zdążyć na samolot czy masz coś innego w planie. Tak, my się nauczyliśmy na własnych błędach.
Droga mijała nam fajnie. Niby z autostrady nie wiele jest do oglądania ale zawsze coś fajnego się wypatrzy. Wiedzieliśmy biegnące sarenki, piękne kwiatki, no ale atrakcją wieczoru został Bociek! Niestety za szybko przejechaliśmy, żeby zrobić zdjęcie ale bociek był i siedział w swoim gnieździe i podziwiał okolicę. Tylko łosia żadnego nie spotkaliśmy – ale może i lepiej bo jakby tak Subaru spotkało się z łosiem to nie wielkie szanse by miało.
Wreszcie po długiej nocy dotarliśmy do hotelu. Na dzień dobry Pan powiedział, że daje nam upgrade do suite czyli mamy mały pokój z łóżkiem powiększony o mini salon. Nadal jest to wielkość pokoju hotelowego ale fajnie mieć miejsce gdzie można posiedzieć na kanapie i przy piwku dokończyć bloga. Teraz zmykamy do spania bo jutro kolejna podróż. Tym razem już będziemy się zatrzymywać i pstrykać zdjęcia – obiecujemy!
2018.03.10 Whistler, Canada (dzień 8)
Dzisiaj już wyjeżdżamy z tego raju. Sześć dni przeleciało jakby to był jeden dzień. Po obfitym śniadaniu spakowaliśmy się do naszego „autobusu” i ruszyliśmy w drogę.
W Whistler, na wysokości 650 metrów temperatura był -1C, pewnie niżej, bliżej oceanu napotkamy wiosnę, gdzie w przepięknej scenerii możne będzie się napić chłodnego piwka.
W planie mieliśmy dojechać do Vancouver na lotnisko, tam zostawić przybyszy z Polski, a my pojechać dalej do Stanów, a dokładnie do Seattle skąd jutro startujemy do NY.
Niestety droga z Whistler o nazwie „See to Sky” jest za piękna żeby tak ją tylko przejechać. Musiały być częste przystanki na podziwianie tej pięknej krainy.
Im niżej się jechało tym było cieplej. W Vancouver już było +15C. Zajechaliśmy na lotnisko na którym to tydzień temu odbieraliśmy przybyszów z Polski. Wypiliśmy pożegnalne piwko i każdy udał się w swoją stronę.
My z powrotem do samochodu i dalej w drogę. Po niecałej godzinie przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do stanu Washington. Stąd już tylko mieliśmy dwie godziny do Seattle. Niestety życie nie jest takie piękne i proste jakby się chciało. Jubilat siedzący na tylnim siedzeniu w wielkim, amerykańskim samochodzie, popijający kolejne, urodzinowe piwko nagle powiedział: „a co to za wielka, ośnieżona góra na horyzoncie?”
"To jest Mt. Baker" - odpowiedziałem.
"A daleko jest do niej?" - Jubilat zapytał.
Ilonka sprawdziła na GPS i powiedziała, że około dwie godziny, w każdą stronę!!!
"A, to spoko, mam na tyle piwa, możemy tam podjechać." - Doleciał głos z tylego siedzenia.
I tak oto szybko zjechaliśmy z autostrady i małymi, krętymi dróżkami zaczęliśmy się podnosić w górę w kierunku wulkanu Baker. Przecież nie wolno odmawiać jubilatowi!
Góra Baker jest to uśpiony wulkan z lodowcami i resortem narciarskim. Wysokość góry to 3,286 metrów. Drogą (jak ją odśnieżą) można wyjechać na około 1500 metrów. My biliśmy na poziomie oceanu, także trochę mieliśmy wzniesienia do pokonania.
Tam też znajduje się resort narciarki, który jest słynny z największej ilości opadów śniegu na świecie. Średnio spada tu około 15 metrów śniegu. W 1998/99 spadło tutaj 31 metrów śniegu! (światowy rekord!).
Jak do tej pory jeszcze nie jeździłem tu na nartach, ale mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni. Byliśmy tam koło 5 po południu i już niestety resort był zamknięty.
Nie przeszkadzało nam to oczywiście w spacerze. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy się przejść.
Rzeczywiście takiej ilości śniegu to ja dawno (albo nigdy) nie widziałem. Byliśmy tu dwa lata temu w lipcu i śniegu było dalej wiele.
Na parkingu było trochę samochodów, które nie przyjechały tu na jeden dzień. Widać było ludzi, którzy szykowali się spać, żeby jutro rano być jednym z pierwszych na stoku. Szacun!
Ruszyliśmy na dół i po kilkunastu minutach śnieg się skończył, a po trzech godzinach zaparkowaliśmy na parkingu pod naszym hotelem w Seattle.
Spod hotelu już taxi pojechaliśmy do znanej już nam restauracji Elliott’s na jakieś ciekawe morskie wynalazki.
Przy ostrygach, rybkach i dobrym winku (Orin Swift, Mannequin) wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w tych rejonach. Kolejne udane wakacje, które na pewno będziemy pamiętać do końca życia.
Jutro jeszcze mamy dużą część dnia na zwiedzanie Seattle. Na pewno coś ciekawego zobaczymy.
20018.03.09 Whistler, Canada (dzień 7)
Piątek, nasz ostatni dzień na nartach w Whistler. W nocy spadło kilkanaście centymetrów puchu, a wyżej w górach jeszcze więcej.
Dolne wyciągi otwierają o 8:15 rano. Górne trochę później, w zależności jak szybko ski patrol sprawdzi zagrożenie lawinowe w wyższych partiach gór. Chcąc jak najszybciej wyjechać w góry i jak najwięcej zjechać w puchu już o 8 rano byliśmy pod gondolą na Blackcomb. Myśleliśmy, że będziemy jedni z pierwszych. Jak bardzo się pomyliliśmy. Ludzi spragnionych białego, puszystego szaleństwa było znacznie więcej i już trochę ich się przed nami ustawiło w kolejce. O 8:15 kolejka sięgała ulicami w głąb miasteczka.
Wyjechaliśmy gondolą do góry. Tu już było więcej śniegu. Bardzo nam się chciało po nim zjechać, ale wiedzieliśmy, że im wyżej tym jest go więcej. Wsiedliśmy na krzesełka Excelerator i pojechaliśmy do góry. Znowu więcej śniegu, a my znowu wyżej. Wzięliśmy kolejne krzesła, Jersey Cream i wyjechaliśmy już dość wysoko. Dalej jak na razie wszystko było pozamykane (patrol dalej sprawdzał teren).
Ruszyliśmy na dół. Ach, co za uczucie jak nartki mkną po grubej warstwie świeżego nie ubijanego puchu. Nie dziwię się ludziom którzy wstają wcześnie w puszyste dni.
Drugi zjazd był już dużo bardziej stromą i trudniejszą trasą. Prawie nikt tędy jeszcze nie jechał, więc znowu byliśmy w raju. Fajne uczucie jak zwały śniegu które powstają przy każdym zakręcie wyprzedzają cię i lecą w dół tworzą mini-lawinę. Tu już było znacznie więcej śniegu niż w niższych partiach gór.
Włączyli wyciąg Glacier Express. Na razie jechał pusty, ale kolejka na dole już się robiła. Z tego wyciągu można dostać się w jedne z lepszych części Blackcomb. Oczywiście zjechaliśmy do wyciągu i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Tak chyba staliśmy z pół godziny zanim pozwolili narciarzom wyjechać w góry. Glacier Express wyjeżdża wysoko i pewnie patrol musiał wszystkie wyższe rejony sprawdzić zanim puści tam wygłodniałych narciarzy.
Warto było odstać te pół godziny. Lokalni wiedzą co robią i zawsze powinno się za nimi jeździć. Znowu był piękny zjazd w dziewiczym puchu.
Jadąc dzisiaj rano w gondoli rozmawiałem z pewnym panem co już ponad 20 lat tu jeździ. Zdradził mi parę miejsc, które w puszyste dni powinno się odwiedzić. Jednym z takich miejsc jest Spanky’s Ladder (drabina).
Żeby tam się dostać to trzeba się wspiąć po śnieżnych stopniach stromo do góry. Z przełęczy nie ma tras, są tylko strome ściany , które często kończą się urwiskami.
Najłatwiejszy zjazd to podwójne diamenty. Innych możliwości nie ma. Było już tu dzisiaj trochę ludzi przed nami, ale i tak o zjazd w puchu nie było trudno.
Lokalny miał racje. Stromo, puszysto, cudowne widoki i sami dobrzy narciarze. Trzeba było się wspiąć stromo po śniegu, ale warto było. Kolejna lekcja zjazdu w stromym puchu.
Na koniec dowiedzieliśmy się o ciekawym strumyku, w którym też można zjechać i poskakać po kamyczkach. Trzeba było tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo potem trzeba dużo wychodzić pod górę.
Przejechaliśmy na drugą stronę Blackcomb i zaatakowaliśmy Seventh Heaven (Siódme Niebo). Widoczność się znacznie pogorszyła i znowu trzeba było uważać gdzie się jedzie. Pierwszy zjazd zrobiliśmy trasami, a drugi już nie był taki prosty.
Ten sam pan w gondoli powiedział nam o Lakeside Bowl. Jest to otwarty teren po lewej stronie Seventh Heaven. Dojechaliśmy do niego, ale widoczność była tak słaba, że baliśmy się tam wjechać w obawie przed zabłądzeniem. Staliśmy przed zjazdem i zastanawialiśmy się co dalej robić. Po chwili podjechał do nas narciarz i na zadane przez nas pytanie czy zna teren, odpowiedział, że był tam już wiele razy. Powiedział i pojechał.
Postanowiliśmy pojechać za nim. Gostek jest dobrym narciarzem i szybko mu to szło. Nie chcieliśmy go stracić z oczów, więc my też szybko musieliśmy się nauczyć jak za nim nadążyć. Znowu warto było posłuchać lokalnych i bawić się w puchu.
Wiedzieliśmy, że jest to nasz ostatni dzień tutaj na nartach więc chcieliśmy wszędzie być i wszystko zaliczyć. Po szybkim lunchu wybraliśmy się na jeszcze jeden ciekawy zjazd. Wyjechaliśmy na szczyt Seventh Heaven i na skróty, prosto na dół zjechaliśmy do orczyków na lodowiec. Było stromo, bardzo stromo. Trawersując nasze ręce dotykały ściany śniegu. W dodatku była bardzo gęsta mgła i nic nie było widać. Wiedzieliśmy, że nie ma żadnego urwiska dlatego odważyliśmy się tam pojechać.
Później już jeździliśmy łatwiejszymi trasami. Nogi już nas nie kochały za wszystkie dzisiejsze pomysły. W górach pogoda zmienia się co parę minut, wiec po chmurach i mgle nagle wyszło słońce. Towarzyszyło ono nam do samego końca, nawet do Amsterdamu. A Amsterdam ma symboliczne znaczenie - nie tylko jest to bar gdzie kończyliśmy nasze wakacje ale jest to też miast które już wkrótce będzie początkiem naszych kolejnych wakacji. Nie mówiąc, że jest to miejsce gdzie się nasi goście z Polski przesiadali. Jednym słowem - wszystkie drogi prowadzą do Amsterdamu.
Często przechodziliśmy koło baru New Amsterdam, więc w końcu musieliśmy ich odwiedzić. Whistler ma wiele barów, pubów, wszystkich za tydzień się nie odwiedzi. Koniecznie trzeba tu wrócić i kontynuować zwiedzanie.
Przy piwie Ilonka pokazywała nam zdjęcia i opowiadała wrażenia z wizyty w kolejnym muzeum.
"Tak, ja poza spacerkiem po miasteczku i okolicznych parkach odwiedziłam też muzeum. Drugim popularnym muzeum w Whistler jest Audain Muzeum Sztuki. Posiada on kolekcję prac artystów w rejonu British Columbia.
Oczywiście najpopularniejsze były maski, choć obok masek były też olejne obrazy twórców którzy żyli i tworzyli w tym rejonie. Ponieważ muzeum ma kolekcję od XVIII wieku po czasy dzisiejsze to znalazły się również fotografie i sztuka współczesna. Mnie jednak najbardziej podobały się maski.
Moją uwagę przykuły też prace Shawn Hunt - artysty urodzonego w 1975 roku i związanego z rejonem British Columbia. Jak powiedział w jednym a wywiadów - "Sztuka nie da Ci odpowiedzi ale zadaniem sztuki jest zachęcanie do zadawania pytań" - na pewno dużo pytań można mieć patrząc na jego obrazy. Moje jednak zamiłowanie do Dziubdziuków i innych stworków wygrało i jego obraz pod tytułem tancerz najbardziej mi się podobał, nawet bardziej niż maski.
Inne jego obrazy też były ciekawe. Niby współczesne ale przynajmniej wpływające na wyobraźnię. A nie dwie kreski i człowiek się zastanawia co autor miał na myśli. W muzeum miałam też okazję przetestować współczesną maskę VR która generuje halogenowe postacie zwierząt najbardziej cenionych przez pierwotnych ludzi. Wyglądało to jakby z płomieni ogniska wyłaniał się niedźwiedź, potem jeleń, orzeł itp. Bardzo ciekawe doświadczenie."
Po piwku w Amsterdam Pub i opowieściach Ilonki przyszedł czas na kolację. Nie mogło być inaczej jak zjeść pyszną kolację w dobrze nam już znanej restauracji 21 Steps. Tym razem nie zamówiłem bizona. Zaryzykowałem z jagnięciną. Dobry wybór, była pyszna. Troszkę jej brakowało do nowozelandzkiej czy argentyńskiej ale niewiele. Popijając ciekawe, australijskie wino Shiraz z winiarni Two Hands wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w Whistler.
Minął nam tydzień w narciarskim raju. Whistler, uznawany za jeden z najlepszych światowych resortów narciarskich nas nie zawiódł. Dla niektórych (zwłaszcza przybyszów z Polski), jest to odległa kraina, ale powiedzieli, że warta tych kilkunastu godzin lotu. Stwierdzili też, że Whistler pobija alpejskie kurorty.
Może nie mieliśmy dnia w którym spadł metr śniegu (tutaj to się zdarza), ale też chyba byśmy nie wiedzieli co z taką ilością puchu zrobić. Natomiast dni z 20+ cm śniegu mieliśmy i mogliśmy się wyszaleć w kanadyjskim puchu.
Whistler nie jest łatwym resortem. Oczywiście, że są trasy dla początkujących i można się uczyć na nich jeździć. Ale jak się widzi te otaczające cię zaśnieżone góry to chce się w nie pojechać. Tam już jest inna bajka, mniej zaawansowani narciarze nie mają co tam robić. Nawet ubite zielone i niebieskie są tak strome, że słabi narciarze mieli tam dużo problemów.
Ogólnie polecam narty w Whistler. Coś innego niż zachodnie Stany. Zdecydowanie niżej położony resort, czyli mniejszy problem z aklimatyzacją. Dużo śniegu i ogromna różnica wzniesień. Bilety lotnicze do Vancuver mogą być drogie. Myśmy lecieli do Seattle, połowę taniej.
2018.03.08 Whistler, Canada (dzień 6)
Dzisiejszy wpis będzie mniej narciarski.
Dziś pogoda niestety nie dopisała. W górach było mgliście i padał śnieg. W miasteczku podało ale niestety deszczem. Taka pogoda średnio zachęcała do spacerów po parku czy lasach więc zdecydowałam się na odwiedzenie muzeów.
Whistler położone jest przy drodze Sea to Sky. Jest to słynna droga przez British Columbia. Zaczyna się ona od zatoki i wybrzeżem biegnie aż do gór. Jest to też ścieżka przez dziedzictwo kulturowe tego rejonu. Okolice te bowiem zamieszkiwali Aborygenie nazywani Squamish Lil’wat. Squamish referuje do nazwy pobliskich wiosek a Lil'wat znaczy pierwotni i referuje do pierwszych ludzi, którzy żyli w tych rejonach. A żyli sobie oni w pobliskich górach gdzie uczyli się od zwierząt jak polować, czym się żywić i jak przetrwać.
Poznawanie historii tych plemion można zacząć od Horshoe Bay. Legenda głosi, że to tu się wszystko zaczyna albo kończy. To tu wieki temu pobiło się dwóch olbrzymów a ich miecze zamieniły się w skały które teraz stoją przy wlocie do zatoki. Ja jednak zaczęłam od muzeów. Pierwsze muzeum nazwana „Pierwszych ludzi” jest w Whistler Upper Village. Bardzo ciekawy budynek ale przede wszystkim ciekawa kolekcja.
Przede wszystkim maski – jest ich dużo i mają przeróżne formy. Były one używane do świętowania, obrzędów religijnych, jak i żeby odstraszyć wrogów w postaci zwierząt. Maski też były robione na cześć zwierząt, które były szanowane przez pierwotne plemiona. Przez obserwację zwierząt ludzi się uczyli jak przetrwać w lasach. Na przykład maska misia - niedźwiedź jest symbolem rodziny i siły. Ludzie uczyli się od niego jak polować na łososie albo zbierać jagody.
Każde zwierze ma swoją symbolikę ale też umiejętności, które powinny być naśladowane przez człowieka. Niestety w dzisiejszych czasach nie potrafimy żyć razem ze zwierzętami. My wchodzimy za bardzo w ich terytorium i one robią to samo – podjadając nam jedzenie z plecaków czy namiotów.
Poza maskami można też podziwiać w muzeum lokalne stroje, nauczyć się jak pleść koszyki czy inne przydatne rzeczy. Część eksponatów jest w miarę nowa. Lokalni ludzie i potomkowie plemienia Squamish, nadal podtrzymują tradycję i spotykają się od święta, wyrabiają lokalne produkty, łowią i suszą łososia a przede wszystkim przekazują swoją wiedzę dalej.
Muzeum jest takie w sam raz. Nie za duże, żeby się nie znudzić ale też nie za małe, i można się dowiedzieć co nieco. Można też wejść do ich tradycyjnych chatek (Pit house), gdzie palili ognisko i się ogrzewali.
Pogoda niestety wcale się nie poprawiała więc po muzeum już nie wiele chodziłam tylko wróciłam do domku. Niedługo potem wrócili narciarze, cali przemoczeni ale z uśmiechem na ustach. Zaczęli wspominać dzień i opowiadać po kolei jak to minął im dzień:
"Po wczorajszym intensywnym dniu dzisiaj nasze nogi za bardzo nas nie lubiły. Musiało minąć trochę czasu zanim wszystko nie wróciło do normy. W miasteczku padał lekki deszcz ale my wyjechaliśmy nad chmury i mieliśmy nie najgorszą pogodę.
Wiedząc, że po południu pogoda ma się popsuć chcieliśmy jak najwięcej rano się wyjeździć. W ruch poszły ciekawe trasy. Byliśmy na lodowcu, Seventh Heaven, lasach, pod wyciągami, trasy dla ekspertów....
Jeszcze przed południem wyszły chmury i zrobiła się gęsta mgła. Pojechaliśmy na lunch. Później było jeszcze „gorzej”, zaczął sypać gęsty śnieg. Parę razy jeszcze zjechaliśmy, ale widoczność stawała się zerowa i robiło się niebezpiecznie.
Wiedząc, że jutro ma być świetny, puszysty dzień i że będziemy potrzebować każdy centymetr naszych zmęczonych nóg zjechaliśmy na dół na odpoczynek."
Po osuszeniu się, i małym odpoczynku przyszedł czas na kolację. Dziś postanowiliśmy odwiedzić lokalny browar. Przecież nie można odkrywać lokalnych tradycji, poznawać lokalnej historii bez odwiedzenia lokalnego browaru.
Na szczęście browar mamy zaraz pod nosem więc nikogo nie trzeba było namawiać. Po raz kolejny w Whistler zaskoczyli nas pytaniem „macie rezerwację?”. Pytanie niby ok ale reakcja na naszą odpowiedź, że nie mamy zawsze nas zaskakiwała – "nie mamy teraz stolika". W Whistler jest dość dużo restauracji, barów i sklepów z fast food. Pomimo, że większość miejsc jest duża to jednak często jest pełna. Wiadomo, najgorsze są godziny 7-9 wieczorem, gdzie każdy chce zjeść kolację ale i tak zadziwiało mnie gdzie ci ludzie się mieszczą w tym małym miasteczku. Pewnie to efekt po Olimpijski. W Whistler w 2010 była zimowa Olimpiada, na pewno przyjechało wtedy multum ludzi. Aby wszystkich pomieścić, zaczęły powstawać hotele. Na szczęście tak sprytnie je pobudowali, że dojazd do hotelu jest zazwyczaj przez parking podziemny. Dzięki temu na ulicach nie widzi się prawie aut, część ulic jest w ogóle zamknięta na ruch samochodowy a góry są tak wielkie, że tłum się jakoś rozjeżdża. I tylko jak chcesz iść wieczorem do restauracji to sobie uświadamiasz, że nie jesteś sam, że w tym miasteczku są dziesiątki tysięcy innych turystów.
Udało nam się jakimś cudem zdobyć stolik w miarę szybko. Podobno ktoś odwołał rezerwację - ciężko w to uwierzyć ale ważne, że stolik był i można było zamówić pół świni.
Popici, pojedzeni spacerkiem doczołgaliśmy się do klubu. W pierwszym wpisie Darek narzekał, że ma za blisko do baru. Pomału zbliżamy się do końca naszego wyjazdu a jeszcze sąsiedniego baru nie odwiedziliśmy. Grzech! Tak więc dziś (skoro jest Local Nights) postanowiliśmy tam pójść. Drzwi otwierają o 21 godzinie i tak też się zjawiliśmy. Jako jedni z pierwszych gości mogliśmy nawet załapać się na miejsca siedzące. Wzięliśmy po drinku i czekaliśmy na rozwój wydarzeń.
No i Whistler wygrało - zaskoczyło nas na maksa. Okazało się, że local nights oznacza, że lokalni przychodzą do klubu z deskorolkami i sobie jeżdżą. Na następny wyjazd do Whistler Darek już chyba musi zacząć trenować, żeby wtopić w tłum lokalnych. Wszyscy w przekroju wieku od 25 do 70 lat jednogłośnie stwierdziliśmy, że czegoś takiego w życiu jeszcze nie widzieliśmy. Impreza się jednak za bardzo nie rozkręcała więc poszliśmy do domu. Ale to nie koniec...
Z okien obserwowaliśmy jak z minuty na minute coraz większa robiła się kolejka do klubu. Ja jako dobry reporter nie mogłam tak tego zostawić. Stwierdziłam, że sprawdzę co tam się dzieje. Miałam już pieczątkę na ręce więc mogłam wejść bez kolejki i zabawić się w szpiega. No tak koło 23-24 godziny, impreza się rozkręcała na dobre i wszyscy tańczyli. Teraz już wiem skąd ta kolejka. Bo przecież to jedyny taki klub w mieście - a mówimy o Garfinkel's jak byście byli w okolicy.
2018.03.07 Whistler, Canada (dzień 5)
Narciarstwo ma też i wady. Jedną z nich jest brak czasu na sen. Nie dość, że wieczory są intensywne to rano nie można się wylegiwać. Dzisiaj już o 6:45 staliśmy w kolejce do gondoli.
Po co tak wcześnie? A no po to, że po 7 rano już jest za późno i nas nie wpuszczą. W Whistler mają rano taki program o nazwie First Track (pierwszy ślad).
Pierwsze 650 osób może wyjechać gondolą na górę zanim jeszcze resort jest otwarty. Tam nam dali obfite śniadanie i pozwolili zjechać parę razy zanim tłumy z dołu tu dojadą.
Warto było rano wcześniej wstać i zapisać się na ten program. Nie ma to jak być jednym z pierwszych narciarzy i zlecieć po idealnie ubitych i nie rozjeżdżonych trasach. Głębokie wcięcia i pewność, że narta się nie ośliźnie podczas karwingu to tak jak by lecieć samochodem sportowym po torach i wiedzieć, że nie wyleci się z zakrętu.
Dzisiaj była świetna pogoda, więc około 10 rano trochę ludzi już wyjechało na górę. My, prawie już jak lokalni uciekliśmy od tłumów i wjechaliśmy w wielkie doliny.
Rejony Harmony i Symphony mają nieograniczone tereny. Można jeździć wszędzie, gdzie tylko wzrok i umiejętności cię skierują. Na niektóre zbocza trzeba się trochę wspiąć, ale później, przy zjeździe szybko zapomina się o trudnościach i cieszy się każdym metrem przebytej trasy.
Na lunch wybraliśmy Blackcomb. Najdłuższą gondolą na świecie w niecałe 9 minut przejechaliśmy na drugą stronę góry i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Po lunchu nogi za bardzo nie chciały jeździć, ale była za piękna pogoda żeby ją zmarnować. Zostaliśmy w Blackcomb i już spokojnie po łatwiejszych trasach jeździliśmy do końca.
Dzisiaj mieliśmy najdłuższy dzień w górach. Od pierwszego zjazdu przed wszystkimi ludźmi, aż do samego końca. Była wyśmienita, słoneczna pogoda. Grzechem by było tego nie wykorzystać.
Ilonka też nie marnowała pięknej pogody...
" Jak się okazało Whistler ma masę dróg po parkach. Są to drogi asfaltowe ale idą ładnym parkiem i nadal można podziwiać widoki. Ścieżki te prowadza kilometrami i można spokojnie dojść do innej wioski albo nawet i dalej. Często idą wzdłuż jezior. Ścieżkę taką znalazłam przez przypadek. Poszłam sprawdzić Ice Kingdom (wystawę rzeźb z lodu - na którą jednak nie było warto kupować biletu) i całkiem niedaleko zobaczyłam ścieżkę przez park. Zaczęłam iść i iść i tak mogłabym chyba w nieskończoność. Po około godzinie zawróciłam bo Darek już wysyłał za mną SMSy czy wszystko OK. Park ma to do siebie, że oddala się od resortu więc i zasięg na walkie-talkie zanikał.
W sumie to dobrze, że ścieżki są asfaltowe bo przynajmniej są odśnieżone i ludzie mogą po nich spacerować, biegać albo jeździć na rowerach. Muszę przyznać, że dość tłocznie tam było jak na środek zimy. Szkoda tylko, że Pani w informacji turystycznej nie udzieliła mi informacji, że takie coś istnieje. Ale mój nos chipmonka wywęszył. Najpierw las a potem live music w barze..."
Zjechaliśmy na dół i prosto udaliśmy się do Dublin Gate. Ilonka spisała się na medal i znalazła nam idealne miejsce na odpoczynek. Dublin Gate jest to fajny irlandzki pub, znajdujący się przy samych wyciągach. Klimacik w środku wciągnął nas na maksa. Irlandzka muzyka na żywo, dzbany piwa, przekąski i wielu głośnych narciarzy przytupujących w rytm muzyki butami narciarskimi. Ach ten après ski klimacik.......
Potem jeszcze udaliśmy się do lokalnej pizzerii, gdzie oczywiście mają 18 lanych piw. Pizze były dobre, a piwa jeszcze lepsze. Znowu się fajnie siedziało, gadało i wspominało kolejny, cudowny dzień w Whistler.
Oczywiście każdy najadł się tak jakby jutro zamknęli wszystkie restauracje, więc spacer po kolacji był wskazany. A z drugiej strony jak tu nie poszwendać się po tak uroczym, klimatycznym i pięknie ubranym miasteczku.
2018.03.06 Whistler, Canada (dzień 4)
Mountains are calling and I have to go – Góry wołają więc muszę iść. Mnie wołały już odkąd tu przyjechaliśmy. Jednak obowiązki wzięły górę i w poniedziałek niestety musiałam nadal zdalnie pracować. Może to i lepiej bo dzięki temu miałam idealną pogodę.
Niestety w Whistler nie można chodzić po stokach narciarskich, nawet jak się ma fajny sprzęt. Rozumiem, że ciężko by było wyjść na samą górę w jeden dzień. Miasteczko jest na wysokości ok. 2200 feet, a gondola wyjeżdża na ponad 6tys stóp. Ale przecież zawsze można wyjechać na górę a potem podreptać jeszcze wyżej. Przynajmniej tak zawsze robiłam w wysokich górach.
Miałam jednak nadzieję, że jak tam już wyjadę to sobie będę mogła pochodzić. Jak bardzo się zdziwiłam kiedy zaczęłam iść i po paru minutach jakaś Pani zaczęła mnie gonić, że nie wolno. Wcześniej inna pani, w informacji, też pokiwała głową ale myślałam, że już na górze nikt się nie będzie czepiał jak zobaczy moje raki – niestety bardzo się pomyliłam.
W Whistler można kupić Sightseeing pass (wycieczkowy pass), który pozwala wyjechać gondolą na górę. Podobno można też wsiadać na niektóre krzesełka ale mi chodziło o łazikowanie a nie o wożenie tyłka tam i z powrotem. Tak więc wyjechałam na górę do bazy Roundhouse, gdzie udało mi się popodziwiać widoki, przejść się ale nie za daleko no i przede wszystkim porobić zdjęcia jak Darek zjeżdża.
Jak tylko mamy okazję to lubimy się bawić w zdjęcia. Znajdujemy wtedy jakąś fajną górkę, ja zakładam moją lunetę i na znak narciarz rusza w dół. Ja wtedy nie ściągam palca ze spustu i leci seria zdjęć. Potem tylko ciężko się zdecydować, które zostawić a które skasować.
Skoro już się spotkaliśmy to postanowiliśmy wszyscy razem przejechać się gondolą Peak-to-Peak. Jest to słynna Gondola łącząca dwa szczyty Whistler z Blackcomb. Sławę zyskała z wielu powodów. Po pierwsze jest to pierwsza gondola na świecie która łączy dwa szczyty ze sobą. Po drugie jest kolejką, która przez dłuższy czas miała najdłuższą wolno wiszącą linę między słupami – jest to dokładnie 3.03 km (1.88 miles). Rok temu rekord ten został pokonany przez kolejkę w Niemczech.
Nadal Peak 2 Peak jest kolejką która ma największy dystans od ziemi. Przebiega ona nad doliną i w najwyższym punkcie jest 436 metrów (1430 ft) nad doliną. Robi to wrażenie, nie ma co. Do kolejki wchodzi około 20-25 ludzi i co jakiś czas można mieć szczęście i wsiąść w wagonik ze szklaną podłogą.
My jednak nie czekaliśmy na szklaną podłogę. Potem podglądnęliśmy, że to tylko fragment podłogi jest szklany i nie warto czekać 15-20 minut na ten specjalny wagonik.
Kolejka ma 4 słupy wspierające ale nad doliną jest puszczona tylko na linach. Niesamowite, że są potem w stanie wyciągnąć te wagoniki na górę. Cała przejażdżka trwa około 10 minut. Pełno jest tam narciarzy jak i zwykłych turystów. Dla narciarzy kolejka jest w cenie biletu natomiast dla zwykłych ludzików koszt biletu to 60 CAD. Jak ktoś planuje pojechać kilka razy w tygodniu to lepiej opłaca się kupić pass na sezon który jest w cenie 110 CAD.
Wysiedliśmy na Blackcomb. Chłopaki się rozjechały bo z takiej ładnej pogody to grzech nie korzystać. Natomiast ja się jeszcze poszwendałam po okolicy, odpoczęłam na tarasie widokowym, popstrykałam zdjęcia i akurat przyszedł czas na lunch.
Wszyscy zjechali do bazy, otworzyliśmy po piwku, wyciągnęliśmy kabanosy i przystąpiliśmy do opowiadania wrażeń z pierwszej połowy dnia.
"Dzisiaj cały dzień mieliśmy idealną pogodę. Słoneczko, bez wiatru i temperatura w górach na lekkim minusie. Taka pogoda tutaj trafia się rzadko, więc chcieliśmy ją wykorzystać na 120%.
Na początek wyjechaliśmy na szczyt Whistler w celu podziwiania widoków, ładnych zdjęć i oczywiście ciekawych zjazdów.
Ze szczytu prowadzi wiele tras zjazdowych. Myśmy oczywiście wybrali ciekawszą i był to dobry wybór. Zjechaliśmy Stefan's Chute i Bagel Bowl. Było stromo, miękko i oczywiście gorąco (w nogi). Ilonka w tym samym czasie też się dostała w rejony góry Whistler. Miała ze sobą cały jej sprzęt fotograficzny i starała się nas uchwycić w akcji.
Potem przejechaliśmy z Ilonką na Blackcomb. Tam trasy są bardziej zaawansowane więc i zabawa jest lepsza. Poszaleliśmy dopóki siły nam pozwoliły i dołączyliśmy do Ilonki na lunch.
Po przerwie na lunch każdy poszedł w swoją stronę. Ja w kierunku Gondoli a chłopaki dalej w góry. Niestety jak byliśmy na przerwie to Darkowi ukradli kijki narciarskie. Właściwie to ukradli mu tylko jeden kijek. Tak głupio, że ktoś wziął tylko jeden, pewnie, ktoś się pomylił. Bez kijków się dziwnie jeździ więc Darek przyjął pozycję Batmana i “odleciał”.
"Odleciałem w kierunku lodowca. Będąc w tej części nie pozostało nam nic innego jak wyjechać na lodowiec Blackcomb. Nie było to takie proste, bo z ostatniego wyciągu (orczyk) musieliśmy jeszcze chwilę podchodzić.
Lokalni uważają, żeby dostać się do najlepszych tras to trzeba trochę się namęczyć. Hike nie był ciężki (Whistler na szczęście nie jest wysoko) i po paru minutach ukazał nam się wspaniały lodowiec Blackcomb.
Lodowiec ma szerokości ponad kilometr, a co za tym idzie możliwości zjazdu też są nieograniczone. Napotkamy po drodze przewodnik powiedział nam żeby jechać najdalej na drugą stronę, bo tam jest najwięcej śniegu i najmniej narciarzy.
Miał rację. Śniegu było co niemiara. Bawiliśmy się na całego. Niestety jeszcze w 100% nie opanowałem głębokiego i stromego puchu, ale nad tym pracuje. Coraz lepiej mi to idzie. Jeszcze z 2-3 sezony za lokalnymi będę podążał w ciekawych górach, a będę gotowy na heli-skiing dla zaawansowanych."
Ja dostałam dwa zadania – pierwsze znaleźć kijki a drugie znaleźć miejsce na apres ski.
Z tym pierwszym zadaniem trochę mi nie wyszło bo jak weszłam do pierwszego i drugiego sklepu to troszkę się przestraszyłam ceną za kijki. Byle kto widocznie tu nie przyjeżdża. Darek jednak ma swoje ukryte zdolności i zdobył potem kijki za połowę ceny.
Natomiast, drugie zadanie wyszło mi dużo lepiej. Zaraz przy stoku jest knajpa Longhorn, która wciąga do środka głośną muzyką.
Ilość nart pod knajpą mówi sama za siebie i świadczy, że tam jest dobra impreza. Tak więc muzyka nas wciągnęła, wzięliśmy stolik, zamówiliśmy po piwko i pomimo, że gadać się nie dało to bawiliśmy się dobrze i kiwaliśmy się do muzyki.
Dzień skończyliśmy w domku oglądając filmiki z całego dnia na nartach, wspominając, i wyjadając co jest w lodówce.
To był kolejny wspaniały dzień!
2018.03.05 Whistler, Canada (dzień 3)
Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy Blackcomb, które jest uważane za bardziej cięższą, trudniejszą i ciekawszą część resortu.
Pogoda na dzisiejszy dzień zapowiadała się tak jak wczoraj. Zachmurzone niebo z przelotnymi opadami śniegu. Na dodatek dzisiaj często pojawiały się mgły, które skutecznie utrudniały widoczność.
Wyjechaliśmy nad mgły i naszym oczą ukazały się piękne góry pokryte grubą warstwą śniegu przekraczającą 3 metry. W takich warunkach to naprawdę się idealnie jeździ.
Dzisiaj tak jak wczoraj poznawaliśmy drugą część resortu. Staraliśmy się w miarę możliwości być wszędzie. Zrezygnowaliśmy z wjazdu na lodowiec, bo w złej pogodzie i słabej widoczności nie ma sensu tam jechać. Pojedziemy tam jak się pogoda poprawi.
W Blackcomb znajduje się też super rejon zwany Seventh Heaven. Idealne miejsce na jeżdżenie poza trasami po głębokim, nie ubijanym śniegu. Wraz z kuzynem wyszukiwaliśmy ciekawych miejsc i robiliśmy zlot w dół. Po prostu bajka.....
Dzisiaj trochę intensywniej niż wczoraj uprawialiśmy białe szaleństwo. Każdy z naszej czwórki jest dobrym narciarzem, więc dobór tras też był odpowiedni.
Były oczywiście zielone dla ochłody, ale często pojawiały się trudniejsze dla zagrzania mięśni. Zielone w Whistler to jak strome niebieskie u nas w górach, a ich niebieskie to spokojnie mogą podchodzić pod czarne na wschodnim wybrzeżu. Mają też ogromną ilość lasów, w które jak uparci leśnicy non-stop wjeżdżaliśmy.
Ogrom i wielkość tego resortu jest tak potężna, że aż ciężko sobie to wyobrazić. Kilometrami ciągną się trasy, a jak się później spojrzy na mapę to wygląda, że niewiele się przejechało.
Dzień zakończyliśmy przepyszną kolacją w restauracji 21 Steps. Oczywiście musiałem uzupełnić kalorie i zamówiłem ogromnego steak'a z Bizona. Dało się zjeść......
Na koniec pospacerowaliśmy po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas kolejny dzień przygód. Zwłaszcza, że zapowiada się słoneczna pogoda.
2018.03.04 Whistler, Canada (dzień 2)
Mój tata swoje okrągłe urodziny chciał spędzić w jakimś dobrym, dużym resorcie narciarskim. W Alpach już był wiele razy, zachodnie Stany też już zjeździł. Wybrał Kanadę. Wschodnia Kanada jest płaska i mało ciekawa dla narciarzy, więc wybór padł na British Columbia (BC). Tata nigdy nie był w najsłynniejszym resorcie BC Whistler, czyli oczywiste było, że ten przepiękny raj dla narciarzy trzeba odwiedzić.
Whistler jest w czołówce najlepszych resortów na świecie. Czy jest numer 1? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Każdy resort jest inny i każdy ma swoje plusy i minusy. W Whistler na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jest on tak duży i tak zróżnicowany, że przez tydzień, a pewnie i więcej żaden narciarz nie będzie się nudził.
Trasy od płaskich zielonych, poprzez idealnie ubite niebieskie, skończywszy na stromych diamentach. Dolna część góry jest w lasach, więc miłośnicy lasów mają nieograniczone tereny.
Górna część resortu jest powyżej granicy lasów, w związku z tym narciarze kochający nieograniczoną przestrzeń mają tutaj raj. Mała część jest ubijana, więc zabawy po nierównym, często puszystym terenie jest co niemiara. W Whistler można jeździć wszędzie, nie ma ograniczeń, co zresztą widać po śladach odważnych narciarzy. Ogólnie mówiąc raj na ziemi. A jak się jeszcze dołoży to, że resort jest na niższych wysokościach w porównaniu do Alp czy Colorado, to znowu Whistler dostaje kolejnego plusa.
Przyjechaliśmy tutaj na tydzień. To jest stanowczo za mało, żeby poznać i zjeździć ten teren, ale nie ma innej możliwości, tydzień i koniec. Resort składa się z dwóch części, Whistler i Blackcomb. Obie mają wspólną dolną stacje, skąd wyjeżdża wiele wyciągów w obu kierunkach, a na górze obie części są połączone słynną kolejką linową Peak2Peak.
Na pierwszy dzień wybraliśmy Whistler. Wsiedliśmy na wyciąg i ruszyliśmy do góry. Była niedziela, więc ludzi było nawet trochę, ale ilośc wyciągów jest ogromna i prawie wszystkie to ekspresy czyli praktycznie nie staliśmy w żadnych kolejkach.
Nie będę się rozpisywał ile i jakimi trasami jeździliśmy. Na tym wyjeździe jest nas czterech narciarzy i każdy ma swoje upodobane trasy, więc jeździliśmy praktycznie wszędzie. Czasami rozłączaliśmy się, bo ktoś chciał zjechać inaczej, a na dole znowu spotykaliśmy się.
Każdy z nas nie mógł się najeździć. Idealne trasy, zero lodu, cudowna przestrzeń..... jeździliśmy cały czas, nie tracąc ani minuty.
Byłem tutaj jakieś 15 lat temu, nie wiele pamiętam, ale w 2010 roku była tu zimowa olimpiada i znacznie rozbudowali ten resort.
Nie było innego wyboru jak jeździć do końca. Nogi już na maksa bolały, a i tak na sam koniec wzięliśmy główną gondolę i wyjechaliśmy na górę, żeby już po zupełnie pustych stokach zlecieć na dół.
„Niestety” w Whistler nie da się zjechać i iść do hotelu. Na dole jest wielka impreza après ski. We wszystkich barach jest głośna muzyka na żywo, ludzie się bawią, tańczą, śpiewają. Wstąpiliśmy do jednego i już tam zostaliśmy.
Nawet brak miejsc do siedzenia nam nie przeszkadzał. Zimne piwko szybko wyleczyło ból nóg i można było słuchać muzyki w wykonaniu lokalnych.
Nie zostaliśmy do końca, bo kuzyn stwierdził, że w Whistler nie można jeździć na zwykłych nartach i poszliśmy do sklepu kupić sprzęt na puch. Zakupy się udały i jutro będziemy je testować na ciekawszych terenach.
Na koniec jeszcze załapaliśmy się na pokazy „Snow & Fire”. Były to skoki narciarzy i snowboardzistów przez zapalone koło. Fajnie to wyglądało, a z muzyką robiło to wrażenie.
Zmęczeni całym dniem wróciliśmy do hotelu i szybko padliśmy do łóżek. Jutro czeka nas kolejny intensywny dzień.
2018.03.03 Whistler, Canada (dzień 1)
Piątek – 23 w nocy, my właśnie wróciliśmy z pracy, bierzemy się do pakowania, kiedy to dostajemy SMS: “Wszystko planowo, jesteśmy już po odprawie.” - super, pomyśleliśmy modląc się aby u nas też wszystko było o czasie.
Sobota – 1:30 w nocy – po pakowaniu (nie do końca szybkim) idziemy spać.
Sobota – 3 w nocy – dzwoni budzik, zbieramy się jeszcze w pół śnie i pakujemy się do taksówki. W między czasie krótka wymiana smsów – druga cześć ekipy wylądowała już w Amsterdamie. Po drodze na JFK odbieramy Darka tatę i pędzimy na lotnisko.
Sobota – 4:30 w nocy – dojechaliśmy na lotnisko a tu wszystko zamknięte. Nikt nie odprawia, wszyscy jeszcze śpią. No nic, my tez mogliśmy pospać ale przy aktualnej pogodzie w NY lepiej być pierwszym i załapać się na samolot zanim zaczną dorzucać ludzi z lotów które były odwołane wczoraj.
Sobota – 6 rano – po odprawie, jemy śniadanie na lotnisku – lotniska to zdziercy, po raz kolejny przekonujemy się jak drogo jest na lotnisku.
Sobota – 7:15 rano – wszyscy w samolotach. 3 osoby na JFK, 2 osoby w Amsterdamie. Do startu gotowi – START.
Lot do Seattle trwał 6h. Nawet udało nam się przespać bo pomimo emocji byliśmy dość zmęczeni wcześniejszą nocą. Tak więc na szczęście większość lotu przespaliśmy. Obudziliśmy się w sam raz na ładne widoki. Mijaliśmy Montanę, park North Cascades i widzieliśmy też Mt. Rainer.
Wszystko pokryte śniegiem, takie dziewicze, bezludne, nie widać najmniejszego znaku życia. My dobrze wiemy, że życie się tam toczy i misie grasują. Udało się szczęśliwie wylądować w Seattle. Nawet wszystkie bagaże doleciały. Druga część naszej wycieczki nadal leciała. Była gdzieś nad wschodnią Kanadą. Jeszcze trochę mieli do pokonania. Na szczęście oni lądowali w Vancouver więc mieliśmy trochę czasu na dojazd, żeby ich odebrać.
Ja i Darek wiedzieliśmy, że tak naprawdę leci nas 5 ludzi więc wypożyczyliśmy największy z możliwych samochód – Suburban. Tak więc z zapakowaniem nie było żadnego problemu. Takie bydle wszystko pomieści.
Troszkę zgłodnieliśmy po locie, no bo w sumie nie zjedliśmy obfitego śniadania. Tylko jakieś croissanty czy inne drożdżówki. Tak więc poszliśmy do lokalnej restauracji. Pancake Chef, jest typowym amerykańskim dinerem w którym czas zatrzymał się w latach 60-tych. Ale to ma swój urok. Obsługa super miła, wystrój pomimo, że stary to zadbany, a przede wszystkim jedzenie bardzo dobre. No i plus – można zamienić ziemniaki na sałatkę. Do dziś nie rozumiem, dlaczego amerykanie na śniadanie jak jedzą jajka (np z boczkiem) to jeszcze do tego mają chleb i ziemniaki. Zapychacze na maksa. Na szczęście w tym miejscu można zamienić ziemniaki na sałatkę.
Po śniadaniu już nie było na nic czasu. Wskoczyliśmy w samochód i pognaliśmy w kierunku granicy. O 2:30 popołudniu przyszedł kolejny sms - „Wylądowaliśmy...” 30 minut i prezent dla taty był już w Kanadzie. Szybciej przeszli granicę niż my – my podjechaliśmy pod granicę i aż nas zdziwiło, że tak dużo ludzi jest i takie kolejki. To nie było w naszych planach.
Napięcie narastało. My z Darkiem twardo jechaliśmy do sklepu Costco a de facto prowadziliśmy na lotnisko bo tam już czekała druga część wycieczki.
3:30 pm – udało się! Dwóch braci się spotkało. Na urodziny szeryfa zrobiliśmy mu niespodziankę i namówiliśmy jego brata z synem aby do nas dołączyli w Kanadzie. Na szczęście długo ich nie trzeba było namawiać i tak my z Darkiem zajechaliśmy samochodem pod passanger pick-up na lotnisku, prawie się pokłóciliśmy, że przecież na lotnisku nie ma Costco a tu podeszli do nas goście z Europy. Śmiechu, radość i łez szczęścia było co nie miara. Tak to jest jak Maślanki zorganizują Ci urodziny – nigdy nie wiesz co się czai za rogiem.
Wreszcie się połączyliśmy i mogliśmy już na spokojnie zrobić zakupy w sławetnym Costco. Zapakowaliśmy samochód do pełna i ruszyliśmy w kierunku Whistler. Jak to Darek mówi – Whistler jest najlepszym resortem z najgorszą pogodą – non stop tu pada śnieg. Przekonamy się, miejmy nadzieję, że padać będzie po nocach a w dzień dopisze nam słoneczko.
Do Whistler prowadzi droga Sea to Sky – morze do nieba. Jest to piękna droga widokowa, która po jednej stronie ma piękne góry a po drugiej wodę. Oczywiście przejechaliśmy tą trasą ale było już ciemno. Mam nadzieję, że jak bedziemy wracać to pogoda nas nie zawiedzie i będziemy mogli podziwiać widoki.
Dotarliśmy do hotelu późnym wieczorem. Mamy bardzo fajne mieszkanko. Dwa pokoje z salonem, mały balkonik, dwie łazienki a wszystko w samym centrum. Wyobraźcie sobie, że Darek po raz pierwszy w życiu narzekał, że ma za blisko do baru...bar mamy po drugiej stronie ulicy Garfinkel's. Jest on podobno najdłużej działającym barem w Whistler i muszą tam być dobre imprezy bo ludzie imprezowali do 2 rano. A jak to bywa z pijakami, krzyczeli i gadali tuż przed naszym balkonem. My jednak byliśmy tak zmęczeni, że nawet nam to nie przeszkadzało. A następnym razem po prostu do nich dołączymy.
2016.06.12 Toronto, Canada (dzień 2)
Niedziela – dzień drugi naszej przygody z Toronto. Jak już wspominałam Toronto jest bardzo zielonym miastem dlatego na dziś mieliśmy zaplanowaną wycieczkę na wyspę Toronto. Wyspani, po bardzo dobrym śniadanku w restauracji Fran’s (polecamy!), wsiedliśmy do metra. Komunikacja miejska w Toronto to metro, autobusy i tramwaje. Metro ma 4 linie. Dwie z nich są dość krótkie natomiast dwie przechodzą przez środek miasta. Jedna wzdłuż, druga w szerz.
Metro jeździ od 6:30 rano do 1:30 w nocy w tygodniu i dopiero od 9:30 rano w niedziele. Dla Nowojorczyków wydaje się to dziwne ale nie do końca. W nocy i tak głównie wraca się taksówkami a zamykanie metra na noc pomaga utrzymać je w czystości, i tak właśnie jest. Metro w Toronto jest czyste i przyjemne. Poza metrem mają też tramwaje i autobusy, choć część ludzi i tak wybiera przemieszczanie się na nogach lub rowerze.
Toronto ogólnie jest nowym miastem. To znaczy budowle czy wagony metra wyglądają na dość nowe. Natomiast system płacenia za metro jest prehistoryczny. Oczywiście nadal masz karty miesięczne, tygodniowe itp. Problem albo przygoda (zależy od punktu patrzenia) zaczyna się jak chcesz się przejechać metrem tylko raz. Musisz bowiem kupić token. Token można kupić w automacie za wyliczone drobne. Jeśli jednak nie masz drobnych to idziesz do pana w budce, płacisz banknotem a pan ci daje dwie rzeczy. Po pierwsze resztę – zrozumiale, a po drugie mały pojemniczek z drobnymi. Czyli C$3.25 (tyle kosztuje przejazd) w monetach C$0.25. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie jak dostaliśmy dużo monet (bo przecież chcieliśmy dwa bilety) i pan powiedział, że mamy je wrzucić do jakiegoś pojemnika przed nami. Nie był to żaden pojemnik gdzie wrzucenie monet odblokowywało przejście. Pojemnik był przy okienku….hmmm….pewnie jak tylko przeszliśmy przez bramki pan to wyciągnął i znów ładnie poukładał żeby dać kolejnemu zabłąkanemu turyście. Dobrze, ze w Kanadzie mówią po angielsku bo jakby nam to ktoś próbował wytłumaczyć w Japonii to byśmy nigdy nie zrozumieli o co tej osobie chodzi. No bo nadal nie widzimy sensu przerzucania tych pieniędzy z jednego pojemnika do drugiego i tak w kolko.
Po metrze przyszedł czas na prom. Polecam kupić bilety wcześniej na internecie - link. Nie trzeba kupować ich na konkretną datę czy godzinę a przynajmniej potem nie trzeba stać w kolejkach.
Na wyspę Toronto płyną trzy promy mniej więcej co 15-30 minut. Zależy to od godzin szczytu i zapotrzebowania na promy. My popłynęliśmy na centralną część wyspy a wracaliśmy z Hanlan's Point. Na wyspie Toronto jest lotnisko a cała reszta to jeden wielki park. Widać, że jest to popularna rozrywka na weekendy bo ludzie na promie płynęli z cooler’ami, parasolami, kocami itp. Rzeczywiście w parku jest dużo miejsca na biwak. Można grillować w cieniu na trawce albo poleżeć w słońcu na plaży. Dla tych co wolą trochę aktywnie spędzać czas polecam wynajęcie rowerku, łódki, pobiegać albo pograć w różnego rodzaju piłki.
My wybraliśmy spacerek po zachodniej stronie wyspy. Po drodze mijaliśmy fontanny, molo z którego można podziwiać to niekończące się jezioro, najstarszą budowlę w Toronto, latarnię na Gibraltar Point, która ma ponad 200 lat, plażę dla nudystów i tych co jednak wolą nosić strój kąpielowy.
Zdecydowanie polecam wyspę Toronto jak i samą przejażdżkę promem. Na wyspę można dopłynąć innymi środkami transportu. Można wynająć taksówkę wodną, tiki bar taxi, opłynąć tylko wyspę na jednym ze statków wycieczkowych ale z tego co się orientowałam to prom jest najtańszą i najbardziej elastyczną opcją.
Sam rejs na wyspę jest atrakcją. Można podziwiać super panoramę miasta. Widać cały downtown z wieżą w centralnym punkcie. Oczywiście na promie wieje…ale tam w sumie w całym mieście wieje. Teraz już rozumiem dlaczego Chicago nazwane jest wietrznym miastem. Pewnie tam wieje jeszcze gorzej niż w Toronto bo przecież leży nad jeszcze większym jeziorem.
Ostatnim punktem na naszej liście było Distillery Historic District. Jest to dzielnica Toronto, która powstała poprzez zaadoptowanie byłych budynków Gooderham and Worts Distillery, kiedyś największej destylarni w Kanadzie. Destylarnia ta została założona pierwotnie w Suffolk w Anglii a później została przeniesiona do Toronto w roku 1831. Jednak dopiero w 1859 nowa destylarnia została wybudowana w miejscu, które teraz nazywamy Distillery District. Pod koniec XIX wieku sprzedaż zaczęła spadać ale już w latach 1923 szybko wzrosła dzięki prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Część przemytników zaopatrywała się właśnie tu aby potem sprzedawać towar nielegalnie w Stanach. W tym też okresie Gooderham and Worts Distillery zostało sprzedane. Paręnaście lat później, w 1990, kompleks budynków został oficjalnie zamknięty i przemieniony w Distillery Historic District.
Dzisiaj Distillery District to głównie restauracje, knajpki, galerie, małe sklepiki z unikatowymi produktami i oczywiście piękne apartamentowce. Dzielnica bardzo nam się podobała, wczoraj byliśmy tu w Mill’s brewery, ale dziś chętnie wróciliśmy aby zobaczyć więcej i pochodzić po tych klimatycznych uliczkach.
Na samych ulicach można znaleźć dużo rzeźb, starych samochodów (jako dekoracja) czy mozgi...akurat teraz była wystawa mózgów. Ciekawie to wyglądało. Tutaj tez spotkaliśmy się z naszymi innymi znajomymi i poszliśmy do fajnej meksykańskiej restauracji: El Catrin. Bardzo przyjemna meksykańska restauracja z dobrym jedzeniem, miłą obsługą i zimnym piwem....do tego fajne towarzystwo starych przyjaciół i czego można chcieć więcej....dobrze ze zdążyliśmy na samolot.
Ponownie 25 minut pociagiem na lotnisko i przejscie przez ochrone. Poniewaz byl to lot miedzynarodowy to oczywiscie TSA pre nie dziala a do tego musielismy przejsc przez cale emigration. Cala ta papierkowa robota zajela prawie tyle samo co sam lot. Bo lot trwa tylko 55 minut. Tak ze szybciej jest polecieć do Toronto niż pojechać na drugi koniec Nowego Jorku.
Jaka mamy opinie po tym krótkim pobycie? Zdecydowanie fajne miasto. To nie jest nic dziwnego, jak napiszemy, że miasto to jest czystsze. W porównaniu z Nowym Jorkiem każde miasto jest czystsze tak samo jak metro. Jest dużo zieleni, i to nie tylko w parkach ale też na ulicach, widać co jakiś czas posadzone drzewka. Natomiast z rzeczy, które naprawdę nas zaskoczyły to:
ilosc browarów – nie spodziewałam się, ze piwo z lokalnych mikro browarów jest tu az tak popularne
wielkość restauracji – gdzie nie weszliśmy to było miejsca na setki ludzi. Może oni tak dużo oglądają meczów sportowych, że duże restauracje/bary to podstawa
architektura – podobały mi się ich biurowce/wieżowce. Większość z nich wyglądała jakby była zbudowana z kolorowych klocków lego. Fajnie to komponuje się w całość, jest estetyczne i bynajmniej nie nudne.
Tak że wycieczkę polecamy każdemu zwłaszcza, że nie daleko, bilety nie są drogie a dolar kanadyjski dobrze stoi.
Wylądowaliśmy, po 1h lotu wylądowaliśmy w NY na lotnisku LGA. Pomimo, że jesteśmy lokalni a może dlatego właśnie, że tu mieszkamy nie ustawiliśmy się w długiej kolejce po taksówkę, nie zamówiliśmy też Ubera. Chcieliśmy za to sprawdzić jak lotnisko to jest przystosowane dla turystów (zwłaszcza tych z innych krajów). Tak więc, postawiliśmy na komunikację publiczną. I tu było mega rozczarowanie. Po pierwsze znaki na lotnisku w bardzo limitowany sposób pokazywały gdzie jest autobus. Jak już dotarliśmy na przystanek to nie mogliśmy kupić biletu. My na szczęście mieliśmy metro-card które pozwoliły nam pojechać autobusem. Jednak biedny turysta może kupić bilet tylko w jednym automacie ale tylko pod warunkiem, że ma wyliczoną kwotę w monetach. Automat niestety nie przyjmuje papierkowych pieniędzy nie mówiąc już o kartach kredytowych. Oczywiście automaty mają tylko dwa języki hiszpański i angielski. Jest to straszna różnica i czasami aż wstyd, że inne miasta potrafią mieć obsługę automatów w 6 lub więcej językach. Przyjmować różne formy płatności a oznaczenia są tak dokładne, że szybko się można zorientować co, gdzie i jak. No ale wracając do prymitywnej La Guardi, wzięliśmy autobus, który był zatłoczony na maksa. Myśmy się zastanawiali gdzie mamy wysiąść i musieliśmy miejscami użyć Google Maps bo ciężko było po nocy zorientować się gdzie aktualnie jesteśmy. Współczuję turystom, którzy próbują się zorientować gdzie mają wysiąść aby wziąść subway. Niestety podobne przeżycia mają Ci co lądują na JFK czy Newark. Ciekawe kiedy NY dojdzie do poziomu światowych miast i będzie miał transport tak rozwinięty i przyjazny turystom jak Londyn, Toronto, Madryt czy inne wielkie miasta.
2016.06.11 Toronto, Canada (dzień 1)
Toronto, albo jak lokalni mawiają Torono jest największym miastem w drugim co do wielkości kraju na świecie....tak, co do wielkości, bo co do ludności to Canada jest troszkę dalej na liście. W całej Kanadzie mieszka mniej ludzi niż w stanie California, który to stan jest z kolei 23 razy mniejszy od tego potężnego kraju.
Wycieczkę do tego miasta zaplanowaliśmy dość spontanicznie. Ja narzekałam, że dawno nigdzie nie lecieliśmy i, że w sumie to mało miast zwiedzamy, a Darek jest otwarty na wszelkie sugestie, żeby tylko wbić kolejną pinezkę w naszą mapę.
Tak więc bilety kupiliśmy miesiącami wcześniej, kiedy to jeszcze nie wiedzieliśmy, że polecimy do San Francisco. Toronto okazało się najtańszą opcją do 3h lotu. Połączenie super, wylecieliśmy z samego rana w sobotę a wylatywaliśmy w niedzielę wieczorem. Tak więc mieliśmy prawie pełne dwa dni.
Nie do końca wiedzieliśmy czego spodziewać się po Toronto. Z jednej strony największe miasto więc pewnie będzie dużo biurowców itp. Od innych słyszeliśmy mieszane opinie. Jedni opisywali to miasto jako pełne zieleni, życia, sportu itp., a inni, że jest nudne. Wiadomo, ile ludzi tyle opinii. Tak więc musieliśmy polecieć i wyrobić sobie własną opinię.
Toronto ma dwa lotniska: Pearson i Bishop. Lotnisko Bishop jest położone na wyspie Toronto i jest bardzo blisko centrum miasta. My jednak wylądowaliśmy na lotnisku Pearson, które to położone jest na obrzeżach miasta ale można się tam dostać w bardzo łatwy i miarę tani sposób. Na lotnisko Pearson jeździ pociąg, który kosztuje C$12 w jedną stronę i już w 25 minut możesz być w centrum miasta (Union Station). Jest to stosunkowo tanio bo Uber wycenił nam przejażdżkę na C$70. Pociąg jest bardzo wygodny, czysty, można podładować co potrzeba i nawet jest WiFi.
Bardzo szybko bo już o 10:30 rano dotarliśmy do centrum Toronto i naszym oczom ukazała się wieża (CN Tower). Jest to zdecydowanie symbol tego miasta i punkt orientacyjny, który widać z każdego zakątka. Wieża jednak musiała poczekać, bo przecież śniadanie jest ważniejsze. Niestety nie udało nam się znaleźć miejsca gdzie serwują typowe śniadania (czytaj jajka) więc poszliśmy do browaru (Amsterdam Brewery) i zamówiliśmy żeberka z piwem....w końcu na wakacjach można wszystko.
Amsterdam Brewery jest położone nad samym jeziorem. Ma bardzo ładny taras i widok dlatego szybko wszystkie stoliki się zapełniły. Jeśli jednak chodzi o jakość jedzenia czy piwa to było OK. Żeberka nie odchodziły od kości jak powinny a piwo było dobre ale w innych miejscach nam bardziej smakowało. Widok za to nie da się ukryć wyśmienity na jezioro, wyspę i lotnisko, które się tam znajduje.
Już planując wyjazd do Toronto zaskoczyła mnie ilość browarów. Potem tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że piwo i mikro-browary są tu bardzo popularne. Podobno w samym mieście jest około dwudziestu browarów. Zapowiada się intensywny pobyt – a myśleliśmy, że to jest rodzinne miasto.
W Toronto jak i całej prowincji Ontario, biznes alkoholowy kontrolowany jest przez rząd i alkohol może być sprzedawany tylko w specjalnej sieci sklepów. Niestety, jest to kontrolowane przez dużych producentów piwa więc nie każdy browar ma możliwość wybicia się. Dlatego coraz więcej powstaje browarów, które mogą mieć restaurację, bar a także mały sklepik gdzie można zaopatrzyć się w piwo. Co nas zdziwiło to wielkość tych barów jak i restauracji. Są one bardzo duże. W Nowym Jorku przywykliśmy raczej do mniejszych restauracji czy barów na parę dziesiątek ludzi. W Toronto restauracje są na setki ludzi.
Po śniadaniu przyszedł czas na wieżę. W Toronto wszystko jest w miarę w zasięgu ręki więc znad jeziora można spokojnie przejść się na nogach. Koło CN Tower jest Rogers center, gdzie akurat odbywał się mecz baseball oraz akwarium. My podążyliśmy prosto do wieży i wyjechaliśmy na ostatnie piętro Sky Pod. CN Tower została ukończona w 1976 roku i przez długi czas (34 lata) była najwyższą wieżą i wolno stojącą budowlą na świecie. Dopiero Burj Khalifa w Dubaju i Canton Tower w Chinach zepchnęły ją na 3 pozycję. Nadal jednak jest to najwyższa budowla wolno stojąca na półkuli zachodniej.
CN Tower ma kilka atrakcji. Podstawowy bilet kosztuje C$35 ale warto dopłacić C$12 i wyjechać na samą górę na tak zwany SkyPod. Jest to oszklony taras widokowy z panoramą na całe Toronto oraz oczywiście jezioro Ontario. Jezioro to jest najmniejszym jeziorem wchodzącym w skład Great Lakes. Nawet ze SkyPod nie widać końca tego jeziora...nam się wydawało ogromne a ono nadal jest najmniejsze. Okna nie są za duże więc robienie zdjęć nie jest tak efektowne jak na dolnym poziomie ale można poczuć jak wieża się kiwa pod wpływem wiatru. Podobno ta część ma odchylenie 0.5 m przy silnych wiatrach.
SkyPod znajduje się na wysokości 447m (1465 ft.) natomiast bardziej popularny taras widokowy jest prawie 100 metrów niżej, 346m (1136 ft.). Na niższym poziomie jest też więcej atrakcji. Jest restauracja gdzie można zjeść lunch/kolację. Wtedy wyjazd na ten poziom jest wliczony w cenę jedzenia. Jest to sposób na zaoszczędzenie paru dolarów ale wtedy SkyPod trzeba doliczyć osobno (albo sobie odpuścić). Myśmy po pierwsze chcieli wyjechać na samą górę (i nie żałujemy) a po drugie jak zobaczyliśmy, że lunch+deser w restauracji kosztuje C$55 to stwierdziliśmy, że nam się to nie opłaca. Na niższym poziomie można też wyjść na taras na zewnątrz. Jest on oczywiście ogrodzony siatką i otwarty tylko przy małym wietrze. Najpopularniejszą jednak atrakcją jest Edge Walk czyli spacer po krawędzi. W opcji tej można wyjść na platformę wokół wieży i przejść się na około. Oczywiście jesteś przypięty i zabezpieczony na wszelkie sposoby ale i tak bym się bała.
Dla tych mniej odważnych jest glass-floor. Podłoga zrobiona ze szkła, gdzie możesz popatrzyć w dół i widzisz ponad 300 metrów pod sobą ulicę i ludzi wyglądających jak mrówki. Ciekawe przeżycie. Pierwszy krok może być nie najłatwiejszy ale potem to już sama zabawa. Niestety jest to dość mały fragment i ludzie się tłoczą jeden na drugim.
Skoro bawimy się w turystów to się bawimy. Po raz pierwszy w życiu zdecydowaliśmy się wziąć autobus wycieczkowy. Wybraliśmy City Sightseeing, dwu poziomowy autobus, który jeździ po mieście od atrakcji do atrakcji a załoga opowiada co jest co, wplatając w to trochę historii i anegdotek. Brzmi ciekawie. Jest to też autobus hop-in, hop-off czyli można wsiadać i wysiadać na przystankach kiedy tylko się chce.
Pomimo, że wsiadaliśmy w dość popularnym miejscu udało nam się znaleźć miejsce na dachu. Miejscami było za gorąco ale z dołu mało widać i zdecydowanie ciężko jest robić zdjęcia. Na szczęście Toronto ma dużo mniejsze korki niż NY więc większość czasu jechaliśmy. Pani ciekawie opowiadała i dowiedzieliśmy się, że dawno dawno temu Toronto było nazywane York. Na wzór Nowego Yorku. Szybko jednak Toronto dostało przezwisko Dirty York, Stinky York etc.
Objechaliśmy parę atrakcji ale ponieważ jeden z przystanków był blisko naszego hotelu to postanowiliśmy wysiąść, zameldować się i wrócić do autobusu po małej przerwie. Upsss....nie było tak łatwo. Wyszliśmy na autobus, który podobno jeździ co 15 minut. Niestety my czekaliśmy pół godziny i nic się nie pojawiło. Tak więc zrezygnowani zdecydowaliśmy przejść się nad jezioro gdzie mieliśmy spotkać się ze znajomymi. Chyba już nigdy nie zdecydujemy się wziąć tego rodzaju autobusu. Jednak nie ma to jak zwiedzanie miasta na własnych nogach. Wycieczki nie udało nam się dokończyć ale i tak nie wiele atrakcji nas ominęło.
Wieczór spędziliśmy nadrabiając stracony czas z naszymi znajomymi. Wiadomo jak to bywa, fajnie się siedziało, gadało i wspominało. Zaczęliśmy w knajpce Slip, która niestety okazała się za głośna aby prowadzić rozmowy więc przenieśliśmy się do restauracji Moxie's. Restaurację tą poleciła nam koleżanka, która prowadzi bloga o jedzeniu więc wybór był wyśmienity. Nie spodziewaliśmy się, że w Toronto ryby są, aż tak popularne ale co ważniejsze świeże i dobrej jakości. Nie ma to jak tatar z tuńczyka czy łosoś z jeziora Lois.
Wieczór skończyliśmy w Mill Brewery. Jakoś bardziej podobał nam się ten browar od Amsterdam Brewery. Mieli dużo smaczniejsze piwka a obsługa też była szybsza i milsza.