2025.03.07-08 - Whistler, CA (dzień 7-8)
Wakacje dobiegają końca. Cały tydzień pracowałam i tylko około 14-15 wychodziłam i spacerowałam po okolicznych terenach. Whistler zaplusowało mi ilością tras rowerowych, które ciągną się w nieskończoność i prowadzą nad bardzo fajne jeziora.
Większość jednak tych terenów jest płaska i o ile kroki i kilometry można zrobić to jednak zmęczenie nie jest duże. Piątek miałam wolny więc chciałam sobie zrobić jakiś spacerek bardziej w górę.
Darek jeżdżąc wypatrzył dla mnie trasę. Ogólnie Whistler nie pozwala na uphill traffic czyli chodzenie po trasach narciarskich jak są czynne, ale Darek wynalazł jedną trasę którą wygląda że mogę iść. Dokąd dojdę to się okaże ale najważniejsze że będzie do góry.
Trasa wychodzi z połączenia z trasą narciarską ale szybko odbija w bok i lasami i zig-zakami prowadzi do samej góry. Szczerze to nie wiedziałam gdzie idę ale trasa była ładnie oznaczona więc dreptałam.
Jakoś tu w Whistler aplikacja All Trails się mało przyjęła i wielu tras nie ma więc w ogóle nie miałam pojęcia gdzie dojdę….ale to o drogę chodzi a nie cel. Ustaliłam sobie godzinę o której zawrócę, żeby mniej więcej na czwartą popołudniu zejść spowrotem do bazy. Wg. mapy trasa wyglądała na długą więc raczej nie planowałam że dojdę do końca….bo w sumie jak raz się wejdzie w te góry to można iść dniami.
Co jakiś czas tylko wysylalam Darkowi pinezki gdzie jestem, tak dla bezpieczeństwa i widziałam, że zbliżam się do resortu. Zdziwiłam się jednak jak trasa i oznaczenia poprowadziły mnie tak że wyszłam na trasę narciarską. Tu dopiero założyłam raki. Po trasach narciarskich nie bardzo mogę chodzić ale szybko znalazłam kontynuację tarasy w lesie. Tylko, że tu się już trochę skomplikowało bo nie było oznaczeń a ślady nawet jak były to rozjeżdżone przez narciarzy. I tu właśnie zawróciłam bo pchanie się w las bez trasy i oznaczeń pewnie nie było najlepszym pomysłem.
Wracałam tą samą trasą co wyszłam ale chyba gdzieś źle skręciłam bo trasa była stromsza, gorzej przygotowana i bardziej przypominała Adirondack a nie słynne West Coast.
Zejście poszło sprawnie i w miarę wcześnie byłam na dole. Miałam mały niedosyt więc zamiast w lewo poszłam w prawo zobaczyć gdzie tam idzie trasa.
Niestety kolejny zonk. Na dole w Whistler jest mało śniegu ale nadal tereny które są przeznaczone na narty biegowe są ogrodzone i nawet nie można przejść lasem. Ehh… No nic wróciłam więc do miasteczka do swoich tras rowerowych, pobiegałam trochę po nich ale zbliżała się czwarta… a czwarta oznacza Après Ski!
Na pożegnalną kolację i drinka wybraliśmy Mallard Lounge. Znajduje się on w Fairmont Hotelu a że w Fairmont wszystko jest fajne to i knajpka była idealna. Taka bardziej poważna ale z muzyką na żywo. Z lepszymi drinkami i pysznym jedzeniem a wszystko nawet nie takie drogie. Super siedziało się, słuchało muzyczki i zamawiało kolejne winka czy whiskey ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy i wakacje też musiały kiedyś dobiec końca.
W sobotę już wylatywaliśmy. Dawno, bardzo dawno nie lecieliśmy samolotem zwanym red-eye. Czyli samolotem który z zachodniego wybrzeża na wschodnie leci nocą. Darek ostatnio stwierdził oczywistą rzecz, że przecież każdy lot do Europy jest red-eye więc to nie do końca prawda, że dawno go nie braliśmy. W sumie racja. Po Stanach jednak red-eye nie cieszy się najlepszą opinią. My mieliśmy jednak dobrą okazję na bilety klasy biznesowej i zdecydowaliśmy się zobaczyć co z tego wyjdzie. Szczerze nie było najgorzej.
Zanim jednak dotarliśmy na lotnisko to cały dzień mieliśmy przed sobą. Koło 10 rano wyjechaliśmy z tej pięknej śnieżnej krainy. Tak śnieżnej bo w końcu Whistler dostało śnieg. I to dużo śniegu. Szkoda, że dopiero teraz. Darek nie mógł tego przeboleć ale tak niestety bywa, że ze śniegiem nigdy nie wiadomo i czasem ma się wiosenne warunki a czasem super śnieżek.
Jak wyjechaliśmy z gór na niziny to śnieg zmienił się w deszcz więc nie za bardzo pogoda aby coś zwiedzać w Vancouver czy Seattle. Jedna atrakcja jednak nie wymagała dobrej pogody więc bez większego oporu większości została zatwierdzona. Sushi Hil…
Vancouver słynie z sushi… dlaczego? Ma blisko Pacyfik który ma więcej ryb jak tuńczyk czy łosoś dziko łowiony. Atlantyk też ma ciekawe ryby ale te główne, najsmaczniejsze są właśnie w Pacyfiku. Do tego w Vancouver osiedliło się bardzo dużo emigracji z Azji. Łatwy dostęp do ryb, i utalentowani szefowie kuchni to podstawa sukcesu. Seattle czy New York też mają dostęp do dobrych ryb ale sushi w tych miastach jest bardziej skierowane na bardzo znanych szefów kuchni i ekskluzywne restauracje. W Vancouver podobno nawet mała restauracja będzie serwować pyszności.
Skoro przejeżdżaliśmy przez Vancouver i mieliśmy troszkę czasu do zabicia to lunch w susharni był wskazany. Restauracja była bardzo mała, kameralna i przepyszna. Czy była z tych małych lokalnych… ciężko powiedzieć. Trafiłam na nią jak pewna aktorka (Alexandra Breckenridge) poleciła ją na swoim Instagramie. Cóż… było przepysznie. Do dziś mi ślinka leci jak sobie przypomnę tamtą ucztę. Naprawdę niebo w gębie.
Niestety sushi było ostatnim fajnym punktem wakacji. Potem to już tylko czekała nas kolejka na granicy, lotnisko, i długi lot powrotny. Ale warto było, kolejne cudowne wakacje, w pięknej okolicy, z pysznym jedzonkiem no i co najważniejsze wybornym towarzystwem! Do następnego!