Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Canada Ilona Canada Ilona

2025.03.07-08 - Whistler, CA (dzień 7-8)

Wakacje dobiegają końca. Cały tydzień pracowałam i tylko około 14-15 wychodziłam i spacerowałam po okolicznych terenach. Whistler zaplusowało mi ilością tras rowerowych, które ciągną się w nieskończoność i prowadzą nad bardzo fajne jeziora.

Większość jednak tych terenów jest płaska i o ile kroki i kilometry można zrobić to jednak zmęczenie nie jest duże. Piątek miałam wolny więc chciałam sobie zrobić jakiś spacerek bardziej w górę.

Darek jeżdżąc wypatrzył dla mnie trasę. Ogólnie Whistler nie pozwala na uphill traffic czyli chodzenie po trasach narciarskich jak są czynne, ale Darek wynalazł jedną trasę którą wygląda że mogę iść. Dokąd dojdę to się okaże ale najważniejsze że będzie do góry.

Trasa wychodzi z połączenia z trasą narciarską ale szybko odbija w bok i lasami i zig-zakami prowadzi do samej góry. Szczerze to nie wiedziałam gdzie idę ale trasa była ładnie oznaczona więc dreptałam.

Jakoś tu w Whistler aplikacja All Trails się mało przyjęła i wielu tras nie ma więc w ogóle nie miałam pojęcia gdzie dojdę….ale to o drogę chodzi a nie cel. Ustaliłam sobie godzinę o której zawrócę, żeby mniej więcej na czwartą popołudniu zejść spowrotem do bazy. Wg. mapy trasa wyglądała na długą więc raczej nie planowałam że dojdę do końca….bo w sumie jak raz się wejdzie w te góry to można iść dniami.

Co jakiś czas tylko wysylalam Darkowi pinezki gdzie jestem, tak dla bezpieczeństwa i widziałam, że zbliżam się do resortu. Zdziwiłam się jednak jak trasa i oznaczenia poprowadziły mnie tak że wyszłam na trasę narciarską. Tu dopiero założyłam raki. Po trasach narciarskich nie bardzo mogę chodzić ale szybko znalazłam kontynuację tarasy w lesie. Tylko, że tu się już trochę skomplikowało bo nie było oznaczeń a ślady nawet jak były to rozjeżdżone przez narciarzy. I tu właśnie zawróciłam bo pchanie się w las bez trasy i oznaczeń pewnie nie było najlepszym pomysłem.

Wracałam tą samą trasą co wyszłam ale chyba gdzieś źle skręciłam bo trasa była stromsza, gorzej przygotowana i bardziej przypominała Adirondack a nie słynne West Coast.

Zejście poszło sprawnie i w miarę wcześnie byłam na dole. Miałam mały niedosyt więc zamiast w lewo poszłam w prawo zobaczyć gdzie tam idzie trasa.

Niestety kolejny zonk. Na dole w Whistler jest mało śniegu ale nadal tereny które są przeznaczone na narty biegowe są ogrodzone i nawet nie można przejść lasem. Ehh… No nic wróciłam więc do miasteczka do swoich tras rowerowych, pobiegałam trochę po nich ale zbliżała się czwarta… a czwarta oznacza Après Ski!

Na pożegnalną kolację i drinka wybraliśmy Mallard Lounge. Znajduje się on w Fairmont Hotelu a że w Fairmont wszystko jest fajne to i knajpka była idealna. Taka bardziej poważna ale z muzyką na żywo. Z lepszymi drinkami i pysznym jedzeniem a wszystko nawet nie takie drogie. Super siedziało się, słuchało muzyczki i zamawiało kolejne winka czy whiskey ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy i wakacje też musiały kiedyś dobiec końca.

W sobotę już wylatywaliśmy. Dawno, bardzo dawno nie lecieliśmy samolotem zwanym red-eye. Czyli samolotem który z zachodniego wybrzeża na wschodnie leci nocą. Darek ostatnio stwierdził oczywistą rzecz, że przecież każdy lot do Europy jest red-eye więc to nie do końca prawda, że dawno go nie braliśmy. W sumie racja. Po Stanach jednak red-eye nie cieszy się najlepszą opinią. My mieliśmy jednak dobrą okazję na bilety klasy biznesowej i zdecydowaliśmy się zobaczyć co z tego wyjdzie. Szczerze nie było najgorzej.

Zanim jednak dotarliśmy na lotnisko to cały dzień mieliśmy przed sobą. Koło 10 rano wyjechaliśmy z tej pięknej śnieżnej krainy. Tak śnieżnej bo w końcu Whistler dostało śnieg. I to dużo śniegu. Szkoda, że dopiero teraz. Darek nie mógł tego przeboleć ale tak niestety bywa, że ze śniegiem nigdy nie wiadomo i czasem ma się wiosenne warunki a czasem super śnieżek.

Jak wyjechaliśmy z gór na niziny to śnieg zmienił się w deszcz więc nie za bardzo pogoda aby coś zwiedzać w Vancouver czy Seattle. Jedna atrakcja jednak nie wymagała dobrej pogody więc bez większego oporu większości została zatwierdzona. Sushi Hil…

Vancouver słynie z sushi… dlaczego? Ma blisko Pacyfik który ma więcej ryb jak tuńczyk czy łosoś dziko łowiony. Atlantyk też ma ciekawe ryby ale te główne, najsmaczniejsze są właśnie w Pacyfiku. Do tego w Vancouver osiedliło się bardzo dużo emigracji z Azji. Łatwy dostęp do ryb, i utalentowani szefowie kuchni to podstawa sukcesu. Seattle czy New York też mają dostęp do dobrych ryb ale sushi w tych miastach jest bardziej skierowane na bardzo znanych szefów kuchni i ekskluzywne restauracje. W Vancouver podobno nawet mała restauracja będzie serwować pyszności.

Skoro przejeżdżaliśmy przez Vancouver i mieliśmy troszkę czasu do zabicia to lunch w susharni był wskazany. Restauracja była bardzo mała, kameralna i przepyszna. Czy była z tych małych lokalnych… ciężko powiedzieć. Trafiłam na nią jak pewna aktorka (Alexandra Breckenridge) poleciła ją na swoim Instagramie. Cóż… było przepysznie. Do dziś mi ślinka leci jak sobie przypomnę tamtą ucztę. Naprawdę niebo w gębie.

Niestety sushi było ostatnim fajnym punktem wakacji. Potem to już tylko czekała nas kolejka na granicy, lotnisko, i długi lot powrotny. Ale warto było, kolejne cudowne wakacje, w pięknej okolicy, z pysznym jedzonkiem no i co najważniejsze wybornym towarzystwem! Do następnego!

Read More
Canada, USA: Northwest Ilona Canada, USA: Northwest Ilona

2025.03.01 Seattle, WA (dzień 1)

Jeden wyjazd na narty sami, jeden z przyjaciółmi i jeden z rodzinką…równowaga musi być. Po Park City w którym byliśmy w styczniu przyszedł czas na kolejne piękne górki na zachodnim wybrzeżu. Tym razem padło na Whistler. Ostatni raz byliśmy tam w 2018 roku i było super…nie oczekujemy niczego innego!

W piątek wieczorem opuściliśmy naszą metropolię i polecieliśmy do Seattle. Tam przespaliśmy się przy lotnisku i w sobotę z samego rana mogliśmy oficjalnie rozpocząć wakacje. A co nas przywitało? Oczywiście że mglisty poranek, w Seattle nie mogło być inaczej.

Z Seattle do Whistler jest trochę ponad 4h jazdy samochodem. Do tego granicę trzeba przejechać więc trzeba doliczyć dodatkowy czas. Trochę późno bylibyśmy w Whistler więc zaczęliśmy rozmyślać co fajnego można zobaczyć w okolicy. Darek rozważał Stevens pass ale internet go zniechęcił jak wyczytał że przy wyjeździe z resortu zawsze są korki bo droga wąska a wszyscy wyjeżdżają o tej samej porze.

Szybko jednak pojawiła się inna opcja. Woodinville Destylarnia. Darek bardzo lubi i sprzedaje ich produkty, a akurat główny manager był nie dawno w Corkery i od słowa do słowa doszło do zaproszenia. My nie pogardzany takich zaproszeń i chętnie skorzystaliśmy.

Wycieczka była przednia. Jon opowiadał z pasją o Woodinville, jego karierze w biznesie i innych ciekawostkach. O produkcji whiskey się aż tak nie rozgadywał bo na tym etapie to i my już wiemy, że burbon to kukurydza, jęczmień i czasem żyto. A jak pije się whiskey zwaną rye…to żyto zastępuje kukurydzę w całości. Wiemy też żeby burbon był burbonem to musi mieć 51% (co najmniej) kukurydzy.

Nie wiedzieliśmy jednak (albo przynajmniej ja nie wiedziałam), że Woodinville Distillery stosuje zarówno tradycyjne alembiki (pot stills), jak i kolumny destylacyjne (column stills) w procesie produkcji whiskey. Alembiki są używane do destylacji wsadowej, co pozwala na większą kontrolę nad smakiem i aromatem destylatu. Dzięki miedzianej konstrukcji alembików, usuwane są związki siarki, co przyczynia się do uzyskania gładkości i bogactwa smaku.

Kolumny destylacyjne, z kolei, umożliwiają ciągłą destylację, co zwiększa efektywność produkcji i pozwala na uzyskanie wyższych stężeń alkoholu. Dzięki zastosowaniu obu metod, Woodinville Distillery może tworzyć whiskey o złożonym profilu smakowym, łącząc tradycję z nowoczesnymi technologiami.

Brzmi to poważnie…no tak, bo wyrób whiskey to poważna sprawa. Ale prawda jest taka, że nie ważne jak to robią ale jako rezultat jest. A rezultat jest przedni…

Możemy potwierdzić, że efekt końcowy jest bardzo dobry. Co prawda większość testowaliśmy tylko w bardzo małych ilościach ale Jon, rozumiejąc, że przed nami jeszcze długa droga zaproponował, żebyśmy sobie sami polali na co mamy ochotę, zapakowali jak fachowi producenci i wzięli ze sobą aby spróbować wieczorem na spokojnie.

Co za doświadczenie…wow… po Szampanii, a teraz Woodinville to ja już nie chcę chodzić na wycieczki incognito. Trzeba korzystać z przywilejów jakie praca daje.

Ta cała szarówka z rana w południe już całkowicie zniknęła a o drugiej popołudniu to już spokojnie można było chodzić w krótkim rękawie i siedzieć na zewnątrz.

Obok Destylarni była bardzo fajnie wyglądająca restauracja. Zresztą też bardzo polecana. Bez zastanowienia poszliśmy tam na lunch. Pyszny wybór…a jeszcze lepiej nam smakowało jak się okazało, że rachunek zapłacony z góry…wow…dziękujemy Woodinville! I tym oto sposobem High West stracił małego klienta (mnie) a Woodinville zyskał. Wiem, że moje odejście od High West nie zmieni nic w ich życiu bo moja konsumpcja to ok. jedna butelka na rok. Ale mam nadzieję, ze Darek będzie polecał Woodinville jeszcze bardziej i jak przyjedziemy tu znów za jakiś czas to pochwalą się, że ich produkcji zwiększyła się z 70tys skrzynek do 100tys. Tego im życzę bo zasługują.

Fajnie się siedziało i pogoda w Seattle też nie zachęcała do opuszczenia tego rejonu, ale górki czekają i trzeba w końcu przekroczyć tą granicę.

Na granicy poszło w miarę sprawnie. Niestety w Vancouver było gorzej. Musieliśmy wjechać do miasta po jakieś zakupy. Jakoś nie lubimy ryb czy ogólnie jeżdżenia z takich przy autostradowych supermarketów. Znaleźliśmy fajny sklep z rybkami i postanowiliśmy się zaopatrzyć co by parę kolacji zrobić w domku.

Niestety korki w Vancouver są masakra. Całe zakupy zajęły nam ok 2h ale 1.5h to stanie w korkach albo przepychanie się przez miasto. Vancouver ma chyba najgorzej zsynchronizowane światła jakie w życiu widziałam.

Z Vancouver do Whistler mieliśmy około 2h jazdy. Niestety to już pokonaliśmy głównie po ciemku. W międzyczasie, nasi przyjaciele też wylądowali i zaczęli nas gonić…i udało im się nawet. Dojechali do domku 15 min po nas. Idealnie na degustację prezentów z Woodinville, które w końcu Darek mógł pić i nie wypluwać.

Read More