Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.10.30 Nashville, TN (dzień 2)
Urodziny, urodzinami ale ile można słuchać tego country. Męska część wycieczki wczoraj trochę posiedziała jak przystało na typowe sowy. Dziewczyny natomiast okazały się skowronkami i już koło 10 rano, po śniadaniu ruszyłyśmy na miasto.
Ale tu było cicho i pusto. Aż zapomniałam, że takie miasta jeszcze istnieją. Czasem jakiś niedobity wampir czy diabełek wracał zmęczony do domu ale ogólnie miasto odsypiało wczorajszy Halloween.
Najpierw uderzyłyśmy na Clinton Street. Koleżanka coś sobie tam upatrzyła. Mi zależało na spacerze i poznaniu czegoś nowego więc nie narzekałam. Natomiast jakie było moje zaskoczenie jak weszłyśmy do jakiegoś budynku, który okazał się starym warsztatem a teraz jest pełny kameralnych sklepików z pamiątkami, destylarniami itp. Ponieważ padało to trochę się tam schowałyśmy ale bardzo z gustem te sklepiki wyglądały.
Deszcz przestał padać więc ruszyłyśmy w kierunku centrum a szczególnie w kierunku Capitol Hill. Położony na wzgórzu i otoczony Victoria Parkiem jest mekką dla biegaczy. My biegać nie planowaliśmy ale spacerek miałyśmy fajny. A do tego ile graffiti po drodze spotkaliśmy.
Trafiłyśmy na fajny mural (tunel) tej samej artystki co namalowała dość sławne skrzydła. Przy skrzydałach mam zdjęcie z ostatniego pobytu, choć wieczorem też tam podeszliśmy bo akurat byliśmy nie daleko.
Spacerek dość długi nam wyszedł i 15tys kroków udało się zaliczyć. A dzień dopiero się zaczyna. Dziś w planie mamy odwiedzenie Mammoth Caves National Park. Stany muszą zawsze wszystko mieć najlepsze, największe, najwyższe itp. No więc nie mogło paść na żaden inny kraj tylko USA jeśli chodzi o najdłuższe jaskinie na świecie. Trochę Meksyk probuje ich prześcignąć i odkrywają coraz to nowe części ale aktualnie Mammoth Caves są najdłuższe.
Jaskinie są w Kentucky ale to tylko 1.5h samochodem więc wszyscy chętnie wybrali się na popołudniową wycieczkę. Jaskinie zwiedza się z przewodnikiem więc polecam wcześniej wykupić bilety. Jest kilka wycieczek ale podobno najpopularniejsza jest Historic Tour. Też się na nią zdecydowaliśmy bo chcieliśmy się czegoś nauczyć o tych jaskiniach.
Jaskinie zostały nazwane Mamucie po tym jak pewien dziennikarz który pisał o nich artykuł zapomniał prawdziwej nazwy i poprostu stwierdził, że są mamucie. Bo były takie duże. Od tego czasu już nikt nie pamięta starej nazwy i oficjalnie jaskinie nazywają się Mammoth Caves.
Historia jaskini sięga człowieka prehistorycznego. Na podstawie petroglifów, które pozostawił człowiek pierwotny szacuje się, że jakieś 5tys lat temu ludzie odkryli trzy z pięciu poziomów jaskini. Nie do końca wiadomo czego tu szukali. Raczej nie widać śladów osadnictwa czy mieszkania w jaskinie ale zdecydowanie widać, że odkrywali jaskinię i ze ścian zeskrobywali minerały.
Bardziej wyklarowana historia pojawia się w czasie wojny 1812 roku. Jak to bywa w czasach wojny zapotrzebowanie na proch armatni jest dość duże. W jaskiniach są duże pokłady azotanu węgla który jest niezbędnym składnikiem do produkcji prochu czarnego. Przynajmniej był w XIX wieku. Tak więc zanim Mammoth Caves stały się parkiem narodowym były wykorzystywane jako główne źródło azotanu węgla. Po wojnie jednak zainteresowanie trochę spadło. No bo kto chciały sam z siebie wchodzić do dużej, ciemnej dziury w ziemi.
Teraz trochę chętnych jest ale my mamy chodniki, lampy i przewodników. W XIX wieku był tylko przewodnik i nie wiele więcej. Mimo wszystko zaczęły powstawać wycieczki. Można było zapisać się na długie (ok. 46h) albo krótsze 8-9h. Dla porównania nasza wycieczka trwała 2h i zwiedziliśmy więcej niż ktokolwiek inny 200 lat temu.
200 lat temu chodzenie po jaskini nie było łatwe. Przewodnikami byli niewolnicy którzy znali zakamarki na tyle na ile mogli ale i tak trzeba było chodzić po rozrzuconych skałach a wszystko przy minimalnym świetle. Pani przewodnik pokazała nam jak to wyglądało. Najpierw zgasiła wszystkie światła - zrobiła się idealna ciemność. Nie wiem czy kiedykolwiek byłam aż w takiej idealnej ciemności. Nie ważne czy masz otwarte czy zamknięte oczy. Po prostu nic nie widać. Po minucie na szczęście zapaliła małą latarnię. Nie dziwię się, że tak długo zajmowała im wycieczka skoro światło które padało z tej 200 letniej latarni było bardzo słabe.
A jak właściwie powstała jaskinia? Jakies 350 mln lat temu było tu morze. Szczątki zwierzątek które żyły w tym morzu przekształciły się w wapień i to właśnie skały wapienne są głównym budulcem jaskini. Około 10 mln lat temu kwas węglowy zaczął drążyć skały wapienne i powstały tunele. Działa to podobnie jak picie coca-coli psuje zęby, też kwas drąży dziury i potem mamy ubytki.
2 godziny chodziliśmy po tej jaskini. Szliśmy przez obszerne groty i wąskie przesmyki. Jedynym z takich przesmyków był Fat man’s misery (przekleństwo grubego człowieka). No muszę przyznać, że niektórzy mogliby tu mieć problemy.
Pokonywaliśmy kolejne mile, podziwialiśmy jaskinię, słuchaliśmy interesujących opowieści Pani, ale nie widzieliśmy żadnych stalagmitów, stalaktytów itp. Okazało się, że jeskinia jest dość sucha, no tak, nic nam na głowę nie kapało. Nawet nietoperze na nas nie nasikały.
Wycieczka się udała, wszystkim się podobało i cieszyli się, że zrobiliśmy coś innego, można kolejny park narodowy zdrapać z mapek zdrapek. Wśród naszych przyjaciół dość popularne są mapki zdrapki gdzie zdrapuje się parki narodowe, stany, albo kraje i cuda świata.
Do Nashville wróciliśmy późnym wieczorem i trochę głodni, tak więc nie pozostało nic innego jak uderzyć na miasto na jakąś kolację.
A po kolacji nie mogło być nic innego jak muzyka, muzyka i jeszcze więcej muzyki.
Dziś postanowiłam zabrać załogę do Robert’s Western World i Legends. Robert’s Westerdn World jest chyba moim ulubionym klubem. Jak byliśmy tu z Darkiem ostatnio to dwa dni pod rząd tu przyszliśmy. W Robert’s rzadko można usłyszeć Tennesse Whiskey ale za to można usłyszeć West Virginia, Sweet Carolina i inne stare szlagiery.
Robert’s sam w sobie ma historię. Już zaraz po wejściu się każdy zastanawia, dlaczego tam właściwie są półki z butami. No więc w 80-tych latach przeniesiono Grand Ole Opry (największą salę koncertową) z Ryman Audytorium do nowo powstałego budynku w rejonach Gaylord Opryland (ciekawostka - Gaylord to też marka Marriotta). Zmiana ta wpłynęła negatywnie (bardziej niż w czasach wielkiego kryzysu) na wszystkie kluby i biznesy na Broadway’u. Dotychczas wszystkie biznesy mogły liczyć na turystów przyjeżdżających do Ryman Audytorium ale niestety wszystko się zmieniło. Dzielnica która kiedyś żyła muzyką, turystami zaczęła zapełniać się sklepami z książkami dla dorosłych i innymi erotycznymi atrakcjami. W tamtych czasach budynek dzisiejszego Robert’s był sklepem monopolowym. Dopiero w 90 latach ulica pomału zaczęła się przemieniać w ulicę handlową. Wtedy w tym miejscu otwarto Western Wear, sklep który sprzedawał kowbojskie buty i odzież. Później dołożono do tego szafy grające, piwo i papierosy. Następnie zastąpiono szafy grające muzyką na żywo i grillem. Definitywnie miejsce to przeszło parę zmian nazwy i zostało Robet’s Western World gdzie nadal można napić się chłodnego piwa, posłuchać muzyki na żywa, zjeść hamburgera na szybko i kupić sobie buty.
O ile muzykę Robert’s ma super to krzesła już ma mniej wygodne. Dlatego po jakiejś godzinie przenieśliśmy się do Legend Corner. Ten bar też zapamiętałam pozytywnie z poprzedniego pobytu. Tam grają już bardziej miksowaną muzykę, nie tylko country. Ale oczywiście Jolene poleciało. Ale grali też trochę Red Hot Chilli Peppers i ogólnie cokolwiek sobie ludzie zażyczyli a oni znali. Niestety znalazł się oczywiście jeden człowiek co chciał coś co zespół nie znał i jak oni grzecznie odmówili to gostek się zdenerwował i zaczął się rzucać…. wow… dlaczego ludzie nie mogą być dla siebie mili. Świat byłyby dużo fajniejszy jakby ludzie byli dla siebie mili.
Dzień pełen wrażeń więc po północy wszyscy zgodnie stwierdzili, że czas zbierać się do hotelu. Jutro kolejna część ekipy nas opuszcza ale najbardziej wytrwali uderzają dalej do Memphis… a może nawet to Arkansas…. po co do Arkansas? Jak to po co, żeby zdrapać kolejny stan z mapy.
2021.08.29 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 8)
Kiedyś ten dzień musiał nadejść. Dzień z najdłuższym, najwyższym, największym hikiem na naszej wycieczce po Alasce. Jesteśmy obok Kenai Fjords National Park.
Wczoraj oglądaliśmy ten park z łódki. Dzisiaj trzeba go troszkę od środka zwiedzić. Jak przystało na parki na Alasce, one nie mają za dużo szlaków. Ten ma 1 (jeden) szlak. Nie licząc oczywiście jakiś drobnych, krótkich spacerków.
Większość parku znajduje się pod lodem największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield. Nie dość, że jest wielki (1,800 kilometrów kwadratowych!) to jeszcze grubość sięga ponad 1.5km. Posiada 38 lodowców i średnie roczne opady śniegu to 17 metrów!
Mimo, że taka ogromna ilość śniegu spada to niestety grubość lodu ubywa, średnio około 0.5 metra rocznie i przyspiesza. Po numerach widać, że lodu starczy na parę tysięcy lat, ale odradzam czekanie. Proponuję poczekać na dogodną pogodę i wpiąć się na ten ogrom.
Wczoraj z łódki oglądaliśmy jego lodowiec Aialik, dzisiaj mamy w planie zobaczyć lodowiec Exit. Zostanie nam już „tylko” 36 lodowców do zwiedzenia tego ogromnego pola lodowcowego.
Zanim jednak wyruszyliśmy na szlak to troszkę musieliśmy się nagłówkować jak to logicznie zorganizować. Parking jest oddalony od Seward 10 mil. Nie mając samochodu musieliśmy polegać na lokalnych przewoźnikach. Uber tu nie istnieje, a taksówki jak to taksówki czasami są, a czasami ich nie ma. Próbowaliśmy dzwonić na parę numerów, ale bez rezultatów. Nie chcieliśmy ryzykować hiku. Wynajęliśmy firmę, która organizuje wycieczki, a także transport ludzi w wyznaczone miejsca. Najbardziej nam zależało żeby ktoś po nas przyjechał po hiku na wcześniej umówioną godzinę. Tam nie ma serwisu na telefony i był by problem jak byśmy zostali na dole bez transportu.
O 8 rano przyjechała po nas lokalna pani minivanem i nas zabrała. Powiedziała nam, że coś musi z firmy po drodze zabrać. Podjechała pod swoją bazę i zabrała ośmio miesięczne dziecko w nosidełku i pojechaliśmy dalej. Położyła na ziemi, nawet nie przypinała pasami. Za chwilę zabrała po drodze kolejnych ludzi i samochód był pełny. Okazało się, że to jest jej córeczka i ona też idzie dzisiaj na hike. Chodzi tak dwa razy dziennie. Mama przewodnik pewnie nie ma gdzie zostawiać dziecka a do pracy trzeba chodzić. Niestety nie jest łatwe życie na Alasce.
Podjechaliśmy na parking. Każdy poszedł w swoją stronę, my prosto w góry, a przewodniczka z córeczką i grupą ludzi wolniej się zbierali więc zostali z tyłu i pewnie tak szli gdzie indziej. Zresztą myśmy nie płacili za przewodnika, więc nawet jak byśmy chcieli iść z nimi to pewnie byśmy nie mogli. Umówiliśmy się o 16 na parkingu. Niestety był to ostatni możliwy odbiór. Jak nie wrócimy to mamy problem z powrotnym transportem.
Oczywiście ten lodowiec jak większość innych lodowców się roztapia. Średnio rocznie skraca się o 50 metrów. Zdjęcie pokazuje jak ubyło lodu przez ostatnie 80 lat.
Początek szlaku szedł szeroką asfaltową drogą, która to prowadzi do punktu obserwacyjnego. Nam ten punkt nie wystarczy, więc szybko odbiliśmy w prawo na znacznie dłuższy szlak, Harding Icefield trail.
Trasa ta wspina się gdzieś 1,300 metrów do góry na odcinku 7km.
Pogoda była idealna. Słonecznie, chłodno i bez wiatru. Lepszej nie można było zamówić.
Rozpoczęcie szlaku był w lesie, więc widoków nie było żadnych. Na szczęście na Alasce las się nisko kończy i wkrótce można było podziwiać piękno lodowca Exit.
Im wyżej tym ładniej.
Spotykaliśmy trochę ludzi. Nie za dużo, ale wystarczająco żeby Ilonka nie bała się niedźwiedzi i potężnych łosi z małymi.
Niektórzy wracali z takimi plecakami, że myśle, że całe to pole lodowcowe przeszli. Pewnie spędzili z tydzień na lodowcu.
Jest parę zejść na lodowiec wzdłuż naszej trasy. Im wyżej tym lodowiec ma mniej szczelin, jest bardziej płaski a co z tym idzie jest bezpieczniejszy.
Najbezpieczniej jest zejść już wysoko w górach. Wtedy już nie schodzisz na lodowiec Exit, tylko na pole lodowcowe Harding.
Jednak to jest długi spacerek żeby tam dojść. My wiemy, że najpóźniej musimy być na dole na parkingu o godzinie 16. Dalej chcemy oczywiście „pobiegać” po lodowcu (przecież niesiemy te cięzkie raki).
Na końcu szlaku już mała chatka. Nie jest to oczywiście schronisko europejskiego stylu, ale malutki domek w którym można się schować jak pogoda się załamie.
Od tego momentu już nie ma oficjalnego szlaku. Jest tylko ścieżka którą prawie każdy idzie dalej.
Gdzieś po kilkuset metrach ścieżka wychodzi na przełęcz z której jest przepiękny widok na całe pole lodowcowe Harding i lodowiec Exit.
Większość ludzi dochodzi do tego miejsca. Siada na skałach, wyciąga lunch z plecaków i podziwia piękno jakie ich otacza.
Jest naprawdę pięknie! Otaczający cię ogrom lodów i gór jest tak cudowny i fantastyczny, że jedyne słowo jakie mi się nasuwa na myśl to…… petarda!!!
Myśmy też stanęli na chwilę i bez słów staliśmy wpatrzeni w ten piękny obrazek jaki nam natura namalowała. Za bardzo nie było czasu usiąść, bo przed nami jeszcze dojście do lodowca, o godzinie 16 musimy być na dole.
Zejście w dół do pola lodowcowego nie należało do łatwych. W sumie był to najtrudniejszy odcinek na dzisiejszym hiku. Teraz się nie dziwie ludziom, że nie schodzili na dół. W sumie może 10 -12 osób zeszło.
Przynajmniej z 200 metrów w pionie trzeba było schodzić bez szlaku. Nie było to jakoś niebezpieczne, ale trzeba było ostrożnie nogi stawiać na skałach bo się kruszyły.
Gdzieś po 30 minutach zeszliśmy do największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield!
Ale to jest ogrom i potęga. Taki „ocean”lodu wytwarza swój własny mikroklimat. Szubko to poczuliśmy i cieplej się ubraliśmy.
Ubraliśmy raki i ruszyliśmy przed siebie. Chodzenie po lodowcu jest relatywnie bezpieczne. To tak jak chodzenie po skałach. Tu i tu możesz spaść w dół. Na lodowcu jest ta przewaga, że masz ubrane raki i nie ma szans żebyś się poślizgnął. Na skałach czy korzeniach, zwłaszcza mokrych o poślizg nie trudno.
Lodowiec ma bardzo twardy lód. Nawet paro-centymetrowa warstwa już spokojnie utrzyma człowieka z całym sprzętem. Najniebezpieczniej na lodowcach jest na wiosnę jak śnieg topnieje. Wtedy pokrywa śniegu jest cienka i tzw. mostki mogą się załamać.
W lato lodowce są suche, nie mają śniegu, więc można chodzić po nich do woli. Można zaglądać w szczeliny, pić wodę z ich wewnętrznych potoków, podziwiać niebieskie jeziorka….zakładać na nich obozy na noc!
Niestety my wiemy, że jak zejdziemy na dół po godzinie 16 to mamy wielki problem. Musieliśmy przerwać zabawy w naszej „piaskownicy”, zjeść szybki lunch i zacząć schodzić w dół. Była już godzina 13, a przed nami jeszcze wyspinanie się na przełęcz, a potem 7km w dół i około 1,300 metrów.
Jak tylko odeszliśmy od lodowca i zaczęliśmy się wspinać do góry odrazu zrobiło się ciepło.
Wyszliśmy na przełęcz! Teraz już poleci, pomyśleliśmy. I poleciało….
Nawet się dobrze schodziło.
Przy takich widokach i dobrze przygotowanej trasie schodzenie to sama przyjemność.
Poza jednym mankamentem. Ilość ludzi jaka o tej porze szła do góry była przerażająca. Ja wiem, że jest weekend, piękna pogoda i że większość ludzi idzie tylko kawałek do góry. Pewnie do pierwszego punktu widokowego, ale i tak było tego za dużo. Coś jak w lato w Tatrach albo na popularnych szlakach w Alpach. Mijanie z nimi tylko nas opóźniało. Nawet nam się już nie chciało z nimi gadać, znudziło nam się mówić im cześć.
Na szczęście na dole był już szeroki szlak, więc mijanki nie powodowały żadnych opóźnień.
Zeszliśmy na parking o 15:50. Za chwilę przyjechał po nas samochód i już w spokoju i relaksie pojechaliśmy do naszego moteliku. Mieliśmy innego kierowcę, też dziewczynę z kontynentalnej części Stanów. Ona jak i większość ludzi przyjechała tu tylko na lato. W zimie na Alasce nie jest ciekawie.
Zmęczeni i spragnieni marzyliśmy tylko o jednym (no dobra, dwóch rzeczach). Dobrym, zimnym, świeżym piwku i coś na ząb. Jak zwykle browar był najlepszą opcją.
Jestem pozytywnie zaskoczony browarami na Alasce. Jest ich bardzo dużo i mają naprawdę pyszne jedzenie. Wiadomo, każdy dobry mikro-browar ma dobre piwko, natomiast z jedzeniem jest różnie. Tutaj jest inaczej. Restauracje są takie sobie, serwują ryby, ale są za suche, za bardzo wypieczone.
Natomiast rybki w browarach są klasyczne (nie tylko ryby, pizza i hamburgery też). Nawet podają je surowe jak chcesz. Ogólnie klasyka. Smacznego….!
2021.08.28 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 7)
Gdzie góry, lód i ocean się spotykają.
Takie hasło przewodnie reklamuje park narodowy Kenai Fjords. To właśnie tu, ponad 38 lodowców bierze swój początek z twardych połaci lodowych znajdujących się w sercu tego parku. Kiedyś prawie wszystkie lodowce schodziły do oceanu. Teraz, niestety ze względu na ocieplenie klimatu i szybkie topnienie lodów, coraz więcej lodowców kończy się na lądzie. Nadal jednak parę się uchowało i zwiedzając park Kenai najlepiej zrobić to na dwa sposoby, łódką i na nogach. Dziś padło na łódkę.
Zdecydowaliśmy się na rejs z firmą Kenai Fjords Tours i trasę National Park Tour & Fox Island. Na wyspie lisiej (fox island) mamy mieć kolacje a cały rejs zaplanowany jest na 8.5h.
Zanim jednak wskoczyliśmy na statek to mieliśmy małą przygodę. A właściwie to całe miasto miało. Rano tak wiało, że koło 8 rano straciliśmy prąd. Z początku myśleliśmy, że to tylko nasz pokój, potem, że budynek, potem dowiedzieliśmy się że całe miasto…aż w ostatecznym sprawozdaniu wyszło, że cała dolina. Z plotkami różnie bywa i jak to w życiu, każdy coś od siebie doda. Ale fakt, że całe miasto nie miało prądu został potwierdzony jak poszliśmy po kawę i jakieś muffinki na śniadanie. Ale ludzie są głupi… co jakiś czas pani informowała, że nie ma kawy i że cold brew też się już skończyło, że płacić można tylko gotówką bo terminal na karty też potrzebuje prądu…tak samo jak ekspres. Ludzie jednak nadal uparcie czekali w kolejce tylko po to żeby się spytać czy mogą cappuccino. A jak słyszeli, że nie bo nie ma prądu to się pytali dalej…a może latte. Ehhh…. różnych lokatorów ma Pan Bóg.
Z kawy zrezygnowaliśmy bo musieliśmy, z italian soda zrezygnowaliśmy bo pić tego nie lubimy więc zostały tylko cytrynowo-lawendowe scones (drożdżówki). Pyszne zresztą. A co to jest italian soda (włoska oranżada)? Tak nazywają tu Red Bull wymieszany z jakimś słodkim syropem. Nie dla nas takie wynalazki.
Kawę na szczęście mieli na łódce więc energię do zwiedzania i pstrykania zdjęć mieliśmy. Wiatr, który był sprawcą odcięcia prądu niestety był nadal więc zapowiadał się dość kołyszący rejs.
My jednak wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko ludzie są źle przygotowani ubraliśmy wszystkie warstwy i odważnie zajęliśmy miejsce na zewnętrznym tarasie.
Miasteczko Seward położone jest nad zatoką zwaną Resurrection (zmartwychwstanie). Pewien żeglarz Aleksander Baranov w czasie dużego sztormu znalazł schronienie w tej zatoce. Kiedy sztorm się uspokoił żeglarz płynął sobie spokojnie przez zatokę a że była to niedziela wielkanocna to zatoka została nazwana Resurrection.
Pomimo wiatru pogoda dopisała i słoneczko mocno świeciło. Płynęliśmy więc podziwiając fiordy Kenai i wypatrując zwierzyny.
Wypatrywanie zwierzyny z bujającego się statku, przy wietrze nie jest łatwe. Większość zwierząt jest pod wodą. I trzeba naprawdę mieć dobrą lornetkę aby w oddali wypatrzeć coś innego niż załamujące sie fale.
Jeśli ma się szczęście, to foki można wypatrzyć na skałach. Foki wychodzą bowiem na ląd bo są tu bezpieczniejsze. Na lądzie nie dołapie je orka czy inny wodny drapieznik. Zwłaszcza w okresie reprodukcji czy jak rodzą się małe foczki to często można spotkać duże ilości fok na skałach. My z początku widzieliśmy pojedyńcze przypadki tu i tam.
Potem jednak kapitan podpłynął pod skały które foki wybrały sobie jako bezpieczne miejsce na powiększanie potomstwa. Niestety nie tylko my wiedzieliśmy o tej skale. Orki wywęszył duże skupisko fok i przypłynęły tu na kolację.
Orki są jedne z bardziej inteligentych ssaków na świecie. Podobnie jak człowiek rodzą się one bez instynktu i wszystkiego muszą się nauczyć. Podobnie jak u ludzi wiedza przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i każda “rodzina” ma swoją własną ukrytą wiedzę. Oczywiście jest to wiedza na temat polowań. Każda grupa ma swoje sposoby i tricki jak upolować kolację.
Pierwszy raz w życiu byliśmy świadkami wodnego safari. Orki (trzy dokładnie - dwie samice i jeden samiec) pływały wokół skał, czasem samiec odpływał aby zmylić foki, tylko po to żeby głupiutkie foki wskoczyły do wody i wpadły w paszczę orki.
Te foki były troszkę głupiutkie. Foka może być na lądzie dniami więc skoro wiedziały, że w okolicy sa orki to czemu wskakiwały do wody a nie przeczekały niebezpieczenstwa. A wiedziały bo krzyczały tak, że nawet na łódce słyszeliśmy. A kawałek mieliśmy od nich bo nasz kapitan za bardzo nie chciał podpływać. Pewnie bał się, że orki mogą zaatakować statek bo takie przypadki też się zdażały. Jak wspominałam orki są dość mądre i bywały przypadki jak zaatakowały statek albo jak stworzyły taką falę, że fala zmiotła foki do wody.
Zdecydowanie było to inne doświadczenie niż safari w Afryce. Tutaj większość akcji działa się pod wodą i tylko po ogonach albo zachowaniu ptaków mogliśmy stwierdzić, że orki jedną fokę upolowały. Podobno jak orka upoluje fokę to trochę się nią bawi i podrzuca. O właśnie wtedy zlatują się ptaki, które żerują na odpadach. Nawet nasz kapitan był podekscytowany bo mówił, że 3 lata pływa a takiego polowania jeszcze nie widział.
Zwierzęta zawsze są fajną atrakcją ale główną destynacją naszego rejsu była zatoka Aialik. W parku narodowym Kenai jest prawie 40 lodowców. Niektóre z nich jak Exit Glacier kończą się na lądzie a inne jak Aialik Glacier dochodzą do wody. To właśnie lodowiec Aialik był naszą główną destynacją. Lata temu oglądałam jakiś program o Alasce i właśnie te wpadające do wody lodowce najbardziej zapadły mi w pamięć. Dlatego łódka na tym wyjeździe była konieczna. Trzeba gonić lodowce póki jeszcze są.
Ale tam wiało. Jak tylko podpłynęliśmy pod lodowiec to zaczęliśmy zapinać wszystkie kurtki pod szyję. Ogólnie dziś był wietrzny dzień ale jak do tego dodało się zimne powietrze od lodowca mieszające się z ciepłym od lądu to było wesoło.
Widok jednak a nie wiatr zapierał dech w piersiach więc spust od aparatu pracował na pełnych obrotach… i znów będzie ponad tysiąc zdjęć do obrobienia z całej Alaski. A pamiętacie jak się miało tylko rolkę na 36 zdjęć. Wtedy to dopiero trzeba było przemyśleć każdy kadr.
Ogólnie na wodzie spędziliśmy jakieś 7.5h. podziwialiśmy widoki, lodowce, i oczywiście zwierzęta. Poza fokami i orkami widzieliśmy też wieloryba…. Niestety wieloryba udało mi się tylko uchwycić jak tryskał wodą bo był dość daleko.
Natomiast były też moje ukochane puffins. Puffins a po polsku maskonur to ptaki występujące na północnych terenach. Maskonur zwyczajny najczęściej spotykany jest w Islandii, na Wyspach Owczych czy wschodnim wybrzeżu Kanady. Jest też maskonur pacyficzny, wystepujacy na morzu spokojnym w okolicach Alaski czy Kamczatki. Jest to ptak wodno-lądowy. Podobno troszkę lepiej pływa niż lata ale w obu przypadkach sobie super radzi. Potrafią one nurkować na 60 m i wytrzymać pod wodą 20-30 sekund. Jednocześnie potrafią latać z prędkością nawet 90km/h.
Żywią się głównie małymi rybkami jak na przykład śledzie. Ich specificznie ukształtowany dziub pozwala im złapać nawet do 10 ryb za jednym razem. Można też powiedzieć, że puffins to taki północny pingwin. Nadal ma on trochę daleko do pingwina ale ze względu na lądowo wodny tryb życia i podobne biało-czarne upierzenie można paru podobieństw się doszukać.
Ja osobiście byłam w szoku ile ich tu było. Będąc na Islandii parę lat temu bardzo chciałam je zobaczyć. Wtedy nie miałam szczęścia. Tutaj na wodzie było ich mnóstwo. Szkoda tylko, że nie podpływały bliżej statku. Ogólnie co nas zaskoczyło to dystans jaki kapitan trzymał od zwierząt. Może dlatego, że łódka była większa, choć pewnie bardziej żeby nie drażnić zwierząt. Pewnie wie co robi. W Nowej Zelandii na przykład podpływał bliżej ale też łódka była mniejsza.
Ostatecznie przyszedł czas na kolację. Nasz rejs w ofercie miał obiad na wyspie lisiej (Fox Island). Spodziewaliśmy się lokalnego jedzenia w jakiejś odległej krainie. Niestety troszkę się rozczarowaliśmy. Z portu do restauracji była minuta do przejścia, tam każdy dostał talerz z kurczakiem lub łososiem i siadał w dużej sali, która wyglądała jak jadalnia w szkole. Mieliśmy 1h na wyspie ale po zjedzeniu obiadu jak chcieliśmy się gdzieś przejść to okazało się że nie bardzo jest gdzie. Wyspa Fox słynie co prawda wśród entuzjastów kajaków czy trekkingu ale gdzie się nie ruszyliśmy to tabliczka że teren prywatny. No nic, troszkę rozczarowani przeszliśmy się po plaży i wróciliśmy na statek.
To był dzień pełen wrażeń. Po statku poszliśmy tylko zaopatrzyć się w wodę i do pokoju bo jutro dlugi szlak nas czeka. Jak zwykle z wodą nie było łatwo. Można przepłacać za wodę w małych sklepikach w mieście albo taszczyć ją przez cały Seward (ok. 30 min) w plecaku. Tak to jest jak się nie ma auta. Trzeba ćwiczyć…
2021.06.04 Great Sand Dunes National Park, CO (dzień 7)
Dzisiaj i jutro będziemy powoli opuszczali rejon górski, rejon południowo-zachodniego Colorado. Miejsca w którym oboje byliśmy po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Piękne góry, historyczne miasteczka, pyszne jedzenie i o wiele mniej turystów w porównaniu do Colorado które jest bliżej Denver. Z pewnością będę chciał tu wrócić w zimie na narty. W tym rejonie jest przepiękny resort narciarski Telluride. Do tej pory nie wiem dlaczego jeszcze nigdy w nim nie byłem. Oczywiście jak umiejętności i odwaga pozwolą to bym z chęcią zjechał parę razy w Silverton. Resort który troszkę opisałem parę dni temu. Zobaczymy co życie wymyśli.
Jak na razie dzisiaj przed nami kilkaset kilometrów przepiękną, malowniczą, górską drogą na wschód. Mamy zamiar odwiedzić kolejny Park Narodowy, Great Sand Dunes.
Zanim jednak wyruszymy, to przydałoby się coś zjeść. Hotelowe śniadania są takie sobie (chyba że jest świetny hotel) więc postanowiliśmy się przejść po Durango i coś znaleźć na śniadanie. Wybór padł na lokalną francuską piekarnię, Jean Pierre Bakery. Zapach świeżo pieczonych croissantów aż wychodził na ulicę.
Na śniadanie wybrałem moją ulubioną potrawę, Eggs Benedict. Była dobra. Na drogę zakupiliśmy parę innych wypieków i opuściliśmy Durango.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie na przełęczy Wolf Creek Pass, 10,857 stóp (3,300 metrów). Mimo, że jesteśmy na południu Colorado, zaraz koło granicy z New Mexico to dalej w czerwcu śnieg tutaj leży.
Przez tą przełęcz przechodzi linia która dzieli kontynent Ameryki Północnej na wschodni i zachodni. Jak byś wziął kubek wody i wylał go dokładnie na przełęczy to część wody popłynie do Atlantyku a druga część na zachód do Pacyfiku.
Przez przełęcz przechodzi słynny i najtrudniejszy szlak z długodystansowych szlaków w Stanach. Continental Divide Trail, 3,028 mil (4,873 kilometrów). Ciągnie się od Meksyku aż po Kanadę. Większość ludzi pokonuje tylko części tego szlaku. Zdarzają się oczywiście śmiałkowie co w ciągu 5-6 miesięcy przejdą jego całość. Około 100-150 ludzi rocznie dokonuje tego wyjątkowo trudnego czynu. Continental Divide Trail (CDT) prowadzi przez gorące pustynie stanu New Mexico, a także wysokie góry w Północnych stanach gdzie śnieg i lód leży cały rok.
Często idziesz dniami bez dostępu do wody pitnej (musisz wszystko nieść), albo tygodniami bez dostępu do jakiejkolwiek cywilizacji. Czasami musisz nieść zapas jedzenia na parę tygodni. Przekraczać lodowate, górskie rzeki, borykać się z różnego rodzaju lokalnymi żyjątkami od skorpionów i wężów do wilków i niedźwiedzi. Zwierzęta może cię nie zjedzą, ale wykradną pożywienie. Logiczne zaplanowanie wszystkiego i wiedza gdzie i którędy iść, jak zdobyć posiłek, którędy można rzekę przejść, pasma górskie wymaga lat przygotowań. Mimo wszystko zdarzają się śmiałkowie którzy podejmują się tej wyjątkowo trudnej wędrówki i ją ukończją. Niestety niektórzy nie mają tyle szczęścia i płacą za to najwyższą cenę. Co rok zdarzają się przypadki, że komuś coś nie wyszło. Nie znalazł wody, pobłądził, utopił się w rzece, spadł w górach….. i wiele innych przypadków.
Zanim ktoś zacznie myśleć o tym spacerku proponuję zrobi Appalachian Trail (AT). Od stanu Georgia to Main. Tylko 4 miesiące. Szlak jest znacznie łatwiejszy i idzie bardziej cywilizowanymi rejonami.
My jeszcze AT nie zrobiliśmy, więc za CDT się nie zabieramy. Zresztą mamy już plany na dzisiaj.
Przed nami jeszcze jakieś dwie godziny samochodem do parku. W tym rejonie nie ma autostrad. Droga wiedzie przez miasteczka i inne lokalne atrakcje. Ma to też swoje plusy, bo przynajmniej coś można zobaczyć. Z autostrady to przecież nic nie widać.
Widać, że weekend się zbliża po ilości samochodów na drogach. Czasami się korkowało, zwłaszcza w miasteczkach.
W pewnym momencie Ilonka mówi, że już wydmy widać. Ja jej mówię, że to niemożliwe, my mamy jeszcze 35km do tego parku.
Przez ostatnie kilkanaście kilometrów droga była prosta jak sznurek, żadnego zakrętu. Wydmy jak były na horyzoncie tak były dalej. Nic się nie przybliżały mimo, że pustą i prostą drogą VW leciał jak Boeing.
Wtedy dopiero zrozumieliśmy, że te wydmy są potężne. Największe na całym północnoamerykańskim kontynencie.
Wjechaliśmy do parku Grand Sand Dunes. Mimo, że park posiada wiele innych atrakcji jak wysokie góry, rzeki, wiele szlaków…. to oczywiście największą atrakcją są wydmy i prawie każdy chce je zobaczyć.
Większość ludzi oczywiście podchodzi tylko pod wydmy i robi miliony zdjęć. Nam natomiast do szczęścia trzeba troszkę więcej. Musimy na nie wyjść!
Oczywiście nie jest to łatwe, ale spróbować zawsze trzeba. Wydmy mają po 700 stóp wysokości (215 metrów) i oczywiście całe są z piasku. Wspinaczka na nie nie należy do łatwych.
Wydmy zajmują powierzchnie 80km kwadratowych. Powstały w bardzo prosty aczkolwiek długi sposób. Dawno, dawno temu było sobie duże jezioro. Wiatr z pobliskich, wysokich gór zdmuchiwał piasek i inne drobne cząstki skał do jeziora. Z biegiem czasu jeziorko wyparowało i zostawiło po sobie wielką pustynną polanę.
Wiatry się zmieniły i zaczęły wiać z południa oddając górą piasek. Niestety (albo na szczęście) piasek nie wracał w góry tylko zostawał na nizinie przed nimi. Z biegiem lat troszkę się go uzbierało i powstały wydmy. Naukowcy obliczają, że jest go tam troszkę, jakieś 5 bilionów metrów sześciennych. Niezła piaskownica, nie?
Wydmy dalej rosną i się powiększają. Teraz już wiatr nie zwiewa piasku z gór. Przecież wieje w innym kierunku. Do pomocy wydmą przyszła rzeka.
Rzeka dogadał się z wydmami, że ona będzie wypłukiwać piasek i inne drobne cząstki skał i ziemi z gór. Będzie to wszystko transportować na niziny, tam zostawiać na brzegach, a południowy wiatr dalej wieje, więc będzie piasek transportował na wydmy.
Samochód zaparkowaliśmy i ruszyliśmy zdobywać piaskowe góry. Zanim się zaczniemy wspinać to trzeba przejść rzekę. Na szczęście nie jest głęboka, ale buty trzeba ściągać.
Po przejściu rzeki próbowaliśmy iść dalej boso po piasku ale się nie dało. Był tak nagrzany przez słońce, że aż palił w stopy.
Na początku było trochę śmiałków którzy próbowali swoich sił i podchodzili do góry. Szybko się wykruszali i po jakiś 10 minutach praktycznie nie było nikogo.
Została tylko garstka ludzi, którzy lubią wyzwania i „spacer” do góry w miękkim i osuwającym się piasku.
Na początku jeszcze nie było tak źle. Piasek był w miarę zbity i nachylenie nie było takie strome. Im dalej i wyżej tym było ciekawiej.
Staraliśmy się iść graniami gdzie wiał lekki wiatr i podejście nie było strome. Widzieliśmy też trochę ludzi z deskami które przypominały trochę snowboard. Wychodzą na wydmy i później z nich zjeżdżają. Wygląda to na fajną zabawę, ale wywrotki na tym nagrzanym piasku to nie jest przyjemność.
Szliśmy wyżej i wyżej. Było coraz to stromiej. Piasek usuwał się coraz to bardziej. Dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Tu już nie było nikogo. Czasami tylko ktoś z deską się pojawiał i gdzieś szybko znikał zjeżdżając w dół.
Było gorąco, ale na szczęście wiał chłodny wiatr który na maksa pomagał we wspinaczce.
Gdzieś po 1.5h marszu osiągnęliśmy szczyt. Jest tu trochę tych wydm. Która jest najwyższa? Tego nie wiem, ale większość ma porównywalne wysokości.
Na górze był zasłużony odpoczynek. Przyjemnie wiało, a piwko które było w plecaku zawinięte w bluzę dalej było zimne.
Na dół schodziło się znacznie łatwiej. Praktycznie można było zbiegać zakosami. Piasek wsypywał się do butów, ale aż tak to nie przeszkadzało.
Mieliśmy w planie iść w wysokich górskich butach ze stuptutami po kolana. Niestety wysoka temperatura szybko nam to wybiła z głowy.
W ciągu 15-20 minut zbiegliśmy nad rzekę. Ostudziliśmy gorące stopy w wodzie i schroniliśmy się w cieniu pod drzewem. Za długo tam się nie dało siedzieć. Wszystko co tam żyje miało taki sam pomysł. Wszelakie muchy i inne latające i chodzące po ziemi stwory też tam przesiadywały. Za długo nie dało się siedzieć. Wróciliśmy do auta włączyliśmy klimę na maksa i ruszyliśmy w kierunku hotelu.
Dzisiaj śpimy w jakiejś małej wiosce koło parku. Nic ciekawego się już nie wydarzyło. Poza burzą.
Burza jak burza. Co w tym ciekawego? Ta była troszkę inna niż wiele innych burz które każdy widział w swoim życiu. Masy gorącego powietrza z pustyń Nowego Meksyku skrzyżowały się z mroźnymi wysokimi górami Colorado. Ale wiało! Do tego bajeczne kolory nieba i chmur wraz z punktowymi opadami deszczu na horyzoncie (a może i gradu) widziane z okna naszego hotelu dodały nam atrakcji na wieczór.
Jutro powrót do cywilizacji. Jedziemy do Denver.
2021.06.03 Mesa Verde Park Narodowy, CO (dzień 6)
Kolejny dzień - kolejna przygoda. A może powinnam napisać nauka. Na dzisiaj zaplanowaliśmy odwiedzenie parku narodowego Mesa Verde. Park ten bardzo długo chodził mi po głowie. Od jakiegoś czasu jest to park który najbardziej chcę zobaczyć. Jest on unikatowy - zresztą, który park w stanach nie jest. Tym razem nie chodzi tu o żadne góry czy kaniony a bardziej o domki w skałach.
Rejon dzisiejszego parku narodowego był już zamieszkiwany od 7500 roku przed naszą erą. Dopiero jednak w czasach naszej ery (650 - 1200) indiańscy osadnicy budowali osady pueblo, nazywane dziś mieszkaniami na klifie.
Pierwsze co nas zaskoczyło to położenie tego parku. Od Durango pojechaliśmy na zachód i pomimo, że kierowaliśmy się w kierunku Utah to nie spodziewaliśmy się dziś dużych gór. Tym bardziej zaskoczyło nas jak po skręcie z drogi 160 zaczęliśmy się autem wspinać coraz wyżej i wyżej. Park Mesa Verde leży 1,500 ft (460 m) ponad drogą i prowadzi do niego piękna serpentynowa droga. Aż ciężko było uwierzyć, że tam gdzieś za tymi górami są jakieś domki.
Trochę zastanawialiśmy się czy odwiedzać ten park na tym wyjeździe. W parku jest wiele domów na klifach, które można zwiedzać z przewodnikiem i chodzić po nich. Niestety jest tam limitowane wejście i nam nie udało się załapać. Dlatego jechałam tam troszkę z małym niesmakiem obawiając się, że nie wiele zobaczę bo wszędzie będzie zakaz wejścia. Na szczęście udało mi się wyczytać, że na Step House można wejść samemu i jest to jedyny dom skalny po którym można chodzić bez przewodnika. Dlatego nie tracąc czasu od razu po wjechaniu do parku skierowaliśmy się na drogę Wetherill Mesa i dojechaliśmy do parkingu niedaleko Step House.
Piękny kanion ale jak to jest, że ludzie tam zamieszkali, jak oni się tam wspinali, schodzili. Przecież nie mieli takiej ładnej drogi jak my. To były nasze pierwsze myśli po wyjściu z auta. Troszkę nie mieściło nam się to w głowach. Chyba nadal nam się nie mieści.
Aparaty w rękę i w drogę. Darek troszkę się przestraszył jak mu powiedziałam, że idziemy na hike 6 mil. Z jednej strony co to jest ale z drugiej w takim słońcu to średnia przyjemność. Czasem jednak trzeba się przejść kawałek do pięknych widoków więc zapakowaliśmy dużo wody do plecaka i ruszyliśmy zwiedzać.
Step House, nie jest daleko od parkingu i był to nasz pierwszy punkt widokowy. Grzecznie po znakach weszliśmy na brzeg kanionu i nim schodziliśmy troszkę w dół. Zejście zajęło nam moze 10 minut ale my mieliśmy ścieżkę, schody i poręcze. Ludzie tysiąc lat temu raczej nie mieli takiego komfortu.
Z drugiej strony, położenie domku w takim miejscu chroniło przed deszczem, ułatwiało obserwację terenu i pewnie też było zabezpieczeniem przed innymi plemionami czy zwierzętami.
Część tych ruin jest odbudowana ale też zacna część pochodzi z XV-XVI wieku. Tutaj można wyjść i przyjżeć się planowi domów. Jest to jednak jeden z mniejszych “domków” i te okazalsze trzeba zwiedzać z przewodnikiem.
Jeśli jednak człowiek nie załapie się na przewodnika to pozostaje mu oglądanie tych większych budowli z tarasów widokowych. Są one pobudowane w znacznych odległościach więc polecamy mieć ze sobą lornetkę albo teleobiektyw. Jednym z takich miejsc jest punkt widokowy na Long House (długi dom). Do którego ze Step House można się przejść fajną dróżką. Zajmie to może 15-30 minut. Wszystko zależy czy po drodze ogląda się wykopaliska archeologiczne.
My wyznając zasadę, że skoro już tu jesteśmy to czemu nie zobaczyć poszliśmy do przykrytych dachem wykopalisk archeologicznych. Może te wykopane dziury nie robią początkowo wrażenia ale jak zacznie się czytać i wyobrażać jak ludzie tu dawniej mieszkali to znów pojawia się tysiąc pytań.
Ludzie z początkiem naszej ery prowadzili dość koczowniczy tryb życia. Kiedy jednak nauczyli się uprawiać ziemię i hodować zwierzęta mieli potrzebę osiedlania się. Aktualny park Mesa Verde bardzo im spasował i osiedlili się na tych terenach. Z początku budowali małe domki, bardziej schronienia niż domki. Z czasem “sypialnie” i pokoje spotkań się powiększały, budowa szła szybciej a ich domki stawały się większe, aż zaczęły być piętrowe, a potem nawet bardziej rozbudowane całe osiedla. To właśnie wtedy powstawały też domy na klifach.
Po około 600 latach zamieszkiwania płaskowyżów Mesa Verde, ludzie zaczęli budować domy na klifach. Nadal uprawiali pastwiska na górze ale dla większej ochrony przenieśli się na niższe partie. W klifach pobudowane są pomieszczenie przeróżnych wielkości przeznaczone do spania, życia, odprawiania rytuałów czy przechowywania jedzenia. Niektóre budowle mają nawet do 150 pomieszczeń.
W późnych latach 1270-tych po ponad wieku uprawiania i zamieszkania tego rejonu ludzie zaczęli migrować na południe na tereny zajęte aktualnie przez stany takie jak Nowy Meksyk czy Arizona. W 1300 roku zakończyło się osadnictwo na tych terenach. Podobno jednym z głównych powodów migracji ludzi były duże temperatury i pożary. Zmuszeni do poszukiwania wody i nowych terenów uprawnych wyruszyli na południe. Trochę zastanawia mnie czemu nie na północ…
Po oglądnięciu z daleka długiego domu (Long House), ruszyliśmy do drugiej części parku. Musieliśmy najpierw serpentynami wrócić do rozgałęzienia Far View Point aby potem pojechać drogą Chapin Mesa. Chcieliśmy chociaż z daleka zobaczyć Cliff Palace (najładniejszego domu na klifie) ale niestety droga do niego jest zamknięta. No nic, trzeba będzie tu wrócić ale tym razem upewnić się, że mamy wycieczkę z przewodnikiem wykupioną.
Pomimo, że do Cliff Palace nie dojedziemy to i tak nie żałowaliśmy wycieczki ani trochę. Park jest piękny i ma wiele miejsc widokowych na podziwianie widoków i poczytanie ciekawostek. Jedną z takich ciekawostek jest Montezuma Valley. Podobno 900 lat temu tereny te były zamieszkane przez większą ilość ludzi niż są obecnie. Były to bardzo zaawansowane osady zajmujące się uprawą i hodowlą. A my w dzisiejszych czasach narzekamy na brak przestrzeni.
Jadąc w kierunku Chapin Road złapał nas deszcz. To znaczy w sumie nie złapał nas tylko go widzieliśmy z oddali. Był to niesamowity widok. Nie często widać jak w oddali pada deszcz i widać jak chmury opadają. Zafascynowani tym widokiem jechaliśmy w stronę deszczu ciesząc się jak dzieci.
W drugiej części parku wydaje się, że jest więcej punktów widokowych a najbardziej nam się spodobał Square Tower House. Tu już ambitnie wybudowali trzy czy cztery piętra. Niesamowite co człowiek potrafi stworzyć jak tylko chce.
Po drodze mijaliśmy jeszcze więcej wykopalisk archeologicznych i budowli na klifach. Na szczęście dużo można zobaczyć z drogi tak, że ani przez chwilę nie żałowaliśmy, że ten park odwiedziliśmy.
To już nasz ostatni dzień w Durango. Jutro jedziemy do parku narodowego Great Sand Dunes z najwyższymi wydmami piaskowymi w Ameryce Północnej. Tak więc po powrocie z parku Mesa Verde chcieliśmy jeszcze zwiedzić Durango a szczególnie jego stację kolejową. O słynnym pociągu który jeździ między Silverton a Durango pisaliśmy we wcześniejszym wpisie ale nigdy nie udało nam się go uchwycić. Słyszeliśmy go parę razy, rano z hotelu ale jakoś nie mieliśmy szansy go zobaczyć. Tak więc po odstawieniu auta na parking pod hotelem poszliśmy pod stację.
Jakie było nasze zaskoczenie jak przy wjeździe na stację zobaczyliśmy gapiów z przygotowanymi statywami, kamerami, aparatami i innym sprzętem. W oddali słychać już było buchanie lokomotywy więc i my stanęliśmy i przyglądaliśmy się jak słynna lokomotywa 493 z roku 1928 wjeżdża na stację.
Troszkę więcej o tej lokomotywie… i tu wykorzystam pomoc fachowca (dzięki tatuś!)
”Lokomotywa którą filmowaliście 493 pochodzi z 1928 r. producent Baldwin Locomotive Works poprzednio była używana przez Denver - Rio Grande Western Railroad przywrócona do eksploatacji 24 stycznia 2020 r. opalana jest olejem zamiast węgla.”
Kolejka chyba rzeczywiście jest największą atrakcją w miasteczku bo trochę turystów z niej wysiadło. Sama jednak główna ulica też jest ciekawa i oddaje historyczny klimat miasta. Tym razem na pożegnalną kolację wybrałam restaurację Primus przy 10tej ulicy. Tak daleko nas jeszcze nie było więc tym bardziej się cieszyliśmy, że przy okazji coś zobaczymy.
Primus okazało się niewielką restauracją z przepysznym jedzeniem (naprawdę jednym z tych co będziemy długo wspominać), miłą obsługą i kucharzem, z poczuciem humoru. Tak naprawdę to trafił swój na swego. Mówię tu o Darku i kucharzu. Sposób w jaki gostek prowadzi restaurację przypomina mi jak Darek prowadzi swój biznes. Na luzie, z poczuciem humoru, z odpowiednim wyczuciem, kiedy i jaki żart który klient zrozumie.
Tak więc wyobraźcie sobie taką sytuację. Jesteśmy w połowie naszego posiłku który jest niebo w gębie. Podchodzi do nas gostek, który wcześniej nas witał przy wejściu i pyta się jak nam smakuje. Na co Darek z żartem w głosie mówi…. “ehhhh…. takie sobie” i uśmiecha się od ucha do ucha. Gostek od razu podłapuje żart i odpowiada:
- Pozwól, że zawołam kogoś komu zależy.
Na co poszedł a ja mówię do Darka - Ej, ale on jest głównym szefem.
No to poleciało - tak jak mówię trafił swój na swego. Darek zaczepił gościa znów i się zaczęła gatka. Skąd on ma takie dobre mięso. Jak to jest, że sprowadza Wagu z Japonii i skąd wie, czy to sprzeda. Jak dba o świeżość i w ogóle jak mija życie. Tak więc dowiedzieliśmy się, że gościu spędził lata w restauracjach, miał ich kilka ale wszystko sprzedał. Ponieważ jednak lubi dobrze zjeść to otworzył sobie nie za dużą restaurację w Durango i co się nie sprzeda to ma na kolacje. No właśnie jak chcesz dobrze zjeść ale nie przepłacać to otwórz sobie biznes i kupuj w ilościach hurtowych (tak jak Darek i jego królestwo whiskey). Gostek kupuje mięso tylko od lokalnych farmerów. Przez lata zawiązał wiele kontaktów, i teraz doskonale wie co i gdzie. Rzeczywiście tak dobrej jagnięciny to nie jadłam. Może w Nowej Zelandii i Mendozie ale to by było na tyle. Czyli nie musimy lecieć 12-24h, żeby zjeść dobre mięsko - dobrze wiedzieć. Darek zamówił tatara z bizona i strusia i też mówił, że przepyszne. Z tym strusiem to też nie było łatwo, bo oni uważają, że mięso medium (lekko wypieczone) to już za dużo. Medium rare (prawie surowe) ma najlepszy smak i takie podają. Jak takie nie lubisz to twój problem. Szef kuchni nie będzie marnował mięsa bo masz jakieś „dziwne” nawyki. Darek jadł i mówił, że mieli racje, niebo w gębie!
Było to zdecydowanie pyszne zakończenie naszego pobytu w Durango a nawet w całym Colorado. Jutro śpimy w jakiejś małej miejscowości przy parku więc pewnie będzie McDonald’s albo pizza. Nadzieja jeszcze w Denver ale to zobaczymy jeszcze co i jak. Póki co spacerkiem wróciliśmy do domu i szybko usnęliśmy po całym dniu wrażeń.
2021.06.01 Durango, CO (dzień 4)
Koniec tych gór. Czas pojechać na jakieś niziny gdzie temperatury są wyższe i w dzień osiągają około 20C (70F) i tlenu jest trochę więcej. Dziś jedziemy do Durango położonego na wysokości 6,522 ft (niecałe 2tys metrów nad poziomem morza).
Droga zajmie nam conajmniej 7h jak jeszcze po drodze odwiedzimy park narodowy Black Canyon of Gunnison to będzie dłużej. Ale to nic… dziś nastawiamy się na długą drogę i zwiedzanie z samochodu.
Na zachodzie są piękne drogi. Często idą kanionami, górami, wyjeżdża się na wysokie przełęcze i zjeżdża w piękne doliny. Tak więc spodziewamy się krajobrazowej tarasy.
Jadąc do Durango, przejeżdża się przez Vail. Jest to resort narciarki do którego mamy duży sentyment. Odwiedziliśmy go w marcu więc teraz nie planowaliśmy się zatrzymywać. Zdziwiło nas, że w górach i na stokach w ogóle nie ma śniegu. Nie spodziewaliśmy się go dużo bo przecież resort jest zamknięty ale gdzieś jakieś płachty myśleliśmy, że jeszcze będą a tu piękna zieleń.
Decyzję czy odwiedzamy Black Canyon of Gunnison, mieliśmy podjąć dopiero w Grand Junction. Przez większą część droga do kanionu i Durango się pokrywała więc nie było problemu. Jechaliśmy przed siebie i podziwialiśmy widoki.
Autostrada numer 70 na odcinku między Vail i Grand Junction przebiega przez piękny kanion o nazwie Glenwood. Przez 12.5 mil (20 km) można podziwiać piękne ściany kanionu, które pną się 1,300 ft (400 m) w górę od rzeki Colorado.
Przy wyjeździe z kanionu, krajobraz się zmienia i przypomina krajobraz Utah. Skały o różnych kolorach, pustynne, troszkę jak z marsa albo innej planety. Taki krajobraz prowadził nas, aż do Grand Junction.
Tu postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na kawę. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi więc najwyższy czas na rozprostowanie nóg i dodanie trochę kofeiny do organizmu. Piliście kiedyś kawę cold brew? My żadko pijemy kawę w kawiarniach więc nie mieliśmy wcześniej okazji. Cold brew jest kawą parzoną na zimno a ponieważ nie przechodzi procesu na ciepło to jest podobno słodsza w smaku i mniej kwaśna. Chyba się z tym zgodzę. W każdym razie jest bardzo dobrą opcją na ciepłe letnie dni. I nie jest tak rozwodniona jak zwykła kawa z kawałkami lodu.
Do tej pory jechaliśmy głównie na zachód. Od Grand Junction kierowaliśmy się już na południe. Tutaj krajobraz zmieniał się na bardziej pustynny, choć w tle pojawiały się wysokie góry z ośnieżonymi szczytami.
W miasteczku Montrose skręciliśmy na park narodowy Black Canyon of Gunnison. Czarny Kanion nazywa się dlatego, że niektóre części kanionu dostają tylko 33 minuty dziennie światła. Kanion jest tka wąski i głęboki, że promienie słońca rzadko tam dochodzą. Przez kanion płynie rzeka Gunnison i stąd pełna nazwa.
Park nie należy do najbardziej popularnych ale zdecydowanie warto go odwiedzić. Do parku są dwa wejścia poludniowa krawędź (South Rim) i północna (North Rim). South Rim jest dostępny cały rok i ma wiele punktów widokowych.
Większość punktów jest na zasadzie, zaparkuj, wysiądź z auta i przejdź się 1-3 minut. Jest jednak trasa na Werner Point, która ma milę i pnie się góra dół. Trzeba dojechać drogą do końca, do High Point i stamtąd przejść się kawałek. Na trasie poza fajnymi widokami można spotkać też fajne zwierzątka.
Legwan obrożny często występuje na suchych terenach od Mesksyku po Arizone, Colorado, Texas itp. Można go też spotkać w Oklahomie, Arkansas, Missouri i Kanssas. Cechuje się kolorową “obrożą”.
Chyba bardziej od tych widoków podekscytowana byłam tą małą jaszczurką. Wracając jednak do widoków to na końcu Werner Point, jak wreszcie doszliśmy (a nie było łatwo w tym słońcu) można zobaczyć ogrom kanionu.
Szlak na Warner Point to tylko 0.8 mil (1.2km). Natomiast trzeba wziąść pod uwagę, że są to tereny pustynne, temperatury były dość wysokie, jestes na wysokości 7,251 ft (2,200 m) a do tego spacer jest głównie w słońcu. Polecamy zabrać ze sobą wodę bo może się przydać. My poszliśmy z biegu i wody nie mieliśmy ale to nas motywowało, żeby szybciej wrócić do autka gdzie czekała na nas cooler.
W kanionie jest dużo punktów gdzie można się zatrzymać i bez wiekszego wysiłku pstryknąć parę zdjęć. Polecamy Chasm View gdzie można nawet podjechać jak się jest na wózku inwalidzkim. Miło, że park myśli o wszystkich i robi takie udogodnienia.
Z punktu widokowego Chasm można podziwiać głębokość kanionu, natomiast samej rzeki Gunnison widać nie wiele. Widok na rzekę i caly kanion widać pięknie z punktu Pulpit Rock. Jest to też fajne miejsce na lunch. My jednak lunchu ze sobą nie mieliśmy więc tylko pobiegałam z aparatem i ruszyliśmy dalej w drogę.
Do pokonania mieliśmy jeszcze jakies 120 mil (190 km). Po przejechaniu około 1/3 drogi sceneria się zmieniła i zaczęliśmy się wspinać drogą do góry. Troszkę nas zaskoczyło że, aż tak wysoko jedziemy ale kto by narzekał jak w około takie widoki.
Zanim wjechaliśmy na przełęcz to przejechaliśmy przez miasteczko Ouray. WOW… ale zaskoczenie. Wjechaliśmy w resort jak się patrzy. Są tu baseny, hotele na każdym kroku, mini-golf i inne atrakcje a wszystko z pięknym widokiem na górki. Tego się nie spodziewaliśmy.
No nic, my jedzjemy dalej i wyżej… W Colorado chyba wierzą w selekcję naturalną. Przepaście tu są zacne a do tego nie ma barierek. Ja mam super kierowcę to się nie martwiłam ale jak ktoś szaleje i nie szanuje życia to może źle skończyć.
Ogólnie droga mijała nam przyjemnie. Co jakiś czas poza widokami pojawiały sie jakieś stare ruiny kopalń jeszcze z czasów gorączki złota. Gorzej tylko było jak przed nami zaczęło jechać siano. Ja nie wiem co oni mają ale często spotykaliśmy ciężarówki wiozące siano. Trochę po drodze go gubiły ale cóż straty pewnie są wliczone. Gorzej tylko dla nas bo ciężarówki te jadą strasznie wolno. Wtedy ani nie można podziwiać widoków ani szybko się poruszać. Na szczęście od czasu do czasu były dwa pasy to można było je wyprzedzić.
Przełęcz, dolinka, przełęcz, dolinka, Silverton, przełęcz, dolinka, tak nam mijała droga. Talk, przejeżdżaliśmy też przez Silverton. Nie zjechaliśmy jednak do miasteczka. Byliśmy już trochę zmęczeni drogą a pozatym Silverton planowaliśmy odwiedzić na spokojnie na drugi dzień.
Udało się, wjechaliśmy w dolinę i już nie spodziewaliśmy się przełęczy. Zbliżaliśmy się wreszcie do Durango. Dojechaliśmy pod hotel i po szybkim wypakowaniu i odswiezeniu się ruszyliśmy na kolację do starej części miasta.
Miasto Durango powstało w 1880 roku, kiedy to kolej Denver-Rio Grande przedłużyła trasę w dolinę San Juan. Wtedy obok miasta Animas powstało drugie miasto, Durango. Biznesy pomału przenosiły się do Durango, aż w końcu Animas zostało wchłonięte przez Durango i jest teraz jego częścią. Dobrze zaplanowane miasto z dostępem do kolejki szybko się rozwijało i już na koniec roku 1880 miało ono 200 mieszkańców.
Planujemy tu zostać na 3 noce więc troszkę pozwiedzamy miasteczko. Póki co się już ściemnia więc pora na kolację. Nie wiele miejsc jest otwartych we wtorek więc wybór padł na Ken & Sue's. Kameralna knajpka w której każdy znajdzie coś dla siebie. Idealna na rodzinny obiad.
Już w A-Basin zorientowaliśmy się, że maski w stanie Colorado są zniesione. To znaczy jak jesteś w pełni zaszczepiony to nie musisz mieć maski nawet w zamknietym pomieszczeniu. Natomiast jak nie jesteś zaszczepiony to maska jest rekomendowana. My jako osoby zaszczepione nie musieliśmy nosić maski, choć nikt tego nie sprawdza. Poprosu wolność. Chcesz to noś, nie chcesz to twoja sprawa. Miło tak zwiedzać bez maski, zaglądać do sklepów i nie musieć nic zakładać. Najmilsze chyba było jak kelnerka, która nas obsługiwała mogła się do nas uśmiechać a my widzieliśmy ten uśmiech. Dobrze jest widzieć, że świat wraca do normy.
Po obiadku spacerkiem doszliśmy do hotelu. Troszkę zaskoczyła nas ilość bezdomnych (nadal nic w porównaniu z NY) ale nawet nas nie zatrzepiali. Widać, że żyją sobie w swoim świecie. Jutro czeka nas wspinaczka na pobliską górkę. Nic szalonego ale też powinno być fajnie!
2020.07.12-13 Grand Teton National Park, WY (dzień 9-10)
Człowiek szybko się rozleniwia i czasami ciężko jest mu się zebrać wcześnie rano i wyjść z ciepłego łóżeczka na zimne zewnątrz. W lato w górach jest chłodno rano, później niestety temperatury na dole dochodzą nawet do 30C.
Zasada jest prosta. Im wcześniej tym lepiej. Oczywiście nie za wcześnie, bo jeszcze jak jest ciemno rano to dzikie zwierzęta są aktywne, a raczej nie chcesz spotkać na swoim szlaku grizzly, pumę czy wilki.
Jak już się wyjdzie wyżej z doliny to już jest lepiej. Im wyżej tym chłodniej i z reguły jest mocniejszy wiatr, który ochładza. Do tego dochodzi jeszcze śnieg i już jest jak w raju.
Ilonka trochę marudziła rano z tym wstawaniem, ale jak jej obiecałem, że będą wspaniałe widoki i, że to już jest nasz ostatni hike na tym wyjeździe to nawet wstała, wypiła kawę i ruszyliśmy.
Nie byliśmy super wcześnie na parkingu. Byliśmy koło 9 rano. Za późno jak na dobre miejsce do zaparkowania. Samochód musiał zostać na łące gdzieś kilkaset metrów wcześniej.
Plan na dzisiaj jest prosty. Idziemy jednym z najbardziej uczęszczanym szlakiem w tym parku. Za zadanie mamy dotrzeć do jeziora Amphiteater, które znajduje się 3,300 stóp nad doliną (1,000 metrów).
Szlak w większości idzie zygzakami południowo-wschodnim zboczem z wieloma niezalesionymi polanami. Wszyscy co chodzą po górach wiedzą co to oznacza, prawda?
Piękne widoki!!! I jest jeszcze coś...... słońce. Była gdzieś 10-11 rano. Jeszcze nie było tak źle z upałami, ale już czułeś jak ziemia, skały i powietrze się nagrzewa. Im wyżej tym było lepiej. Więcej drzew i większy, chłodny wiatr.
Dobrze wszyscy mówili, że to jest jeden z bardziej uczęszczanych hików w parku Grand Teton. Nie była to może jeszcze rzeka ludzi jak na Maderze czy nieraz się widuje w lato w Tatrach, ale często mijaliśmy się z innymi ludźmi.
Niektórzy szli wolniej, niektórzy szybciej niż my. Inni już wracali z różnych miejsc z plecakami mówiącymi nam, że już trochę tu spędzili dni i nocy. W tym parku jest dosyć dobra sieć szlaków i jak ci się uda załatwić zezwolenie to możesz sobie ładnie pochodzić. Musisz natomiast bardzo uważać i wiedzieć co robisz. Znajduje się tutaj dużo dzikiej zwierzyny, która może ci wyrządzić wiele szkód, a zwłaszcza w nocy, jak nie wiesz jak zabezpieczyć jedzenie.
Około południa wyszliśmy gdzieś na wysokość 9,000 stóp (2,700 metrów). Tu już było chłodniej. Mimo, że było południe, to wysokość plus las, plus pojawiający się śnieg z chłodnym wiatrem dodawał ochłody.
Do jeziora Amphitheater, 9,700 stóp, (3,000 m.) doszliśmy gdzieś za 30 minut, łatwym, płaskim szlakiem w cieniu drzew. Jak zobaczyliśmy jezioro to stanęliśmy jak wryci.
Jezioro Amphitheater znajduje się jakieś 700 stóp (200 metrów) wyżej niż jezioro Solitude (nad którym byliśmy wczoraj) a nie ma w ogóle na nim lodu. Gdzie wczorajsze jezioro było prawie całe pokryte lodem.
Jaki wniosek? Słońce i okoliczne góry.
Widocznie tutaj panuje inny mikroklimat i tafla jeziora jest więcej w słońcu, gdzie nad jeziorem Solitude są wyższe góry i bardziej je zasłaniają.
Jak nie ma lodu to można się wykąpać, nie? Odważyłem się tylko zamoczyć nogi w jeziorze. Woda była dalej lodowata, ale nogi w takiej wodzie idealnie odpoczęły.
Posiedzieliśmy chyba z godzinkę obserwując lokalne góry, zwierzaki i ciągle to nowych ludzi dochodzących do jeziora. Im bardzie po południu tym ludzie byli bardziej spoceni. Chyba niżej w dolinie musi być już naprawdę gorąco.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy jeszcze zobaczyć inne jeziorko, Surprise. Też polecamy odwiedzić, fajnie położone i otoczone wspaniałymi górami.
Z reguły bym pisał, że zeszliśmy na dół, zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy gdzieś na zimnego browca. Tutaj jednak tak nie było. Po drodze coś ciekawego się wydarzyło.
Idąc w dół, może z 30 minut od jeziora Amphitheater doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jeden tam gdzie myśmy szli, a drugi nad inne jezioro, Delta.
Nic w tym by nie było specjalnego, gdyby nie dwoje narciarzy. Tak, narciarzy! Stojąc na rozgałęzieniu szlaków, pijąc wodę widzimy jak narty się wyłaniają zza wzgórza, a potem dwóch narciarzy.
Chłopaki wracali z okolic jeziora Delta, gdzie ponoć jest dużo śniegu i można było sobie troszkę pozjeżdżać. Nie wiele z nimi można było porozmawiać, bo praktycznie biegli w dół szlakiem. Widać, że mają świetną kondycje i mocne nogi. Ale czemu się dziwić jak pewnie to robią często, a podchodzenie do góry w głębokim i mokrym śniegu na 10,000 stóp (3,000 metrów) do lekkich pewnie nie należy.
Około 16 zeszliśmy na parking. W drodze powrotnej wciąż mijaliśmy wiele ludzi. Widać było po ich twarzach że ten „spacer” do góry w tym upale nie należał do przyjemności. Słońce idealnie piekło to zbocze. Idąc na dół było ok, ale do góry na pewno nie.
W samochodzie zimno piwko z lodówki turystycznej szybko przywróciło nam idealną temperaturę wewnętrzną.
Był to nasz ostatni hike na tym wyjeździe, więc postanowiliśmy pobawić się naszymi gazami pieprzowymi na misie. Czytaj „poćwiczyć”. Wszędzie piszą, żeby posiadać jeden i umieć go zastosować w razie potrzeby. Już więcej nie będziemy je potrzebować na tym wyjeździe, a nie można je ze sobą zabrać do samolotu ani też wysłać do domu.
Wybraliśmy krzak w odległości około 10 metrów, który „prawie” wyglądał jak misiu. Nacisnąłem spust i poleciała dwu-sekundowa smuga chmury pieprzowej. Niestety nie trafiłem. Nawet lekki wiatr powoduje zdmuchnięcie chmury w innym kierunku. Drugi strzał był już bardziej celny, bo wziąłem poprawkę na wiatr. Trzeba tylko uważać żeby nie strzelać pod wiatr. Nawet mała część chmury jak się dostanie w oczy to masakra przez najbliższe 15 minut. Coś wiem na ten temat.....
Wróciliśmy do miasteczka Jackson i do naszego hotelu. Tak jak wspomniałem, jest to nasz ostatni dzień na wakacjach, więc w końcu trzeba dobrze zjeść. Już parę dni temu zrobiliśmy rezerwacje w jednej z lepszych knajp w Jackson, która serwuje to co chodzi po lokalnych łąkach. W związku z wirusem w restauracjach są limitowane miejsca. Dobrze, że mieliśmy rezerwacje, bo byłoby ciężko o stolik.
Menu mają ograniczone, ale znaleźliśmy to co chcieliśmy. Dobry kawałek krówki, zwany Tomahawk. Do tego oczywiście kilkunastu letnia czerwona Rioja Reserva z Hiszpanii i uczta była na całego. Nigdzie nam się nie spieszyło, więc posiedzieliśmy tam do późna, obgryzając kosteczki jak rasowe pieski.
Będąc w Wyoming i po dobrej kolacji nie zapalić cygara to tak jak być w Japonii i nie zjeść sushi.
Przed naszym hotelem usiedliśmy na wygodnych kanapach i odpaliliśmy cygaro. Rzadko palimy cygara, więc nie wiem czy było dobre czy nie. Popijając rumem z Wenezueli, słuchając świerszczy i zapinając bluzę po szyje (przecież jest lipiec) podsumowaliśmy sobie wakacje.
Przed wyjazdem, mieliśmy wiele pytań czy warto jest jechać i ryzykować. W normalnych czasach nigdy się nie zastanawiamy, bo zawsze jest warto gdzieś pojechać. Natomiast w czasie wirusa występuje większe ryzyko zakażenia, powikłań i utrudnień w podróży. Z drugiej strony czy większe ryzyko jest zakażenia w samolocie w którym każdy ma maskę, siedzi daleko od ciebie i powietrze jest wymieniane co 2 minuty czy w nowojorskim metrze, które biorę codziennie do pracy. Czy większe jest ryzyko zakażenie na górskich szlakach, czy w moim sklepie gdzie coraz to więcej ludzi do niego przychodzi. Czy w miejskich supermarketach jest mniej wirusa czy w sklepach gdzieś na odludnych częściach kraju.....
Piszę tego bloga dwa tygodnie po powrocie i jak do tej pory wszystko jest z nami OK.
Oczywiście są utrudnienia i trzeba ciągle uważać i przestrzegać procedur, które ustaliliśmy przed wyjazdem. Jak np. wszystkie zewnętrzne ubrania po samolocie od razu szły do worka i do prania. Pokoje w hotelach musieliśmy odkazić zanim do nich wejdziemy. Wszystkie zakupy tak samo musiały być wyczyszczone zanim je wniesiemy do pokoju. Samochód cały w środku został zdezynfekowany zanim wsiedliśmy. Później przed każdym wejściem do samochodu ręce musiały być odkażone zanim czegokolwiek się dotkniemy.... itd, itd.... Dużo tego było, ale warto.
Mieliśmy fajne wakacje, w przepięknych parkach. Pogoda dopisała, kondycja też. Z perspektywy czasu wiemy, że warto było się odważyć i wyjechać.
Z tego co widzimy to wirus nie ucieka ze Stanów, a my już kolejny duży wyjazd planujemy. Przy zachowaniu zdrowego rozsądku, rozwagi i przestrzeganiu z góry nałożonych procedur wszystko powinno być OK.
Podróże uczą, podróże kształcą, podróże rozwijają....!!
Do usłyszenia...
2020.07.11 Grand Teton National Park, WY (dzień 8)
Dziubdziuk, wstawaj, dziubdziuk wstawaj, łódka nam odpłynie…
Ale jaka łódka? - pomyślałam...przecież dziś mieliśmy iść na hike a nie jakimiś łódkami pływać. No nic, posłusznie wstałam, spakowałam spray na misie i wsiadłam do samochodu, zastanawiając się co dalej...
A dalej to były jeziora. Skoro już ten lodowiec przeszedł przez obszar aktualnego parku Grand Teton to oczywiste jest, że zostawił po sobie wiele jezior. Przepięknych jezior trzeba dodać. Jednym z takich jezior jest Lake Solitude. Przepiękne jezioro, położone w samym sercu gór, a do tego jeszcze podobno zamarznięte. No nic trzeba się przekonać jak jest naprawdę.
Zanim jednak zaczniemy choćby iść do tego jeziora to musimy najpierw zaliczyć inne jezioro, Jenny Lake. Można obejść Jenny Lake i wejść na trasę Cascade Canyon, albo można zapłacić $18 za osobę w dwie strony i łódka przewiezie cię na drugi brzeg. Warto czy nie warto? Różnie można do tego podejść. Dla nas sama przejażdżka łódką była fajna. Nie spędziliśmy na tych wakacjach czasu na wodzie ani w wodzie więc czemu nie zacząć dnia jak leniwi turyści.
Dla niektórych może to się wydać dość drogo - jeśli ktoś chce zaoszczędzić kasę i mięć dodatkowe 2h hiku to może zacząć iść z parkingu. Na łódce na dzień dobry dowiedzieliśmy się, że wczoraj ktoś widział misia ale jakoś nie wzięłam sobie tego do serca. Widząc ile ludzi wysiada z łódki a potem idzie na szlak nie bardzo wierzyłam, że spotkamy misia. A przynajmniej wiedziałam, że to nie nami się zainteresuje bo my kanapek z tuńczykiem nie mamy.
Przepłynięcie łódką zajmuje jakieś 20 minut w każdą stronę więc też nie byle co. Przyjemny wiaterek był miłym dodatkiem ale jak tylko wysiedliśmy z łódki to posmarowaliśmy się kremem bo słońce na tej wysokości to nie przelewki. Wystarczy parę minut, żeby sobie spalić np. kark jak się użyje za mało kremu.
Z początku na trasie było dość dużo ludzi. Im bardziej jednak szlak szedł w górę tym więcej ludzi odpadało albo zwalniało tempa. Po drodze jest parę wodospadów z czego najładniejszy jest Hidden Falls (ukryty wodospad).
Piękny ten wodospad. Rzeczywiście ukryty gdzieś w krzakach. Słychać go z oddali ale widać dopiero jak się zboczy z głównego szlaku i wejdzie w las. Oczywiście nie jest ciężko przegapić skręt bo każdy tam idzie a i oznaczenia są dobre.
Od tego skrzyżowania główny szlak zaczyna się wspinać do góry. “Przyjemnie” po nasłonecznionej ścianie każą nam się wspinać na Inspiration Point 7200 ft. (2200 m). Co takiego inspirującego tu jest? Do końca to nie wiem - to znaczy widok jest piękny, jezioro w dole, górki w tle, naprawdę ładnie. Może ma to inspirować do dalszego spacerku?
Inspiration point jest też wejściem do kanionu Cascade. Pan na łódce zachęcał, żeby przejść się kawałek w głąb kanionu. My i tak w planie mieliśmy iść dalej bo naszym celem jest jezioro Solitude, które jest dużo dalej i dla nas wspinaczka dopiero się zaczyna. Mam jednak nadzieję, że ludzie nie płacą $18 tylko po to żeby wspiąć się na Inspiration Point... Jak już ktoś tu dojdzie to zdecydowanie powinien iść w głąb.
Dopiero tu się zaczynają widoki, górska rwąca rzeka, piękne góry, zielone polany, świstaki, podobno misie, łosie i inne rogacze oraz moje nowe ulubione zwierzątko Pika. Tak naprawdę po polsku nazywa się to Szczekuszka amerykańska, po angielsku Pika…. dużo łatwiej. Ja to nazywałam bezogonowa myszka ale wygląda (wg. Wikipedii), że więcej ma ona wspólnego z królikami niż z myszami. Pewnie dlatego mały prawie nie widoczny ogon.
Fajne takie latało między skałami. Najbardziej mnie jednak zaskoczyła jak ciągła w pyszczku kawał trawy, ale tak z 4 razy jej długości. Do tego tak szybko przeleciała, że moje zaskoczenie, jej szybkość spowodowały, że zdjęcia nie ma.
Za to zdjęcia widoków były cały czas. Niby ten sam kanion, ta sama rzeka i te same góry ale jednak trudno się nadziwić jaka ta nasza natura jest zdolna i jak takie coś pięknego stworzyła. Fajnie się szło bo szlak był dość płaski, od wody było troszkę chłodno, a też jeszcze było przed południem więc skały nie były mocno nagrzane.
Po ok. 2.5 h doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Na lewo było na Alaska Basin. Pamiętacie jeszcze nasz pierwszy hike na tych wakacjach? Tak teoretycznie w jeden dzień można przejść górami z zachodniej części parku do wschodniej. A my głuptasy autem na około… no można przejść górami ale po pierwsze jak cała grupa idzie to nie ma jak przetransportować auto, a po drugie wierzcie albo nie, ale w górach jest jeszcze dość dużo śniegu. Zwłaszcza na przełęczach.
Na prawo za to szlak prowadzi do jeziora Solitude i dalej do innej przełęczy. Tu jest gdzie chodzić i teoretycznie szlaki nigdy się nie kończą. Widzieliśmy też dużo ludzi z plecakami, które mówiły, że spędzając w górach nie jedną noc. Darek najchętniej by zrobił szlak w prawo i w lewo ale niestety odcinki i wysokości tu są dość duże, że trzeba było się zdecydować na jedną drogę. Padło na prawo, do jeziora Solitude. Jednak zamarznięte jezioro ma coś w sobie i trzeba je zobaczyć.
Z początku szlak szedł lasem i troszkę byłam rozczarowana, że będzie mało widoków. Zmieniło się to po 15 minutach i weszliśmy do pięknej doliny która prezentowała nam piękne widoki za każdym zakrętem. Pamiętajcie, że w między czasie zrobiło się południe więc po 30 minutach na tym słońcu już mi nie zależało na widokach tylko na lesie.... Tak to już jest z tymi ludźmi, tak źle i tak nie dobrze. Żartuję, nadal wybieram widoki, nawet w słoneczku!
To właśnie tutaj śpią wszystkie górołazy. Co jakiś czas mijaliśmy dedykowane miejsce na namiot. Na pewno potrzebujesz pozwolenie i pewnie wydają limitowaną ilość na dzień ale jak ktoś lubi spać w lesie z misiami to polecam. Obudzić się w takim otoczeniu to magia.
My dzielnie maszerowaliśmy do przodu. To co kochamy na zachodzie to przygotowanie szlaków. Tutaj statecznie się szło do góry. Przybywało kilometrów i wysokości ale ty tego tak nie odczuwasz bo szlak nie jest techniczny. Oczywiście po spędzeniu 4 miesięcy poruszając się miedzy sypialnią, salonem, kuchnią i łazienką nie można oczekiwać super kondycji ale wtedy wchodzę w tryb idę, idę i podziwiając widoki idę dalej do przodu.
I czasem tylko staniemy pod drzewkiem (jak jakieś będzie), żeby napić się wody i ochłodzić.
Chyba zbliżaliśmy się do jeziora bo nagle po 1.5h spacerku zaczęło przybywać śniegu. Był to mokry śnieg, więc raków ani innych sprzętów nie trzeba było. Zresztą jak się okazało do jeziora mieliśmy już tylko 5 minut.
WOW - Piknie tu paniczku!!!
No piknie, piknie…. Zamarznięte jeziora mają w sobie jakąś magię. Pewnie dlatego, że tak rzadko się je widuje. Chyba pierwsze zamarznięte jezioro widziałam dopiero rok temu. Wtedy też był początek lipca i było trochę śniegu. Jednak mniej niż dzisiaj. Nad jeziorem spotkaliśmy Panią, która często przychodzi nad to jezioro. Mówiła, że wyjątkowo mało śniegu jest tej zimy, że taki poziom to zazwyczaj dopiero się widzi w sierpniu. Czyli jednak nie najlepsza zima była w tym roku. Nam to ciężko oceniać bo sezon narciarski szybko się dla nas skończył z wiadomych powodów.
To była nasza destynacja na dziś. I dobrze bo tak tu pięknie, że ciężko by było namówić mnie, żeby iść gdzieś dalej. Znaleźliśmy “sofę” czyli wygodny duży kamień, wyciągnęliśmy “przepyszny” lunch czyli orzeszki i cliff bar i rozkoszowaliśmy się najlepszym posiłkiem na tym wyjeździe. Muszę przyznać, że jezioro Solitude i góra Table, którą zdobyliśmy parę dni temu to najpiękniejsze szlaki w tym parku. Spokojnie mogę dopisać je do listy najładniejszych szlaków jakie w życiu zrobiłam.
Obszar wokół jeziora jest dość duży więc pomimo, że ludzi przybywało to nadal każdy miał prywatność i swoją “sofę”. Zdarzali się ludzie, którzy szli dalej w górę, ale to były ekstremalne przypadki. Po ponad półgodzinnej przerwie ruszyliśmy w drogę powrotną. Było już trochę po drugiej popołudniu więc wiedzieliśmy, że będzie ciepełko, dobrze jednak, że szliśmy w dół to jakoś szybko ubywały te kilometry.
Po około godzinie znów byliśmy na skrzyżowaniu. Była trzecia popołudniu więc idealna godzina dla górołazów aby znaleźć sobie domek na dzisiejszą noc. Jak się chodzi po górach to zazwyczaj widuje się ludzi z dużymi plecakami, albo rano jak już wracają z gór do auta, albo wczesnym popołudniem jak idą szukać miejsca na namiot. W każdym przypadku, oni zawsze idą w przeciwnym kierunku niż tłum.
Od skrzyżowania natomiast spotykało się już mniej dużych plecaków a więcej rodzin, ludzi, którzy przeszli się tylko na zasadzie - zobaczymy dokąd dojdziemy. Co mnie jednak zaskoczyło to, że każdy miał spray na misia. Nie ważne czy był to górołaz z wielkim plecakiem co nie jedno już w życiu przeżył czy rodzinka w sandałkach co wyszła na spacer. Gaz pieprzowy na misie można kupić tu w każdym sklepie z pamiątkami czy spożywczym, więc reklama działa i każdy go nosi. Nawet na lotnisku w Montanie były znaki - pamiętaj, że spray na misie nie może z tobą lecieć, ani w bagażu nadawanym, ani podręcznym.
Chyba spraye na misie są najbardziej sprzedający się produktem w Wyoming. Robią na tym trochę kasy nie ma co. My misia nie spotkaliśmy, tylko świstak przyszedł zobaczyć czy nie mamy jakiś orzeszków. Nie mieliśmy więc szybko uciekł do dziurki a my wróciliśmy na szlak.
Trasa z jednej strony dobrze nam znana z drugiej zaskakiwała nas nadal nowymi widokami. Po raz kolejny przekonaliśmy się o znanym fakcie, że idąc w drugą stronę wszystko wygląda inaczej. My szliśmy już bez większych przystanków, natomiast dużo ludzi chłodziło się nad wodą. Część robiła sobie piknik na skałach, część taplała się w wodzie. No tak każdy ma swój sposób a ochłodę. Naszym sposobem na ochłodę jest zimne piwko tak, że po 1.5h znów byliśmy na Inspiration point a potem nie wiele później przy łódce. Popołudniu kolejka do łódki była dużo większa niż rano ale i tak udało nam się załapać na drugi rzut i długo nie czekaliśmy.
Dziś jest sobota więc nie bardzo chcieliśmy chodzić po mieście. Spodziewaliśmy się tłumów i kolejek do restauracji więc postawiliśmy na McDonalds. W sumie dawno nie jedliśmy więc czemu nie. Piwko lepiej smakuje z lodówki turystycznej przy aucie z ładnym widokiem, a hamburgera można zjeść na kanapach przed hotelem. Takie “zielone” restauracje są dużo tańsze, bezpieczne i przyjemniejsze niż zatłoczone ulice czy zamknięte restauracje.
To był kolejny piękny dzień i kolejny dzień gdzie byłam wdzięczna, że się zdecydowaliśmy na te wakacje! Pamiętajcie…. Za 20 lat będziecie żałować czego nie zrobiliście a nie tego co zrobiliście!
2020.07.10 Grand Teton National Park, WY (dzień 7)
Na ten wyjazd mieli z nami jechać znajomi no i jak im wysłałam plan wyjazdu to się śmiali (pozytywnie), że każdy dzień u nas ma tytuł. No bo po części ma. Są dni spędzone w podróży i przemieszczaniu się z hotelu do hotelu. Mamy dni z długim trekkingiem i dni aklimatyzacyjne z mniejszym, lżejszym spacerkiem. Są też dni lenia albo dni rozrabiaka. Kategoryzowanie dni pomaga nam zaplanować wakacje, na których odpoczywamy aktywnie i nie mamy za dużo dni podróży a potem dużo luzu. Dziś przypadł dzień lenia. Po spędzeniu całego dnia wczoraj w aucie, późnego przyjazdu do hotelu i spaniu przez dwie ostatnie noce na nie wygodnym łóżku chcieliśmy się wreszcie wyspać. Dlatego dziś mieliśmy bardzo lekki dzień.
Pomimo, że mamy pokój w hotelu z kuchnią nie bardzo mieliśmy wczoraj szansę kupić coś na śniadanie więc stwierdziliśmy, że spróbujemy zjeść śniadanie w hotelu. Po części ciekawi byliśmy jak wygląda podejście hoteli do śniadań w dzisiejszych czasach. Nie było źle, choć jak ja to mówię jedzenie było papierowe. Czyli mrożone, odgrzewane, bez smaku. Jogurt, banan są jedynym bezpiecznym wyborem więc tak też zrobiliśmy. Widać było, że stolików jest dużo mniej i bufet nie jest dostępny dla wszystkich tylko podchodzisz i Pani ci podaje co sobie zażyczysz. Jutro chyba jednak zjemy śniadanie w pokoju.
Po nie do końca wspaniałym śniadaniu wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy zwiedzać Park Narodowy Grand Teton. Parę dni temu spędziliśmy parę dni w górach Tetons ale oficjalnie w parku jeszcze nie byliśmy.
Park narodowy Grand Teton został stworzony aby chronić pasmo górskie zwane Teton, oraz liczne jeziora które znajdują się w tych pięknych górach. Stworzenie parku zajęło dekady. Pierwsze kroki aby chronić te piękne tereny podjął kongres i w 1929 podjął decyzję o stworzeniu tu parku narodowego. Potem w roku 1943 Franklin D. Roosevelt dołożył więcej terenów (Jackson Hole National Monument) w 1949 John D. Rockefeller Jr też dołożył trochę ziemi i w końcu w 1950 roku kongres połączył te wszystkie ziemie i ogłosił ostateczny zasięg planu. Dodatkowo w 1972 roku powstała droga łącząca par Yellowstone z Grand Teton. Rzeczywiście trochę lat im zajęło ogarnięcie tego wszystkiego.
Zwiedzanie zaczęliśmy od góry Signal. Można na nią wyjechać autem i podobno jest z niej ładny widok. My spodziewaliśmy się widoku na pasmo górskie ale niestety taras widokowy jest na płaską polanę, która jest po wschodniej stronie parku. Nie mogliśmy się nadziwić jak to się dzieje, że przez tyle kilometrów ciągną się niesamowicie płaskie tereny aby potem „wyrosły” góry które mają nawet ponad 13tys feet (4 tys metrów). Góry można zobaczyć z drogi albo lepiej z nad jakiegoś jeziora.
Podobno taka rzeźba terenu powstała przez lodowiec, który 14 tysięcy lat temu wypełniał tą dolinę. Dzięki niemu powstały duże płaszczyzny i jeziora oraz potężne góry, które sprostały ogromnej masie lodowca.
Aktualnie ten płaskowyż jest domkiem dla wielu zwierząt. Spotkaliśmy nawet samochód z turystami wypatrującymi zwierzynę. Amerykanie też mają swoje safari. Co prawda nie widać, żeby wjeżdżali głęboko w łąki. Nadal trzymają się wyznaczonych dróg ale częściej zapuszczą się na jakieś off-road i może uda im się spotkać misia. My myśleliśmy przez chwilę o takiej wycieczce ale tylko przez chwilę. Chyba po afrykańskim safari byśmy się tylko rozczarowali. A poza tym przecież misie to myśmy już parę razy widzieli.
Po górze Signal pojechaliśmy nad jezioro Jackson. Zarówno w Yellowstone jak i Grand Teton sporty wodne są bardzo popularne. Ludzie pływają na łódkach, kajakach, łowią ryby ale też pływają. Muszę przyznać, że podziwiam im z tym pływaniem. W południe jak słońce przegrzeje to temperatura dochodzi do 80-90F (25-30C), ale często temperatura jest bliżej 70F (20C). Do tego temperatura wody jest dużo niższa. Pomimo tego wszystkiego ludzie nadal pływają w jeziorze i wylegują się na plaży.
My za sportami wodnymi nie jesteśmy więc zrobiliśmy sobie przerwę i przy piwku na ławeczce podziwialiśmy widoki. Piękne górskie jezioro wkomponowane w piękne góry. Do tego wiaterek, że trzeba siedzieć w bluzie dresowej w samo południe w środku lipca. Pięknie…..tak my nie lubimy upałów.
Z każdą minutą przybywało ludzi. Niektórzy przyjeżdżali na rowerach, inni z aut wyciągali grille i szykowali lunch, a inni rozkładali hamaki i relaksował się w cieniu. Jednym słowem każdy robi to co lubi najbardziej. A co Darek lubi najbardziej?
Darek najbardziej lubi nartki więc następny przystanek to musiał być słynny resort narciarski Jackson Hole. Rok temu na Czwartego Lipca, Darek jeździł na nartach. W tym roku zima była trochę słabsza a i też resorty pozamykali wcześniej, nie ubijali śniegu więc na trasach śniegu już nie ma i z nartek nici. Resort jednak trzeba sprawdzić i ocenić czy warto przylecieć tu w zimie.
Werdykt? Ciężko powiedzieć. Na pewno kiedyś przelecimy tu w zimie. Resort ten może nie jest w czołówce największych resortów w zachodnich Stanach. Słynie on natomiast z zaawansowanego terenu i stromych tras narciarskich. Tak więc jest to resort dla zaawansowanych narciarzy, którzy poszukują mocnych wrażeń. Pewnie dlatego w miasteczku Jackson jest drugi, mniejszy, bardziej rodzinny resort Snow King.
Jeśli jednak chodzi o miasteczko to Jackson Hole położone jest w miasteczku Teton Village, które to jest 20 min od Jackson. Teton Village nie jest miasteczkiem. Ma podstawowe zaplecze pod resort, to znaczy dużo hoteli, apartamentów pod wynajem, restauracji, barów i sklepów z pamiątkami czy podstawowymi rzeczami. Natomiast ogólnie jest to średniej wielkości, nie można tego porównać do Vail czy Whistler. Ale jest większe od Snowbird czy Squaw Valley. Nie mówiąc już o wschodnim wybrzeżu gdzie w ogóle nie ma miasteczek narciarskich...no może poza małym miasteczkiem w Stratton czy Stowe.
Zawsze można natomiast podjechać albo spać w Jackson, które to jest większe i jest odległe od Jackson Hole tylko 20 min. Ciekawe tylko ile się jedzie jak są korki po zamknięciu wyciągów. Myślę, że nadal bym wybrała nocleg w Teton Village w sezonie jak wszystko jest otwarte to powinno być tam wesoło a i też wybór restauracji powinien wystarczyć, żeby urozmaicić sobie posiłki.
My wyjechaliśmy gondolą na górę i przerwę spędziliśmy ze świstakami. Tylko jakieś takie nieśmiałe były i nie chciały zjeść z nami orzeszków. Żartuje - wiem, że nie wolno karmić dzikich zwierzątek….tak więc orzeszki zjedliśmy my a świstaki tylko latały po łąkach.
Pochodziliśmy troszkę po górze, pochodziliśmy po miasteczku, kupiliśmy największego miśka jakiego udało się znaleźć i poszliśmy na taras napić się piwka. A tu się okazało, że nawet w Jackson Hole Darek ma kolegę. Dopiero co poznany co prawda ale nasz kelner z wczorajszej pizzerii był naszym kelnerem w JH w barze… ups… jak to trzeba uważać z napiwkami, żeby potem ci szybko przynieśli zimne piwko.
Jak widzicie dzień mieliśmy bardzo na luzie. Nie za dużo w samochodzie, dużo na świeżym powietrzu i totalnie bez pośpiechu. Czasem tak trzeba….rozluźnić się i nabrać sił przed jutrzejszą wspinaczką.
Normalnie bym tu skończyła pisać, no bo czemu mam was zanudzać, że wróciliśmy do domu, zjedliśmy kolację, pisaliśmy bloga i poszliśmy spać….czyli po części standard. Mam jednak pewną uwagę jeśli chodzi o jedzenie. Dziś gotowaliśmy kolacje w pokoju. W zależności gdzie jedziemy to czasem staramy się sami gotować. Zwłaszcza jak jesteśmy w jakiś lasach gdzie jest niewielki wybór jedzenia. W supermarketach można kupić pół produkty ale staramy się tego unikać. Wolimy kupić świeżego kurczaka czy rybę i sami przyprawić. Proste nie? Dokładnie. Nie spodziewamy się po supermarketach super mięsa więc bierzemy to co jest bezpieczne. Jednak przykre jest, że nawet jak kupujesz zwykłą rybę to smakuje ona jak papier. My mamy szczęście mieszkać w dużym mieście gdzie można kupić kurczaka za $5 i za $15. Mamy szczęście, że możemy kupić produkty dobrej jakości, które mają smak i jakość. Żal mi jednak ludzi, którzy żyją w małych miasteczkach i dostęp mają tylko do byle jakiego, przetworzonego jedzenia…..chyba, że ja nie wiem gdzie robić zakupy. A często właśnie te małe miasteczka, żyją z rolnictwa i powinni mieć dostęp do dobrych lokalnych produktów...może ja naprawdę nie wiem gdzie kupować jedzenie poza NY. Mam nadzieję, że tak jest i każdy ma dostęp do jedzenia które ma smak...inny niż sól i cukier. Obawiam się jednak, że się mylę. Tak więc po naszej papierowej rybie, z watowym chlebkiem poszliśmy spać, śnić o dobrym sushi…
2020.07.09 Yellowstone National Park, WY (dzień 6)
Welcome to Silver Gate - dla nas to raczej pożegnanie. Nie do końca wyspani (bo materac był beznadziejny) ruszamy po raz kolejny do Yellowstone. Park Yellowstone można zwiedzić w trzy dni jak się chce tylko zobaczyć najważniejsze atrakcje turystyczne. Jeśli natomiast chcesz się zagłębić w lasy to jest też bardzo dużo szlaków górskich. W parku można też uprawiać różnego rodzaju sporty wodne a co mnie chyba najbardziej zdziwiło, można też łowić ryby.
Rzek i jezior to jest tu trochę - nie wiem natomiast jak to jest z rybami. Szkoda, że nie pojechał z nami kolega wędkarz bo byśmy pewnie mieli dobrą i świeżą kolację. My park Yellowstone zwiedzaliśmy jak zawodowi turyści czyli od punkty obserwacyjnego do punku. W Yellowstone nie ma wysokich gór ale za to jest dużo unikatowych gejzerów, gorących źródeł i innych geologicznych ciekawostek więc na tym się skupiliśmy. W górki to chętnie pójdziemy w parku Grand Teton.
Park Yellowstone można zwiedzić w 3 dni. Pierwszy dzień mieliśmy od punktu Maddison, przez Mammoth Hot Springs i Tower do Silver Gate. Drugi dzień skupiliśmy się na Maddison, Canyons i Lake Village. Natomiast na dziś został nam najbardziej popularny odcinek parku czyli od Maddison do Grant Village. Odcinek ten jest najbardziej popularny ze względu na Grand Prismatic Spring. Ale zanim tam dojedziemy musimy przejechać dolinę Lamar.
A tu jak zawsze dużo bizonów. Byliśmy przed 9 rano i potwierdziło się powiedzenie, że im wcześniej tym zwierzęta są bardziej aktywne. Bizony przebiegały przez drogę, chodziły, biegały, piły wodę - zupełnie inaczej niż w ciągu dnia gdzie wolą się nie ruszać.
Spełniło się Darka marzenie. Najpierw chciał zobaczyć w ogóle bizona, potem całe stado a na koniec stado przebiegające przez jezdnię. Obserwowalibyśmy i fotografowali dalej ale inny kierowca do nas zagadał i powiedział “dalej w dolinie jest całe stado wilków”. WOW - wilków to nam brakowało do kolekcji.
Przejechaliśmy dolinę ale wilków niestety nie widzieliśmy. Natomiast trochę dalej już w lesie zobaczyliśmy dużo samochodów zaparkowanych przy drodze. My też stanęliśmy, pytamy się co tam jest a tu misiu jest. Chodził sobie brązowy niedźwiedź. Na taką odległość mogłam go obserwować i robić mu zdjęcia. Szybko jednak uciekł ze słońca w chłodny busz więc i my wróciliśmy do auta i pojechaliśmy dalej.
Wilka udało nam się wypatrzyć troszkę dalej na bagnach. Ciekawe dlaczego był samotny. Wilki często występują w grupach ale może on tu czuje się bezpieczny i zdarzają się przypadki odizolowania. WOW - tyle zwierząt na jeden dzień. Na koniec się jeszcze kaczki załapały. A czemu nie?
Czas wrócić do zwiedzania gejzerów. Na początek odwiedziliśmy Fountain Paint Pots. Jest to obszar w parku, gdzie na trasie 1 km (0.5 miles) można zobaczyć prawie wszystkie termiczne zjawiska. Są tu gejzery, gorące źródła, fumarola i błotne wulkany (mudpots).
Wszystko było ciekawe choć “mudpots” najbardziej mnie zainteresowało. W błocie co jakiś czas pojawiała się bańka z powietrzem po czym pękała. I tak w kółko. Sprawiało to wrażenie jakiejś gry czy zabawy gdzie się jedno naciska a inne gdzie indziej wyskakuje.
Oczywiście były też piękne gorące źródła z niebieską wodą, i gejzery tryskające wodą z wnętrza ziemi. Jak tak się chodzi po tych deptakach, po tych terenach gdzie ciągle coś się gotuje, coś wypluwa, coś paruje to tylko sie człowiek zastanawia kiedy to wszystko wybuchnie. Dużo tego się nagromadziło pod ziemią i ciągle coś próbuje się wydostać.
W końcu dotarliśmy do Midway Geyser Basin ze słynnym i przepięknym kraterem Grand Prismatic Spring. Pewnie zdjęcie to wiele razy widzieliście w różnego rodzaju blogach i artykułach a dla mnie przyszedł czas wreszcie zobaczyć to na żywo.
Zanim jednak dojdzie się do Grand Prismatic to mija się Excelsior Geyser, kolejna “dziura” z przepiękną niebieską wodą i buchającą parą - niebieska woda znajduje się bardziej w szerokich, rozległych gejzerach, które wyglądają jak garnek z gotującą się wodą. Są też węższe gejzery i ze względu na mały otwór nie widać niebieskiej wody, za to wybuchają one częściej bo gotująca woda się podnosi i potrzebuje się wydostać na zewnątrz. Te węższe gejzery tryskają wodą nawet kilkanaście metrów do góry.
Rozległe gejzery nie plują wody do góry ale nadal z ziemi wydobywa się masa wody. Na przykład Grand Prismatic Spring „wypluwa” do rzeki około 5tys galonów (18 tys litrów) wody na minutę. Swoją sławę zdobył jednak nie przez wielkość czy moc ale przez wygląd. Jak to bywa w życiu wszystko jest oceniane po wyglądzie więc i Great Prismatic Spring zyskał sławę przez swoje kolory.
Podchodząc do niego przygotowanymi deptakami nie do końca widzi się jego kolory. Owszem jest dość kolorowo, ciekawa faktura ziemi no i oczywiście nieodłączny zapach siarki. Jednak jeśli naprawdę chce się zobaczyć to źródło w pełnej okazałości to polecam przejść się na pobliskie wzgórze. Trasa do wodospadu Mystic, przy czym w połowie odbija się na taras widokowy.
Dużo lepiej nie? A skąd w ogóle biorą się takie kolory? Wszystko dzięki słońcu. Dzięki minerałom zawartym w wodzie promienie słońca rozchodzą się po płaszczyźnie wody wydobywając z niej piękny niebieski kolor. Żółty kolor natomiast to bakterie. Różnego rodzaju bakterie i mikroorganizmy, które lubią ciepło (a wręcz nawet wrzątek), żyją na granicy gorącego źródła i ziemi. Często tworzą one swoisty krater i rozprzestrzeniają się na boki. Tak to właśnie natura tworzy najpiękniejsze kolory.
Grand Prismatic Spring jest jednym z tych obrazów, które chcesz zatrzymać w swojej pamięci na zawsze. Dobrze, że mamy aparaty i jest to możliwe. Następnym przystankiem na naszej trasie był gejzer Old Faithful. Jest to gejzer stożkowy i swoją sławę dostał dzięki regularności wybuchów. Tak naprawdę mógłby być tam zegar, który odlicza minuty do następnego wybuchu. Myśmy przyjechali dokładnie 5 minut przed jego wybuchem więc miejscówki w pierwszym rzędzie nie mieliśmy, ale za to nie musieliśmy czekać 1.5h. Czas pomiędzy wybuchami jest bowiem 90 minut a sam wybuch trwa niecałe pięć minut. Jednak w ciągu tych 5 minut gejzer może wypluć nawet do 32 tys litrów (8,400 galonów) wrzącej wody. Niesamowite ile energii jest we wnętrzu ziemi.
I na tym byśmy się pożegnali z parkiem Yellowstone. Teraz pora wrócić do Grand Teton, do jego oficjalnej części. Tym razem śpimy w Jackson, WY. Powrót do cywilizacji i miejmy nadzieję hotelu z lepszym materacem.
Udało się – dojechaliśmy do Jackson pod wieczór. Pokoik dużo większy niż nasza szopa w Silver Gate, miasteczko całkiem fajne – sześć ulic na krzyż ale na pizze można wyjść a i przejść się jest gdzie. My jednak potrzebowaliśmy spania. Po części ciągłe przebywanie na wysokości ok. 7tys feet (2100 m) robi swoje a po drugie mało snu w dwie poprzednie noce zrobiło swoje. Tak więc jutrzejszy dzień ma tytuł odsypianie – śpimy do 8 rano a potem na lajcie jakaś wycieczka nad jeziorko, gondolą na jakąś górkę i zleci. Trzeba nabrać sił na kolejny duży hike....ale to w sobotę!
2020.07.08 Yellowstone National Park, WY (dzień 5)
Jak często musisz w lipcu wstawać w środku nocy żeby podkręcić ogrzewanie? Śpiąc w Silver Gate, MT dosyć często. Mieścina położona jest wysoko w górach na wysokości 7,600 stóp (2,300 metrów), a w około są potężne, wysokie góry.
Spaliśmy w malutkim, drewnianym domku, który nie był dobrze izolowany. Zimne powietrze szybko ochłodziło pomieszczenie i żeby nie psikać w samolocie podczas epidemii Covid dodatkowe ogrzewanie było obowiązkowe.
Dzisiejszy dzień w większości spędziliśmy w samochodzie. Poranek w Montanie, a po południu w Parku Yellowstone w stanie Wyoming. Planując ten wyjazd wiele razy natknąłem się na ciekawe opisy drogi która dokładnie zaczyna się w miasteczku Silver Gate w którym właśnie śpimy.
Wielu z was na pewno słyszało o słynnej drodze #1 na Kalifornijskim wybrzeżu, albo o drodze #1 na Florydzie z Key Largo do Key West czy drogach w Acadia NP, albo Road To The Sun w Glacier NP. Nie wspomnę już o klasycznej drodze 66 z Chicago do Santa Monica w CA.
A kto z was zna albo przejechał Beartooth Highway na granicy Montany i Wyoming?
Mało znana i mało uczęszczana droga przez wielu jest uważana za jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach. Prowadzi przez malowniczy, górzysty teren z najwyższym punktem 10,947 stóp (3,337 metrów). Długość wynosi 68 mil (110 km.).
Rano zapakowaliśmy się do naszego malucha i ruszyliśmy w górę. Obydwoje zastanawiając się czy ten malutki samochodzik da radę po tych górach. Do pokonania dzisiaj mamy 285mil (460km.) w większości górzysty teren.
Z tym samochodem (Ford EcoSport) to też było ciekawie. Mieliśmy zarezerwowany duży, amerykański Pick-up z potężnym silnikiem w Salt Lake City. Niestety ze względu na Covid nasze plany musiały być zmienione w ostatniej chwili i wylądowaliśmy w Montanie gdzie już większość samochodów była wynajęta. Ogólnie samochód jest OK na dwie osoby, ale jak by ktoś musiał siedzieć z tyłu to by miał fajnie.
Na początku droga szła w miarę płasko i po paru milach dojechaliśmy do Cooke City. Jest to malutkie miasteczko podobnego do Silver Gate. Może troszkę większe, bo ma stację benzynową i parę więcej punktów turystycznych.
Od Cooke City droga jeszcze wiodła wzdłuż rzeki Lake Creek aby następnie pomału wspinać się do góry. Jeśli ktoś lubi wędkować w ciszy i spokoju to polecam ten rejon. Widzieliśmy dużo miejsc a także rybaków przy drodze. Trzeba tylko pamiętać, że w tym rejonie jest potężna ilość Grizzly, wilków i innych ciekawych zwierząt. Oddalając się od samochodu trzeba pamiętać o gazie pieprzowym. Misie też lubią rybki.
Nie będę opisywał każdego zakrętu, bo było ich trochę. Droga szła łagodnie do góry przez las iglasty. Niestety poza paroma sarenkami i łosiami to za wiele zwierzyny nie widzieliśmy.
Gdzieś od wysokości 9,000 stóp (2,700 metrów) las zaczął ustępować wysokogórskim polanom. Droga zaczęła ostrymi serpentynami wić się stromiej do góry. Widoki stawały się coraz to lepsze, a wiatr coraz to silniejszy.
Wiało tak mocno, że wysiadając z samochodu trzeba było dobrze drzwi trzymać bo by chyba urwało. Do tego niska temperatura jak na lipiec, gdzieś 8-10C powodowało „przyjemny” chłodek.
Wyjechaliśmy na przełęcz BearTooth. Najwyższy punkt na tej drodze. Dobrze tu wiało, do tego stopnia, że postanowiliśmy nie wychodzić z samochodu. Porobić parę zdjęć przez uchylone okna i chwilę podziwiać widoki.
Tą drogą można dalej jechać w głąb Montany aż do miasteczka Red Lodge i dalej. Nie pojechaliśmy dalej w dół, bo za bardzo nie było czasu. Przed nami jeszcze setki kilometrów do pokonania. Podjechaliśmy jeszcze kawałek aby zobaczyć resort narciarski Beartooth Basin Summer Ski Area, ciężko to nazwać resortem, bo posiada jeden wyciąg orczykowy.
Natomiast jest to miejsce gdzie na nartach można jeździć do lata. W tym roku zamknęli ten „resort” parę dni temu, 4 lipca. Wiedziałem o tym wcześniej dlatego też nie zabrałem ze sobą butów narciarskich, jak rok temu.
Śniegu jeszcze było wystarczająco dużo żeby zrobić trochę zakrętów, ale niestety trzeba by podchodzić do góry. Wspinaczka w głębokim i mokrym śniegu w butach narciarskich na tej wysokości to sama przyjemność, prawda? Ale raczej nie dla ludzi którzy mieszkają nad oceanem.
Wróciliśmy do samochodu i zawróciliśmy w kierunku Parku Yellowstone. Przejechaliśmy przez nasze miasteczko Silver Gate i wjechaliśmy do parku jego północno-wschodnim wjazdem.
Na zwiedzanie Yellowstone mamy przewidziane 3 dni. Ja wiem, że jest to za mało na zaglądniecie w każdy zakamarek, ale wystarczająco dużo żeby „coś tam” zobaczyć. Zresztą nie planujemy robić w Yellowstone żadnych większych hików. Nie są one tak ciekawe i interesujące jak w sąsiadującym od południa parku Grand Teton, w którym to zamierzamy zabawić 5 dni.
Yellowstone słynie z dwóch rzeczy, gejzerów i zwierząt. Te pierwsze są łatwe do zwiedzenia i zobaczenia. Znajdują się blisko drogi i nigdzie nie uciekną. Z tymi drugimi to jest różnie. Albo ma się szczęście i zwierzaki cię polubią i będą pozowały do zdjęć, albo będą siedzieć głęboko w lasach z dala od ludzi.
Żeby zwiększyć szanse na zobaczenie ciekawych okazów zaciągnęliśmy języka z internetu i od park rangera. Największe szanse w lato są w dwóch potężnych dolinach, Hayden i Lamar. Także pora dnia ma duży wpływ na ich aktywność. W ciągu dnia większość z nich jest leniwa i leży gdzieś w wysokich trawach, albo w zagajnikach i za bardzo ich nie widać. Rano i wieczorem, to są pory dnia w których zwierzęta migrują albo polują.
Oczywiście pora roku też ma ogromny wpływ. Zimą jest zupełnie odwrotnie niż latem. Dni są krótkie i bardzo zimne z dużą ilością śniegu. Cały Yellowstone jest położony na płaskowyżu powyżej 2,000 metrów. W ciągu dnia zwierzęta się nagrzewają w słońcu i wychodzą na polany gdzie jest je łatwo wypatrzeć. Także po śladach na śniegu można określić co i kiedy tędy przechodziło.
Oczywiście już planujemy przyjechać tutaj zimą. Obok jest wielki resort narciarski Big Sky Montana. Parę dni temu przejeżdżaliśmy obok niego. Imponująco ta górka wygląda. Zastanawiam się dlaczego jeszcze go nie odwiedziłem. Plany już są. Zakupiłem bilet narciarki na następny sezon, Ikon Pass. Big Sky Montana jest na nim. Nartki w Montanie i zwierzaki w Wyoming. Zapowiada się ciekawa zima. Ktoś chętny?
Wracając do zwierząt.....
W rejonie Mammoth Hot Springs lekko pobłądziliśmy i wylądowaliśmy na Łosiu. Łoś nie zważał na nic tylko zajadał kwiatki z drzewa. Nie czekaliśmy do końca, ale patrząc z jakim smakiem je jadł, to pewnie zjadł je wszystkie.
Posuwając się dalej na południe parku dojechaliśmy do Grand Canyon of Yellowstone. Punktów gdzie można się zatrzymać jest wiele. My wybraliśmy Artist Point. Ponoć jest najładniejsze i z tego miejsca dużo artystów maluje swoje dzieła.
Głębokość kanionu robi wrażenie. Wiadomo, nie jest to Grand Canyon z Arizony, ale warte odwiedzenia.
Z tego punktu też dobrze widać dolny wodospad na rzece Yellowstone. Mając więcej czasu polecane jest parę hików w tym rejonie. Niestety my mamy w planie wieczorem odwiedzić dolinę Lamar i poszukać zwierzaków.
Wyjeżdżając Bizon chciał się pożegnać i wyszedł na drogę. Był tak blisko, że można go było prawie pogłaskać. Oczywiście nie jest to polecane, bo zwierze może czuć się zagrożone i ono „troszkę” więcej waży niż człowiek.
Pożegnaliśmy się z lokalnym i ruszyliśmy w kierunku Lake Village. Po drodze jeszcze odwiedziliśmy wulkan błotny.
Może nie jest to najbardziej odwiedzane miejsce w parku, ale ciekawe. Wygląda jak wielki gar gęstej zupy która się gotuje na małym ogniu. Ogień pewnie nie jest mały, bo większość Yellowstone (9,000 km²) jest na nim podgrzewana.
Dojechaliśmy do jeziora Yellowstone. Potężne i wielkie to jezioro, 350 km². Jest to największe jezioro w Ameryce Północnej położone powyżej 2,000 metrów n.p.m. W zimie całe zamarza, a grubość lodu przekracza metr. Widać tutaj dużo samochodów z przyczepami na których są wielkie łodzie. Nasz mały samochodzik na pewno by nie uciągnął przyczepy po tych górach, więc zostało nam tylko oglądanie jeziora z brzegu.
Zbliżała się godzina 18. Głodni (tylko po śniadaniu) wstąpiliśmy do lokalnej knajpy w Lake Village. Jedzenie można tylko było zamówić na wynos. Dobrze się składało, bo taki też mieliśmy zamiar. Dobre hamburgery z lokalnej zwierzyny z chłodnym piwkiem z widokiem na jezioro i zwierzaki! Czego więcej oczekiwać...
Prawie wszystko dopisało....było chłodne piwko, piękny widok na jezioro, zwierzaki też przyszły... tylko z tymi dobrymi hamburgerami trochę przesadziłem. No cóż nie można mieć wszystkiego. Moje jeszcze jakoś smakowały, można powiedzieć, że lepsza wersja McDonald's. Natomiast Ilonka postawiła na kurczaka. Pisało, że naturalny... chyba naturalnie to on był sprasowany przez bizona. Bo kurczak wyglądał jak sprasowany papier i tak też smakował.
Po kolacji przyszedł czas na Lamar Valley. Do początku doliny, która się ciągnie ponad 30 kilometrów mieliśmy 110 kilometrów. Dobrze, że jest lipiec i jasno jest do minimum 21 godziny, więc mieliśmy akurat czas żeby tam dojechać.
Za szybko nie można było jechać. Po pierwsze już jest wieczór i zwierzęta wychodzą na drogę, a po drugie ciągle zwalniasz albo się zatrzymujesz żeby je oglądać.
Około 20:30 wjechaliśmy w dolinę Lamar która przywitała nas setkami bizonów. Takiej ilości ludzi z profesjonalnymi lornetkami i aparatami z obiektywami długości prawie mojej ręki to ja dawno nie widziałem.
Ilonka wyciągnęła swój sprzęt, ja moją kamerkę i zaczęliśmy się bawić. Spędziliśmy chyba dobre 30 minut obserwując bizony. Zwierzęta biegały, walczyły, bawiły się.... cokolwiek tylko chcieliśmy.
Kiedyś zrobimy album i film to wstawimy na bloga.
Do naszej malutkiej chatki w Silver Gate wróciliśmy jak już było ciemno. Niestety lokalny sklep który miał drzewo na ognisko już był zamknięty, a jakoś nie mieliśmy odwagi iść do pobliskiego lasu po patyki.
Zmęczeni po całym dniu wielkich wrażeń i setek kilometrów za kierownicą padliśmy do naszego krótkiego łóżka i szybko zasnęliśmy.
W nocy Ilonka mnie parę razy budziła i mówiła, że słyszy odgłosy na zewnątrz. Jakoś nie miałem odwagi wyjść na zewnątrz i sprawdzić. Chyba za mało whiskey wypiłem tego wieczoru.....
2020.07.07 Yellowstone National Park, WY (dzień 4)
Dzisiejszy dzień będzie pod tytułem “nigdy w życiu…”. Ile z was mówiło sobie... „ja to nigdy tego nie zrobię, ja to nigdy tam nie pojadę..”. Na pewno każdy ma coś takiego na swoim koncie. Ja już wiele razy przekonałam się i zrozumiałam powiedzenie „Nigdy nie mów nigdy...”.
Tak więc nigdy nie ciągnęło mnie do Montany, słyszałam, że jest to przepiękny stan, że ludzie żyją tu jakby się świat zatrzymał. Słyszałam też opowieści o tym jak najbliższy sąsiad jest parę kilometrów od ciebie a misiów to jest tu więcej niż przypadków COVID-a. Głównie przez te misie Montana nie była w czołówce stanów, które chciałam odwiedzić. Jednak od słowa do słowa właśnie siedzę w Montanie, w miasteczku Silver Gate, gdzie populacja to 140 ludzi (wg. Census 2000). „Miasteczko” ma dwie ulice na krzyż i na dzień dobry Pani w recepcji nam powiedziała: „Jak chcesz się przejść w około domku to jak najbardziej, chodź gdzie chcesz ale weź ze sobą spray na misie.” - Niezłe powitanie, nie?
Tak więc po takim przywitaniu, siedząc przy ognisku, pisząc bloga zastanawiam się kiedy odwiedzi nas miś i jak to się stało, że ja tu wylądowałam. W samym środku niczego... a może właśnie w samym środku wszystkiego.
A jak się tu znalazłam - jak zwykle jedna rzecz doprowadziła do kolejnej. Ja wymyśliłam wakacje w Grand Teton i Wyoming. Darek dodał do tego Yellowstone, bo przecież jesteśmy tak blisko. No to ja dodałam do tego nocleg zaraz przy bramie wjazdowej do parku, padło na Silver Gate. A na koniec Darek wybrał domek z miejscem na ognisko. Fajny domek mamy, nie?
Po spędzeniu trzech nocy w zachodniej części parku Grand Teton, postanowiliśmy zmienić lokalizację. Skoro nigdy nie byłam w najstarszym parku w stanach, Yellowstone, to okazja była sama w sobie. Do tego park Yellowstone jest bardzo blisko (w zasadzie to graniczy) z parkiem Grand Teton.
Takiej okazji nie można przegapić i po spakowaniu naszego „super” autka (amerykańskiej wersji Fiata 126p) ruszyliśmy w drogę na północ do miasteczka West Yellowstone. Oczywiście, żeby wjechać do parku trzeba mieć roczny pas na wszystkie parki albo jednorazową przepustkę, która jest na 7 dni. My zakupiliśmy roczny pas. Skoro wjazd do jednego parku to $35 a roczny pas to $80 to matematyka jest prosta i wychodzi, że przy dwóch parkach już się bardzo mało dopłaca. A skoro Europa mówi, że nie chce turystów z USA to my będziemy zwiedzać Stany więc kto wie co jeszcze się pojawi w naszych planach – może Oregon i Crater Lake we wrześniu...Ktoś chętny?
Kolejka do wjazdu była dość duża – a podobno nie wolno podróżować. Hmmm... chyba tylko Nowy Jork jest jakiś taki przeczulony. Kolejka do wjazdu, kolejki na parkingi a do tego rejestracje z całego kraju – jaki COVID???
Pani w informacji rozpisała nam atrakcje na trzy dni. W pierwszy dzień mieliśmy przejechać od West Yellowstone do Mammoth Hot Springs (gorących źródeł). Prawda jest taka, że mieliśmy przejechać dalej bo przecież mieszkamy w Silver Gate.
Park Yellowstone słynie z wulkanów i gejzerów, swoją geologię zawdzięcza, wulkanowi Yellowstone położonym oczywiście pod parkiem. Mega wulkany wybuchają co kilkaset tysięcy lat. Jeśli kiedyś dojdzie do tego wybuchu to nie dość, że cały park wybuchnie to ilość pyłu wulkanicznego będzie tak potężna, że zakryje słońce na kilka lat. A jak wiadomo człowiek bez słońca nie przeżyje.
Jak się jeździ po parku to non-stop coś dymi, coś pluje, coś bulgocze, coś się gotuje. A zapach siarki też nie jest niczym nowym. Tak więc naprawdę czuje się, że stąpamy po cienkim gruncie. Taki cienki grunt można znaleźć w Norris Geyser. Jest to najcieplejszy, najbardziej kwaskowy i najbardziej dynamiczny gejzer w Yellowstone.
Oczywiście jak przystało na Park Narodowy wszystko jest ładnie przygotowane i chodzi się po wyznaczonych deptakach. Szybko jednak można zapomnieć o cywilizacji i poczuć się jak na innej planecie. Jak to się dzieje, że świat jest tak różnoraki i różno kolorowy – piękny jest ten niebieski kolor nie?
A skąd się bierze ten niebieski kolor? Parę rzeczy się na to składa. Po pierwsze woda jest super gorąca więc żadne mikroorganizmy tam nie mieszkają więc woda jest idealnie czysta. Po drugie to słońce odbija się od tafli wody wydobywając piękny niebieski kolor - podobnie jak się dzieje, że niebo jest niebieskie.
Porcelain basin czyli mniej zarośniętą ale mniejszą nizinę można obejść w 20 minut. Nam oczywiście zajęło to ponad 30 minut bo trzeba było zrobić zdjęcie pod każdym kątem, każdej rzeczy. Idzie się bardzo przyjemnie i można iść w każdym wieku, bo trasa jest bardzo łatwa.
Co jakiś czas wybuchają gejzery i plują wodą na każdego w okolicy. Nam się raz dostało wodą po twarzy. Gejzerów nie przewidzisz i akurat to co myśmy widzieli wybuchło w miarę blisko nas ale nie był to jakiś wysoki wybuch. Może jeszcze uda nam się zobaczyć wysokie wybuchy w innych częściach parku.
Będąc w gejzerze Norris można przejść się jeszcze wokół Back Basin. Ponieważ nizina ta jest bardziej porośnięta drzewami to nie widać tak efektownie gejzerów a bardziej wygląda to jak dymiąca ziemia, i tylko widać dym przebijający się między drzewami.
Jeśli jednak interesuje cię para wodna to polecam Roaring Mountain. Trzeba jednak mieć szczęście aby góra puściła dym. Przy nas nie chciała puścić pary ale podobno jak zaczyna dymić to góra wydaje dźwięk, który można słyszeć nawet cztery mile (6 km) dalej.
My nie doczekaliśmy się wybuchu ale bizony wyglądały jakby cały czas czekały. Koło Roaring Mountain spotkaliśmy dwa bizony siedzące sobie spokojnie w trawie. Były to nasze pierwsze bizony więc poświęciliśmy trochę czasu na obfotografowanie ich. Szybko się jednak przekonaliśmy, że bizony zwane też buffalo są tu dość popularne i można je spotkać prawie wszędzie. Czasem bliżej, czasem dalej ale non-stop jakiegoś się widzi.
Bizony były mało aktywne więc ruszyliśmy w drogę do następnej atrakcji – Mammoth Hot Springs. Formacja skalna powstała tysiące lat temu jak ciepła woda ochładzała się i zostawiała wapień budując tarasy skalne. Ciepła woda w Mommoth Hot Springs pochodzi z Norris Geyser i przepływa podziemnymi tunelami. Oczywiście stworzonymi przez naturę. Bardzo lubię parki które na każdym kroku mają coś nowego, unikatowego i jakby z kosmosu do zaoferowania. Tym razem deptakami obeszliśmy gorące źródła Mammoth. Nie myślcie, że można się w nich kąpać. Pomimo, że schodzą one prosto do miasteczka o tej samej nazwie a na dole jest hotel który przypomina sanatorium to wspomniane gorące źródła są bardziej geologiczną ciekawostką, niż dostępną przyjemnością.
Dla mnie przyjemność była bo znów można było fotografować coś nowego. Z jednej strony suche tereny pokryte solą i spalonymi drzewami a z drugiej parujące, gotujące się wody o idealnie niebieskim kolorze.
Tu już było dużo więcej ludzi i nawet się zastanawialiśmy skąd się oni wzięli. Na górze parking był dość mały a tu wyglądało jakby prawie autokary przyjeżdżały. Dopiero jak zjechaliśmy do miasteczka, zobaczyliśmy dużo większy parking, zastawiony po brzegi. Tak więc jak uda wam się znaleźć miejsce na górnym parkingu to zdecydowanie polecam. Bliżej do źródeł a i ludzi mniej.
Mammoth Hot Springs znajduje się w północno-zachodnim rogu parku. My natomiast śpimy koło północno-wschodniego wjazdu. Tak więc od Mammoth pojechaliśmy w kierunku doliny Lamar. Było nam to nawet na rękę bo podobno w dolinie tej jest dużo zwierząt więc mieliśmy nadzieję na fajne lokalne safari.
Udało nam się zobaczyć bizony i to nawet dość blisko. W większości przypadków były to samotne osobniki (prawdopodobnie samce), które przy drodze zajadały trawę. Podekscytowani, że widzimy największego ssaka lądowego pstrykaliśmy zdjęcia jak opętani.
Dolina sama w sobie też jest przepiękna. Niesamowite ile oni mają tu terenów. Tak sobie pomyślałam, że skoro misie i wilki mają tak ogromne tereny to po co mają się zbliżać do człowieka. Na wschodnim wybrzeżu, sprawa wygląda trochę inaczej bo mają limitowane tereny więc często są bliżej ludzi. Miejmy nadzieję, że moja teoria się sprawdzi i żadnego misia nie spotkam na tym wyjeździe.
W końcu po zrobieniu 200 mil (320 km) dojechaliśmy do Silver Gate. I takim oto sposobem wylądowaliśmy w „szopie” jak to Darek nazywa. Wylądowaliśmy w małym domku gdzie musisz zginać kolana jak chcesz zobaczyć sie w lustrze, gdzie chleb chowamy do lodówki turystycznej, żeby myszki nie zjadły, gdzie łóżko było tak małe, że nogi nam spadały – nie mówiąc, że nie wygodne. Ale jednocześnie zajechaliśmy do chatki, która ma ognisko z pięknym widokiem na góry, gdzie podobno zwierzęta chodzą po okolicznych lasach i gajach, i gdzie widać miliony gwiazd podnosząc tylko wzrok do góry.
Samo miasteczko Silver Gate nie ma wiele do zaoferowania. Ale za to w około ma bardzo dużo do zaoferowania. Jest na granicy parku Yellowstone, jest przy wjeździe na jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach – Beartooth Highway, i otoczone jest pięknymi górkami. Życie w tym miasteczku nie jest do końca dla nas mieszczuchów, ale lokalni ludzie wyglądają tu na bardzo szczęśliwych. I tak właśnie wylądowałam przy ognisku, w środku Montany pośrodku wszystkiego.
2020.07.06 Grand Teton National Park, WY (dzień 3)
Ponad 90% ludzi odwiedzających Grand Teton National Park jedzie do jego wschodniej części i zwiedzanie tego parku rozpoczyna od miasteczka Jackson. My oczywiście tam też zamierzamy zajechać za parę dni, ale najpierw postanowiliśmy zwiedzić Teton od jego mało znanej zachodniej części.
Wczoraj była 9 milowa rozgrzewka, natomiast na dzisiaj zaplanowałem duży hike. Mamy zamiar wspiąć się na Table Mountain, 11,106 ft (3,385m). Na szczyt idą dwa szlaki. Pierwszy, Huckleberry idzie doliną, drugi, South Face prosto do góry. Decyzje jakim pójdziemy mieliśmy podjąć rano na parkingu.
Tak jak pisałem, w tej części parku jest bardzo mało ludzi, co z resztą było widać na parkingu. Ja wiem, że jest poniedziałek rano, ale żeby nie było nikogo? Trochę Ilonka się wystraszyła, bo miała nadzieję iść z jakąś grupą ludzi a nie samotnie ze mną wspinać się do góry.
Ze względu na dużą ilość czarnych i grizzly niedźwiedzi zalecane jest chodzenie minimum w 3 a lepiej w 4 osoby. Niestety nikt z naszych znajomych nie dał rady jechać z nami, więc nakupiliśmy więcej gazu pieprzowego na niedźwiedzie i to nam dało lepszy komfort psychiczny i bezpieczeństwo.
Wybraliśmy trasę South Face. Dużo ludzi ją odradzało na internecie (nawet tabliczki na dole tak informowały) ze względu na strome podejście do góry. Myśmy jednak ją wybrali. Dlaczego? Parę powodów:
- jak sama nazwa wskazuje, południowa ściana czyli nasłoneczniona, czyli mniejsza ilość śniegu niż na trasie doliną. Tam ponoć dalej leżało dużo śniegu i często ludzie gubili szlak.
- krótsza o parę mil.
- stromo, ale rano nie ma na niej słońca, więc nie jest gorąco.
- mniejsza ilość niedźwiedzi niż w dolinach. Pewnie mają stromo i nie chce im się wspinać.
Ze względu na częste, letnie, popołudniowe burze ruszyliśmy już z parkingu o 8 rano. Zalecane jest opuszczenie szczytu nie później niż 1-2 po południu. Górny odcinek szlaku prowadzi granią, na której nie chcesz być jak jest burza i silny wiatr.
Byliśmy pierwsi na szlaku. Ze względu na dużą ilość dzikiej zwierzyny zalecane jest być głośno na hiku. Śpiewać piosenki, klaskać, głośno rozmawiać, stukać butami, gwizdać.... cokolwiek, byle wydawać głośne dźwięki, które mają odstraszyć zwierzaki. Nawet nie wiedzieliśmy, że tyle znamy piosenek.
Dogoniła nas cztero-osobowa grupa z Pensylwanii. Mieli super tempo. Jak się później okazało, oni pracują w parku i często chodzą tutaj po górach, widać to było po ich tempie i umięśnionych nogach. Chwilę z nimi pogadaliśmy, a potem oni ruszyli swoim tempem do góry a my znowu zostaliśmy sami.
Na początku szło się gęstym brzozowym lasem z wysokimi trawami. Później brzozy ustępowały drzewom iglastym. Temperatura do wspinaczki była idealna 8-10C i niska wilgotność powietrza.
Parking jest na 7,000 stóp. Szczyt ma ponad 11,000, czyli musimy się wznieść o ponad 4,000 stóp. To już jest trochę.
Gdzieś na wysokości 8,000 stóp zaczęły się piargi. Było dalej stromo, a sypkie podłoże nie ułatwiało wspinaczki.
Pomału, noga za nogą, piosenka za piosenką osiągnęliśmy 9,000 stóp. Od tej wysokości teren z lekka stawał się bardziej płaski, a gęsty las zamieniał się w polany.
Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, jakieś 15 minut. Ściągnięcie kolejnych ubrań, uzupełnienie kalorii i ogólny odpoczynek.
Siedząc tak i odpoczywając słyszymy, że kamienie się ruszają. Co to może być? Na pewno nie wiewiórka. Albo człowiek, albo jakieś większe zwierze. Siedząc tak, ze sprayem na misie w ręce, widzimy wyłaniającą się parę z zakrętu. Uffff... odetchnęliśmy....!
Para jest z Colorado i tak jak my zwiedza zachodnie, mniej uczęszczane Tetons. Teraz już raźniej w czwórkę szliśmy dalej.
Polany stawały się coraz to większe, ilość drzew ubywała, a śniegu przybywało. Doszliśmy gdzieś do 10,000 stóp, czyli do górnej granicy lasu w tym parku. Ponoć jeszcze dwa tygodnie temu było tu tyle śniegu, że bez raków by było ciężko.
Zafascynowani przepięknymi widokami i nie zwracając uwagi gdzie się idzie oczywiście zgubiliśmy szlak. Ciężko go było odnaleźć, bo większość terenu była przysypana śniegiem. A na dodatek nie wiem dlaczego, ale nigdzie nie był szlak namalowany. Na dole było łatwo, bo szło się po wydeptanej ścieżce. Tutaj na śniegu było wiele śladów w różnych kierunkach i nie wszystkie były człowieka.
Na szczęście mamy GPS i telefony z załadowanymi mapami, więc nawet szybko odnaleźliśmy szlak i ruszyliśmy dalej.
Im wyżej tym ładniejsze widoki. Byliśmy już ponad lasami, więc i wiatr zaczął o sobie dawać znać. Na szczęście nie był mocny jak na te wysokości i tylko nas przyjemnie ochładzał.
Tutaj gdzieś po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt, a zaraz za nim najwyższą górę w tym parku, Grand Teton 13,775 ft (4,199 m).
Do pokonania mieliśmy jeszcze trochę, ale dzięki sprzyjającym wiatrom ubywało. Trochę nas śnieg przytrzymał. Już prawie pod szczytem natknęliśmy się na dosyć spory odcinek głębokiego śniegu. Nie jest łatwo na tej wysokości iść do góry po ciężkim i mokrym śniegu.
Pod sam koniec jeszcze troszkę wspinaczki po skałkach nam się dostało i około godziny 13 stanęliśmy na szczycie Table Mountain, 11,106 ft (3,385m).
Tu już dobrze wiało. Bluza windproof była bardzo potrzebna. Znaleźliśmy sobie zaciszne miejsce za skałami i chyba z godzinę tam spędziliśmy.
Była idealna, słoneczna pogoda. Całe pasmo górskie mieliśmy jak na dłoni. Table Mountain znajduje się tak jakby w środku gór. Panorama 360 stopni jest cudowna. Widzieliśmy też wschodnie Teton gdzie za parę dni mamy zamiar też tam troszkę połazić.
Siedziało by się tak godzinami, ale niestety przed nami jeszcze dużo roboty, trzeba zejść na dół.
Cały czas zastanawialiśmy się jakim szlakiem będziemy schodzić. Czy tym samym stromym co szliśmy na górę, czy wrócimy przez dolinę. Wybraliśmy stromy w dół. Po pierwsze już go znaliśmy (wcale nie był taki straszny), a po drugie ilość śniegu i wielkie strumyki w dolinie przez które nie ma mostków tylko trzeba buty ściągać jakoś nas nie zachęciły.
Polanami to się prawie zbiegało. Później nastąpiło zwolnienie na piargach i na stromych leśnych odcinkach, ale w sumie w dwie godziny z lekkim hakiem zeszliśmy na dół.
Mięśnie nóg drżały ze zmęczenia, ale osoba która chodzi po górach i zna ten ból to wie, że jest to przyjemne zmęczenie. Udało się!!! Góra zdobyta!
W samochodzie już czekał na nas prezent. Najlepiej zainwestowana $18 na tym wyjeździe. Kupiliśmy lodówkę przenośną. Raczej jej nie zabierzemy ze sobą do NY, bo pewnie nadanie czy wysłanie by nas więcej wyniosło. Oddamy go chłopakom w wypożyczalni.
Lodówka spełniła swoje podstawowe zadanie i zaserwował nam zimne piweczko.... ale rarytas po takim dniu.
Nie chciało nam się za bardzo jeszcze wracać do mieszkanka, więc postanowiliśmy odwiedzić lokalny resort narciarski Grand Targhee.
Był to bardzo dobry wybór. Oczywiście nie ma już nart, ale w lato organizują rowery górskie. Była już godzina 18, więc wyciągi były zamknięte, towarzystwo przeniosło się do lokalnej knajpy gdzie podawali hamburgery i piwo.
Dwa razy nie trzeba było nas namawiać. Na świeżym powietrzu, po wyczerpującym dniu bizon smakował wyśmienicie. A lokalne IPA ochładzało. Widać, że Idaho jest za rogiem, bo ziemniaków tu ładowali mnóstwo.
Na koniec przenieśliśmy się na wygodne drewniane leżanki, które nas prawie ukołysały do snu. Dobrze, że słońce zaszło i zrobiło się chłodno, bo inaczej pewnie byśmy tam zasnęli.
Spodobał nam się ten lokalny resort. Kiedyś jak będę jeździł w Jackson Hole, to postaram się tu na dzień (i pewnie wieczór) wstąpić. To tylko godzinka samochodem. Można jeździć wszędzie. Nawet są znaki na drodze o tym mówiące.
2020.07.05 Grand Teton National Park, WY (dzień 2)
Park Narodowy Grand Teton powstał w 1926 roku. Leży on na południe od słynnego Parku Yellowstone, który to z kolei powstał w 1872 i jest najstarszym parkiem narodowym w USA. Grand Teton nie jest może najbardziej popularnym parkiem i pewnie nie jest na pierwszym miejscu u wielu ludzi. Ale jak tylko wspominałam w pracy, że na Czwartego Lipca właśnie się tam wybieram to każdy mówił “podobno tam jest pięknie”. No i jest!
Jak tylko zobaczyłam kiedyś zdjęcie najwyższej góry (Grand Teton) w tym parku to od razu chciałam tam pojechać. Często Grand Teton NP kojarzy się z resortem narciarskim zwanym Jackson Hole. Nam się na narty nie udało tam jeszcze pojechać ale zdecydowaliśmy się odwiedzić ten park latem.
Nazwa parku jak już się zorientowaliście jest od najwyższej góry w tym parku (Grand Teton 4199m / 13,775ft). A czy samo Teton coś znaczy? Nie do końca można to przetłumaczyć, ale nazwa powstała dzięki trzem francuskim górołazom, zwanych "les trois tétons". Potem nazwa została zangielszczona i tak mamy teraz Grand Teton Park Narodowy.
My zwiedzanie tego wspaniałego parku zaczęliśmy od zachodniej strony. Oficjalnie nie jest to jeszcze park ale ma przepiękne szlaki które chcieliśmy zaliczyć. Na pierwszy dzień wybraliśmy lekki spacerek do Alaska Basin. Tak naprawdę nie jest to lekki szlak ale my nie planowaliśmy go zrobić w całości. Po pierwsze wczoraj poszliśmy dość późno spać więc dziś mieliśmy późny start a po drugie jutro czeka nas przepiękny i długi hike więc trzeba oszczędzać siły.
O 10 rano, pokonując wyboistą, żwirową drogę dotarliśmy na parking i od razu wskoczyliśmy w buty. Muszę przyznać, że trochę bałam się misiów. Podobno w Wyoming jest około 700 misiów grizzli, bardzo nie chciałam jakiego spotkać. Do tego dochodzą czarne misie których już nawet nie liczą. Zobaczyłam jednak tłum ludzi na parkingu i szlaku oraz biegające psy więc trochę się uspokoiłam. Przy takim ruchu to miś raczej ucieknie niż się zbliży do człowieka.
Alaska Basin Trail jest z początku dość łatwa. Delikatne podejścia, ładnie przygotowana trasa i przede wszystkim przepiękne widoki. Jak gdzieś po 30 minutach na szlaku zaczęliśmy rozmowę z jakąś Panią to powiedziała, że jest w niebie. I ma rację. Jeśli tak nie wygląda niebo to nie wiem co może być lepsze.
Dużo ludzi wychodzi tylko na polankę, żeby zobaczyć piękne widoki. Bardzo szybko na tym szlaku można dojść do pięknych widoków i to przy dość małym wysiłku fizycznym. My jednak chcieliśmy zobaczyć co jest dalej i dalej…
Im dalej się zapuszczaliśmy tym mniej ludzi było. W pewnym momencie nie spotkaliśmy nikogo chyba przez 45 minut. Czyli większość tych ludzi z parkingu robi tylko początkowe kilometry a potem zawraca.
My doszliśmy do jakiś 8700 ft.(2650 m). Widoki były przepiękne i w tym momencie doszliśmy do wniosku, że więcej nam dziś do szczęścia nie potrzeba.
Czas jednak mieliśmy dobry i stwierdziliśmy, że jeszcze trochę podejdziemy. Przeszliśmy jakieś 20 minut, śniegu już dość mocno przybywało. Czasem nawet gubiliśmy szlak a na koniec stanęliśmy przed strumykiem i okazało się, że będzie ciężko. Zima w tym roku była duża i długa. Śnieg nadal jest w górach a rzeki są rwące i lodowate. Gdzieś w końcu muszą spłynąć te niesamowite pokłady śniegu. Woda, która płynęła naszą rzeką niestety zerwała mostek i utrudniła przejście na drugą stronę. Przejście w butach nie wchodziło w grę. Można było ściągać buty i coś kombinować, ale to by zeszło trochę czasu w obie strony i wcale daleko byśmy nie zaszli. Tak więc obliczyliśmy, że zrobiliśmy 1700 ft wysokości (500 m) i ok. 9 mil (14-15 km) więc spacerek wcale taki mały się nie okazał.
Wiedząc, że jutro mamy zaplanowaną dość dużą wspinaczkę na Table Mountain postanowiliśmy olać strumyk i zawrócić do naszej pięknej dolinki. Widoki w drugą stronę były równie piękne więc aparat nie miał nawet chwili odpoczynku.
Im bliżej parkingu tym więcej ludzi się pojawiało. Dużo ludzi szło z pieskami - tak po prostu wzięła pieska na popołudniowy spacer, część wspinała się po skałkach, a część uczyła dzieci o roślinkach. Jednym słowem każdy robił to co lubi i super bo aktywność na świeżym powietrzu jest potrzebna.
Doszliśmy do samochodziku i zagnijcie co nam się najbardziej chciało. Pomyśleliście piwo? Nie - zła odpowiedź. Najbardziej nam się chciało banana. Dobrze, że Darek wrzucił parę do lodówki turystycznej i mogliśmy naładować kalorie, zimnym, miękkim i słodkim bananem.
Wracając do domu postanowiliśmy odwiedzić miasto Driggs. Największe miasto w naszej okolicy. Chcieliśmy obczaić czy mają jakąś pizzerię otwartą, żeby jutro po wspinaczce podjechać i odebrać coś na kolacje. Niestety miasteczko jest dość małe i nie ma wiele do zaoferowania - no nic będą resztki z wczoraj na kolację.
Na koniec wrzucę wam zdjęcie mlecza - niby nic dziwnego ale był to największy dmuchawiec jaki w życiu widziałam. A teraz można iść spać. Jutro wcześnie idziemy w góry - pobudka o 5:30 rano. Tak więc nie zastanawiając się długo po kolacji od razu wskakujemy do łóżka. Jutro zapowiada się wspaniały dzień.
2020.07.04 Grand Teton National Park, WY (dzień 1)
Lecimy… po wielu zmianach planów, po wielu rozmowach i wahaniach stwierdziliśmy, że za parę miesięcy będziemy żałować, że przesiedzieliśmy cały czas w domu więc postanowiliśmy wsiąść w samolot. Poza tym marzeniom trzeba pomagać i nie dać się zakazom tylko znaleźć sposób aby je obejść. Najpierw mieliśmy lecieć do Kalifornii w czerwcu, potem przesunęliśmy Kalifornię na lipiec, potem zmieniliśmy ją na Salt Lake City, aby na koniec wylądować w samolocie lecącym do Minnesoty…
Minesota… pomyślicie, że już totalnie to odizolowanie od świata na mózg nam się rzuciło. Nie martwcie się Minneapolis to tylko przesiadka. Docelowo lecimy do Bozeman, MT. W planie mamy dwa parki narodowe Grand Teton & Yellowstone.
Muszę pochwalić Deltę za obsługę klienta. W pewnym momencie naszego planowania wakacji mieliśmy bilet do Salt Lake City w Utach. Niestety (choć pewnie dobrze) nasz gubernator wprowadził kwarantannę dla ludzi którzy przylatują z UT. Mi to tam obojętne bo i tak siedzę w domu, ale Darek jednak musi jeździć do pracy więc 2 tyg. kwarantanny nie były nam na rękę. Zaczęłam kombinować z innymi lotniskami i wyszło, że Montana wygląda sensownie. Tylko bilet jest dwa razy droższy. Delta jednak zrozumiała sytuację i wymienili mi bilet bez żadnej dopłaty. Chyba właśnie wygrali klienta na życie… a przynajmniej na parę najbliższych lat.
Zawsze jak się podróżuje to jest doza niespodzianek. Zawsze coś może pójść nie tak, zawsze może się zdarzyć, że choroba czy pogoda pokrzyżuje plany. Do tej pory mieliśmy kilka przygód ale ze wszystkich wyszliśmy bez problemów. Czasem tylko trzeba było pracować z lotniska albo szybko lecieć do sklepu bo zgubili bagaż. Teraz dochodzi element wirusa i restrykcji ma podróżowanie. Nie chcąc zachorować w podróży zaopatrzyliśmy się we wszystko co udało się kupić…..rękawiczki, ściereczki antybakteryjne, lekarstwa na zbicie temperatury itp. Jak to się mówi, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Przed tym wyjazdem wahaliśmy się trochę. Czy warto, czy powinniśmy, czy na pewno nie igramy z ogniem... ale kiedy znów uniosłam się w chmury, puściłam sobie ulubioną muzykę i obserwowałam jak wszystko znika w dole to stwierdziłam, że tego nam trzeba. Możesz się relaksować czytając książki, pijąc wino, biegając czy uprawiając inny sport. Ale wcześniej czy później człowiek potrzebuje zmiany otoczenia. Potrzebuje odkryć coś nowego, zobaczyć inne widoki przez okno i przejść się innymi szlakami. Wtedy czujesz się znów wolny, czujesz żyjesz i że możesz wiele.
Zanim jednak znaleźliśmy się w samolocie to musieliśmy przejść przez lotnisko - jak wygląda latanie w czasach pandemii? Super :)
Lecieliśmy z LGA do której zawsze mamy blisko ale po ostatnich przygodach jak na Lyft czekaliśmy 1h, stwierdziliśmy, że wyjedziemy wcześniej. A przynajmniej zamówimy taksówkę tak, że jak nie przyjedzie to nadal zdążymy coś wymyślić. Wszystko jednak poszło na czas i w 15 minut zajechaliśmy na lotnisko. Po drugie ilość samolotów jest ograniczona więc w ogóle nie ma kolejek. Słyszeliśmy, że czasem są kolejki na zewnątrz bo jak trzeba zachować odległość to i kolejka się wydłuży. Nic takiego nie było bo i kolejki nie było. Czytaliśmy, że trzeba wyciągać jedzenie itp ale jak się spytałam pana czy muszę wyciągać machnął ręką i powiedział przechodź - pewnie dlatego, że mamy TSA Pre. Także wszystko przeszło sprawnie, bez żadnych dodatkowych kontroli. No poza tym, że Pan który sprawdzał mój dowód poprosił o ściągnięcie maski, żeby stwierdził, że ja to ja.
Oczywiście wszyscy mają maski ale przy tak małej ilości podróżujących to i tak prawie w ogóle nie ma się kontaktu z innymi ludźmi więc spoko. Do tego bary i restauracje zamknięte, a ludzie starają się nie siadać jeden na drugim. Nadal wodę i przekąskę można kupić.
No i skoro mało ludzi to i upgrade łatwo dostać, tak więc Delta znów zaplusowała wsadzając nas do Business Class - fajnie mieć status. Szkoda tylko, że teraz nie latam dużo służbowo. Co do samolotu to było wiele wynalazków. Z jednej strony normalni ludzi którzy podchodzili do tego normalnie i tylko maskę mieli. Inni tacy jak my co wyglądali normalnie ale pierwsze co zrobili to przetarli wszystko ściereczkami dezynfekującymi, no i ostatni, którzy wygrali konkurs. Byli w całych skafandrach, bardziej to wyglądało jak przeciwdeszczowy kombinezon. Pewnie potem ściągają i wyrzucają ale trochę śmiesznie to wyglądało - nie przesadzajmy już aż tak. My tam wolimy po prostu się przebrać po samolocie a przynajmniej zmienić bluzę - zresztą to i tak zawsze robimy.
Mało spaliśmy tej nocy więc lot postanowiliśmy cały przespać. Jednak tak po 30 minutach obudziło nas przeraźliwe zimno. W samolotach ogólnie jest dość chłodno ale jak już Darek powiedział, że było zimno to musiała temperatura spaść do 10C. Z początku myślałam, że chodzi o małą ilość ludzi w samolocie a co za tym idzie, mało ludzi którzy zagrzewają powietrze. Darek jednak przypomniał mi, że w ramach walki z COVID-19 Delta nie tylko ma filtry HEPA, które wszystko wyłapują ale jeszcze co 3 minuty totalnie wymienia powietrze w samolocie - WOW! Tylko jak oni robią to co 3 minuty to powietrze nie zdąży się zagrzać. A skoro na zewnątrz jest super zimno to i powietrze które wpływa jest zimne. Tak, Delta to jakoś ogarnia. Na dzień dobry dają każdemu chusteczki dezynfekujące, wymieniają powietrze, mają filtry, blokują środkowe siedzenie i ogólnie dbają o zdrowie pasażerów.
Zmarznięci ale szczęśliwi wylądowaliśmy w Minessocie. A tam wolna amerykanka, ludzie niby chodzą w maskach ale już trochę mniej, częściej im się "osuwa" na brodę. Bar otwarty gdzie można śniadanie zjeść i napić się piwka i sklepy z ciuchami i pamiątkami pootwierane. My nadal przestrzegaliśmy podstawowych zasad rozsądku ale z piwka nie zrezygnowaliśmy.
Fajnie było się zresetować i poczuć jakby świat był znów normalny. Wiemy jednak, że nie jest więc znów założyliśmy maski i wsiedliśmy w kolejny samolot. Kolejne dwie godziny i wylądowaliśmy w Bozeman, Montana. Nie wielkie lotnisko położone w samych górach, które obsługuje dwie największe atrakcje - Park Narodowy Yellowstone i słynny resort narciarski Big Sky Montana. Zanim jednak pozwolili nam opuścić lotnisko to zmierzyli nam temperaturę. Montana - dobra robota. Stan Montana, ma najmniej przypadków wirusa jeśli chodzi o kontynentalne stany (poza Hawajami i Alaską). No i dobrze. Sprawdzenie temperatury nic nie kosztuje a zawsze to dodatkowa ochrona. Ciekawe co by się stało jakbyśmy mieli temperaturę - bo do domu daleko.
Przeżyliśmy wszystkie samoloty, wpuścili nas do Montany więc wakacje można uznać za rozpoczęte. Pozostało tylko wynajęcie samochodu. Ostatnio w San Francisco Sixt nam podpadł więc dziś próbujemy nową wypożyczalnię - National. Dzięki karcie Chase Saphire od razu masz lepszy status więc i ceny samochodów mają jakąś zniżkę. Pan na dzień dobry powiedział magiczne słowo, że mamy upgrade - i dostajemy SUV. Ucieszyliśmy się - dopóki nie zobaczyliśmy autka. Ford Eco Sport - Darek stwierdził, że on rozumie, że w Europie mają małe autka ale w Stanach też? Chyba za późno rezerwowaliśmy bo wszystkie fajne były już wypożyczone i został nam ten mały wypierdek.
Dobrze, że sami pojechaliśmy bo jak doszły zakupy z Walmarta to już nawet szpilki nie dało się wcisnąć w tym aucie. Jedynym plusem był przebieg, bo go nie było. Auto było nowe a my byliśmy pierwszymi pasażerami. Nawet poprawnej rejestracji jeszcze nie zdążyli mu dać tylko jakiś papierek.
Auto to auto - najważniejsze, że jeździ. Zapakowani po dach, po zakupach jedzenia i odebraniu spreja na misie, ruszyliśmy do Driggs. Do przejechania mieliśmy jakieś 3.5h i droga była przepiękna. Wzdłuż gór i strumyków, trochę przez park Yellowstone, trochę przez małe miasteczka. Jak to się mówi, sama droga czasem jest przygodą, i tak było tym razem.
Mijaliśmy też małe miasteczka gdzie ludzie się szykowali na fajerwerki. 4 Lipca to Święto Niepodległości w Stanach. Święto w którym spala się najwięcej fajerwerków. Patrząc na kolejki jakie są do budek z fajerwerkami się śmieję, że Amerykanie palą czeki które od prezydenta dostali. Pewnie coś w tym jest. Trump dał prawie każdemu obywatelowi $1200 więc akurat można wydać na fajerwerki.
Około 20:30 dojechaliśmy do naszego “domku”. Mamy bardzo fajny domek w resorcie Grand Teton. Jest to kompleks niskich budynków mieszkalnych z osobnymi apartamentami. Nasz apartament jest olbrzymi. Niby tylko mamy jedną sypialnię ale widać, że pozostałe dwie sypialnie są zamknięte i pewnie właściciel ma tam swoje rzeczy i używa jak nie wynajmuje. Za to salon, dwie łazienki, kuchnia i balkon robią wrażenie. A do tego wszystko otoczone jest strumykiem i lasem. W sumie to mogłabym przesiedzieć na balkonie cały dzień a nie iść w góry - żartuję, w góry trzeba jutro iść. Dlatego po szybkiej kolacji, zmęczeni po podróży padliśmy od razu do spania. Jutro Darek zaplanował spacerek w góry - mówi, że mały na rozgrzewkę ale kto by mu tam wierzył.
2019.11.05 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 4)
Nasze krótkie wakacje dobiegły końca. Dziś jest nasz ostatni dzień w miasteczku Gatlinburg i w Great Smoky Mountains NP. Im dłużej przebywamy w tym małym miasteczku, tym bardziej nam się podoba. Po części dlatego, że coraz lepiej je poznajemy a po drugie dlatego, że dalej od weekendu tym jest mniej ludzi. Z nadzieją, że nie będzie dużych kolejek do restauracji postanowiliśmy dzisiejsze śniadanie zjeść na mieście.
TripAdvisor polecił nam Crockett's Breakfast Camp. Nawet się uwijali z sadzeniem ludzi przy stolikach i w 15 min dostaliśmy stolik, pomimo, że jak zobaczyliśmy kolejkę to spodziewaliśmy się czekania z 30 minut jak nic. Nie wiem czy to jest specyficzne dla Gatlinburga, Tenessee czy ogólnie południa ale amerykańskie omlety (zwane pancakes) są tu dość popularne. Czyli wiecie już co zamówiliśmy….oczywiście pancakes. No i french toast.
Darek miał chwilę zawahania czy zamówić dwa czy trzy ale jednak przypomniał sobie, że Amerykanie nic małego nie mają a tym bardziej śniadań. Jak widać na zdjęciu, pancakas do małych nie należały. Chyba nigdy w życiu nie widziałam tak grubych placków.
Nie zjedliśmy wszystkiego, nie dało się. A pomyśleć, że ludzi biorą jeszcze większe porcje albo dokładają do tego jakieś ziemniaki, tosty z dżemem albo jajka. No tak, wg. starego powiedzenia śniadanie zjedz za dwóch, obiadem się podziel a kolację oddaj….szkoda tylko, że niektórzy stosują się tylko do pierwszych słów tego przysłowia.
My po śniadaniu wróciliśmy do hotelu. Niby mieliśmy tylko 15 min ale pod górkę i nasze mięśnie przypominały nam o wczorajszym hiku. Na szczęście dziś nie planowaliśmy już żadnych hików. Buty i kijki spakowaliśmy głęboko do torby, wskoczyliśmy do naszej „ciężarówki i ruszyliśmy na najwyższą górę w parku.
Amerykanie lubią budować drogi na najwyższe szczyty. Oczywiście jeśli tylko rzeźba terenu na to pozwala. Tak więc nie mogło być inaczej w “zadymionych górach”. Na najwyższy szczyt Clingmans Dome prowadzi droga, która przebiega granicą stanów.
Zanim jednak z głównej drogi 441 odbije się na drogę Clingmans Dome Rd, warto zatrzymać się w punkcie Newfound Gap. Jeśli ma się szczęście to z parkingu, który jednocześnie jest miejscem widokowym można zobaczyć piękną panoramę gór.
Jednak jak sama nazwa mówi, Great Smoky Mountains lubią być zadymione. Często są one w chmurach i stąd ich nazwa. Na szczęście chmury mają to do siebie, że często się przemieszczają więc warto poczekać 10-15 minut bo widok się pojawi, aby potem znów zniknąć.
Jak już Darek pisał wczoraj przez park przechodzi Appalachian trail. Nie będę się rozpisywać bo Darek to lepiej zrobił we wczorajszym wpisie. Warto jednak wspomnieć, że właśnie w rejonie Clingmans Dome trasa ta osiąga swój najwyższy poziom.
Im wyżej jedzie się w górę tym bardziej zmieniają się liście. Park Great Smoky Mountains szczyci się tym, że ma wiele warstw roślinności. Normalnie jak się nie jest ekspertem to nie widać tego na pierwszy rzut oka ale w okresie jesieni uwidacznia się to. Roślinność jest zróżnicowana ale to co najbardziej uderza to kolory. Z każdym przejechanym kilometrem zmieniało się otoczenie, drzewa i kolory.
Wyjazd na samą górę nie zajął nam długo - ale znalezienie parkingu to już inna sprawa. Pomyśleć, że my byliśmy nie dość, że we wtorek to jeszcze po sezonie. A już ludzie musieli parkować wzdłuż drogi i drałować na górę na nogach. Nie chcę wiedzieć co się tu dzieje w sezonie.
Udało się, jakoś zaczarowałam, miejsce znaleźliśmy i… i tu mnie zaskoczyli. Okazało się, że trzeba iść do góry. Nie duże podejście ale idzie się z 15 minut non-stop do góry. Ładna wyasfaltowana droga, nie można narzekać. Ale ludzie wymiękali. Aż przykro patrzyć, że tak dużo ludzi musiało sobie robić przerwy po drodze.
Droga prowadzi w głąb lasu ale co ważniejsze prowadzi na platformę widokową. Stąd rozpościera się piękny widok, 360st. Na platformę też trzeba się wspinać oczywiście. Na szczęście windy tu nie zrobili choć muszę przyznać, że nie zdziwię się jak to się stanie za parę lat. Przykre ale prawdziwe.
Na platformie spędziliśmy trochę czasu. Z jednej strony czekając, aż chmury się przemieszczą a z drugiej wypatrując misiów w tych lasach. Nasz pobyt w tym parku dobiega już końca a myśmy żadnego misia nie spotkali. Twarzą w twarz nie koniecznie chciałam spotkać ale gdzie w oddali to czemu nie.
Prawda czasem bywa brutalna. Niestety brak widoczności to nie tylko chmury. To także człowiek i odcisk jaki zostawia na naturze. Z powodu zanieczyszczenia powietrza widoczność się pogarsza. Dawniej z tej góry można było spokojnie dostrzec miasteczko Gatlinburg. Teraz trzeba się mocno wpatrywać i szukać. Zanieczyszczenie powietrza szkodzi też drzewom i to mnie chyba najbardziej w tym parku uderzyło. Jest tu dość dużo suchych drzew. A są one suche głównie przez deszcz - tak deszcz już nie nawadnia drzew i nie sprawia, że rosną silne i zielone. Deszcz ma w sobie to samo zanieczyszczenie co powietrze. Padając sprawa, że wszystkie kwasy i inne szkodliwe substancje dostają się do drzew, które potem obumierają.
Na nasz przyszedł już czas. Niestety nasz pobyt w tym parku dobiegł końca. Teraz tylko przejazd do Pigeon Forge - najbardziej skomercjalizowanego miasteczka - i na lotnisko. To był fajny wyjazd i park polecam każdemu. Ale pamiętajcie, żeby unikać sezonu letniego, długich weekendów itp. Niestety park ten jest tak popularny, że aż traci urok z przeludnienia.
Do domku mamy niedaleko. Tylko 2h samolotem. Tak to nawet przyjemność latać. Zwłaszcza, że znów dostaliśmy lepszą klasę. No tak do Knoxville mało któ lata to upgrade sypią na prawo i lewo. Pewnie gorzej będzie jak kiedyś polecimy do Kalifornii czy w inne popularne miejsce. Póki co cieszmy się z tego co mamy - a mamy nawet za dużo bo nawet prawdziwe szklane szklanki dostaliśmy. Niesamowite - taka ochrona, tak nic nie wolno wnosić a szklanki szklane w pierwszej klasie podają. Cheers!
2019.11.04 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 3)
Po wczorajszym dosyć dobrym hiku nogi dzisiaj rano za bardzo nie chciały nigdzie iść. Wiedząc, że najlepsze na zakwasy jest rozruszanie mięśni, na dzisiaj też mieliśmy zaplanowany dobry hike.
Nie chcieliśmy mieć podobnych widoków do wczorajszych, więc naszą ciężarówką pojechaliśmy 40 minut na północ w inną część parku. Na dzisiaj mamy zaplanowany „spacer” na górę Cammerer, 5054 stóp. Tak, ta górka jest o ponad 1,500 stóp niższa od wczorajszej, ale też startujemy z 1,600 stóp niżej, więc mamy trochę do podejścia.
W sumie to nie planowaliśmy przyjazdu w te góry podczas złotej jesieni. Jesień tutaj przychodzi w różnych porach, w zależności od wysokości na jakiej się znajdujesz. Aktualnie zaczyna się na wysokości około 2,000 stóp i dochodzi do prawie 4,000. Wczoraj tą wysokość pokonaliśmy samochodem, natomiast dzisiaj mieliśmy zaszczyt iść po dywanie zrobionym z liści.
Pierwszy odcinek hiku to 2.5 mili cały czas do góry, po liściach. Wpierw wzdłuż strumyka, a następnie serpentynami aż nie podniesiemy się o 2,000 stóp i dojdziemy do połączeni szlaków. Nie byle jakiego szlaku, weszliśmy na najsłynniejszy szlak na wschodnim wybrzeżu. Mowa tu oczywiście o Appalachian Trail (AT).
O AT już pewnie wiele razy pisałem. Wspomnę tylko, że idzie od stanu Georgia aż do Maine i ma długość ponad 2,000 mil. Mieliśmy zaszczyt i mogliśmy jakieś dwie mile nim się przejść.
Szlak szedł granią na granicy stanu Tennessee i North Carolina, więc widoki mieliśmy po obu stronach. Niestety cały czas byliśmy w lesie i w sumie za dużo nie było widać. Tylko na otwartych przestrzeniach coś tam było widać.
Dochodziliśmy do wysokości 5,000 stóp. Tutaj było znacznie chłodniej niż na dole i też była już późna jesień. Więcej było drzew iglastych, a liściaste już dawno zgubiły swoje liście.
Dzisiaj w porównaniu do dnia wczorajszego było znacznie mniej ludzi. Wychodząc na górę może spotkaliśmy 5 osób. Jednym z powodów tak małej ilości ludzi jest pewnie to, że góra Commerer jest mało popularna, a także to, że dzisiaj jest poniedziałek. Biorąc pod uwagę, że w tym parku roi się od misiów Ilonka miała przygotowany aparat, ale niestety (albo na szczęście) żaden z gospodarzy parku nas nie przywitał.
Około 12:30 stanęliśmy na szczycie.
Góra nie jest zalesiona, więc widoczki w każdą stronę były ciekawe. Na szczycie w latach 30-tych ubiegłego wielu wybudowali domek w którym mieszkał człowiek i bacznie obserwował lasy czy aby się gdzieś nie pali.
W latach 60-tych mieli już lepszą technologię na wcześniejsze ostrzeganie o pożarach lasów i obecność człowieka na szczycie stała się niepotrzebna.
Do lat 80-tych domek był zamknięty, dopiero później go otworzyli dla turystów. Niestety byliśmy tam po sezonie i kłódka wisiała na drzwiach.
Posiedzieliśmy tam z 40 minut, batona zjedliśmy, piwko wypiliśmy, z lokalnymi pogadaliśmy i ruszyliśmy w dół.
Tak nam się dobrze i szybko szło po dywanie usłanym z liści, że ciągu dwóch godzin pokonaliśmy 5.5 mili i usiedliśmy sobie na dole na ławeczce przy strumyku.
Byliśmy super przed czasem. Strumyk, ciepło, liście, zimne piwko.... wszystko to sprawiło, że posiedzieliśmy tam sobie chyba z godzinę.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i za 40 minut dojechaliśmy do naszego hotelu w Gatlinburg. Postanowiliśmy dać miasteczku drugą szansę. Kolację mieliśmy na 19:30. Mieliśmy trochę wolnego czasu i przeszliśmy się miasteczkiem.
Na start poszło Ole Smoky, gdzie tym razem było znacznie mniej ludzi (poniedziałek) i można było popróbować ich samogonów.
Lubię whisky, nawet bardzo je lubię. Natomiast whisky zmieszane z rożnego rodzajami innymi smakami to nie mój styl. Spróbowałem ich 11 rodzajów i wygrały.... ogórki !!! Tak, ogórki które leżały przez jakiś czas w samogonie. Idealne do przegryzania podczas drinkowania. Słoiczek oczywiście zakupiony.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu do kolacji to przeszliśmy się ulicami Gatlinburg'a Dzisiaj to miasteczko znacznie lepiej wyglądało, o wiele mnie ludzi. Chodnikami można było w końcu z łatwością chodzić.
Dalej jednak nam brakowało klimatu górskich, europejskich miasteczek. Małych, kameralnych knajpeczek, gdzie można by usiąść i odpocząć. Wszędzie było głośno, jasno, a neonówki rozświetlały każdy kąt.
Na kolację wybraliśmy tą samą restaurację co dwa dni temu, Chesapeake's Seafood and Raw Bar. Smakowało nam tam jedzenie, a po drugie to miasteczko nie ma za wiele fajnych, dobrych restauracji.
Jak zwykle poleciały żyjątka wodne i lądowe, a także dobre trunki. Ilonka wybrała dobre winko, a ja się bawiłem whisky.
Jesteśmy w Tennessee, więc jest rzeczą oczywistą, że będziemy pili najpopularniejsze whisky ze Stanów czyli Jacka Danielsa. Zwłaszcza, że ten trunek jest z tego stanu. Zwykły Jack Daniels nie należy do dobrych whisky. Dopiero jego wersja „single barrel” jest dobra. Mieli tam też najlepszego Jacka, czyli Frank Sinatra Edycja. Dało się wypić. Naprawdę pyszne, polecam. Od razu przypomniał mi się słynny cytat Franka: "I feel sorry for people who are not drunk".
W restauracji spędziliśmy chyba ze dwie godziny. Nigdzie nam się nie spieszyło, jedzenie było pyszne, a i widoczek na miasteczko mieliśmy fajny. Po kolacji musiał być obowiązkowy spacer przez 40 minut, żeby przynajmniej trochę tego jedzenia spalić.
2019.11.03 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 2)
Jadąc do parku narodowego Smoky Mountains zastanawiałam się co jest takiego wyjątkowego w tych górach, że warto było stworzyć tu Park Narodowy. Większość parków jest unikatowa w jakiś sposób. Na przykład Arches mają przepiękne, rzadko gdzie indziej spotykane łuki, Death Valley jest cała unikatowa i ma naturalne formacje, i tereny unikatowe w skali światowej.
Po wczorajszym dniu jak zobaczyłam co się dzieje w miasteczku i jak skomercjalizowane wszystko jest to prawie w ogóle nie spodziewałam się ludzi na szlaku. Dzień jednak był pełen niespodzianek. Zaczęło się od temperatury i zamrożonych szyb. To, że tu jest zimniej niż NY już pisał Darek natomiast, jak się rano obudziliśmy i zobaczyliśmy szron to nas trochę wcięło.
Drugim zaskoczeniem była ilość aut na parkingu. Do parkingu byliśmy koło 8:30 rano ale miejsca już prawie nie było. Ludzie parkowali już na poboczu i gdzie się da. My mamy ogromne auto ale jakoś udało się znaleźć wystarczająco duże miejsce.
Podobno stworzenie parku narodowego The Great Smoky Mountains, nie należało do łatwych. Większość parków powstawała na zachodnim wybrzeżu i nie było problemów z nałożeniem ochrony na tamte ziemie. Tereny te bowiem i tak należały do rządu albo do ludzi, którzy i tak nie chcieli tam mieszkać więc wszystko sprowadzało się do złożenia paru podpisów i założenia parku narodowego.
Sprawa wyglądała inaczej z Great Smoky Mountains. Pomimo, że pomysł stworzenia parku powstał już w latach 90 tych XIX wieku to park oficjalnie został założony przez prezydenta Calvin'a Coolidge w 1926. Co im zajęło tak długo? Przede wszystkim wykup ziemi. Powstanie parku Great Smoky Mountains należało do najdroższych inwestycji jeśli chodzi o parki narodowe. Większość terenów tu należała do lokalnych ludzi i farmerów. Jakoś jednak udało się rządowi wykupić ziemię i powstał park. O ustanowienie tu parku narodowego, głównie walczyło Knoxville w Tennessee i Asheville w North Carolina. Do powstania parku przyczynił się też klub motoryzacyjny AAA, który szukał ładnych górzystych terenów na jazdę motorem.
A drogi tu mają fajne, serpentynki i ładna sceneria, co prawda większość czasu jest się w lesie ale las też ma przecież swój urok. W lesie jest też dużo szlaków i naprawdę trzeba się naszukać aby znaleźć takie powyżej linii lasu. Na szczęście mój najlepszy organizator ogarnął to i parę minut przed 9 zaczęliśmy się wspinać pod górę.
Szlak na górę Le Conte, jest jednym z najpopularniejszych szlaków. Wychodzi się dość wysoko (6594 ft / 2009 m) i przy końcu idzie się już nad lasami. Szlak jest dodatkowo popularny ze względu na schronisko. Prawie pod samym szczytem jest schronisko, a właściwie to wioska gdzie w chatkach może spać 150 ludzi. Nie dziwne więc, że na dole jest tak dużo samochodów.
Jak przystało na park narodowy, szlak jest dość dobrze przygotowany. Szeroka trasa pomału ale statecznie wznosi się do góry. Co jakiś czas pojawiają się skałki albo schodki ale nie mają one dużego nachylenia a dodatkowo są zamontowane liny pomocnicze.
To co jednak nas zdziwiło to śnieg. Czy my naprawdę lecieliśmy 2h na południe, żeby zobaczyć śnieg. Byliśmy w małym szoku ale z drugiej strony byliśmy na wysokości ponad 4500 stóp (1370 m).
Szliśmy jednostajnie, do góry. Z każdym krokiem, bliżej, wyżej i zimniej. Pojawiały się nawet sople i lód na ziemi.
Wyjście na szczyt zajęło nam 3 może 3.5h. Ale Daruś wyczytał, że szczyt to nie wszystko, że trzeba iść dalej. Tam już śniegu było znacznie więcej ale tylko w cieniu. Jednak słoneczko stopiło szybko to co napadało.
Szczyt to głównie kopa kamieni. Ogólnie to trzeba się rozglądać, żeby nie przeoczyć tej sterty kamieni. Jak widać na obrazku ze szczytu nie ma też za ładnych widoków. Wiadomo szczyt zaliczyć trzeba ale warto zobaczyć co jest dalej... za szczytem.
Darek wyczytał, że za szczytem jest Myrtle Point. Podobno jest to ładny punkt widokowy. Podobno stamtąd jest najładniejszy widok na całej trasie. Zanim jednak dotarliśmy do widoku to zainteresowały nas zamontowane liny. W miejscu gdzie można przenocować albo rozbić namiot zamontowali liny na których można powiesić jedzenie. Jest to zabezpieczenie przed misiem, a także przed wiewiórkami. Trzeba przyznać, że sprytnie to zrobili a i ułatwili sprawę wszystkim włóczykijom.
Pomimo, że trasa schodzi trochę na dół a potem do góry, przejście do Myrtle Point nie zajęło nam dużo czasu. A dla widoku rzeczywiście było warto. Nie często w tych górach jest się ponad lasami.
Niewiele ludzi tu chyba dochodzi. Skała była cała dla nas. Zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Przez cały ten czas doszła do nas tylko jedna para. Jak się okazało to Czech z dziewczyną, która ma korzenie polskie. Nas to naprawdę wywiało wszędzie. Oni mieszkają w sąsiednim stanie Missouri i dla nich wypad w te górki to jak dla nas Adirondacks.
Czech mówił troszkę po polsku. Jak się okazało pochodzi z jakiejś miejscowości przygranicznej więc polski język nie był mu obcy. Pogadaliśmy chwilkę, oni poszli, my dalej wygrzewaliśmy się w słoneczku a ludzi dalej nie przybywało.
Dopiero wracając z Myrtle Point spotkaliśmy około pięciu osób idących w tamtym kierunku. Biorąc pod uwagę, że tego dnia na szczyt szło ponad sto ludzi to nie wielki odsetek poszedł dalej. Dobrze, że internet istnieje i czasem coś nam podpowie Punk ten bowiem nie jest za bardzo rozreklamowany.
Rozreklamowany za to jest klif. Szlak normalnie idzie lasem więc widoków za wiele nie ma. Jest za to obejście już przy samych chatkach i można wyjść na klif aby podziwiać widoki. Tutaj było zdecydowanie więcej ludzi. My już byliśmy po przerwie więc tylko pstryknęliśmy selfie i poszliśmy dalej.
A dalej to znaczy sprawdzić chatki. Jak już tu jesteśmy to chcieliśmy zaglądnąć w każdy kąt. Spodziewałam się dużego schroniska na setki ludzi a w zamian zobaczyliśmy wioskę. Schronisko składa się z około 30-40 chatek przeznaczonych na dwie do czterech osób. A może i więcej. Każda chatka jest ogrzewana i ma też mały taras i stołeczki gdzie można się zrelaksować po całym dniu.
Jest też stołówka. Podobno można tam zjeść całkiem fajną kolację i śniadanie. Niestety dla przechodniów to tylko mieli kawę, gorącą czekoladę, lemoniadę i jakieś ciasteczka. Stołówka jednak była dość przytulna i pewnie wieczorem ludzie zasiadają tu do kolacji i dyskutują do późnej nocy.
Po zregenerowaniu sił, i zaglądnięciu w każdy kąt ruszyliśmy na dół. Schodzi się zawsze dużo łatwiej i szybciej tak, że prawie zlecieliśmy do słoneczka i plusowej temperatury. Warto wspomnieć, że na szczycie temperatura byłą bliska zero. Podobno w nocy na szczycie było nawet -10C. Nadal trudno nam wieżyć, że tu jest tak zimno.
Po ładnie przygotowanej i szerokiej trasie można schodzić. Nie używaliśmy za dużo hamulców i tylko co jakiś czas wymijaliśmy innych ludzi. Skoro mieliśmy dobry czas to siedliśmy jeszcze pod skałą aby rozkoszować się widokami, piękną pogodą i złotą jesienią.
Tutaj znów wszyscy, których myśmy mijali, wyminęli nas. Ale góry to nie wyścigi. Wiadomo są ludzie z lepszą czy gorszą kondycją ale nawet człowiek w najlepszej kondycji może skręcić nogę itp. Tak więc uważać trzeba zawsze, nawet jak wydaje się, że to "tylko" zejście na dół.
Im bliżej końca tym trasa stawała się mniej stroma, szersza, lepiej przygotowana. Pojawiały się też mostki i tunele. Właściwie to tylko jeden tunel, i to tak mały, że po Maderze to nawet nie zauważyliśmy, że to tunel.
Cały hike zajął nam 7.5h z dwoma dłuższymi przerwami. Zrobiliśmy 10.5 mili (17 km) i wyszliśmy do góry ponad 3900 ft (1200 m). To był bardzo fajny hike. Idealna trasa, widoki, i ułożenie terenu..... prawie jak w Bieszczadach.
Jutro też czeka nas hike. Dlatego nie poszliśmy nigdzie na kolację tylko zdecydowaliśmy się na hamburgera przy ognisku w hotelu. Jutro ciąg dalszy naszej przygody z Greate Smoky Mountains. Parkiem, który pozytywnie nas zaskoczył.
2019.11.02 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 1)
Na nasze urodziny staramy się gdzieś wyjeżdżać. Nie zawsze musi to być samolotem na drugi koniec świata, ale nawet samochodem parę godzin, żeby uciec z miasta.
W tym roku ciężko mi będzie pobić Ilonkę z jej dwutygodniową Azją, ale ja też wymyśliłem coś co jeszcze nie odwiedziliśmy. Stany mają 61 Parków Narodowych. Odwiedziliśmy już ich trochę. Niestety większość z nich jest na zachodzie i ciężko jest tak sobie „wyskoczyć” na weekend.
Na szczęście na wschód od Missisipi też coś się znajdzie i polecieliśmy do Great Smoky Mountains National Park.
Park ten znajduje się na granicy dwóch stanów, Tennessee i North Carolina. Z lokalnego lotniska Laguardia (LGA) w dwie godziny można tam dolecieć samolotem. LGA to wielki plac budowy. Ze starego, lokalnego lotniska chcą zrobić nowoczesny, międzynarodowy port lotniczy. Miejmy nadzieję, że zrobią to z rozmachem i z głową, i nie będzie to kolejny Newark. Zwłaszcza, że do lotniska mamy 10 minut samochodem i praktycznie w przysłowiowych papućkach można tam się dostać.
Delta dużo tutaj inwestuje, do tego stopnia, że mają na LGA swój własny terminal. Dobrze się składa, bo my też „inwestujemy” w Deltę. Trochę latamy i musieliśmy wybrać linie lotnicze która będzie priorytetowa. Wybór padł na Deltę ze względu na potężną ilość połączeń, dobre umowy z innymi liniami lotniczymi, a także Ilonka latając służbowo też ich używa.
Wszystko zależy od statusu jaki dostajesz. Im więcej latasz tym masz lepszy. My na razie mamy pierwszy, czyli Silver. Wiem, jest to najniższy z czterech możliwych (Silver, Gold, Platinum, Diamond), ale i tak już nam to pozwoliło mieć za darmo upgrade do pierwszej klasy i lecieliśmy w pierwszym rzędzie.
Nawet żeby dostać status Silver musisz w ciągu jednego roku „parę” razy Deltą się przelecieć. Kilkanaście razy na połączeniach krajowych, albo powyżej 5 na międzykontynentalnych lotach, i to wszystko Deltą. Gorzej, status jest tylko na rok, czyli co roku trzeba latać. Jak na razie nam się udało i zobaczymy jak będzie dalej. Dodatkowym plusem jest to, że wszędzie jesteś prioryteryzowany i praktycznie nigdzie nie stoisz w kolejkach. Od momentu jak powiedziałem Ilonce żeby zamówiła Ubera (nie mylić z Uberem pod domem) do piwka przy bramce zajęło nam 28 minut. Uważam to za rewelacyjny wynik.
Na krótkie loty, Delta podstawia niewielkie samolociki, które są za małe żeby były w stanie podjechać pod rękawy. Więc w papućkach, przez lotnisko wsiedliśmy do samolotu.
Lot trwał 2 godziny i około południa wylądowaliśmy w Knoxville. Trochę dziwnie bo ponad tysiąc kilometrów na południe, a temperatura spadła o prawie 10C. Z +9C do +1C. Widać, że sąsiedztwo gór robi swój klimacik.
Wypożyczyliśmy wielkiego pick-upa, jak przystało na Amerykę poza wielkimi miastami i ruszyliśmy przed siebie.
Z tym samochodem to też było ciekawie. Z reguły wypożyczam w Sixt i za wiele mnie się już nie pytają, bo mam u nich złoty status i jestem w systemie. Tutaj nie mieli Sixt więc poszedłem do Enterprise. Zadawali za dużo pytań i wymagali dwa rodzaje dokumentu tożsamości. Po Stanach latam bez paszportu tylko z prawem jazdy, więc nie miałem nic innego. Panienka powiedziała, że zezwolenie na broń wystarczy. Co?! Zapytałem. Ja jestem z NY, a tam nie można mieć broni.
Jeden kraj, a jak różny. Zwłaszcza południe. Na szczęście karta ubezpieczeniowa zadziałała i wyjechaliśmy z parkingu wielkim, amerykańskim samochodem. Ford F150 z przedłużaną kabiną!!!
Na dzisiaj nie mamy wiele panów. Jakieś zakupy w Walmart i standartowe odwiedzenie sklepu sportowego REI po gaz pieprzowy na misie. Ponoć w tym parku jest ich wiele, a my mamy zamiar głęboko się zapuszczać.
Śpimy przy samym wjeździe do parku w miasteczku Gatlinburg, które jest oddalone około dwie godziny samochodem od Knoxville.
Wpierw myślałem, że GPS się zaciął, bo pod koniec nam pokazywał kilkanaście mil do miasteczka i dalej godzinę. Niestety to była prawda, po drodze były potężne korki. Great Smoky Mountains jest najbardziej odwiedzanym parkiem narodowym w Stanach. 30% ludności w tym kraju mieszka w zasięgu jednego dnia samochodem od parku, dlatego pewnie jest tutaj tyle ludzi.
Na szczęście Ilonka jest świetnym pilotem i szybko wyszukała jakieś drogi objazdowe górami. Czasami było ciasno i wąsko, bo ta amerykańska krowa ma 6 metrów długości. Na szczęście cały czas był asfalt i w niecałe pół godziny dojechaliśmy do Gatlinburga.
Po wjechaniu do miasta stanęliśmy (korki) jak wryci. Ilość samochodów i ludzi była przerażająca. Wiele razy byliśmy w miastach przy parkach, ale nigdy jeszcze nie w takim. Przypominało nam to trochę Krupówki w Zakopanem, tylko jeszcze droga była pełna samochodów.
Podjechaliśmy pod hotel, zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy się przejść zobaczyć co się tu dzieje.
Miasto wyglądało jak by się zatrzymało w czasie kilkadziesiąt lat temu.
Restauracje, sklepiki które już dawno poupadały w dużych miastach tutaj dalej są. Chodniki pełne ludzi, którzy tak chodzą bez celu tam i z powrotem żeby tylko zabić czas. Czasami jakiś zespół coś tam z Country Music gra na placach i człowiek na chwilę przystanie i posłucha.
Było zimno, koło 0C. Gatlinburg słynie z moonshine (samogon) Ole Smoky, który tutaj jest robiony od wielu lat. Weszliśmy do destylarni w celu skosztowania tego przeźroczystego trunku, ale oczywiście się nie dało. Było tyle ludzi, którzy chcieli się za darmo napić, że nam się nie chciało stać w tych długich kolejkach.
Przeszliśmy się jeszcze trochę miasteczkiem, pozaglądali gdzie się dało i wstąpiliśmy do restauracji na kolacje.
Odwiedziliśmy Chesapeake’s Seafood and raw bar. Dobry wybór. Nowa knajpka z dobrym jedzeniem i dużą ilością whiskey. Ostrygi pod wieloma postaciami i krab były pyszne.
Po kolacji jeszcze zrobiliśmy sobie pół godzinny spacer po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Było zimno na dłuższe spacerowanie, a zresztą jutro musimy wcześnie rano wstać bo wyruszamy na duży hike do parku. Mamy nadzieję, że większość ludzi tu przyjechała do miasta a nie do parku i wszystkich jutro nie spotkamy na szlakach.
2018.07.08 Olympic National Park, WA (dzień 5)
Wszystko co dobre i piękne szybko się kończy. Park na szczęście przetrwa jeszcze lata i miejmy nadzieję, że następne pokolenia jeszcze długo się nim nacieszą. Nasza przygoda z tym cudownym parkiem dobiega jednak końca (przynajmniej na jakiś czas). W ostatnich dwóch latach odwiedziliśmy w stanie Washington dwa parki: Północne Góry Kaskadowe (North Cascades) i Olympic.
Oba parki zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Sami zadawaliśmy sobie pytania dlaczego tak późno je odkryliśmy. Nie są to parki najbardziej popularne i pewnie w tym też po części jest ich urok. Ale też są to Parki, które na mojej liście są bardzo wysoko.
Wszyscy znają parki takie jak Yosemite, Yellowstone, Grand Canyon. To też są piękne parki ale ja lubię jak jest zielono, jak miesza się soczysta zieleń, z białymi szczytami i szarymi skałami. Tak było w North Cascades, i to samo na nowo odkryliśmy w Olympic.
W stanie Washington jest jeszcze tylko jeden park - Mt. Rainer National Park. Park ten dedykowany jest, jak sama nazwa mówi, szczytowi Mt. Rainer. Szczyt ten jest drugim co do wysokości szczytem w "lower 48" (czyli poza Alaską). Jest też on bardzo trudny. Są tam lodowce, szlaki są bardzo techniczne a góra należy do jednych z trudniejszych. Ludzie ćwiczą na niej przed wyprawami w Himalaje. Nadal można spędzić tam miło czas chodząc po dolinkach, wyjeżdżając na punkty widokowe itp. Pomimo, że Mt. Rainer “wołał” nas po drodze i kusił żebyśmy skręcili i go odwiedzili to wiedzieliśmy, że nie możemy sobie na to pozwolić.
Górę Mt. Rainer można zobaczyć prawie z każdego miejsca w Seattle i okolicy. Oczywiście jest to tylko możliwe przy ładnej pogodzie. Jednak pomimo, że górę widać jak na wyciągnięcie ręki to aby dojechać do parku trzeba poświęcić co najmniej 2h w każdą stronę. Tak więc mieliśmy do wyboru samolot albo Mt. Rainer.
Wahaliśmy się...oj wahaliśmy….Darka oczywiście przyciągała góra jak magnes więc skręcił….tylko, że skręcił na stację benzynową. W stanie Washington jest dużo Indian. Tych samych Indian co osiedlali się w Whistler i British Columbia. Stacja na jaką zajechaliśmy należała do Indian co można było poznać od razu po dekoracjach i cenach. Chyba dalej Indianie nie płacą podatków, bo ceny paliw były niższe niż na innych, nie indianskich stacjach. Co jednak szczególnie zwróciło naszą uwagę był znak parkingowy. Zaraz przed wejściem do sklepu. Tam gdzie normalnie są miejsca dla inwalidów był znak upoważniający tylko Indian z plemienia Elder do parkowania tam. Dla inwalidów też były miejsca ale troszkę dalej. Ciekawe czy to jest tak tylko dla turystów czy naprawdę, aż tak wyróżniają swoich. Myślę, że jednak to drugie.
Po zatankowaniu ruszyliśmy jednak w kierunku lotniska. Jakoś w tym roku nie chcieliśmy mieć problemów z samolotami a poza tym czekała na nas klasa biznes więc Mt. Rainer musi sobie poczekać na następną okazję. Odwiedziliśmy za to grób Jimi Hendrix. Zupełnie przez przypadek odkryliśmy, że w Renton, miasteczku niedaleko lotniska jest cmentarz na którym pochowany jest ten słynny muzyk.
Niestety jak wiele ludzi z jego pokolenia, narkotyki go szybko wykończyły i przeżył on tylko 27 lat. Szkoda, że ludzie z takim talentem tak szybko się wykańczają...niestety dzieje się tak od lat. Nie tak dawno pisaliśmy o Van Gogh. Totalnie inna dziedzina a jednak taka sama historia. Pamięć o Jimim jednak trwa i wiele ludzi odwiedza jego grób i zostawia buziaki na tablicy upamiętniającej tego artystę.
Na nas przyszedł czas. Musieliśmy wylecieć z Seattle wcześniej bo lecieliśmy z przesiadką w Portland. Zdecydowaliśmy się na przesiadkę dlatego, że udało nam się wyrwać super cenę na bilety w biznes klasie i samolot był na JFK a nie do Newark, którego bardzo nie lubimy. Z Newarku dostać się do domu to masakra a taxi kosztuje za dużo. To już niby drugi raz kiedy lecieliśmy biznes klasą - wspinamy się po szczebelkach tej drabiny…
Tym razem mieliśmy dłuższy lot i troszkę fajniejszy lounge. Jak to Darek stwierdził, nas nie stać, żeby nie mieć biznes klasy - troszkę z tym przesadził ale fakt faktem można trochę kasy zaoszczędzić jak się ma wejście do lounge. W lounge można zjeść i napić się za darmo. Serwują różne alkohole - podstawowe jak Blue Moon czy Heineken za darmo i lepsze za dopłatą. Nam tam Blue Moon w zupełności wystarczy więc sobie wygodnie siedzieliśmy, piliśmy piwko i nadrabialiśmy zaległości z blogiem. Nawet nam nie przeszkadzało, że samolot mieliśmy opóźniony o 45 minut.
Biznes klasa czy pierwsza klasa są rzeczywiście warte dopłaty. Niestety nadal jest średnio dla nas osiągalne. Zawsze pojawia się pytanie. Czy chcemy podróżować więcej czy wygodniej. Zawsze wtedy pada odpowiedź więcej - i kończymy w klasie ekonomicznej. Jednak coraz częściej jak tylko mamy okazję dopłacamy do ekstra miejsca, klasy premium czy w tym przypadku klasy biznes. Miejmy nadzieję, że wygodniejszych lotów będzie coraz więcej. Póki co po nocy spędzonej w samolocie trzeba iść do pracy - dobrze, że trochę się wyspaliśmy w tych wygodnych fotelach.