Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.10.31 Memphis, TN (dzień 3)
Ostatni pełen dzień pobytu w Tennessee. Jutro już wracamy do NY. Z 9 osobowej wycieczki ostało się pięć ludzików. Niestety innych wzywały obowiązki ale i tak miło, że każdy dołaczył choć na chwilkę. Nashville jest fajne ale będąc już w tej części Stanów to fajnie by było zobaczyć też coś innego. Stwierdziliśmy, że nie byliśmy jeszcze w Memphis więc czemu nie... Elvisa można odwiedzić.
Memphis wszystkim kojarzy się z Elvisem. W końcu tu miał piękny dom Graceland, mieszkał, tworzył i zmarł. W Memphis też tworzyły i mieszkały inne sławy takie jak BB King, Al Green czy Aretha Franklin. Skoro takie sławy tam mieszkały i rodziła się tam muzyka blus to spodziewałam się drugiego Nowego Orleanu czy Nashville.
Z Nashville do Memphis jest około 3h jazdy ale na szczęście mogliśmy wypożyczyć auto w Nashville a oddać w Memphis i już z Memphis lecieć do NY. To było duże udogodnienie, bo mogliśmy dzięki temu pojechać tylko na jendą noc. Ciekawe co uda nam się zobaczyć w jeden wieczór.
Zaczęliśmy oczywiście od Graceland. Dom Presley’a jest najbardziej odwiedzanym domem w Stanach. Tylko Biały Dom ma rocznie więcej turystów. Ameryka zwariowała na punkcie Elvisa w latach 50-70 i wariactwo trwa do dziś. Czy naprawdę trzeba tłumaczyć dlaczego? Wystarczy posłuchać jego kawałków, zobaczyć jego koncerty a każdy zrozumie gorączkę jaka opętała jego fanów. W dzisiejszych czasach jego piosenki i ruchy sceniczne możne nie wywołują takiego entuzjazmu, pisku i krzyków ale pomyślcie co to musiało być pół wieku temu.
Nikt nie kwestionuje, że Elvis był niesamowitym piosenkarzem, tancerzem i showmanem ale mało kto się chyba zastanawia dlaczego właśnie on. Elvis wychował się wśród czarnych, od młodych lat słuchał muzyki w najlepszym wykonaniu. Problem polegał na tym, że w ówczesnych czasach segregacja była tak duża, że nikt nie promował afroamerykańskich muzyków. Natomiast wypromowanie Elvisa, który był biały a jednocześnie wnosił do muzyki zakazany rytm i ruchy było łatwiejszym zadaniem.
Polecam oglądnąć film Elvis jeśli jest ktoś zainteresowany jego historią. Uważam, że film jest znakomity i pokazuje historię nie tylko Elvisa ale też Stanów. Cieszyłam się, że film oglądnęłam przed odwiedzeniem Graceland bo jeszcze łatwiej było przenieść się w czasie i odtworzyć historię.
To co mnie najbardziej zaskoczyło w Graceland to pokoje w piwnicy. Spodziewałam się willi na najwyższym poziomie ale wykończenie pokoii rekreacyjnych jak salon TV, pokój z billardem czy pokój dżungla przeszły moje oczekiwania.
Podobno wszystko to było dzieło Elvisa. Jest to kolejny dowód jak bardzo kreatywnym człowiekiem był. A jak to bywa z artystami i kreatywnymi duszami, często niestety gubią się w życiu i ciągle chcąc więcej się zatracają. Przykro, że odszedł w tak młodym wieku ale pomimo jego obaw, on nadal żyje w sercach wielu ludzi. W końcu jego twórczość zmieniła historię.
U Elvisa można spędzić godziny. Posiadłość ogląda się z wirtualnym przewodnikiem, ale poza posiadłością można też oglądać jego samochody, samoloty, są wystawy zainspirowane jego muzyką. Do tego oczywiście dużo sklepików z pamiątkami, jakieś budki z hot-dogami i coca-colą.
My u Elvisa nie jedliśmy, ale po spędzeniu tam prawie 3h czuliśmy się trochę głodni. Wypić piwo i zjeść hamburgera w Memphis to byłoby za proste. Jak pisałam wczoraj chcieliśmy odwiedzić stan Arkansas. Hmmm... No więc wyjechaliśmy z Graceland, skręciliśmy w lewo, lewo i lewo… no i już byliśmy na moście który łączy Arkansas z Tennessee.
W Arkansas nie wiele jest, co prawda jest tam jakiś park narodowy więc pewnie kiedyś jeszcze tam pojedziemy ale poza tym to nie wiele więcej. Znalazłam jednak miejscówkę. No bo czy można zaliczyć stan tak tylko do niego wjeżdżając… nie bardzo. Trzeba coś poznać z lokalnej kultury. A lokalną kulturę najlepiej się poznaje w barze.
Byliśmy w szoku… byliśmy w szoku, że jeszcze są bary gdzie piwo kosztuje $3, i to całkiem ok (przemysłowe ale ok), i można palić w środku. Z tym paleniem papierosów to masakra. Jak się siedziało to jakoś to aż tak nie przeszkadzało, ale jak tylko wyszliśmy to od razu poczuliśmy, że zapach idzie za nami. Potem w hotelu było szybkie przebieranie się.
Muszę przyznać, że z Memphis się za bardzo nie przygotowałam. Jakoś między tymi wszystkimi wyjazdami średnio mi to wyszło. Mieliśmy rezerwację na kolację ale okazało się, że to kawałek z hotelu i centrum więc zdaliśmy się na polecajki pracowników hotelu. Śpimy w Moxy więc i polecajki były na dość młodzieżowym poziomie. Polecili nam jakiś bar, że ma dobre hamburgery ale jakoś nie zachęcał nas do zostania i jedzenia tam. W ogóle to żeby wejść do tego baru to nam nie tylko sprawdzili ID ale też sprawdzili wykrywaczem metalu czy czasem broni nie wnosimy. No to nieźle trafiliśmy jak tu takie cuda się dzieją.
Zrezygnowaliśmy z baru i stwierdziliśmy, że idziemy szukać dalej. Nie zaszliśmy daleko i była całkiem fajna restauracja, Flight. Może troszkę za fancy ale nam to nie przeszkadzało. Pracownikom może trochę bardziej bo najpierw jak zobaczyli grupę 5 osób w bluzach dresowych to widać było, że nie wiedzieli co z nami zrobić. My za to doskonale wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Siedliśmy przy barze, zrezygnowaliśmy ze stolika i zaczęliśmy zamawiać… cudo… jedzenie było tak dobre, że było wszystko, ostrygi, mięsko, rybki, deser… chcieliśmy wszystkiego spróbować.
Do tego wszystkiego zagadali nas jacyś stali bywalcy i tylko nam podpowiadali co jest dobre. Dwóch gostków w wieku 65-75 lat mieszka dość niedaleko i dwa do trzech razy w tygodniu przychodzą tu na kolację. Znają wszystkich kelnerów i całą załogę. Fajnie się z nimi gadało, jedzenie było przepyszne a na brak wina też nikt nie narzekał. Tak fajnie tam było, że nawet nie zauważyliśmy ile czasu upłynęło. Ops… ciekawe czy zdążymy jeszcze posłuchać jakiejś muzyki, bo w końcu to na blusa tu przyjechaliśmy.
Beale Street to najpopularniejsza ulica w Memphis. To tędy przechadzał się Elvis Presley, to tutaj w latach 1920 - 1940 śpiewały takie gwiazdy jak Louis Armstrong, B.B. King, Memphis Minnie etc. My zaczęliśmy zwiedzanie od klubu BB King.
Za dużo ludzi tam nie było, widać, że pomimo, że dziś Halloween to jednak poniedziałek nie cieszy się popularnością. Ludzie nam nie są potrzebni do póki jest fajna muzyka. A tak właśnie było. Fajny blusowy zespół dobrze się bawił grając dobrą muzykę.
Niestety BB Kinga zamykali więc poszliśmy szukać szczęścia a właściwie to dobrej muzyki gdzie indziej. Niestety te miejsca co były otwarte miały bardziej klubową albo popową muzykę. Nie musieliśmy wchodzić specjalnie bo muzykę było słychać na ulicy. Tak więc spacerowaliśmy sobie, oglądając gitary i nutki aż stwierdziliśmy, że pora jednak wracać do hotelu.
Do hotelu wróciliśmy ale do pokoju nie było tak łatwo dojść… po drodze wciągnęły nas flippery. Oj ciężko ciężko było je zostawić… zwłaszcza, że nie trzeba było żadnych żetonów wrzucać tylko za darmo można było pograć.
Udało mi się wygrać i zarządziłam, że idziemy spać. Lepiej iść spać bo jeszcze Darek by wygrał i co by było… znów musiałabym się odegrać. Odegraliśmy się rano przed wyjazdem na lotnisko ale wtedy nasza przyjaciółka wygrała i wogóle nas wszystkich rozłożyła na łopatki. Cicha woda brzegi rwie…
2022.10.30 Nashville, TN (dzień 2)
Urodziny, urodzinami ale ile można słuchać tego country. Męska część wycieczki wczoraj trochę posiedziała jak przystało na typowe sowy. Dziewczyny natomiast okazały się skowronkami i już koło 10 rano, po śniadaniu ruszyłyśmy na miasto.
Ale tu było cicho i pusto. Aż zapomniałam, że takie miasta jeszcze istnieją. Czasem jakiś niedobity wampir czy diabełek wracał zmęczony do domu ale ogólnie miasto odsypiało wczorajszy Halloween.
Najpierw uderzyłyśmy na Clinton Street. Koleżanka coś sobie tam upatrzyła. Mi zależało na spacerze i poznaniu czegoś nowego więc nie narzekałam. Natomiast jakie było moje zaskoczenie jak weszłyśmy do jakiegoś budynku, który okazał się starym warsztatem a teraz jest pełny kameralnych sklepików z pamiątkami, destylarniami itp. Ponieważ padało to trochę się tam schowałyśmy ale bardzo z gustem te sklepiki wyglądały.
Deszcz przestał padać więc ruszyłyśmy w kierunku centrum a szczególnie w kierunku Capitol Hill. Położony na wzgórzu i otoczony Victoria Parkiem jest mekką dla biegaczy. My biegać nie planowaliśmy ale spacerek miałyśmy fajny. A do tego ile graffiti po drodze spotkaliśmy.
Trafiłyśmy na fajny mural (tunel) tej samej artystki co namalowała dość sławne skrzydła. Przy skrzydałach mam zdjęcie z ostatniego pobytu, choć wieczorem też tam podeszliśmy bo akurat byliśmy nie daleko.
Spacerek dość długi nam wyszedł i 15tys kroków udało się zaliczyć. A dzień dopiero się zaczyna. Dziś w planie mamy odwiedzenie Mammoth Caves National Park. Stany muszą zawsze wszystko mieć najlepsze, największe, najwyższe itp. No więc nie mogło paść na żaden inny kraj tylko USA jeśli chodzi o najdłuższe jaskinie na świecie. Trochę Meksyk probuje ich prześcignąć i odkrywają coraz to nowe części ale aktualnie Mammoth Caves są najdłuższe.
Jaskinie są w Kentucky ale to tylko 1.5h samochodem więc wszyscy chętnie wybrali się na popołudniową wycieczkę. Jaskinie zwiedza się z przewodnikiem więc polecam wcześniej wykupić bilety. Jest kilka wycieczek ale podobno najpopularniejsza jest Historic Tour. Też się na nią zdecydowaliśmy bo chcieliśmy się czegoś nauczyć o tych jaskiniach.
Jaskinie zostały nazwane Mamucie po tym jak pewien dziennikarz który pisał o nich artykuł zapomniał prawdziwej nazwy i poprostu stwierdził, że są mamucie. Bo były takie duże. Od tego czasu już nikt nie pamięta starej nazwy i oficjalnie jaskinie nazywają się Mammoth Caves.
Historia jaskini sięga człowieka prehistorycznego. Na podstawie petroglifów, które pozostawił człowiek pierwotny szacuje się, że jakieś 5tys lat temu ludzie odkryli trzy z pięciu poziomów jaskini. Nie do końca wiadomo czego tu szukali. Raczej nie widać śladów osadnictwa czy mieszkania w jaskinie ale zdecydowanie widać, że odkrywali jaskinię i ze ścian zeskrobywali minerały.
Bardziej wyklarowana historia pojawia się w czasie wojny 1812 roku. Jak to bywa w czasach wojny zapotrzebowanie na proch armatni jest dość duże. W jaskiniach są duże pokłady azotanu węgla który jest niezbędnym składnikiem do produkcji prochu czarnego. Przynajmniej był w XIX wieku. Tak więc zanim Mammoth Caves stały się parkiem narodowym były wykorzystywane jako główne źródło azotanu węgla. Po wojnie jednak zainteresowanie trochę spadło. No bo kto chciały sam z siebie wchodzić do dużej, ciemnej dziury w ziemi.
Teraz trochę chętnych jest ale my mamy chodniki, lampy i przewodników. W XIX wieku był tylko przewodnik i nie wiele więcej. Mimo wszystko zaczęły powstawać wycieczki. Można było zapisać się na długie (ok. 46h) albo krótsze 8-9h. Dla porównania nasza wycieczka trwała 2h i zwiedziliśmy więcej niż ktokolwiek inny 200 lat temu.
200 lat temu chodzenie po jaskini nie było łatwe. Przewodnikami byli niewolnicy którzy znali zakamarki na tyle na ile mogli ale i tak trzeba było chodzić po rozrzuconych skałach a wszystko przy minimalnym świetle. Pani przewodnik pokazała nam jak to wyglądało. Najpierw zgasiła wszystkie światła - zrobiła się idealna ciemność. Nie wiem czy kiedykolwiek byłam aż w takiej idealnej ciemności. Nie ważne czy masz otwarte czy zamknięte oczy. Po prostu nic nie widać. Po minucie na szczęście zapaliła małą latarnię. Nie dziwię się, że tak długo zajmowała im wycieczka skoro światło które padało z tej 200 letniej latarni było bardzo słabe.
A jak właściwie powstała jaskinia? Jakies 350 mln lat temu było tu morze. Szczątki zwierzątek które żyły w tym morzu przekształciły się w wapień i to właśnie skały wapienne są głównym budulcem jaskini. Około 10 mln lat temu kwas węglowy zaczął drążyć skały wapienne i powstały tunele. Działa to podobnie jak picie coca-coli psuje zęby, też kwas drąży dziury i potem mamy ubytki.
2 godziny chodziliśmy po tej jaskini. Szliśmy przez obszerne groty i wąskie przesmyki. Jedynym z takich przesmyków był Fat man’s misery (przekleństwo grubego człowieka). No muszę przyznać, że niektórzy mogliby tu mieć problemy.
Pokonywaliśmy kolejne mile, podziwialiśmy jaskinię, słuchaliśmy interesujących opowieści Pani, ale nie widzieliśmy żadnych stalagmitów, stalaktytów itp. Okazało się, że jeskinia jest dość sucha, no tak, nic nam na głowę nie kapało. Nawet nietoperze na nas nie nasikały.
Wycieczka się udała, wszystkim się podobało i cieszyli się, że zrobiliśmy coś innego, można kolejny park narodowy zdrapać z mapek zdrapek. Wśród naszych przyjaciół dość popularne są mapki zdrapki gdzie zdrapuje się parki narodowe, stany, albo kraje i cuda świata.
Do Nashville wróciliśmy późnym wieczorem i trochę głodni, tak więc nie pozostało nic innego jak uderzyć na miasto na jakąś kolację.
A po kolacji nie mogło być nic innego jak muzyka, muzyka i jeszcze więcej muzyki.
Dziś postanowiłam zabrać załogę do Robert’s Western World i Legends. Robert’s Westerdn World jest chyba moim ulubionym klubem. Jak byliśmy tu z Darkiem ostatnio to dwa dni pod rząd tu przyszliśmy. W Robert’s rzadko można usłyszeć Tennesse Whiskey ale za to można usłyszeć West Virginia, Sweet Carolina i inne stare szlagiery.
Robert’s sam w sobie ma historię. Już zaraz po wejściu się każdy zastanawia, dlaczego tam właściwie są półki z butami. No więc w 80-tych latach przeniesiono Grand Ole Opry (największą salę koncertową) z Ryman Audytorium do nowo powstałego budynku w rejonach Gaylord Opryland (ciekawostka - Gaylord to też marka Marriotta). Zmiana ta wpłynęła negatywnie (bardziej niż w czasach wielkiego kryzysu) na wszystkie kluby i biznesy na Broadway’u. Dotychczas wszystkie biznesy mogły liczyć na turystów przyjeżdżających do Ryman Audytorium ale niestety wszystko się zmieniło. Dzielnica która kiedyś żyła muzyką, turystami zaczęła zapełniać się sklepami z książkami dla dorosłych i innymi erotycznymi atrakcjami. W tamtych czasach budynek dzisiejszego Robert’s był sklepem monopolowym. Dopiero w 90 latach ulica pomału zaczęła się przemieniać w ulicę handlową. Wtedy w tym miejscu otwarto Western Wear, sklep który sprzedawał kowbojskie buty i odzież. Później dołożono do tego szafy grające, piwo i papierosy. Następnie zastąpiono szafy grające muzyką na żywo i grillem. Definitywnie miejsce to przeszło parę zmian nazwy i zostało Robet’s Western World gdzie nadal można napić się chłodnego piwa, posłuchać muzyki na żywa, zjeść hamburgera na szybko i kupić sobie buty.
O ile muzykę Robert’s ma super to krzesła już ma mniej wygodne. Dlatego po jakiejś godzinie przenieśliśmy się do Legend Corner. Ten bar też zapamiętałam pozytywnie z poprzedniego pobytu. Tam grają już bardziej miksowaną muzykę, nie tylko country. Ale oczywiście Jolene poleciało. Ale grali też trochę Red Hot Chilli Peppers i ogólnie cokolwiek sobie ludzie zażyczyli a oni znali. Niestety znalazł się oczywiście jeden człowiek co chciał coś co zespół nie znał i jak oni grzecznie odmówili to gostek się zdenerwował i zaczął się rzucać…. wow… dlaczego ludzie nie mogą być dla siebie mili. Świat byłyby dużo fajniejszy jakby ludzie byli dla siebie mili.
Dzień pełen wrażeń więc po północy wszyscy zgodnie stwierdzili, że czas zbierać się do hotelu. Jutro kolejna część ekipy nas opuszcza ale najbardziej wytrwali uderzają dalej do Memphis… a może nawet to Arkansas…. po co do Arkansas? Jak to po co, żeby zdrapać kolejny stan z mapy.
2022.10.29 Nashville, TN (dzień 1)
Tennessee Whiskey jest ukochaną piosenką Darka….
Tak więc nikt nie był za bardzo zdziwiony jak Darek stwierdził, że urodziny w tym roku chce spędzić w Tenessee. Myśmy już byli w Nashville jakies 5 lat temu ale nigdy nie byliśmy w Memphis. Do tego w Kentucky, niedaleko Nashville jest Park Narodowy, Mammoth Caves. Poskładać to wszystko do kupy i ułożył się całkiem fajny wyjazd. Na tyle fajny, że 7 naszych przyjaciół postanowiło do nas dołączyć.
Halloween to zawsze poza Świętami Bożego Narodzenia i Sylwestrem, największy dzień w sklepie. Dlatego wylot w piątek ani w sobotę przed południem nie wchodził w grę.
Samolot o 12 w południe już prędzej został zaakceptowany przez Darka. Ponieważ lecieliśmy z La Guardi to z domu pod bramkę mamy ok. 30 min ze wszystkim. Normalnie tyle by było…ale… zawsze jest jakieś ale… tym razem w bagażu podręcznym miałam 2lb sera. Takiego przepysznego, śmierdzącego i zbitego. Prześwietlenie bagażu nie przeszło i musiałam otwierać walizkę. Otwarcie walizki to jeszcze pół biedy. Ale pani bardzo chciała zobaczyć ten ser więc musiałam odpakować wszystkie folie a żeby nie śmierdziało to folii było trochę. Było wesoło na bramkach ale pani obwąchała ser i nas puścili.
No to jak już bramki zaliczone to urodziny można oficjalnie zacząć świętować. Lotnisko LGA jest odnowione i bardzo fajnie wygląda. Ma dużo przestrzeni, wszystko takie nowe, błyszczące i czyste. Niestety jest to terminal Delty więc lounge nie mamy ale bar fajny udało się znaleźć.
Około 3 pm zjechali się wszyscy do Nashville … Nowy Jork, Floryda i Północna Karolina. Cała ekipa w komplecie ruszyła na miasto. Śpimy troszkę na obrzeżach miasta ale obrzeża to tak 30 min na nogach do centrum imprezy więc nie jest źle. Zaczęliśmy delikatnie od browaru bo długo się nie widzieliśmy, więc każdy chciał się nagadać.
Po browarze udaliśmy się do serca muzyki czyli na ulice Broadway i 4th ave. Co tu się działo… ludzi multum, muzyka na żywo w każdej knajpie. Do tego wszędzie pootwierane okna i drzwi więc muzyka z różnych klubów przeplata się nawzajem.
Nashville jest 21 największym miastem w Stanach. Powstało w 1779 i nadal prężnie się rozwija. Najsłynniejszym “przemysłem” jest tu muzyka. Nashville stało się centrum muzyki Country i szybko dostało przezwisko Miasto Muzyki (Music City).
Od samego początku Nashville zostało zbudowane na podłożu muzycznym. Gra na skrzypcach i grupowe tańce dotarły tu wraz z pierwszymi osadnikami. W 1800-tnych latach Nashville stało się centrum muzyki a wszystko dzięki Uniwersytetowi Fisk. Uniwersytet ten pierwotnie powstał jako uniwersytet tylko dla czarnych. Jego popularność przerosła oczekiwania a, że w XIX wieku uczenia była za darmo to budżet zaczął się kończyć. Aby podreperować fundusze uczelni w 1871 chór wyjechał na międzynarodowe tourne. Było to pierwsze tourne na taką skalę, tak naprawdę mówi się, że było to pierwsza światowa trasa koncertowa. Chór śpiewał przed takimi osobistościami jak Mark Twain, królowa Victoria i Ulyssess S. Grant. Muzyczne sukcesy uniwersytetu utwierdziły pozycję Nashville na międzynarodowej scenie muzycznej. A potem to już się potoczyło…
Muzyka country powstała z połączenia muzyki gospel i akustycznych instrumentów jak np. skrzypiec. I to właśnie w Nashville doszło do tej ewolucji i narodziła się muzyka country. Teraz tak popularna i nieodzowna część amerykańskiej kultury.
Ja uwielbiam muzykę i w Nashville podoba mi się to, że gdziekolwiek człowiek nie wejdzie to będzie jakiś zespół albo chociaż jedna osoba grająca coś na gitarze. Trzeba jednak wiedzieć gdzie iść bo jakość muzyki jest różna. I tak można trafić na tradycyjne country z lat 70-80, na zespół który będzie śpiewał przeróbki najsłynniejszych przebojów jak Jolene czy Tennessee Whiskey, albo można trafić na zespoły śpiewające bardziej muzykę pop.
The 12/30 Club był właśnie takim miejscem z bardziej popową muzyką. Ponieważ był to pierwszy bar a my nadal chcieliśmy się nagadać to wydało nam się za głośno i za mało country. Pod koniec dnia byliśmy bardziej skłonni posłuchać pop, no bo ileż można słuchać Jolene i Tennessee Whiskey… Darek powie dużo. Ja powiem, że urozmaicenie jest wskazane.
W Nashville w klubach z muzyką nie można robić rezerwacji. Nie płaci się też cover fee czyli biletu wstępu. Jeśli jest się dużą grupą to można zarezerwować cześć sali jako prywatną imprezę ale to trochę kosztuje. Dlatego miałam małe obawy. Jesteśmy dość dużą grupą (9 osób) w Nashville w Halloween jest masa ludzi, jakim cudem uda nam się gdzieś znaleźć stolik. Ale wg. dobrej zasady “będziemy się martwić jak się trzeba będzie martwić” zdaliśmy się na los. Pomogliśmy losowi robiąc rezerwację na kolację a resztę pozostawiliśmy w rękach co ma być to będzie.
Na kolację wybraliśmy Countrypolitan w hotelu Indigo. Przyjmowali rezerwację, mieli dobre opinie, ciekawe menu (dla każdego coś dobrego) i muzykę na żywo. Wybór był całkiem dobry, rybki, kurczak w panierce (typowe dla południowej ameryki) czy dobre poczciwe hamburgery, każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Po kolacji poszliśmy szukać klubu z muzyką. Najpierw weszliśmy w uliczkę Printers Alley. Wyglądało to na jakąś boczną uliczkę o której tylko lokalni wiedzą więc mieliśmy nadzieję, że uda nam się znaleźć coś fajnego, wyjątkowego. Nic nam jednak nie wpadło w oko więc poszliśmy dalej w kierunku 2nd ave i Wildhorse Saloon.
Wildhorse saloon jest dość dużym klubem ze sceną ale niestety był zamknięty na imprezę prywatną. No nic… to idziemy dalej. Drugim typem był Ole Red przy słynnym Broadway. Ole Red jest siecią klubów które należą do Blake Shelton. Blake jest chyba aktualnie najsłynniejszym artystą country w USA. Jest też mężem Gwen Stefani z No Doubt.
Eee, taki słynny klub to na pewno się nie wejdzie. Kolejka była ale Darek zarządził żebyśmy zajęli miejsce w kolejce a on to sprawdzi. Najpierw myślałam, że użyje swojego uroku osobistego i załatwi nam wejście poza kolejką ale nawet nie musiał posuwać się do tego. Okazało się że kolejka idzie dość szybko, klub jest dość duży i nawet nie ma tłumu. Super, weszliśmy do środka (za darmo) i już mogliśmy się bawić. Klub dostał duży plus za rozłożenie zbiorników z wodą i plastikowych kubków więc każdy mógł pić wodę ile chciał bez zawracania głowy kelnerkom. Plusik poleciał.
Najpierw grał zespół Whiskey, Cash and Roses. Fajnie grali ale głównie przeróbki znanych kawałków. Tutaj już chyba doszłam do wniosku, że wystarczy Jolene i Tennessee whiskey na dziś. Po tym zespole wszedł na scenę Scotty Mac Band. Nie znałam go wcześnie ale śpiewał o najlepszej godzinie, w najlepszym klubie, w Halloween to musiał być dobry.
Rzeczywiście fajnie śpiewał. Tu już było mniej covers a więcej jego własnych kawałków. Do tego pod sceną zebrał się tłum fanek które znały prawie wszystkie jego piosenki. Jest to jeden z wielu artystów którym pomógł Spotify. W dzisiejszych czasach ludzie mogą nagrywać piosenki w własnych garażach i wrzucać na Spotify gdzie zwykli ludzie promują artystów przez częste słuchanie piosnek które im się podobają. To jest piękne, że w dzisiejszych czasach, każdy ma szanse a nie tylko ludzie których wybierze wytwórnia płytowa.
Myśleliśmy, że pośpiewa godzinę dwie i wszyscy się rozejdą. Co prawda na stornie Ole Red pisało, że grać będzie do zamknięcia. Ale to się długo wydawało… my się świetnie bawiliśmy ale koło pierwszej zaczęło nas dopadać zmęczenie. A on dalej grał… wow… stwierdziliśmy, że do końca chyba nie wytrzymamy więc poszliśmy na taksówkę i wróciliśmy do hotelu. To było cudowny dzień - a to dopiero początek…
2021.11.13 Savannah, GA (dzień 3)
Znacie miejsce ze zdjęcia powyżej? Jak siedzicie dużo na instagramie albo śledzicie inne portale aby znaleźć inspiracje podróżnicze to powyższy kadr nie powinien być wam obcy. My zakochane w drzewach Sawanny nie mogłyśmy ominąć Wormsloe, kolonialnej osady z 1736 roku.
W 1733 roku James Oglethorpe i 114 innych angielskich osadników przybyło do Isle of Hope. Isle of Hope jest aktualnie częścią Sawanny, ale w XVIII wieku było obszarem wolnym od osadników czy indian. Jednym z uczestników wyprawy Jamesa Oglethorpe’a był Noble Jones (żył 1702-1775). To właśnie Noble zaczął dzierżawić 500 akrów ziemi na Isle of Hope i stworzył Wormslow. Oprócz zabudowy mieszkalnej Noble budował też fortyfikacje mające ochronić jego posesję przed atakami hiszpanów.
Na terenach Wormslow hodowano bydło, uprawiano kukurydzę, ziemniaki, ryż, rzepę, bawełnę, pomarańcze, granaty (owoce oczywiście), figi, brzoskwinie, morele i drzewa morwowe na jedwab. W 1756 ziemia oficjalnie została przekazana na własność rodzinie Jones. Mury domu Jones nadal stoją i są najstarszą budowlą w Sawannie. Niestety nie są one dostępne dla zwiedzających.
Dostępne dla zwiedzających jest natomiast aleja dębów. Zaraz po przekroczeniu bramy wjazdowej oczom ukazuje się przepiękna aleja dębów która nie ma końca. Pierwotnie myśleliśmy, że nie można tam wjeżdżać ale na szczęście bardzo się pomyliliśmy. Aleja przy której rośnie ponad 400 drzew prowadzi w głąb posesji. Oczywiście wszystkie drzewa pokryte są sławnym w tym rejonie Hiszpańskim Mchem co dodaje element tajemniczości i sprawia, że jest to idealne miejsce na sesję zdjęciową.
Po przejechaniu alei dębów można zostawić auto na parkingu przy muzeum i zwiedzić resztę osady na nogach spacerując po lasach w których czasem można nawet sarenkę spotkać.
Wormsloe jest oddalone od miasta Sawanna o jakieś 20 minut samochodem ale jest to zdecydowanie atrakcja, którą trzeba odwiedzić. No to na koniec pozostaje pytanie Wormsloe czy Wormslow? Tak naprawdę obie nazwy były używane w dokumentach. Oryginalnie Noble Jones nazwał swoją ziemię Wormslow ale w połowie XIX jego pra-wnuk ogłosił, że poprawna nazwa to Wormsloe.
Po pięknej posesji Wormslow przyszedł czas na równie piękny choć troszkę bardziej upiorny cmentarz. Cmentarz Bonaventure jest największym cmentarzem w gminie Sawanna. Założony w 1846 roku swoją sławę zyskał głównie dzięki filmowi “Północ w ogrodzie dobra i zła”. Zdecydowanie przed kolejnym wyjazdem do Sawanny muszę przeczytać tą książkę.
Cmentarz jest ogromny (160 akrów) więc bez planu ciężko jest znaleźć słynne groby. Czasem jednak grób sam cię znajdzie. I tak plątając się po cmentarzu bez konkretnego celu, podziwiając groby i czując jak od czasu do czasu przechodzą przez nas ciarki trafiliśmy na najsłynniejszy grób.
Mała Gracie Watson (1883-1889) żyła tylko 6 lat. Urodzona w Bostonie, MA przeniosła się wraz z rodzicami do Sawanny, kiedy jej tata dostał pracę w hotelu Pulaski. Od pierwszych dni Gracie była uwielbiana przez gości hotelowych z wzajemnością. Ciesząca się życiem, zawsze uśmiechnięta dziewczynka, w wieku sześciu lat zachorowała na zapalenie płuc, które skończyło się tragiczną śmiercią. Rodzice Gracie po tragicznej śmierci córki nie mogli zostać w Sawannie i wrócili do Nowej Anglii. Legendy mówią, że pozostawiona Gracie nigdy nie spoczęła w spokoju i jej duch ciągle szuka ukochanych rodziców, którzy zostali pochowani setki mil od niej.
Ile grobów tyle historii - często tragicznych bo w końcu kiedy śmierć nie jest tragedią. Część zmarłych zaznała spokoju, część podobno nadal błąka się po świecie i próbuje zakończyć swoje sprawy, które nigdy nie zostaną zamknięte. To właśnie w Sawannie podobno są najbardziej nawiedzone cmentarze. A może to znów te drzewa, stare nagrobki i przewodnicy z darem do opowiadania historii tworzą ten klimat. Cokolwiek to jest ja nadal wolałam oglądać cmentarze w dzień a nie w nocy.
To już koniec przygody z Georgią. Do Sawanny wrócę bo myśle, że Darkowi się spodoba i sam będzie chciał odwiedzić to miasto. Zdecydowanie nie jest to babskie miasto a wg. mnie jedno z najładniejszych małych miasteczek w Stanach. My pożegnałyśmy się z Sawanną w restauracji Wyld położonej nad dopływem rzeki Herb.
2021.11.12 Savannah, GA (dzień 2)
Drugiego dnia postawiłyśmy na intensywne zwiedzanie i dokształcanie się o historii Sawannah. Ciekawym sposobem na poznanie miasta jest autobus wycieczkowy tzw. hop-on/hop-off. Można posłuchać o historii, wysiąść w różnych punktach, które cię bardziej interesują albo zrobić sobie przerwę na lunch. My wybraliśmy Old Sawannah Tours która dodatkowo oferuje też opcję z łódką.
Ponieważ łódka wypadała w środku dnia więc rano ruszyłyśmy odrazu na autobus. Niestety my za wcześnie byłyśmy i z godzinę musiałyśmy się powłóczyć zanim autobusu zaczęły jeździć. Udało nam się jednak wskoczyć na autobus i zaczęłyśmy zwiedzanie.
Sawannah to pierwsze miasto trzynastej kolonii. W 1733 roku generla James Oglethorpe, wraz z 120 ludźmi przybył na tereny dzisiejszego miasta Sawannah. Osiedlił sie tu i stworzył 13 kolonię, zwaną Georgia. Była to ostatnia kolonia i najbardziej wysunięta na południe. Ze względu na południowe położenie rejon ten szybko rozwinął fortyfikację aby bronić się od hiszpańskich osadników, którzy zamieszkiwali południe.
Sawannah też szybko rozwinęła się jako port. Port odegrał strategiczną rolę w czasie amerykańskiej rewolucji i wojny północ/południe. Do dzis port Sawannah jest trzecim co do wielkości portem w stanach (tylko Long Beach/LA i Newark/NY go prześcigają). Z ciekawostek to Savannah jest portem z którego więcej towarów wypływa niż wpływa. Savannah bowiem najbardziej na zachód ze wszystkich portów ze wschodniego wybrzeża przez co towary transportowane drogą lądową do portu mają mniej drogi do pokonania.
Zanim jednak zwiedzaliśmy porty i zwiedzaliśmy miasto z rzeki to najpierw objechaliśmy niezliczoną ilość parków tzw. squares. W Sawannie jest 24 placów, które są jednocześnie parkami. Są to nieduże obszary wkomponowane w architekturę miasta które zapewniają cień i odpoczynek a jednocześnie są piękną dekoracją miasta. Te kameralne parki są bardzo popularne jako miejsce ślubów. Najsłynniejszy jest jednak Forsyth Park.
W sercu tego 30 akrowego parku stoi fontanna. Zbudowana w 1858 roku na podobieństwo fontann z placu Concorde w Paryżu, jest nie tylko atrakcją turystyczną ale też miejscem zaręczyn czy ślubów wielu par. W samym parku można się zrelaksować uprawiając jogę, pójść na piknik czy posłuchać lokalnych grajków. Z tym piknikiem może troszkę trzeba uważać, bo wiewórki tylko czekają, aż ktoś jakieś pyszności przyniesie do parku.
Nie dziwię się, że Sawanna jest tak popularna wśród nowożeńców. Wczoraj odkrywaliśmy Sawannę przy rzece i widzieliśmy głównie grupy przyjaciół którzy tak jak my przyjechali tu zwiedzać i troszkę się rozerwać. Dziś autobus zabrał nas bardziej w głąb miasta i zobaczyliśmy tą romantyczną stronę Sawanny. Piękne parki, drzewa które w dzień dodają uroku a w nocy straszą, kolonialna architektura i dorożki, które od czasu do czasu zdecydowanie kuszą młode pary aby właśnie tu powiedzieć sakramentalne tak.
Dla tradycjonalistów, którzy wolą złożyć przysięgę małżeńską w kościele polecam katedrę św. Jana Chrzciciela. Zbudowana na planie krzyża, w stylu gotyckim katedra przyciąga swoją potęgą i pięknymi detalami w środku.
Terytorium aktualnie stan Georgia graniczy z terytorium Florydy. Ponieważ, rządzący bali się, że katolicy będą mieli skłonności do jednoczenia się z hiszpanami z Florydy, to zostało zabronione osadzanie się w Georgii ludzi wyznania rzymsko-katolickiego. Dekret ten został zmieniony dopiero po Rewolucji Amerykańskiej (1784). Tak więc w 1799 francuscy katolicy ustanowili tu pierwszy kościół. Ponieważ przybyli oni z Haiti to w XIX wieku kościół ten był głównie parafią wolnych czarnych ludzi z Haiti. Budowa aktualnego budynku rozpoczęła się w 1859 roku, niestety w 1898 kościół został prawie doszczętnie spalony a następnie odbudowany w 1899 roku. Katedra św. Jana Chrzciciela była pierwszym budynkiem w Georgia zbudowanym z cegły.
Po katedrze przyszedł czas na dalsze zwiedzanie. Objechaliśmy jeszcze trochę miasta a kierowca-przewodnik co jakiś czas pokazywał nam jakiś dom i historię z nim związaną. Mi zapadł głównie w pamięć zielony dom w którym Martin Luther King napisał swoją słynną mowę “Mam marzenie” (I have a dream) a także dom piratów. Myślę, że nikomu nie trzeba tłumaczyć słynnej przemowy MLK. Jest to kolejna cegiełka w tym pełnym historii i walki o wolność świecie.
Ze względu na swoje położenie Savannah szybko stała się kwitnącym miastem portowym. Tak więc pierwszy budynek który powstał na terenach Trustees’ Garden to był zajazd i tawerna dla przybywających do portu żeglarzy. Budynek ostał się do dziś i funkcjonuje tam restauracja. Warto zwrócić uwagę na kolor okiennic i drzwi. W XIX wieku wierzono, że kolor niebieski odstrasza złe moce i duchy. Tak więc często w Sawannie można było spotkać okiennice pomalowane właśnie na ten kolor. Piratom zawszem towarzyszą niesamowite opowieści i legendy. Jedną z popularnych legend powiązanych z Pirates’ House jest legenda o policjancie, który odwiedziwszy tawernę z zamiarem wypicia tylko jednego drinka tak się dobrze bawił, że obudził się na okręcie płynącym do Chin. Podobno zajęło mu dwa lata, żeby wrócić z powrotem do Sawanny. To się nazywa impreza i podróż życia.
A pamiętacie słynną książkę o piratach “Wyspa Skarbów”? Robert Louis Stevenson został zainspirowany do napisania tej książki kiedy przebywał w Pirates’ House, a jego bohater Captain John Flint umiera właśnie w Sawannie, zostawiając za sobą mapę do zakopanego skarbu. Podobno strony z pierwszej edycji tej książki można zobaczyć w pokoju skarbów.
My też zainspirowane historiami o piratach wskoczyłyśmy na statek. Nie płynełyśmy co prawda na zaginioną wyspę szukać skarbu ale i tak przed nami było odkrywanie świata a przynajmniej jego małej cząstki. Taki mały statek rejsowy nie? Dawniej to pewnie był statek który wypływał na dłuższe rejsy i posiadał kajuty sypialnie. Teraz każdy przez 2h może poczuć się jak na Tytaniku kiedy wspinając się na najwyższy pokład mija się sale restauracyjne, scenę a wszystko wyłożone jest czerwonymi dywanami.
Większość ciekawostek i historii, które opisałam w tym i poprzednim wpisie dowiedziałam się słuchając cudownych przewodników w autobusie i na statku. Czasem warto wskoczyć na zorganizowaną wycieczkę i posłuchać jak ludzie z pasją opowiadają historię swojego miasta.
To był dzień pełen atrakcji - po intensywnym zwiedzaniu od samego rana przyszedł czas na małe wyłączenie mózgu. Poszwędałyśmy się po okolicy, co jakiś czas nasz wzrok przykół jakiś lokalny artysta sprzedający produkty własnej roboty albo muzyk umilający wieczór muzyką.
Dzień zakończyłyśmy przepyszną kolacją w Boar’s Head Grill & Tavern. Jest to restauracja powstała w byłym składzie bawełny. Patrząc przez duże okna i drzwi na rzekę wyobrażałam sobie raban jaki tu był w XIX wieku kiedy przypływały statki, handlarze dobijali targu na każdym rogu a dzieci goniły między nogami przeganiane przez dorosłych.
2021.11.11 Savannah, GA (dzień 1)
Girls trip!!! Yeah, minęło parę lat od ostatniego babskiego wypadu z przyjaciółkami. Chyba ostatni taki wyjazd był do Londynu w 2014 roku, oh wow. Kawał czasu. Ale tak to już jest jak życie się toczy i ciężko znaleźć parę dni żeby się od rodziny wyrwać.
Tym razem na babski wieczór wybrałyśmy Savannah w stanie Georgia. Chłopaki jakoś marudziły, że babskie, że po co tam itp. Jest coś takiego w Savannah, że kojarzy się ona bardziej jako romantyczna destynacja. Zdecydowanie jest to popularna miejscówka na branie ślubu. Zwłaszcza często widoczne parki przyciągają uwagę nowożeńców. Savannah jest też popularną lokalizacją na kręcenie filmów. Chyba najbardziej popularny jest Forest Gump, ławka na której siedzi i opowiada historię swojego życia znajduje się właśnie w jednym z takich parków.
Urok Sawanny jest ukryty w historii, w zachowanych zabudowaniach z 18 wieku. Każdy Europejczyk pomyśli, że to nic nadzwyczajnego i ma rację. Natomiast biorąc pod uwagę, że Ameryka jest “młodsza” od Europy a większość miast została zmodernizowana to Sawanna wyraźnie wyróżnia się na tym tle.
Europejski styl zabudowy zdecydowanie dodaje miasteczku uroku ale nic nie pobije drzew pokrytych oplątwą brodawkową. Ja tam osobiście wolę dosłowne tłumaczenie z angielskiego czyli hiszpański mech (spanish moss). Roślina ta pobiera wodę z powietrza więc najbardziej lubi klimat gorący i wilgotny. Właśnie taki klimat występuje w południowych stanach jak Georgia. Dodatkowo lubi on obszary z czystym powietrzem, gdyż wszystkie wartości odżywcze bierze z powietrza.
Hiszpański mech nie ma nic wspólnego ani z hiszpanią ani z mchem. Dlatego pewnie polska nazwa jest bardziej poprawna. Roślina ta została sprowadzona z Francji i początkowo zwana była “francuskimi włosami”, potem została nazwana “hiszpańską brodą”, aż ostateczną nazwę jaką przybrała to “hiszpański mech”. Rzeczywiście roślina przypomina jakby drzewa pokryte były mchem albo włosami. Dodaje to uroku tajemniczości i może troszkę opętania.
Sawanna bowiem jest też jednym z najbardziej nawiedzonych miast w Stanach. Miasto, które w dzień wygląda na słodkie, przyjazne i piękne w nocy przybiera całkiem inny klimat. Szczerze można powiedzieć, że Sawanna jest zbudowana na śmierci. Domy i budynki powstałe na ziemiach które były miejscem pochówku indian, drogi pokrywają zapomniane cmentarze niewolników. A deszcz zmywa krew rozlaną tu podczas rozlicznych bitew. Lata huraganów, pożarów, pandemii w tym żółtej febry zebrały żniwa pozostawiając wiele dusz błąkających się i próbujących zaznać spokoju. Podobno to właśnie tu znajduje się cmentarz z największą aktywnością duchów. Podobno istnieją sposoby na mierzenie freonu który uwalnia się z ciała człowieka po śmierci - i to właśnie są to te sławetne duchy.
Pierwszy dzień z dziewczynami spędziliśmy na włóczeniu się po mieście i odkrywaniu zakątków. To, że Sawanna nam się spodoba wiedzieliśmy już zaraz po wylądowaniu. Małe, kameralne lotnisko które można określić młodszą siostrą lotniska w Singapurze było zwiastunem czegoś fajnego. Potem gorąc jaki nas uderzył i ściągnięcie bluz dresowych było kolejną zapowiedzią udanego weekendu.
W miarę jak przyjaciele rozjeżdżają się po świecie. Spotkania w nowych miastach i na lotniskach stają się normą. Tak więc po spotkaniu z Beatką, która przyjechała z Północnej Karoliny ruszyłyśmy w miasto. Najpierw poleciało śniadanie w Churchill’s. I pierwsze zaskoczenie - czy nie tylko nasi faceci stwierdzili, że to jest babskie miasto? Przy stolikach było trochę ludzi ale w większości były to grupy kobiet.
Akumulatory naładowane kawą i krabami więc ruszyłyśmy zwiedzać. Plan miałyśmy luźny ale chciałyśmy odwiedzić dom Owens-Thomas. Wybudowany w latach 1816-1819 jako dom dla Richarda Richardsona, handlowca z Sawanny. W 1825 stacjonował tu jako gość Generał LaFayette. Później dom został zakupiony przez George W. Owens i oficjalnie przekazany przez jego wnuczkę (Markeret Gray Thomas) dla Telfair Akademii Sztuki i Nauki. Teraz znajduje się tam muzeum.
Chciałyśmy tam iść jak najszybciej bo podobno zdarzają się tu kolejki, a że nie można było kupić biletów wcześniej na konkretną godzinę to spóbowałyśmy naszego szczęścia. No i się udało. Bez kolejki, bez problemów kupiłyśmy bilety i mogłyśmy zwiedzać nie tylko tą wspaniałą willę ale też kwatery niewolników.
Wydawałoby się, że niewolnicy nie mieli źle ale trzeba zaznaczyć, że w małym pokoju spało tam czasem nawet po 10-15 ludzi. Łóżko, które dziś byłoby ciasne na dwie osoby dawało odpoczynek nie tylko dwóm dorosłym ale jeszcze dzieciom.
Dla odmiany po drugiej stronie ogrodu była willa właścicieli, gdzie nie tylko każdy miał swój pokój to jeszcze bywały pokoje do czytania, spotkań przy herbacie itp. Z ciekawostek dom Owens-Thomas słynie z faktu, że jako jeden z pierwszych (wcześniej nawet niż Biały Dom) miał system kanalizacyjny.
Po zwiedzaniu przyszła pora na odwiedzenie River Street. Idąc ulicą nad samą rzeką można sobie wyobrazić jak wieki temu przypływały tu łodzie, był gwar przy rozładunku a robotnicy znajdowali chwilę odprężenia w pobliskich knajpach i tawernach.
Zejście z górnej części miast do rzeki to pokonanie stromych schodów. Schody te odcinają świat parków, pięknych sukien, willi i wytrawnych kolacji i sprowadzają nas w świat kostki brukowej, doków, knajp gdzie leje się piwo i zapach ryb jest wszędzie. Teraz oczywiście River Street jest odnowiona, zaadoptowana pod turystów i wypełniona jest dobrej jakości restauracjami, sklepikami z pamiątkami i drogimi hotelami.
Jednym z takich hoteli jest JW Marriott, który to przejął znaczną część ulicy i zaadoptował stare budynki fabryczne na piękny hotel. Podobno zdemolowanie tych budynków było bardzo kosztowne więc miasto ogłosiło konkurs na projekt, który najlepiej wykorzysta te tereny i budynki. Muszę przyznać, że bardzo fajnie to wyszło. Fontanny, palmy, deptaki, kawiarenki… tak właśnie kończy się ulica a zmęczony turysta może przysiąść na ławeczce i podziwiać zachód słońca.
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w The Emporium. Pyszne jedzonko było idealnym zakończeniem pierwszego dnia w tym mieście. Sawanna wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Chyba najbardziej mi się podoba z tych wszystkich mniejszych miast amerykańskich. Porównywałam ją do Nashville czy New Orleans. Sawannę odwiedzają ludzie starsi (to znaczy koło 40). Nie ma bydła na ulicach i budek gdzie kupuje się drinki gdzie im większy tym lepszy i im bardziej kolorowy tym na pewno smaczniejszy. Tutaj ludzie mogą pić alkohol na ulicy ale robią to bardzo kulturalnie, rzadko się widywało takich ludzi. Stosunkowo mało było też wieczorów kawalerskich czy panieńskich. Niestety nie można tego powiedzieć o Nashville czy Nowym Orleanie. Sawanna przypomina mi miasto europejskie dla starszej klienteli.
2019.11.05 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 4)
Nasze krótkie wakacje dobiegły końca. Dziś jest nasz ostatni dzień w miasteczku Gatlinburg i w Great Smoky Mountains NP. Im dłużej przebywamy w tym małym miasteczku, tym bardziej nam się podoba. Po części dlatego, że coraz lepiej je poznajemy a po drugie dlatego, że dalej od weekendu tym jest mniej ludzi. Z nadzieją, że nie będzie dużych kolejek do restauracji postanowiliśmy dzisiejsze śniadanie zjeść na mieście.
TripAdvisor polecił nam Crockett's Breakfast Camp. Nawet się uwijali z sadzeniem ludzi przy stolikach i w 15 min dostaliśmy stolik, pomimo, że jak zobaczyliśmy kolejkę to spodziewaliśmy się czekania z 30 minut jak nic. Nie wiem czy to jest specyficzne dla Gatlinburga, Tenessee czy ogólnie południa ale amerykańskie omlety (zwane pancakes) są tu dość popularne. Czyli wiecie już co zamówiliśmy….oczywiście pancakes. No i french toast.
Darek miał chwilę zawahania czy zamówić dwa czy trzy ale jednak przypomniał sobie, że Amerykanie nic małego nie mają a tym bardziej śniadań. Jak widać na zdjęciu, pancakas do małych nie należały. Chyba nigdy w życiu nie widziałam tak grubych placków.
Nie zjedliśmy wszystkiego, nie dało się. A pomyśleć, że ludzi biorą jeszcze większe porcje albo dokładają do tego jakieś ziemniaki, tosty z dżemem albo jajka. No tak, wg. starego powiedzenia śniadanie zjedz za dwóch, obiadem się podziel a kolację oddaj….szkoda tylko, że niektórzy stosują się tylko do pierwszych słów tego przysłowia.
My po śniadaniu wróciliśmy do hotelu. Niby mieliśmy tylko 15 min ale pod górkę i nasze mięśnie przypominały nam o wczorajszym hiku. Na szczęście dziś nie planowaliśmy już żadnych hików. Buty i kijki spakowaliśmy głęboko do torby, wskoczyliśmy do naszej „ciężarówki i ruszyliśmy na najwyższą górę w parku.
Amerykanie lubią budować drogi na najwyższe szczyty. Oczywiście jeśli tylko rzeźba terenu na to pozwala. Tak więc nie mogło być inaczej w “zadymionych górach”. Na najwyższy szczyt Clingmans Dome prowadzi droga, która przebiega granicą stanów.
Zanim jednak z głównej drogi 441 odbije się na drogę Clingmans Dome Rd, warto zatrzymać się w punkcie Newfound Gap. Jeśli ma się szczęście to z parkingu, który jednocześnie jest miejscem widokowym można zobaczyć piękną panoramę gór.
Jednak jak sama nazwa mówi, Great Smoky Mountains lubią być zadymione. Często są one w chmurach i stąd ich nazwa. Na szczęście chmury mają to do siebie, że często się przemieszczają więc warto poczekać 10-15 minut bo widok się pojawi, aby potem znów zniknąć.
Jak już Darek pisał wczoraj przez park przechodzi Appalachian trail. Nie będę się rozpisywać bo Darek to lepiej zrobił we wczorajszym wpisie. Warto jednak wspomnieć, że właśnie w rejonie Clingmans Dome trasa ta osiąga swój najwyższy poziom.
Im wyżej jedzie się w górę tym bardziej zmieniają się liście. Park Great Smoky Mountains szczyci się tym, że ma wiele warstw roślinności. Normalnie jak się nie jest ekspertem to nie widać tego na pierwszy rzut oka ale w okresie jesieni uwidacznia się to. Roślinność jest zróżnicowana ale to co najbardziej uderza to kolory. Z każdym przejechanym kilometrem zmieniało się otoczenie, drzewa i kolory.
Wyjazd na samą górę nie zajął nam długo - ale znalezienie parkingu to już inna sprawa. Pomyśleć, że my byliśmy nie dość, że we wtorek to jeszcze po sezonie. A już ludzie musieli parkować wzdłuż drogi i drałować na górę na nogach. Nie chcę wiedzieć co się tu dzieje w sezonie.
Udało się, jakoś zaczarowałam, miejsce znaleźliśmy i… i tu mnie zaskoczyli. Okazało się, że trzeba iść do góry. Nie duże podejście ale idzie się z 15 minut non-stop do góry. Ładna wyasfaltowana droga, nie można narzekać. Ale ludzie wymiękali. Aż przykro patrzyć, że tak dużo ludzi musiało sobie robić przerwy po drodze.
Droga prowadzi w głąb lasu ale co ważniejsze prowadzi na platformę widokową. Stąd rozpościera się piękny widok, 360st. Na platformę też trzeba się wspinać oczywiście. Na szczęście windy tu nie zrobili choć muszę przyznać, że nie zdziwię się jak to się stanie za parę lat. Przykre ale prawdziwe.
Na platformie spędziliśmy trochę czasu. Z jednej strony czekając, aż chmury się przemieszczą a z drugiej wypatrując misiów w tych lasach. Nasz pobyt w tym parku dobiega już końca a myśmy żadnego misia nie spotkali. Twarzą w twarz nie koniecznie chciałam spotkać ale gdzie w oddali to czemu nie.
Prawda czasem bywa brutalna. Niestety brak widoczności to nie tylko chmury. To także człowiek i odcisk jaki zostawia na naturze. Z powodu zanieczyszczenia powietrza widoczność się pogarsza. Dawniej z tej góry można było spokojnie dostrzec miasteczko Gatlinburg. Teraz trzeba się mocno wpatrywać i szukać. Zanieczyszczenie powietrza szkodzi też drzewom i to mnie chyba najbardziej w tym parku uderzyło. Jest tu dość dużo suchych drzew. A są one suche głównie przez deszcz - tak deszcz już nie nawadnia drzew i nie sprawia, że rosną silne i zielone. Deszcz ma w sobie to samo zanieczyszczenie co powietrze. Padając sprawa, że wszystkie kwasy i inne szkodliwe substancje dostają się do drzew, które potem obumierają.
Na nasz przyszedł już czas. Niestety nasz pobyt w tym parku dobiegł końca. Teraz tylko przejazd do Pigeon Forge - najbardziej skomercjalizowanego miasteczka - i na lotnisko. To był fajny wyjazd i park polecam każdemu. Ale pamiętajcie, żeby unikać sezonu letniego, długich weekendów itp. Niestety park ten jest tak popularny, że aż traci urok z przeludnienia.
Do domku mamy niedaleko. Tylko 2h samolotem. Tak to nawet przyjemność latać. Zwłaszcza, że znów dostaliśmy lepszą klasę. No tak do Knoxville mało któ lata to upgrade sypią na prawo i lewo. Pewnie gorzej będzie jak kiedyś polecimy do Kalifornii czy w inne popularne miejsce. Póki co cieszmy się z tego co mamy - a mamy nawet za dużo bo nawet prawdziwe szklane szklanki dostaliśmy. Niesamowite - taka ochrona, tak nic nie wolno wnosić a szklanki szklane w pierwszej klasie podają. Cheers!
2019.11.04 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 3)
Po wczorajszym dosyć dobrym hiku nogi dzisiaj rano za bardzo nie chciały nigdzie iść. Wiedząc, że najlepsze na zakwasy jest rozruszanie mięśni, na dzisiaj też mieliśmy zaplanowany dobry hike.
Nie chcieliśmy mieć podobnych widoków do wczorajszych, więc naszą ciężarówką pojechaliśmy 40 minut na północ w inną część parku. Na dzisiaj mamy zaplanowany „spacer” na górę Cammerer, 5054 stóp. Tak, ta górka jest o ponad 1,500 stóp niższa od wczorajszej, ale też startujemy z 1,600 stóp niżej, więc mamy trochę do podejścia.
W sumie to nie planowaliśmy przyjazdu w te góry podczas złotej jesieni. Jesień tutaj przychodzi w różnych porach, w zależności od wysokości na jakiej się znajdujesz. Aktualnie zaczyna się na wysokości około 2,000 stóp i dochodzi do prawie 4,000. Wczoraj tą wysokość pokonaliśmy samochodem, natomiast dzisiaj mieliśmy zaszczyt iść po dywanie zrobionym z liści.
Pierwszy odcinek hiku to 2.5 mili cały czas do góry, po liściach. Wpierw wzdłuż strumyka, a następnie serpentynami aż nie podniesiemy się o 2,000 stóp i dojdziemy do połączeni szlaków. Nie byle jakiego szlaku, weszliśmy na najsłynniejszy szlak na wschodnim wybrzeżu. Mowa tu oczywiście o Appalachian Trail (AT).
O AT już pewnie wiele razy pisałem. Wspomnę tylko, że idzie od stanu Georgia aż do Maine i ma długość ponad 2,000 mil. Mieliśmy zaszczyt i mogliśmy jakieś dwie mile nim się przejść.
Szlak szedł granią na granicy stanu Tennessee i North Carolina, więc widoki mieliśmy po obu stronach. Niestety cały czas byliśmy w lesie i w sumie za dużo nie było widać. Tylko na otwartych przestrzeniach coś tam było widać.
Dochodziliśmy do wysokości 5,000 stóp. Tutaj było znacznie chłodniej niż na dole i też była już późna jesień. Więcej było drzew iglastych, a liściaste już dawno zgubiły swoje liście.
Dzisiaj w porównaniu do dnia wczorajszego było znacznie mniej ludzi. Wychodząc na górę może spotkaliśmy 5 osób. Jednym z powodów tak małej ilości ludzi jest pewnie to, że góra Commerer jest mało popularna, a także to, że dzisiaj jest poniedziałek. Biorąc pod uwagę, że w tym parku roi się od misiów Ilonka miała przygotowany aparat, ale niestety (albo na szczęście) żaden z gospodarzy parku nas nie przywitał.
Około 12:30 stanęliśmy na szczycie.
Góra nie jest zalesiona, więc widoczki w każdą stronę były ciekawe. Na szczycie w latach 30-tych ubiegłego wielu wybudowali domek w którym mieszkał człowiek i bacznie obserwował lasy czy aby się gdzieś nie pali.
W latach 60-tych mieli już lepszą technologię na wcześniejsze ostrzeganie o pożarach lasów i obecność człowieka na szczycie stała się niepotrzebna.
Do lat 80-tych domek był zamknięty, dopiero później go otworzyli dla turystów. Niestety byliśmy tam po sezonie i kłódka wisiała na drzwiach.
Posiedzieliśmy tam z 40 minut, batona zjedliśmy, piwko wypiliśmy, z lokalnymi pogadaliśmy i ruszyliśmy w dół.
Tak nam się dobrze i szybko szło po dywanie usłanym z liści, że ciągu dwóch godzin pokonaliśmy 5.5 mili i usiedliśmy sobie na dole na ławeczce przy strumyku.
Byliśmy super przed czasem. Strumyk, ciepło, liście, zimne piwko.... wszystko to sprawiło, że posiedzieliśmy tam sobie chyba z godzinę.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i za 40 minut dojechaliśmy do naszego hotelu w Gatlinburg. Postanowiliśmy dać miasteczku drugą szansę. Kolację mieliśmy na 19:30. Mieliśmy trochę wolnego czasu i przeszliśmy się miasteczkiem.
Na start poszło Ole Smoky, gdzie tym razem było znacznie mniej ludzi (poniedziałek) i można było popróbować ich samogonów.
Lubię whisky, nawet bardzo je lubię. Natomiast whisky zmieszane z rożnego rodzajami innymi smakami to nie mój styl. Spróbowałem ich 11 rodzajów i wygrały.... ogórki !!! Tak, ogórki które leżały przez jakiś czas w samogonie. Idealne do przegryzania podczas drinkowania. Słoiczek oczywiście zakupiony.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu do kolacji to przeszliśmy się ulicami Gatlinburg'a Dzisiaj to miasteczko znacznie lepiej wyglądało, o wiele mnie ludzi. Chodnikami można było w końcu z łatwością chodzić.
Dalej jednak nam brakowało klimatu górskich, europejskich miasteczek. Małych, kameralnych knajpeczek, gdzie można by usiąść i odpocząć. Wszędzie było głośno, jasno, a neonówki rozświetlały każdy kąt.
Na kolację wybraliśmy tą samą restaurację co dwa dni temu, Chesapeake's Seafood and Raw Bar. Smakowało nam tam jedzenie, a po drugie to miasteczko nie ma za wiele fajnych, dobrych restauracji.
Jak zwykle poleciały żyjątka wodne i lądowe, a także dobre trunki. Ilonka wybrała dobre winko, a ja się bawiłem whisky.
Jesteśmy w Tennessee, więc jest rzeczą oczywistą, że będziemy pili najpopularniejsze whisky ze Stanów czyli Jacka Danielsa. Zwłaszcza, że ten trunek jest z tego stanu. Zwykły Jack Daniels nie należy do dobrych whisky. Dopiero jego wersja „single barrel” jest dobra. Mieli tam też najlepszego Jacka, czyli Frank Sinatra Edycja. Dało się wypić. Naprawdę pyszne, polecam. Od razu przypomniał mi się słynny cytat Franka: "I feel sorry for people who are not drunk".
W restauracji spędziliśmy chyba ze dwie godziny. Nigdzie nam się nie spieszyło, jedzenie było pyszne, a i widoczek na miasteczko mieliśmy fajny. Po kolacji musiał być obowiązkowy spacer przez 40 minut, żeby przynajmniej trochę tego jedzenia spalić.
2019.11.03 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 2)
Jadąc do parku narodowego Smoky Mountains zastanawiałam się co jest takiego wyjątkowego w tych górach, że warto było stworzyć tu Park Narodowy. Większość parków jest unikatowa w jakiś sposób. Na przykład Arches mają przepiękne, rzadko gdzie indziej spotykane łuki, Death Valley jest cała unikatowa i ma naturalne formacje, i tereny unikatowe w skali światowej.
Po wczorajszym dniu jak zobaczyłam co się dzieje w miasteczku i jak skomercjalizowane wszystko jest to prawie w ogóle nie spodziewałam się ludzi na szlaku. Dzień jednak był pełen niespodzianek. Zaczęło się od temperatury i zamrożonych szyb. To, że tu jest zimniej niż NY już pisał Darek natomiast, jak się rano obudziliśmy i zobaczyliśmy szron to nas trochę wcięło.
Drugim zaskoczeniem była ilość aut na parkingu. Do parkingu byliśmy koło 8:30 rano ale miejsca już prawie nie było. Ludzie parkowali już na poboczu i gdzie się da. My mamy ogromne auto ale jakoś udało się znaleźć wystarczająco duże miejsce.
Podobno stworzenie parku narodowego The Great Smoky Mountains, nie należało do łatwych. Większość parków powstawała na zachodnim wybrzeżu i nie było problemów z nałożeniem ochrony na tamte ziemie. Tereny te bowiem i tak należały do rządu albo do ludzi, którzy i tak nie chcieli tam mieszkać więc wszystko sprowadzało się do złożenia paru podpisów i założenia parku narodowego.
Sprawa wyglądała inaczej z Great Smoky Mountains. Pomimo, że pomysł stworzenia parku powstał już w latach 90 tych XIX wieku to park oficjalnie został założony przez prezydenta Calvin'a Coolidge w 1926. Co im zajęło tak długo? Przede wszystkim wykup ziemi. Powstanie parku Great Smoky Mountains należało do najdroższych inwestycji jeśli chodzi o parki narodowe. Większość terenów tu należała do lokalnych ludzi i farmerów. Jakoś jednak udało się rządowi wykupić ziemię i powstał park. O ustanowienie tu parku narodowego, głównie walczyło Knoxville w Tennessee i Asheville w North Carolina. Do powstania parku przyczynił się też klub motoryzacyjny AAA, który szukał ładnych górzystych terenów na jazdę motorem.
A drogi tu mają fajne, serpentynki i ładna sceneria, co prawda większość czasu jest się w lesie ale las też ma przecież swój urok. W lesie jest też dużo szlaków i naprawdę trzeba się naszukać aby znaleźć takie powyżej linii lasu. Na szczęście mój najlepszy organizator ogarnął to i parę minut przed 9 zaczęliśmy się wspinać pod górę.
Szlak na górę Le Conte, jest jednym z najpopularniejszych szlaków. Wychodzi się dość wysoko (6594 ft / 2009 m) i przy końcu idzie się już nad lasami. Szlak jest dodatkowo popularny ze względu na schronisko. Prawie pod samym szczytem jest schronisko, a właściwie to wioska gdzie w chatkach może spać 150 ludzi. Nie dziwne więc, że na dole jest tak dużo samochodów.
Jak przystało na park narodowy, szlak jest dość dobrze przygotowany. Szeroka trasa pomału ale statecznie wznosi się do góry. Co jakiś czas pojawiają się skałki albo schodki ale nie mają one dużego nachylenia a dodatkowo są zamontowane liny pomocnicze.
To co jednak nas zdziwiło to śnieg. Czy my naprawdę lecieliśmy 2h na południe, żeby zobaczyć śnieg. Byliśmy w małym szoku ale z drugiej strony byliśmy na wysokości ponad 4500 stóp (1370 m).
Szliśmy jednostajnie, do góry. Z każdym krokiem, bliżej, wyżej i zimniej. Pojawiały się nawet sople i lód na ziemi.
Wyjście na szczyt zajęło nam 3 może 3.5h. Ale Daruś wyczytał, że szczyt to nie wszystko, że trzeba iść dalej. Tam już śniegu było znacznie więcej ale tylko w cieniu. Jednak słoneczko stopiło szybko to co napadało.
Szczyt to głównie kopa kamieni. Ogólnie to trzeba się rozglądać, żeby nie przeoczyć tej sterty kamieni. Jak widać na obrazku ze szczytu nie ma też za ładnych widoków. Wiadomo szczyt zaliczyć trzeba ale warto zobaczyć co jest dalej... za szczytem.
Darek wyczytał, że za szczytem jest Myrtle Point. Podobno jest to ładny punkt widokowy. Podobno stamtąd jest najładniejszy widok na całej trasie. Zanim jednak dotarliśmy do widoku to zainteresowały nas zamontowane liny. W miejscu gdzie można przenocować albo rozbić namiot zamontowali liny na których można powiesić jedzenie. Jest to zabezpieczenie przed misiem, a także przed wiewiórkami. Trzeba przyznać, że sprytnie to zrobili a i ułatwili sprawę wszystkim włóczykijom.
Pomimo, że trasa schodzi trochę na dół a potem do góry, przejście do Myrtle Point nie zajęło nam dużo czasu. A dla widoku rzeczywiście było warto. Nie często w tych górach jest się ponad lasami.
Niewiele ludzi tu chyba dochodzi. Skała była cała dla nas. Zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Przez cały ten czas doszła do nas tylko jedna para. Jak się okazało to Czech z dziewczyną, która ma korzenie polskie. Nas to naprawdę wywiało wszędzie. Oni mieszkają w sąsiednim stanie Missouri i dla nich wypad w te górki to jak dla nas Adirondacks.
Czech mówił troszkę po polsku. Jak się okazało pochodzi z jakiejś miejscowości przygranicznej więc polski język nie był mu obcy. Pogadaliśmy chwilkę, oni poszli, my dalej wygrzewaliśmy się w słoneczku a ludzi dalej nie przybywało.
Dopiero wracając z Myrtle Point spotkaliśmy około pięciu osób idących w tamtym kierunku. Biorąc pod uwagę, że tego dnia na szczyt szło ponad sto ludzi to nie wielki odsetek poszedł dalej. Dobrze, że internet istnieje i czasem coś nam podpowie Punk ten bowiem nie jest za bardzo rozreklamowany.
Rozreklamowany za to jest klif. Szlak normalnie idzie lasem więc widoków za wiele nie ma. Jest za to obejście już przy samych chatkach i można wyjść na klif aby podziwiać widoki. Tutaj było zdecydowanie więcej ludzi. My już byliśmy po przerwie więc tylko pstryknęliśmy selfie i poszliśmy dalej.
A dalej to znaczy sprawdzić chatki. Jak już tu jesteśmy to chcieliśmy zaglądnąć w każdy kąt. Spodziewałam się dużego schroniska na setki ludzi a w zamian zobaczyliśmy wioskę. Schronisko składa się z około 30-40 chatek przeznaczonych na dwie do czterech osób. A może i więcej. Każda chatka jest ogrzewana i ma też mały taras i stołeczki gdzie można się zrelaksować po całym dniu.
Jest też stołówka. Podobno można tam zjeść całkiem fajną kolację i śniadanie. Niestety dla przechodniów to tylko mieli kawę, gorącą czekoladę, lemoniadę i jakieś ciasteczka. Stołówka jednak była dość przytulna i pewnie wieczorem ludzie zasiadają tu do kolacji i dyskutują do późnej nocy.
Po zregenerowaniu sił, i zaglądnięciu w każdy kąt ruszyliśmy na dół. Schodzi się zawsze dużo łatwiej i szybciej tak, że prawie zlecieliśmy do słoneczka i plusowej temperatury. Warto wspomnieć, że na szczycie temperatura byłą bliska zero. Podobno w nocy na szczycie było nawet -10C. Nadal trudno nam wieżyć, że tu jest tak zimno.
Po ładnie przygotowanej i szerokiej trasie można schodzić. Nie używaliśmy za dużo hamulców i tylko co jakiś czas wymijaliśmy innych ludzi. Skoro mieliśmy dobry czas to siedliśmy jeszcze pod skałą aby rozkoszować się widokami, piękną pogodą i złotą jesienią.
Tutaj znów wszyscy, których myśmy mijali, wyminęli nas. Ale góry to nie wyścigi. Wiadomo są ludzie z lepszą czy gorszą kondycją ale nawet człowiek w najlepszej kondycji może skręcić nogę itp. Tak więc uważać trzeba zawsze, nawet jak wydaje się, że to "tylko" zejście na dół.
Im bliżej końca tym trasa stawała się mniej stroma, szersza, lepiej przygotowana. Pojawiały się też mostki i tunele. Właściwie to tylko jeden tunel, i to tak mały, że po Maderze to nawet nie zauważyliśmy, że to tunel.
Cały hike zajął nam 7.5h z dwoma dłuższymi przerwami. Zrobiliśmy 10.5 mili (17 km) i wyszliśmy do góry ponad 3900 ft (1200 m). To był bardzo fajny hike. Idealna trasa, widoki, i ułożenie terenu..... prawie jak w Bieszczadach.
Jutro też czeka nas hike. Dlatego nie poszliśmy nigdzie na kolację tylko zdecydowaliśmy się na hamburgera przy ognisku w hotelu. Jutro ciąg dalszy naszej przygody z Greate Smoky Mountains. Parkiem, który pozytywnie nas zaskoczył.
2019.11.02 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 1)
Na nasze urodziny staramy się gdzieś wyjeżdżać. Nie zawsze musi to być samolotem na drugi koniec świata, ale nawet samochodem parę godzin, żeby uciec z miasta.
W tym roku ciężko mi będzie pobić Ilonkę z jej dwutygodniową Azją, ale ja też wymyśliłem coś co jeszcze nie odwiedziliśmy. Stany mają 61 Parków Narodowych. Odwiedziliśmy już ich trochę. Niestety większość z nich jest na zachodzie i ciężko jest tak sobie „wyskoczyć” na weekend.
Na szczęście na wschód od Missisipi też coś się znajdzie i polecieliśmy do Great Smoky Mountains National Park.
Park ten znajduje się na granicy dwóch stanów, Tennessee i North Carolina. Z lokalnego lotniska Laguardia (LGA) w dwie godziny można tam dolecieć samolotem. LGA to wielki plac budowy. Ze starego, lokalnego lotniska chcą zrobić nowoczesny, międzynarodowy port lotniczy. Miejmy nadzieję, że zrobią to z rozmachem i z głową, i nie będzie to kolejny Newark. Zwłaszcza, że do lotniska mamy 10 minut samochodem i praktycznie w przysłowiowych papućkach można tam się dostać.
Delta dużo tutaj inwestuje, do tego stopnia, że mają na LGA swój własny terminal. Dobrze się składa, bo my też „inwestujemy” w Deltę. Trochę latamy i musieliśmy wybrać linie lotnicze która będzie priorytetowa. Wybór padł na Deltę ze względu na potężną ilość połączeń, dobre umowy z innymi liniami lotniczymi, a także Ilonka latając służbowo też ich używa.
Wszystko zależy od statusu jaki dostajesz. Im więcej latasz tym masz lepszy. My na razie mamy pierwszy, czyli Silver. Wiem, jest to najniższy z czterech możliwych (Silver, Gold, Platinum, Diamond), ale i tak już nam to pozwoliło mieć za darmo upgrade do pierwszej klasy i lecieliśmy w pierwszym rzędzie.
Nawet żeby dostać status Silver musisz w ciągu jednego roku „parę” razy Deltą się przelecieć. Kilkanaście razy na połączeniach krajowych, albo powyżej 5 na międzykontynentalnych lotach, i to wszystko Deltą. Gorzej, status jest tylko na rok, czyli co roku trzeba latać. Jak na razie nam się udało i zobaczymy jak będzie dalej. Dodatkowym plusem jest to, że wszędzie jesteś prioryteryzowany i praktycznie nigdzie nie stoisz w kolejkach. Od momentu jak powiedziałem Ilonce żeby zamówiła Ubera (nie mylić z Uberem pod domem) do piwka przy bramce zajęło nam 28 minut. Uważam to za rewelacyjny wynik.
Na krótkie loty, Delta podstawia niewielkie samolociki, które są za małe żeby były w stanie podjechać pod rękawy. Więc w papućkach, przez lotnisko wsiedliśmy do samolotu.
Lot trwał 2 godziny i około południa wylądowaliśmy w Knoxville. Trochę dziwnie bo ponad tysiąc kilometrów na południe, a temperatura spadła o prawie 10C. Z +9C do +1C. Widać, że sąsiedztwo gór robi swój klimacik.
Wypożyczyliśmy wielkiego pick-upa, jak przystało na Amerykę poza wielkimi miastami i ruszyliśmy przed siebie.
Z tym samochodem to też było ciekawie. Z reguły wypożyczam w Sixt i za wiele mnie się już nie pytają, bo mam u nich złoty status i jestem w systemie. Tutaj nie mieli Sixt więc poszedłem do Enterprise. Zadawali za dużo pytań i wymagali dwa rodzaje dokumentu tożsamości. Po Stanach latam bez paszportu tylko z prawem jazdy, więc nie miałem nic innego. Panienka powiedziała, że zezwolenie na broń wystarczy. Co?! Zapytałem. Ja jestem z NY, a tam nie można mieć broni.
Jeden kraj, a jak różny. Zwłaszcza południe. Na szczęście karta ubezpieczeniowa zadziałała i wyjechaliśmy z parkingu wielkim, amerykańskim samochodem. Ford F150 z przedłużaną kabiną!!!
Na dzisiaj nie mamy wiele panów. Jakieś zakupy w Walmart i standartowe odwiedzenie sklepu sportowego REI po gaz pieprzowy na misie. Ponoć w tym parku jest ich wiele, a my mamy zamiar głęboko się zapuszczać.
Śpimy przy samym wjeździe do parku w miasteczku Gatlinburg, które jest oddalone około dwie godziny samochodem od Knoxville.
Wpierw myślałem, że GPS się zaciął, bo pod koniec nam pokazywał kilkanaście mil do miasteczka i dalej godzinę. Niestety to była prawda, po drodze były potężne korki. Great Smoky Mountains jest najbardziej odwiedzanym parkiem narodowym w Stanach. 30% ludności w tym kraju mieszka w zasięgu jednego dnia samochodem od parku, dlatego pewnie jest tutaj tyle ludzi.
Na szczęście Ilonka jest świetnym pilotem i szybko wyszukała jakieś drogi objazdowe górami. Czasami było ciasno i wąsko, bo ta amerykańska krowa ma 6 metrów długości. Na szczęście cały czas był asfalt i w niecałe pół godziny dojechaliśmy do Gatlinburga.
Po wjechaniu do miasta stanęliśmy (korki) jak wryci. Ilość samochodów i ludzi była przerażająca. Wiele razy byliśmy w miastach przy parkach, ale nigdy jeszcze nie w takim. Przypominało nam to trochę Krupówki w Zakopanem, tylko jeszcze droga była pełna samochodów.
Podjechaliśmy pod hotel, zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy się przejść zobaczyć co się tu dzieje.
Miasto wyglądało jak by się zatrzymało w czasie kilkadziesiąt lat temu.
Restauracje, sklepiki które już dawno poupadały w dużych miastach tutaj dalej są. Chodniki pełne ludzi, którzy tak chodzą bez celu tam i z powrotem żeby tylko zabić czas. Czasami jakiś zespół coś tam z Country Music gra na placach i człowiek na chwilę przystanie i posłucha.
Było zimno, koło 0C. Gatlinburg słynie z moonshine (samogon) Ole Smoky, który tutaj jest robiony od wielu lat. Weszliśmy do destylarni w celu skosztowania tego przeźroczystego trunku, ale oczywiście się nie dało. Było tyle ludzi, którzy chcieli się za darmo napić, że nam się nie chciało stać w tych długich kolejkach.
Przeszliśmy się jeszcze trochę miasteczkiem, pozaglądali gdzie się dało i wstąpiliśmy do restauracji na kolacje.
Odwiedziliśmy Chesapeake’s Seafood and raw bar. Dobry wybór. Nowa knajpka z dobrym jedzeniem i dużą ilością whiskey. Ostrygi pod wieloma postaciami i krab były pyszne.
Po kolacji jeszcze zrobiliśmy sobie pół godzinny spacer po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Było zimno na dłuższe spacerowanie, a zresztą jutro musimy wcześnie rano wstać bo wyruszamy na duży hike do parku. Mamy nadzieję, że większość ludzi tu przyjechała do miasta a nie do parku i wszystkich jutro nie spotkamy na szlakach.
2018.11.05 New Orleans, LA (dzień 3)
Mówili, że Bourbon Street jest najlepsza. Mówili, że Jazz to tylko na Frenchman Street, bo to właśnie tam chodzą lokalni. Może i mówili, ale nie koniecznie mówili prawdę. Jak Darek napisał, w sobotę pochodziliśmy po Bourbon Street, w niedzielę poszliśmy na Frenchman Street, a w poniedziałek… w poniedziałek, się zezłościłam i zaczęłam szukać prawdziwego Jazzu.
Dzisiejszy dzień zdecydowanie dedykowany był Jazzowi. Ktoś powie - tylko jeden dzień a nie cały wyjazd? Zgadza się - Nowy Orlean słynie z muzyki Jazzowej. Na każdym rogu słyszy się jakiegoś grajka. Niestety Jazz Jazzowi nie równy tak jak piwo piwu nie równe. Dziś miałam ochotę usiąść w spokojnym miejscu, z lampką wina i posłuchać dobrej muzyki.
Zanim jednak znajdziemy tą dobrą muzykę to parę rzeczy należy wspomnieć. Po pierwsze Nowy Orlean jest pijackim miastem. Nie da się ukryć, że ponad połowa ludzi (a pewnie 99%) turystów, budzi się tu z kacem. Ja zaliczyłam się do tych 1% którzy wstali rano (8 am), wzięłam laptopa i poszłam na dół na lobby (do baru) popracować. Tym razem śpimy w hotelu Moxy. Jest to hipsterska sieć hoteli należąca do Marriotta. Plasują się oni na dość imprezowe hotele z luźnym podejściem do życia. Bar tu jest czynny 24h i widać, że ludzie chętnie z tego korzystają. Już o 8 rano towarzystwo podzieliło się na tych przy barze z Bloody Mary i na kanapach z laptopami i kawą.
Pewnie większość z was nie zdaje sobie sprawy, że Marriott ma aż 29 różnych marek. Sheraton, Aloft, Westin, W hotels, Renaissance, The Ritz Carlton itp, wszystkie należą do Marriotta. Ilość marek nie jest dla mnie szokiem ale ilość hoteli Marriott’a przypadających na kilometr kwadratowy w Nowym Orleanie mnie zaskoczyła. Chodziliśmy trochę po mieście, ale ogólnie obracaliśmy się w zakresie paru przecznic. Na tym niewielkim kawałku zobaczyliśmy 11 sieci hoteli należących do Marriotta. Niesamowite - wyglądało to jakby Marriott kupił cały pas przy Canal Street od Bourbon Street do Mississippi River.
Mississippi River - najdłuższa rzeka w Ameryce Północnej. Rzeka ta przepływa przez 32 stany i dwie prowincje w Kanadzie. My mieliśmy szczęście i po raz pierwszy nią płynęliśmy właśnie dziś. Jak już przebudziliśmy się do życia, zjedliśmy śniadanie, które było lunchem i odzyskaliśmy energię to ruszyliśmy w kierunku rzeki na statek Natchez.
Bardziej adekwatne byłoby powiedzenie, że ruszyliśmy w kierunku kolejki. Jak już zauważyliście to jest typowe w tym mieście. Na szczęście stanie w kolejce umilała nam gra na organach parowych. Jakiś hipek - całkiem zdolny hipek - wyszedł na dach naszej łódki i grał przy użyciu pary. Jak widać na powyższym filmiku całkiem fajnie mu to wyszło, nie?
Widoki z łódki były dość nudne. Miasto jak to miasto a obok niewiele jest do podziwiania. Za to dla miłośników tankowców i innych statków transportowych to raj na ziemi. Widzieliśmy statki z całego świata, z ładunkiem i bez, pływającymi pod różnymi banderami, ale wszystkie chciały wpłynąć w głąb lądu właśnie przez Mississippi River.
Natchez też sam w sobie jest ciekawym statkiem. Można poszwendać się po różnych zakamarkach, zobaczyć jak działa silnik, jak wszystko funkcjonuje, obraca się i pcha do przodu. Darka zainteresowały oczywiście wszystkie wajchy, przekładnie itp. Mnie bardziej zainteresowały sale balowe. Teraz pomieszczenia te zostały przerobione na bary, restauracje i sklepy z pamiątkami ale siedząc w największej sali naprawdę można było poczuć się jak na Titanicu.
No i oczywiście Jazz. W Nowym Orleanie wszystko co jest dla turystów (i nie tylko) ma namiastkę Jazzu. Tak i też było na statku. Zespół trzyosobowy skutecznie umilał nam rejs i nawet co poniektórzy wyszli na parkiet potańczyć. Typowy Titanic tylko na mniejszą skalę. Ale nie ma to jak dobra muzyka - aż zachciało nam się posłuchać wieczorem czegoś na wysokim poziomie. Tak więc po łódce, wróciliśmy do pokoju przebrać krótkie spodenki na długie i poszukaliśmy na internecie gdzie warto iść aby usłyszeć dobry Jazz.
Preservation Hall - numer jeden na wielu listach. Również ja zakwalifikowałam to miejsce wysoko i stwierdziłam, że zacząć trzeba od najlepszego. Preservation Hall to mały klub koncertowy. Normalnie w Nowym Orleanie można wchodzić do klubów z muzyką za darmo. Najczęściej wymagany jest tylko jeden drink albo piwo. Natomiast do Preservation Hall trzeba zapłacić $20 jak się wchodzi z ulicy albo kupić bilety wcześniej za $50 od osoby. $50 to trochę dużo więc zdecydowaliśmy się podejść tam i spróbować szczęścia. Klub znajduje się w bocznej uliczce od Bourbon Street, więc w dość centralnym punkcie i blisko naszego hotelu. Jak tylko podeszliśmy to zrozumieliśmy dlaczego niektórzy płacą $50… oni, szczęściarze nie muszą stać w kolejce. A myśmy stali przez około 30 min. Z drugiej strony zarobić $30 na pół godziny to nie jest taka zła stawka.
Już w kolejce Pani z obsługi powiedziała nam, że w środku nie ma baru (chcesz coś wnieść to proszę bardzo), nie ma też toalety, a miejsca są tylko stojące. Jakoś nikogo to nie przestraszyło, więc my też dzielnie czekaliśmy w kolejce, aby przekonać się czy warte to jest wydania $20 na osobę. Show zaczyna się zawsze 15 min po pełnej godzinie i trwa 45 min. Rzeczywiście w środku jest limitowana ilość ławek. Pierwszeństwo do siedzenia mają Ci co zakupili wcześniej droższe bilety. Pomieszczenie jest dość małe i ponieważ nie chcą stwarzać niepotrzebnego zamieszania to nie ma baru ani toalety. I w sumie dobrze. Ci co chcieli wnieśli sobie drinki to wnieśli. Z drugiej strony wytrzymać 45 min bez drinka i ubikacji też się da. Niestety nie można nagrywać więc nie dodamy tu żadnego filmu. Zakupiliśmy płytę (tak, tata...dla Ciebie ;)). Więc co poniektórzy będą mogli sobie posłuchać zespołu w domowym zaciszu. Zespół super grał i zdecydowanie było warto zapłacić za wstęp. A 45 minut zleciało jak z bicza trzasnął i nawet polowe warunki nam nie przeszkadzały, a wręcz przeciwnie, sprawiły, że cofnęliśmy się w czasie do lat gdzie najważniejsze było aby śpiewać i grać.
Pragnienie poczuliśmy dopiero jak wyszliśmy z lokalu. Od razu wstąpiliśmy do pobliskiego baru aby się ochłodzić. Polowe warunki w Preservation Hall oznaczają też brak klimatyzacji. A w Nowym Orleanie jest dość ciepło i wilgotno. Tak więc pragnienie było większe z powodu temperatury. Szczerze, nie było tak źle w Preservation Hall. Wiatraki i grube stare mury zrobiły swoje i temperatura była OK. Po zaspokojeniu pragnienia, przyszedł głód. Ostatnio z Darkiem stwierdziliśmy, że stać nas żeby nie jeść chłamu. Niestety w dzisiejszych czasach prosto i tanio jest zjeść pizzę, hamburgera czy inne szybko przyrządzone jedzenie. Żeby jednak zjeść fajną rybkę czy mięsko często trzeba iść do drogiej restauracji. Przykre ale niestety prawdziwe jest to, że coraz więcej ludzi nie stać na jedzenie zdrowego, naturalnego jedzenia. Większość z nich kupuje mrożone półprodukty, odgrzewa w mikrofalówkach i ma kolację za $10 na osobę. Gotowanie też pomału przestaje się opłacać. Tak więc pomimo, że jedzenie w restauracjach jest drogie to zdecydowaliśmy się zrezygnować z barowego jedzenia i podejść do restauracji.
Kolejny kontrast. Na Bourbon Street plątają się nie do końca trzeźwe osoby, niosą w rękach litrowe kubki z jakimiś dziwnymi miksami (zwanymi drinkami) i przeplatają się z bezdomnymi. Dwa kroki dalej na bocznych uliczkach są poważniejsze restauracje oferujące nie tylko dobre jedzenie ale też dobre wino. Ta restauracja do której trafiliśmy miała bardzo duży wybór win Orin Swift. Uwielbiam tego producenta więc już nic więcej nie potrzebowałam do szczęścia. Dobre winko, wyśmienite jedzenie i wspaniałe towarzystwo.
W restauracjach nie ma za bardzo muzyki na żywo. Ograniczają się oni do puszczania muzyki w tle. Może nie chcą, żeby ludzie przesiadywali godzinami przy jednej lampce wina? Może...my dalej spragnieni dobrej muzyki wróciliśmy na Bourbon Street. Nie jestem fanem tej ulicy ale co zrobić jak kolejne dwa kluby, które chciałam odwiedzić właśnie tu się znajdują.
Maison on Bourbon - grali fajnie, pani śpiewała też całkiem sobie tylko całe otoczenie było takie barowe. Muzyka robi nastrój ale też musi być odpowiednie miejsce. Tak więc posłuchaliśmy dwóch czy trzech kawałków i poszliśmy dalej w poszukiwaniu Jazz Playground.
Jazz Playground był na mojej liście jako klub numer dwa. Miałam nadzieję, że to właśnie miejsce będzie troszkę up-scale, klimatyczne, z poważniejszą widownią i wygodniejszymi fotelami. Udało się - nie rozczarowałam się. Co prawda znaleźć go łatwo nie można. Ale to pewnie powoduje, że tylko Ci naprawdę zainteresowani tam dojdą. Jest to klub w hotelu, który ma naprawdę mieli fajny zespół. Zresztą sami posłuchajcie.
Jutro mamy samolot o 7 rano więc koło północy grzecznie zebraliśmy się do hotelu, aby złapać parę godzin snu zanim znów ruszymy w drogę. O jutrze nie będziemy pisać - no chyba, że coś naprawdę niezwykłego się wydarzy. Miejmy jednak nadzieję, że wszystko pójdzie z godnie z planem i o 10:30 am wylądujemy w NY bo przecież trzeba iść do pracy.
Ps. Wszystko było planowe ale jedno zauważyliśmy, że jak we wtorek braliśmy taksówkę o 5 rano to jeszcze (albo już) nikogo nie było w hotelowym barze….czyli to miasto jednak kiedyś śpi.
2018.11.04 New Orleans, LA (dzień 2)
Nowy Orlean jest specyficznym miastem. Większość ludzi uwielbia to miasto. Chyba nie spotkałam nikogo kto by nie polubił tego miasta. Na ulicach widzi się ludzi w wieku od 21 do 81...a może i młodszych. Bourbon Street jest najsłynniejszą ulicą, ale też najbrudniejszą...a mimo to wszyscy tam spacerują. Co więc jest takiego w tym mieście, że przyciąga ludzi w każdym wieku i każdy w pewnym momencie znów zatęskni żeby tam być…
Odpowiedź jest prosta - muzyka! Od lat wiadomo, że muzyka łączy pokolenia. Że nic tak nie uspokaja i porusza jak parę dźwięków ulubionej piosenki. Siedem lat temu właśnie taki muzyczny raj znaleźliśmy na Frenchman street. Dziś wieczorem mamy w planie zaglądnąć tam. Zanim jednak to się stanie to trochę poplątamy się po starych kątach i zobaczymy co sie zmienilo.
Pierwszy przystanek? Śniadanie...czyli Beignets.
Nie wiem czy pod ta nazwa można je spotkać gdzieś indziej, ale w Nowym Orleanie jest to najpopularniejszy deser. Podobno najlepsze można zjeść w Cafe du Monde. Byliśmy tam lata temu i paczki były dobre wiec zdecydowaliśmy ze pączki na śniadanie to rewelacyjny pomysł. Wygląda ze nie tylko my tak stwierdziliśmy. Kolejka ciągnęła się w nieskończoność. Zarówno dla tych co chcieli kupić na wynos jak i tych czekających na stolik. Muszę przyznać że troszkę mnie to zszokowało….ale tylko troszkę bo w Nowym Orleanie jak nie ma kolejki to nie ma po co wchodzić….co ten internet robi z ludźmi.
My nie mieliśmy czasu i ochoty marnować 30 minut czekając na paczki i poszliśmy do innej i skończyliśmy na bagel nowojorskim z łososiem. Beignets są robione podobnie jak polskie paczki tylko nie mają nadzienia i są troszkę lżejsze jeśli chodzi o ciasto. Do tego podają je z niesamowita ilością cukru pudru wiec po jednym gryzie jest się całym białym.
Przy śniadaniu była długa dyskusja….bardzo długa. Dyskusja na temat co dalej zwiedzać. Atrakcja numer jeden wg. Tripadvisor'a w Nowym Orleanie to muzeum Drugiej Wojny Światowej. Tylko co Amerykanie wiedzą o tej wojnie...a tym bardziej co taki Nowy Orlean o tym wie… Chyba nie do końca uzyskamy odpowiedź na to pytanie. Jakoś nie przekonałam Darka żebyśmy tam poszli. Z dwojga złego wybrał szwendanie się po okolicy i podziwianie francusko-kolonialnej architektury.
Teraz jak mam nowy obiektyw do zdjęć architektury to Darek musi uzbroić się w cierpliwość bo ustawianie żeby zrobić jedno zdjęcie zajmuje od jednej do pięciu minut. Ale cóż….sam mi kupił taka zabawkę.
Jego cierpliwość została nagrodzona i zrobiliśmy sobie przerwę w najstarszym barze w stanach, Laffite’s Blacksmith Shop Bar. Budynek wybudowany w 1722 roku jest podobno najstarsza budowla zaadoptowana na bar.
Przerwa, zdjęcia, więcej zdjęć i dalej zdjęcia i znów przerwa. Darek pewnie skomentuje….no własnie za dużo tych zdjęć a za mało przerw. Tak więc idąc szlakiem starych kątów doszliśmy do Acme Oysters.
Oczywiście kolejka musi być. Na szczęście mało kto chce siedzieć przy barze więc udało nam się wśliznąć w miarę szybko. Z Acme jest kolejna historia. Siedem lat temu znajomy nam powiedział ze w Acme są najlepsze ostrygi na świecie. Światowy z niego człowiek wiec mu uwierzyliśmy. Wtedy jedliśmy ostrygi może raz czy dwa razy w życiu wiec uwierzyliśmy we wszystko. Wzięliśmy specjalność zakładu. Ku mojemu zaskoczeniu ostrygi były smaczne i bardzo czosnkowe. Jednym słowem sos zabija smak. Mimo to ostrygi zasmakowały nam i przez kolejne siedem lat oblizywaliśmy się na samo wspomnienie Acme.
Stety, niestety, nasze kubki smakowe ewaluują, ostryg w życiu już trochę zjedliśmy i doszliśmy do wniosku że sos zabija smak, że nie jest to warte kolejki i że pewnie tu kiedyś wrócimy ale nie będziemy się już oblizywać na myśl o Acme przez następne 10 lat.
Chcieliśmy troszkę popracować na blogu więc grzecznie po jednym piwku i 12 ostrygach opuściliśmy lokal…tylko nie do końca mogliśmy to zrobić. Lunął jeden z tych tropikalnych deszczów który trwa krótko ale jak lunie to na maksa. Szybka decyzja i przebiegliśmy do Bourbon House
Tu nie muszę wiele opowiadać….przytoczę tylko fragment rozmowy z kelnerką.
Darek zaczął swoje litanie
czy mogę prosić 1 oz, 10 year Bulleit, 1 oz Jim Bean Double Oak i jeszcze jeden mały High West Yippie Ki-Yay...
oczywiście! - odparła kelnerka zabierając kartę drinków
ja sobie zatrzymam ją jeszcze na chwilkę - walecznie odparł Darek
Pan chyba musi lubić burbony - podsumowała kelnerka
Tak, to moja praca…
Kelnerka nie wiedziała już co odpowiedzieć, uśmiechnęła się tylko i grzecznie przyniosła burbony do testowania. Czy życie nie jest piękne jak się kocha co się robi? Człowiek który kocha swoja prace nie przepracuje ani godziny - coś w tym jest.
Dobrze że deszcze szybko przestał padać bo lista burbonów była długa. Poszliśmy do hotelu popracować ale szybko wciągnęła nas Jenga...lubimy różnego rodzaju gry wiec długo się nie wahaliśmy i ruszyliśmy do budowania wieży…wybudowaliśmy co do ostatniego klocka…czyli wygląda że pokonaliśmy grę...dalej nie dało się nic wyciągnąć. A Jenga była duża...jak człowiek.
W Acme na ostrygach byliśmy ale na wieczór wybrałam restauracje z prawdziwymi ostrygami, Peche. Nauczona po paru wcześniejszych wyjazdach, tym razem się przygotowałam i zrobiłam rezerwację wcześniej. Wczoraj Steakhouse, dziś owoce morza. Zdziwiło nas że restauracja nie jest w kierunku Bourbon street a wręcz przeciwnie, oddala się od niej. Czyzby to byl nowy trend i Bourbon czy Frenchman streets są dla turystów a lokalni przenoszą się w inne dzielnice - calkiem mozliwe. Spacerkiem doszliśmy do knajpy, zastanawiajac sie co moze byc na tych cichych ulicach…kolejne zaskoczenie przyszlo jak weszlismy do srodka. Restauracja byla pelna. Niedziela wieczór, restauracja nie w centrum miasta a o wolny stolik ciężko.
Oczywiście ostrygi poleciały na dzień dobry, potem pasta z wędzonego tuńczyka (pychota...niebo w gębie…), no a na koniec cała ryba jako danie główne. Kelnerka była przemiła a ludzie uwijają się jak mróweczki. Znaleźć dobrych pracowników a biznes będzie się sam kręcił...tylko gdzie są ci dobrzy pracownicy.
Oczywiście tutejsze surowe ostrygi nie ma co porównywać z pieczonymi w sosie, Acme. Ciekawe jednak było wino. Wzięliśmy białe wino, z rejonu Rioja. Białe wino z tego rejonu nie należy do popularnych a tym bardziej jak jest dziesięcio-letnie. Nawet Darek był w szoku i mówił że takiego jeszcze nigdy nie pił. Ale ciekawe….takie wyleżane białe wino...idealne do pysznego jedzenie.
Frenchmen Street….no tak gadam i gadam (a raczej pisze) o tej ulicy a jeszcze tam nie doszliśmy. Po kolacji, dłuższym spacerkiem poszliśmy w kierunku Frenchman Street. Z jednego końca na drugi idzie się ponad 30 min więc przerwę zrobiliśmy sobie w Pat O'Brian. Kolejny bar z naszej przeszłości. W barze tym jest piano bar. Zapamiętaliśmy to miejsce jako spokojny bar gdzie można posłuchać gry na pianinie i napić się najlepszego drinka Hurricane. Niestety w barze było wiele ludzi w fazie “mam talent” (dla niewtajemniczonych polecam oglądać kabaret). Ludzie ci przekrzykiwali pianino myśląc że umieją śpiewać. Usiedliśmy przy barze i zobaczyliśmy jak zrobiony jest ten słynny drink. Beznadziejna tania wódka, jakiś masowy sok który pewnie więcej ma cukru niż owoców a wszystko udekorowane wisienka. Nie dziwie się ze ostatnio w Nowym Orleanie miałam kaca jak się taki syf pilo. Teraz już dorośliśmy i wolimy wypić piwo niż jakiegoś drinka gdzie nie wiadomo co jest zmieszane.
Na Frenchman Street mieliśmy dwa miejsca, które zapamiętaliśmy dobrze i które chcieliśmy odwiedzić Spotted Cat i Maison. Spotted Cat był OK, choć zespół mógł by mieć trochę więcej werwy. Maison jak większość jazz klubów przerobiła się w night club i muzyka już była bardziej pop niż jazz.
Jutro poszukamy prawdziwego Jazzu. Pierwsze dwa dni były dla nas podrożą do przeszłości. Nie zawsze jest to dobre doświadczenie i często człowiek może się rozczarować. Miejsca które odwiedza się często, później przez lata się idealizuje. Potem jak się w nie wraca to często niestety przychodzi rozczarowanie. Pewnie te wszystkie miejsca Acme, Pat O’Brian, Maison, Spotted Cat nie wiele się zmieniły przez lata...ale wygląda, że to my wydorośleliśmy, doświadczyliśmy więcej, widzieliśmy i spróbowaliśmy więcej i podnieśliśmy poprzeczkę. Nadal wieżę, że są w Nowym Orleanie nowe miejsca które pokochamy, jak Peche. Mam nadzieje ze jutro odkryjemy ich więcej.
2018.11.03 New Orleans, LA (dzień 1)
Nowy Orlean, miasto z ciekawą historią, dobrą muzyką i niestety z ciężkimi przeżyciami. Dla nas jest to też miasto w którym rozpoczynała się nasza przygoda życia, gdzie spędziliśmy nasz miesiąc (weekend) miodowy.
Siedem lat temu spędziliśmy dłuższy weekend w Nowym Orleanie. Był to ciężki, ciekawy i intensywny pobyt. Wracając z powrotem do Nowego Yorku oboje zdecydowaliśmy, że następny wyjazd do tego miasta odbędzie się dopiero za wiele lat. Musimy trochę odpocząć i naładować baterie po tym co przeżyliśmy tam siedem lat temu.
A było po czym odpoczywać.
Nie, nie goniły nas aligatory (a powinny, bo pojechaliśmy w moczary je szukać), upały nas też nie dobiły, bo byliśmy w listopadzie. Huragany były wcześniej, więc to też nam nie groziło. Co nas zaatakowało, to imprezy w centrum miasta. Mieliśmy pecha i byliśmy tam w okresie w którym jakiś ich lokalny zespół sportowy wygrał coś. Nie pamiętamy kto i w co, ale prawie każdy na ulicy i w barach świętował.
Do tego stopnia, że prawie w każdym barze mieli 3 za 1. Czyli bierzesz 1 piwo i jedną banię a dostajesz 3 tego i tego. Na początku wydawało się to fajne, ale potem jak doszły imprezy na ulicach, picie z próbówek, mandaty za trzeźwość, policja na koniach w barach i ogólne non-stop imprezy to było tego za dużo.
Nie wiem jak będzie tym razem, ale rozpoczęło się dobrze. Moja mądra żona zarezerwowała samolot dopiero na sobotnie popołudnie, czyli można było się wyspać (czytaj, energia na długą noc). Nasz gate był zaraz koło baru, czyli zrobiliśmy odpowiedni „start” na weekend. Przez 3 noce będziemy mieszkać w centrum miasta w Marriott Moxy. Jest to nowa sieć Marriotta i jest przeznaczona dla ludzi, którzy chcą się bawić, a nie spać. Nie ma ciszy nocnej, meldujesz się w hotelowym barze którego nigdy nie zamykają. Obawiam się, że nigdy do pokoju nie dojdę.
Nie było tak źle. Po wylądowaniu, mile nas zaskoczyło rozwiązanie uberów i innych taxi na aplikacje telefoniczne. Mają oddzielny parking gdzie spokojnie samochody czekają, a nie musisz szukać ich po ruchliwych ulicach. Człowiek, żyje w tak niezorganizowanym świecie, że jak tylko coś jest zorganizowane to połapać się nie idzie. Na szczęście po małym zdziwku udało nam się znaleźć naszego kierowcę.
Wzięliśmy taxi do hotelu i oczywiście wylądowaliśmy w recepcji (czytaj: bar). Na szczęście po jednym piwku „musieliśmy” niestety opuścić recepcję i udać się do steak house gdzie Ilonka już zrobiła rezerwacje.
Spacerkiem przez cichszą część miasta udaliśmy się w kierunku rzeki Mississippi gdzie owa restauracja się znajduje. Nie była to byle jaka restauracja, mowa tu o Steakhouse. Tak, nazwa knajpy to po prostu Steakhouse.
Restauracja oczywiście mieści się w środku kasyna Harrah’s. Granie w kasynach nie jest nasza mocną stroną (chociaż jak parę lat temu graliśmy w Chamonix w Black Jacka to wygraliśmy kilkadziesiąt €), więc udaliśmy się prosto na kolacje.
Jak to zwykle bywa w takich restauracjach, jedzenie jest przepyszne. Wzięliśmy 40oz (ponad kilo) Portehouse które leżakowało w chłodni przez 30 dni. Palce (kości) można lizać, tak nam smakowało.
Do tego parę przystawek, dobre winko i uczta aż się patrzy.
Po takiej wyżerce trzeba to wszystko spalić. Najedzeni, znieczuleni mieliśmy odwagę zaatakować Bourbon St.
Ulica Bourbon jest to najsłynniejsza ulica w Nowym Orleanie. Słynie z niezliczonej ilości barów z muzyką na żywo, balkonami gdzie z góry można oglądać to całe pobojowisko.
A jest co oglądać. Tysiące pijanych ludzi idących lub usiłujących się poruszać z baru do baru. Każdy oczywiście ma drinka w ręce, bo w tym mieście wolno pić na ulicach. Wszystkie drzwi i okna barów są otwarte, więc głośna muzyka wydobywa się z nich i miesza się ze śpiewającym tłumem ulicznym.
Popularny jest tutaj drink w 64oz fish bowl (małe akwarium). 64oz to jest prawie 2 litry. Ludzie idą ulicami, niosą to akwarium ze słomką w środku i piją na zawody kto szybciej. Nie dziwię się, że ulice są zarzygane i śmierdzi na maksa.
My już chyba za starzy jesteśmy na takie widowiska, więc weszliśmy do baru na dobre piwko. W prawie każdym barze jest muzyka na żywo, co znacznie umila pobyt.
Po piwku była zmiana baru. Wyszliśmy na ulicę i znowu komedia. Szybko stamtąd uciekliśmy do kolejnego baru (Fritzel's European Jazz Pub), który nas przyciągnął fajną muzyką na trąbach. Udało nam się załapać na miejsce przy barze, więc już stamtąd się nie ruszaliśmy. Fajna muzyka, dobre piwo, czego więcej oczekiwać. Siedzieliśmy i odpoczywaliśmy.
Chłopaki przestali grać, więc i my postanowiliśmy udać się do hotelu. Wyszliśmy na ulicę i znowu ta sama komedia. Do hotelu wróciliśmy inną drogą, nie mieliśmy już siły Bourbon street. Mamy jeszcze dwie noce. Na pewno jeszcze się napatrzymy.
2017.09.04 Nashville, TN (dzień 3)
Nashville, kolejna odsłona. Wczoraj zwiedziliśmy miasto nocą. Odwiedziliśmy parę barów a przede wszystkim posłuchaliśmy dobrej muzyki country. Dziś przyszedł czas na zwiedzanie miasta, poszwendanie się po uliczkach i zobaczenie najważniejszych punktów turystycznych. Nashville jest stosunkowo małym miastem i wszystko dzieje się między 2 a 6 avenue w rejonach Broadway. A na Broadway'u muzyka gra już od samego rano i piwo się leje.
Jak przystało na stolicę muzyki najważniejsze muzeum to muzeum muzyki i Johnny'ego Casch'a. Wczoraj w barach grali dużo Johnny'ego i jest on na pewno swojego rodzaju symbolem miasta. Tak więc dzień zaczęliśmy od muzeum dedykowanego jego osobie i twórczości.
Wstęp do muzeum kosztuje $14 i jeśli jesteś fanem Cash'a to warto wejść. Jeśli jednak nie masz pojęcia o kim mówię to nie wiem czy są to najlepiej wydane pieniądze. W muzeum zgromadzone są zdjęcia, rekwizyty ze sceny, gitary i inne instrumenty a także ubrania i elementy dekoracyjne z domu Cash'a.
Dla fanów na pewno zobaczenie stroju w którym występował Johnny jest ważne i docenią wartość każdego eksponatu. Mi brakowało trochę jego muzyki. Niby są stacje gdzie można posłuchać muzyki ale fajnie by było słyszeć jego muzykę ciągle, dowiedzieć się może troszkę historii dlaczego dana piosenka została stworzona itp.
Ja lubię muzykę Cash'a i pomimo, że muzeum jest dość małe to mi się podobało. Trochę zgłodnieliśmy więc zaczęliśmy szukać jakiejś dobrej knajpki z BBQ. Południe Stanów słynie z hamburgerów, żeberek i innych pyszności w stylu BBQ. Niestety dzisiaj jest Labor Day weekend i większość miejsc była zamknięta, albo była na uboczu. Wylądowaliśmy więc znanym nam już barze w Gulch na tradycyjnym hamburgerze.
To co mnie zaskoczyło (niestety negatywnie) to ilość restauracji w Nashville. W samym centrum koło Broadway nie ma za dużo restauracji. To znaczy każdy Honky-tonk bar (country bar) oferuje jedzenie ale jest ono słabej jakości i wybór jest dość ubogi. Rzadko spotyka się restauracje gdzie można zjeść jakąś fajną kolację. Pewnie turyści dają się naciągnąć na jedzenie w barach a lokalni nawet się tu nie zapuszczają.
Spacer po mniej obleganych dzielnicach pokazał nam inna stronę Nashville. Wydawałoby się, że trochę opuszczoną ale to pewnie ze względu na długi weekend. Jest dużo nowych budynków w Nashville, biurowych jak i mieszkalnych. Dużo się też buduje i widać, że miasto się rozrasta. Zostaje jednak jego czar gdzie za każdym rogiem czai się miejsce z muzyką na żywo czy graffiti.
Ciężko powiedzieć, że Nashville ma rynek - zresztą mało amerykańskich miast ma. Jest natomiast Capitol hill. Jest to miejsce gdzie skupiły się najważniejsze budynki rządowe. Są one ładnie otoczone parkiem i fontannami. Nam szczególnie spodobał się Pantheon (przynajmniej coś co wyglądem przypomina Pantheon) - budowla a jednocześnie pomnik na cześć poległych w wielkiej wojnie Północ-Południe.
No tak - największa wojna w Stanach miała miejsce w latach 1914-1918 i była między ludźmi z południa przeciwko północy.
Z Capitol Hill można przejść w stronę Broadway nad rzeką. Jest tam do zobaczenia replika osady pierwotnych ludzi, jakiś militarny statek - tatuś będzie wiedział lepiej. I ogólnie dość przyjemny bulwar.
Jak to bywa jednak na południu, temperatury są dość wysokie i przerwa w spacerze musi być. Tak jak 17 lat temu Darek brał mnie na randki do Hard Rock Cafe tak i właśnie dziś poszliśmy tam na lody. Niestety nie mają już w ofercie Bannana Split ale mieli inne desery lodowe - dobrze, że Pani nas uprzedziła, że jeden deser na 2 osoby wystarczy. Puchar jaki dostaliśmy był ogromny.
Po takiej dawce kalorii dostaliśmy ekstra energii i postanowiliśmy wrócić w centralną część miasta posłuchać dalej muzyki. Odwiedziliśmy dwa nowe bary ale jednak nie grali za fajnie i poszliśmy do dobrze nam już znanego Robert's Western World. Zespoły tu się zmieniają co 3-4h więc posłuchaliśmy nowych zespołów i nowego repertuaru. Pierwszy zespół grał bardziej starocie. Fajnie było usłyszeć stare kawałki - nowe dla mnie a nie dobrze znane z radio przeboje.
Dziś postawiliśmy na jakość a nie ilość. Po wstępnym rozeznaniu barów wróciliśmy do Robert's Western World i posiedzieliśmy kilka godzin słuchając dobrej muzyki. Był to Poniedziałek więc ludzi za dużo nie było - część turystów wróciła do domów a lokalni odsypiali weekend i szykowali się do pracy. My mamy samolot dopiero jutro popołudniu więc mogliśmy zostać dłużej ale też byliśmy zmęczeni całodziennym chodzeniem i upałami. Tak więc jak grzeczne dzieci po kolacji grzecznie poszliśmy do domku.
2017.09.03 Kentucky & Nashville, TN (dzień 2)
Wrzesień i Październik to miesiące naszych urodzin. Tak więc ta wycieczka jest po części prezentem urodzinowym jaki sobie sami zrobiliśmy. Darek ostatnio marzył o odwiedzeniu Kentucky a szczególnie destylarni burbonów, ja od jakiegoś czasu bardzo chciałam zobaczyć Nashville. Tak więc wczoraj robiliśmy wszystko co Darek chciał - czyli odwiedzaliśmy "burborownie" i jedliśmy steaki.
Jutro będziemy się edukować z muzyki country w Nashville. A dziś połączymy moce i pół dnia spędzimy na degustacjach a pół na słuchaniu muzyki.
Nie ma to jak zacząć dzień od dobrego burbona. No dobra zaczęliśmy od szybkiego śniadania ale szybko wskoczyliśmy w autko i pojechaliśmy do Maker's Mark. Jest to kolejny bardzo znany producent burbon'u. W Kentucky jest coś takiego co się nazywa burbon trail. Około 10 destylarni znajduje się od siebie w odległości max. 1h więc można wszystkie pozwiedzać. Normalnie zajmuje to ludziom ok. 3-4 dni. My jednak skupiliśmy się na 4 które Darek lubi najbardziej albo są ciekawe z innego powodu. Maker's Mark został przez nas wybrany bo podobno to jest stodoła po środku niczego...
Może nie do końca jest to stodoła. Mi posiadłość Maker's Mark przypomina małą wioskę w której skrzaty czy inne krasnale mają swoje domki i produkują burbon.
Nie ważne w której destylarni ogólnie cała produkcja burbonów ma bardzo indywidualne podejście i wiele rzeczy robionych jest ręcznie. Czasem nawet maszyny używane do produkcji etykiet czy innych rzeczy mają po 100 lat.
Pomimo, że nie pijam burbonów muszę przyznać, że lubię te wycieczki. Każdy producent jest inny, każda fabryka jest inna i pomimo, że już wiemy jak się produkuje burbon to zawsze się nauczymy jakiejś nowej ciekawostki.
Maker's Mark ma troszkę słodszy smak niż inne burbony. Efekt ten jest osiągany przez dodanie większej ilości kukurydzy, która ma więcej cukru niż inne ziarna. Kukurydza jest gotowana z drożdżami w wielkich kadziach. Ciekawe było to, że mogliśmy nawet włożyć palec do tych kadzi. Na szczęście zanim ta mikstura przekształci się w burbon minie wiele więc i zarazki z naszych paluchów zostaną zabite.
Samuel (założyciel Maker's Mark) ma korzenie w Szkocji tak więc na etykiecie napisane jest Whisky (brytyjski angielski) a nie Whiskey (amerykański angielski). Jako jeszcze jedna ciekawostka dotycząca etykiety to S IV znaczy, że aktualnie burbon produkowany jest przez czwartą generację dzieci Samuela.
Margie, żona Samuela również przyczyniła się do popularności Maker's Mark. To ona zaprojektowała butelkę, etykietkę a przede wszystkim charakterystyczne czerwone lakowane zatyczki. Lakowanie nadal jest ręcznym procesem.
Zwróciliście już uwagę, że większość budynków w tej destylarni jest czarna, ma czerwone drzwi i okiennice, oraz beżowe framugi? Jest to symbol butelki Maker's Mark (kolejna zasługa Margie). Czarny kolor reprezentuje burbon, czerwone dodatki to oczywiście symbol lakowanej zatyczki a beżowe framugi to etykieta.
Jak na każdej wycieczce, po godzinie uczenia się poszliśmy testować whiskey. Muszę przyznać, że oni pokazali się najlepiej. Dali nam aż 5 różnych alkoholi do spróbowania. Zaczęliśmy od Maker's Mark white czyli czystego alkoholu który wlewany jest do beczek (smakuje to bardziej jak bimber), poprzez ich standardowe marki aż po Private Select.
Private Select są to specjalne butelki gdzie Maker's Mark pozwala ludziom z branży samemu zrobić burbon. Wybierają oni proporcje zboża a potem ta sama grupa ludzi decyduje jak długo ma leżakować i gdzie będzie sprzedawane. Niektóre są robione np. tylko na derby, inne są ogólnie dostępne. Darek stwierdził, że to które myśmy dostali do spróbowania było całkiem dobre i już myśli zamówić do sklepu całą beczkę z logiem sklepu. Czy ktoś chce już zamówić?
Po Maker's Mark pojechaliśmy do Jim Beam. Jest to największy producent burbon'u w Stanach a co za tym idzie na całym świecie. Niestety jest on też bardzo popularny i nie udało nam się załapać na wycieczkę po fabrykach. Chyba dużo jest takich ludzi bo specjalnie dla nich zrobili małe wystawki, tabliczki z opisami i można sobie pozwiedzać samemu.
To co nas zaskoczyło to fakt, że większość magazynów pomalowana była na czarno i była stalowa. Z jednej strony może to być symbol burbon'u jak w przypadku Maker's Mark albo Jim Beam wykorzystuje to do podniesienia temperatury w ciągu dnia (większe nasłonecznienie) i drastyczne obniżenie w ciągu nocy (stal szybciej stygnie).
Zrobiło się już popołudnie więc wskoczyliśmy w samochód i pojechaliśmy do Nashville. W końcu druga połowa dnia należy do mnie. Tak więc - czas zobaczyć co to miasto ma do zaoferowania. A do zaoferowania ma podobno dużo - podobno dużo dobrej muzyki....
My zwiedzanie zaczęliśmy od skrzydeł. Tak naprawdę od baru a potem skrzydeł. Planując wycieczki lubię przeglądać Instagram. Ponieważ dużo ludzi publikuje tam zdjęcia z podróży to można łatwo znaleźć najfajniejsze i najbardziej fotograficzne miejsca. Tak też było ze skrzydłami. Spodobało mi się to graffiti i oczywiście chciałam mieć tam zdjęcie. Tak więc póki jeszcze jasno poszliśmy z Darkiem do dzielnicy zwanej Gulch. Ku naszemu zaskoczeniu kolejka do skrzydeł była na jakieś 20 minut czekania. W kolejce oczywiście same kobiety - i to głównie przyszła Pani młoda i jej druhny. My nie czekaliśmy, poszliśmy poczekać do baru i spróbować za jakieś 30 minut.
Po wypiciu piwka, wróciliśmy pod skrzydła i tym razem kolejka było tylko na 5 minut. Muszę przyznać, że ktoś miał bardzo fajny pomysł na graffiti.
W Nashville zaskoczyła nas ilość wieczorów kawalerskich i panieńskich. Czyżby ludzie coraz mniej jeździli do Vegas? Nie widzi się za dużo grup mieszanych. Czasem jakaś para się przyplątała ale głównie to same dziewczyny lub sami faceci.
Nashville słynie z muzyki Country więc zaczęliśmy szukać barów z taką właśnie muzyką. Ulica Broadway jest takim punktem centralnym. WOW - jak weszliśmy na tą ulicę to było - WOW co tu się dzieje. Muzyka grała na żywo prawie z każdego baru, neony na każdym budynku a do tego tłum ludzi.
Weszliśmy do pierwszego baru i nie był to najgorszy wybór. Legends - super muzyka na żywo, mało kto siedzi bo każdy tańczy albo się tylko kiwa. Grali stare przeboje nie tylko country ale też Fleetwood Mac czy Michael Jackson.
Było super ale nie chcieliśmy się ograniczać tylko do jednego miejsca więc poszliśmy do drugiego baru. Robert's Western World jest dość popularnym, trochę historycznym miejscem. Kiedyś był to sklep z kapeluszami i butami cowboyskimi. Teraz jest barem z muzyką na żywo, bardzo tanim piwem (PBR można dostać za $2.50 a normalne za $4.50) i jedzeniem (tanim ale nie za dobrym). Zostaliśmy tam dłużej bo po pierwsze muzyka była super (sami posłuchajcie) a po drugie udało nam się zdobyć stolik więc postanowiliśmy coś przekąsić. Kto wie kiedy znów będziemy mieli taką okazję.
Zwiedzać jednak trzeba więc poszliśmy dalej. Bar tu jest na barze ale jakoś nie wszystkie nas zachęcały, żeby zostać na dłużej. Zdecydowanie tam gdzie było live music było dużo fajniej, ale zespół zespołowi nie równy. Niektóre miejsca miały stary klimat małych saloon's a niektóre bardziej klubowy klimat z DJ'em. W niektórych pijane przyszłe Panie młode śpiewały karaoke (z różnym skutkiem) a w niektórych można było palić. Tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. My znaleźliśmy kolejny bar - najpierw myślałam, że to jest jak jakieś Chipotle czy inna restauracja z fast food. Trochę się pomyliłam.
Miejsce miało 3 piętra, dużą scenę i bardziej przypominało Webster Hall niż Chipotle. Chłopaki fajnie grali i można było potańczyć prawdziwą muzykę Country. Ja niestety nie obeznana w krokach tylko siedziałam i podziwiałam jak inne dziewczyny wywijają nogami.
Marzenia są po to aby się spełniać. Kiedy tak myślałam, że chciałabym nauczyć się kroków, na scenę weszła Pani, oznajmiła, że zespół potrzebuje małą przerwę i zaczęła nas uczyć tańczyć. Super rozrywka i pomysł. Kroki są dość proste choć trzeba je dobrze zapamiętać, żeby przy szybszej muzyce nie gubić rytmu. Tak więc udało się - zatańczyłam taniec Country z całą grupą.
Dzień zakończyliśmy w Layla's. Niestety nie zagrali mojej ulubionej piosenki Layla ale Johnny Casch nie schodził z repertuaru. Jutro musimy się bardziej wyedukować jeśli chodzi o Johnnego. Widać, że jest on tu bardzo popularny. No to do jutra!
2017.09.02 Louisville, KY (dzień 1)
Ostatni długi weekend w lato. Mimo, że 5 dni temu wróciliśmy z Ameryki Południowej to i tak chcieliśmy gdzieś pojechać. Wybór padł na stan Kentucky. Dlaczego tam? Po pierwsze, tam nas jeszcze nie było. A chyba każdy słyszał o Bourbonie i Kentucky Derby. Po drugie, ponad 95% Bourbon'u jest tam produkowane, a ja, mając najlepszy sklep z tym produktem muszę się dokształcać w tej dziedzinie.
Po trzecie, obok jest Nashville w stanie Tennessee, miasto gdzie muzyka country miała swoje początki. Tam też mamy na parę wieczorów podjechać.
Chyba jeszcze nigdy w 20 minut nie dostaliśmy się do naszej bramki. Dokładnie, to jest czas jaki potrzebowaliśmy żeby dojechać na lotnisko i przejść wszystkie odprawy. Na drodze nie było żadnego korku, nie mamy żadnego bagażu do nadania, a że posiadamy TSA-pre (możliwość szybkiej odprawy), to w błyskawicznym tempie wszystko załatwiliśmy i mogliśmy w spokoju zjeść na lotnisku śniadanie.
Lot trwa tylko dwie godziny, więc samolot na tak krótki lot też był odpowiedni. Malutki ale nie ciaśniutki. To są te stare samoloty, gdzie jeszcze miejsca było dużo. Prawie cały lot przespaliśmy i obudziliśmy się podczas lądowania w Louisville. Wypożyczyliśmy samochód i w godzinę dojechaliśmy do pierwszej destylarni. Pierwszy punkt podróży, najbardziej słynna i najdłużej działająca destylarnia w Stanach. Buffalo Trace.
Buffalo Trace produkuje 18 różnego rodzaju whiskey. Od w miarę łatwych do zdobycia do super limitowanych edycji, które raczej nie można nigdzie kupić. Ja, jako właściciel sklepu mam lepsze możliwości niż większość ludzi, ale i tak niektóre bourbony jest mi ciężko dostać.
Wielu z was na pewno słyszało o Pappy Van Winkle's bourbon, którego raczej nigdzie się nie kupi. Albo W.L. Weller, czy Blanton's lub E.H. Taylor. Wszystko to robią w Buffalo Trace destylarni. Widzieliśmy wiele z tych beczek, ale oczywiście nic nie można było kupić.
Załapaliśmy się na wycieczkę po destylarni. Trwała ona gdzieś 1.5h i można było się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Żeby wyprodukować burbon, potrzebne są tylko 3 składniki: kukurydza, woda i drożdże. Do kukurydzy można dodawać inne ziarna jak pszenica, żyto i jęczmień. Kukurydza musi jednak przeważać i musi jej być min. 51%.
Kentucky słynie z burbon'u i koni ze względu na wodę. Ich woda nie ma żelaza, natomiast ma dużo wapnia i magnezu. Daje to dobry smak burbon'u a jednocześnie wzmacnia kości lokalnych koni.
Buffalo Trace jest najdłużej operującą destylarnią w stanach. Działa ona nie przerwanie od 1771 roku. Nawet w czasach prohibicji, produkowała ona alkohol. W czasach prohibicji tylko 4 desylarnie działały w stanach i produkowały alkohol dla celów leczniczych. Buffalo Trace było jedną z nich. W tamtych czasach bardzo dużo ludzi "chorowało"i zostało wypisane ponad 6 mln. recept w samym stanie Kentucky. Wówczas nie było komputerów więc pacjencji chodzili do rożnych lekarzy i aptek aby tylko zdobyć trochę alkoholu.
Setki lat temu bardzo dużo amerykańskich bawołów migrowało z południa na północ przechodząc przez te rejony. Mówimy tu o setkach tysięcy zwierząt. Wydeptały one szlaki, którymi później człowiek się poruszał. W późniejszych czasach, niektóre z nich zostały przekształcone na autostrady. Stąd wzięła się nazwa destylarni - Buffalo Trace.
Co to w ogóle jest burbon? Burbon to jest whiskey, tak samo jak koniak to jest brandy. Żeby na butelce było napisane burbon musi być spełnione parę warunków. Po pierwsze, whiskey musi być zrobione w Stanach. Po drugie, musi być zrobione z co najmniej 51% kukurydzy. Nie ma znaczenia jakie jest drugie czy trzecie ziarno. Po trzecie, musi leżakować minimum dwa lata w nowej wypalonej beczce. I musi mieć minimum 40% alkoholu jak jest zlewane do butelek.
Wszystkie beczki dla burbonów robione są z amerykańskiego białego dębu i nie mogą być ponownie użyte do przechowywania burbon'u. W większości są one wykorzystywane później do przechowywania szkockiego whiskey. Zanim whiskey zostanie wlane do beczki, beczka jest wypalana między 40 a 60 sekund. Zabieg ten wykonuje się w celu poprawienia smaku tego cudownego nektaru.
Pusta beczka waży 120 lb a pełna 530 lb. Przeturlane one są do magazynów za pomocą mini torów kolejowych. Wszystko robione jest ręcznie i sztuką jest tak turlać, żeby korek beczki był na górze. W magazynach znajdują się tysiące beczek. Magazyny z reguły mają wiele pięter, a ponieważ nie są ogrzewane ani klimatyzowane to temperatura w różnych częściach magazynu jest różna.
Kentucky nie dość, że ma idealną wodę to jeszcze ma odpowiedni klimat do leżakowania burbonów. 4 pory roku a także różnice temperatur między dniem a nocą powoduje, że drzewo beczek pracuje i wydziela aromat, który miesza się z burbonem. Również ukształtowanie dachu, ilość okien, nasłonecznienie budynku, kolor murów - to wszystko wpływa na temperaturę a co za tym idzie smak burbona.
Podczas zwiedzania, mogliśmy wejść do wielu magazynów i się o tym wszystkim na własne oczy przekonać. Pierwsze co nas uderzyło to zapach. Ciekawe czy będąc godzinę w środku można się opić zapachem. Do każdej wlewa się ok. 50 galonów whiskey. Po pierwszym roku ubywa jej 10%. A po 20 latach zostaje 5-10 galonów. Kto to wszystko wypija? Aniołki. Dokładnie, aniołki wypijają dużo więcej burbon'u niż ludzie. W biznesie mówi się na to "Angel Share" czyli przydział dla Aniołków. Aż taka ilość whiskey wyparowywuje przez szerkie pory białego, amerykańskiego dębu. Dlatego whiskey 20 paroletnie jest tak drogie i ilość butelek jest limitowana.
Niestety ciężko jest przewidzieć w tym biznesie jaka będzie konsumpcja za kilkanaście lub więcej lat. Dlatego, teraz tak ciężko jest dostać wieloletnie whiskey bo kiedyś produkowali głównie tańsze whiskey które nie wymaga długiego leżakowania. Teraz prognozy są, że konsumpcja whiskey nadal będzie wzrastać więc produkuje się znacznie więcej whiskey przeznaczonej na długo letnie leżakowanie. Ciekawe czy prognozy się sprawdzą czy konsumpcja spadnie i ceny też.
Dla porównania odwiedziliśmy sąsiednią destylarnię Woodford Reserve. Droga do tej destylarni, prowadzi bajecznie pięknymi krainami z olbrzymimi ranchami i wybiegami dla konii. Widać, że nie są to konie jakie widywałem w Radziszowie, bo nie są to konie pociągowe. Tutejsze konie są zadbane, wysportowane, umięśnione i zdrowe, no bo przecież wygrywają one największe wyścigi na świecie. Takie jak słynne Kentucky Derby. Ludzie robią zakłady w dziesiątkach tysięcy dolarów na swojego ulubionego konia. Więc te konie mają lepiej niż nie jeden człowiek Ich stajnie wyglądają dużo lepiej niż nie jeden budynek mieszkalny w NY.
Myśmy tu nie przyjechali oglądać konie tylko pić burbon więc skręciliśmy w prawo i dojechaliśmy do Woodford Reserve. Każda destylarnia jest inna więc i tutaj wzięliśmy wycieczkę z przewodnikiem.
Każde whiskey jest unikatowe, każdy producent używa innych proporcji ziaren, innego systemu destylacji, innego czasu wypalania czy innego czasu i miejsca leżakowania. To co Woodford Reserve wyróżnia od innych producentów jest przede wszystkim potrójny proces destylacji w miedzianych kadziach.
System ten zakupili od Irlandczykow i również kadzie zostały specjalnie zamówione na wyspach. Dzięki temu alkohol w burbonie jest mniej wyczówalny. Nie oznacza to, że jest mniej procent - po prostu jest delikatniejszy.
Mieliśmy szczęście i nasz tasting był w pomieszczeniu gdzie przechowywane są beczki. Przy świecach, w półmroku i zapachu parującego whiskey nasze zmysły się wyostrzyły. Co zrobili jeszcze unikatowego to połączyli burbon z czekoladą i nawet Ilonka po ugryzieniu czekolady wypiła burbon i się nie skrzywiła.
Jak się można domyśleć, żadna z destylarni nie jest w mieście więc i nasz hotel był na obrzeżach W związku z tym nie mieliśmy dużego wyboru restauracji a nie chcieliśmy jechać samochodem. Ku naszemu zaskoczeniu, koło hotelu był Steakhouse Longhorn. Trochę sceptycznie podeszliśmy do tej restauracji, myśląc, że oni nie potrafią zrobić dobrego steak'a. Ja jednak zaryzykowałem i dzięki namowie kelnerki wziąłem ich specjalność zakładu - filet mignon oczywiście w sosie z burbona.
Mięsko było delikatne, tylko lekko wypieczone (mid-rare) a sos z burbona dodawał kolejnych aromatów. O dziwo piwo do tego całkiem dobrze pasowało pewnie dlatego, że było to Kentucky Burbon Barrel Ale czyli piwo leżakowane w beczkach po burbonie. Ciężkie, pełne, ciemne...i przede wszystkim dobre.
2014.11.01-02 Miami Beach, FL
Podobno miłość do teściów wzrasta wraz z odległością od nich. Ja moich teściów bardzo kocham bez względu czy są w tym samym mieszkaniu czy dalej....ale najbardziej ich kocham jak są w Miami Beach a my możemy sobie zrobić krótkie wakacje w środku szarej jesieni i ich odwiedzić.
Tak więc pierwszy weekend listopadowy zamiast spędzić w deszczowym Nowym Jorku, spędziliśmy w Miami Beach. Typowy wyjazd weekendowy rozpoczął się w piątek po pracy. Zamiast wrócić spokojnie metrem do domu pojechaliśmy parę przystanków dalej i dojechaliśmy na lotnisko....tak to lubię zaczynać weekend.
Trzy godziny lotu i już byliśmy na słonecznej, tropikalnej południowej Florydzie. Wieczorkiem (w nocy) wiadomo, parę drinków, kolacja i do spania. Rano obudziło nas słoneczko, bezchmurne niebo i szum oceanu. Temperatura była idealna aby rozegrać szybki meczyk w tenisa....niestety Darek wygrał, ale to nic...i tak jest 1:1 w setach.
W Miami i okolicach byliśmy już kilka razy, więc nie nastawialiśmy się na wycieczki na Everglades, do akwarium czy w inne popularne miejsca, które każdy turysta ma na swojej liście. W zamian za to Tatuś wziął nas na wycieczkę rowerową...i szczerze...jest to najlepszy sposób na zwiedzanie Miami Beach. Miasto ma bardzo dużo deptaków (wzdłuż Ocean Drive). Jak i ścieżek rowerowych w parkach i nie tylko. Lokalny przewodnik jest zdecydowanie dużym plusem i takim sposobem zobaczyliśmy bardzo ładny park koło Muzeum Sztuki - Bass, Espanola Way z dużą ilością knajpek, nie mówiąc o Ocean Drive które najlepiej zobaczyć na nogach, rowerem albo segways. Ocean Drive jest najsłynniejszą ulicą w Miami Beach. Słynie ona z architektury Art Deco, willi Versace w której został zamordowany oraz z dużej ilości bardzo dobrych restauracji i klubów nocnych....tutaj po prostu toczy się życie nie tylko nocne...
Wieczorkiem standardowo relaksowaliśmy się w apartamencie rodziców. Przed kolacją tenisik, potem kolacja, drinki na balkonie i podziwianie widoków nocą. Z balkonu rodziców jest bardzo ładny widok na Miami jak i na port tego miasta.
Tak więc dodatkową atrakcją są przypływające statki pasażerskie jak i kontenerowce. Patrząc na takie statki wpadliśmy na kolejny pomysł....właściwie to dlaczego nie pojechać na Bahamy. Z Miami na Bahamy statki pływają dość często tak więc mam wrażenie, że następnym razem jak tu przylecimy weźmiemy sobie 2-3 dniowy rejs statkiem....w końcu trzeba wbić kolejną pinezkę na naszą mapę świata.
I tak minęła nam sobota....bardzo relaksacyjna sobota....
Kolejny dzień, kolejny dzień odpoczynku i regeneracji sił przed ciężkim tygodniem pracy.
Standardowo rano mecz w tenisa....pomimo, że set był bardziej wyrównany, znów wygrał Darek...ale to nic w końcu ma urodziny to muszę być dla niego miła ;)
Po tenisie śniadanko i czas na kolejną wycieczkę....jak to mój teść mówi...najładniejsza plaża w Miami jest na Virginia Key.....popieram...bardzo ładna wysepka. Cała wyspa to jeden wielki park z plażami. To co szczególnie przykuło moją uwagę to Mountain Bike park. Park przeznaczony tylko do jazdy na rowerach górskich. Fajnie wytyczone trasy, część w lesie, część po plaży daje możliwość poszalenia. My niestety nie mieliśmy ze sobą rowerków i musieliśmy się ograniczyć tylko do spacerku. Plaża jest dość duża, zagospodarowana tak, że można przyjechać na cały dzień, zrobić sobie grilla, spalić trochę kalorii na desce Windsurfingowej albo po prostu tak jak my przejść się i na końcu wypić piwko podziwiając fale, widoki i....modelki, które akurat miały sesję zdjęciową na plaży....Darek już nie miał piwa ale pił wodę byle tylko nie musieć wracać do samochodu.
Świętowanie Darka urodzin pomału dobiega końca a nie ma nic lepszego niż zakończyć je pysznym Cabernet Sauvignion (Cannonball 2011) i steakami......bon apetit....
Po wspaniałej kolacji trzeba było zrzucić kalorie. Jak to kiedyś powiedziała moja koleżanka "ja ćwiczę, żeby delektować się jedzeniem". Popieram to w 100%....no bo przecież nie można zrezygnować z dobrej wieprzowinki. Tak więc wybraliśmy się na spacerek po Miami Beach. Chcieliśmy dojść na koniec mola South Pointe Park Pier. Niestety byliśmy tam już po zmierzchu i brama była zamknięta.....ale obok jest drugie "molo" to znaczy wał ubity z piasku i utwardzony betonem i kamieniami. Krótki spacerek w głąb oceanu był idealnym zakończeniem wspaniałego weekendu w ciepłym (choć wiecznym) Miami Beach.
Mamy nadzieję, że w lutym znów tu wrócimy....miejmy nadzieję, że w końcu uda nam się odwiedzić Bahamy. Trzymajcie kciuki.