Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2017.04.20 Komodo National Park, Indonezja (dzień 12)
Indonezja ma ponad 13,000 wysp. Tym razem nie odwiedzimy wszystkich, trochę mało czasu na to mamy. Wiele wysp jest niezamieszkanych i bez nazw, a co najciekawsze, można je kupić.
Dzisiaj rano lecimy dalej na wschód, na wyspę Flores. Następnie płyniemy do Parku Narodowego Komodo oglądnąć smoki. Jak jakaś wyspa wpadnie nam w oko to pewnie sobie ją kupimy, rozbijemy na niej namiot i nazwiemy ją Dziubdziuk's Island. Przecież jesteśmy tutaj milionerami...!!!
Na Bali załadunek do krajowego samolotu wygląda trochę inaczej niż na zachodzie świata. Wypuszczają cię na płytę lotniska i idź sobie znajdź swój samolot. Szliśmy za ludźmi i udało nam się wsiąść do dobrej maszyny.
Lot trwał 1.5h nad pięknymi, tropikalnymi wyspami i wylądowaliśmy na lotnisku Bandar Udara.
Tutaj nie można tak sobie pojechać i oglądać Smoki z Comodo. One są na innej wyspie, na którą jakoś trzeba się dostać i oczywiście przewodnik tam jest wymagany. Nie łatwo było znaleźć agencję która nam to wszystko załatwi. Internet na maksa ostrzegał przed oszustami i niebezpiecznymi łódkami. Wysłałem trochę mail do paru agencji i najbardziej nam się spodobała Gotokomodo Tour & Travel. Po około 30 mailach dogadałem się z panem Hendrik (właściciel agencji) i zaufaliśmy mu.
Na lotnisku był już nasz przewodnik Patrick, z którym pojechaliśmy do agencji i tam spotkaliśmy Hendrika. Dokonaliśmy płatności, w gotówce oczywiście i udaliśmy się w kierunku naszej motorówki.
Jest parę możliwości na zwiedzanie Komodo. Szybka, motorówką i wtedy można wiele w jeden dzień zobaczyć, albo wolna, zwykłą łódką. W opcji wolniejszej potrzebujesz przynajmniej dwa dni i śpisz na łódce. My oczywiście nigdy nie mamy za wiele dni więc wybraliśmy motorówkę.
Zapakowaliśmy się na nią i ruszyliśmy przed siebie.
Pierwsze wrażenie było takie sobie. Trochę inaczej wyobrażaliśmy sobie naszą łódkę. Wiedzieliśmy, że nie będzie to jakiś wypasiony jacht, ale jakoś myśleliśmy że będzie lepszej jakości. Motorówka była tylko dla nas i składała się z trzy-osobowej załogi. Naszego przewodnika, sterownika i gościa od silników i wszelakich innych prac. Wiem, że szybkie łódki są głośne, ta też należała do tego rodzaju, głośnych potworów. Oczywiście nie miała żadnego systemu nawigacji, ani zabezpieczeń. Coś takiego jak koła ratunkowe, kamizelki czy oświetlenie do prowadzenia nocą tutaj nie znają. Toaleta to luksus, więc też jej nie było. Pomyśleliśmy przygoda, przygoda i wypłynęliśmy z portu na głębokie wody.
Wcześniej pisałem do Hendrika że potrzebujemy trochę piwa i jak jest to możliwe to żeby przygotował na łódkę. Wiem, że w Indonezji kupienie piwa to nie jest łatwa sprawa, wiec byłem pozytywnie zaskoczony jak cały cooler był wypełniony lokalnym piwem. Odrazu poleciało parę piwek i klimat na motorówce się poprawił.
Do pierwszej wyspy mieliśmy jakieś dwie godziny. Płynęliśmy wśród naprawdę pięknych wysp z widocznymi malutkimi, rybackimi wioskami. Przewodnik starał się nam jak najwięcej opowiadać, ale czasami ciężko go było zrozumieć. Patrick mówi dobrze po angielsku, ale ten huk dwóch dużych silników często zagłuszał naszą konwersacje.
Około 11:30 przypłynęliśmy na wyspę Rinca. Smoki można oglądać na paru wyspach. Największe szanse na ich zobaczenie masz na Wyspach Komodo i Rinca. Tu i tu jest ich ponad tysiąc, ale wyspa Rinca jest znacznie mniejsza niż Komodo, więc szanse na ich spotkanie są większe.
Co to są w ogóle Komodo Dragons?
Komodo Dragona są to największe jaszczurki jakie żyją na naszej planecie. Wielkością pobijają nawet wielkie jaszczury z wysp Galapagos. Naukowcy określają, że początki ich życia sięgają aż 40 milionów lat wstecz. Najpierw żyły w Azji, potem przemieściły się do Australii, a aktualnie zamieszkują parę wysp w archipelagu indonezyjskim. Rozmiar samca może osiągnąć nawet 3 metry długości i ważyć ok 200kg. Samice są trochę mniejsze.
Ze względu na małą populację, są ona pod ścisłą ochroną i nawet zoo na całym świecie muszą się ostro starać żeby dostać po parce. Smoki są wszystkożerne. Jedzą od małych zwierzątek, poprzez sarny, aż do wielkich wołów. Atakują też ludzi, a także są kanibalami i zjadają siebie nawzajem. W ich ślinie znajduje się potężna ilość bakterii, które po ugryzieniu są wpuszczane w system krwionośny i ofiara za jakiś czas padnie. Człowiek jak mu się uda to musi jak najszybciej dostać się do szpitala na skomplikowane i drogie leczenie. Problem w tym, że w zasięgu paru godzin nie ma żadnego szpitala, a czas szybko leci i może go braknąć. Większa zwierzyna, jak np. bawół pożyje trochę dłużej, nawet do tygodnia. Smok ma super węch (wyczuwa jedzenie nawet z 10km) i będzie za ofiarą podążał aż do skutku. Te potężne jaszczury nie muszą jeść nawet tygodniami, ale jak się dorwą do jedzenia to dzięki specjalnie skonstruowanej jamie ustnej potrafią połknąć kozę w całości.
Pożerają też samych siebie. Dorosłe samce zjadają małe smoczki, nawet swoje własne. Samica składa 15-20 jaj w ziemi i po 8-9 miesiącach wykluwają się małe jaszczureczki, które są bronione przez matkę przez pierwsze pare miesięcy. Następnie małe smoczki uciekają na drzewa i tam siedzą długi okres czau w obawie przed samcami żeby ich nie zjadły. Dorosłe jaszczury już na drzewa nie wyjdą. Małe schodzą tylko na chwilę na ziemię, po wodę i jedzenie. Niezłe z nich potwory, co?
Po tych wszystkich informacjach park ranger powiedział, to co idziemy szukać smoków?
Pewnie, że tak powiedzieliśmy i ruszyliśmy za nim. Przewodnik jeszcze zadał nam pytanie czy któraś kobieta ma okres, bo jeśli tak to musi iść przynajmniej dwóch strażników. Smoki są bardzo wyczulone na krew i jeden przewodnik może sobie nie dać z nimi rady i będzie problem bo one nawet biegną 20km/h.
Zdziwiło nas, że przewodnik miał tylko kijek zakończony widełkami. Coś takiego w kształcie procy. Trochę nas to wystraszyło, że przed tymi potworami taki mały kijek nas obroni. Pokazał nam co on będzie robił jak smok będzie się dziwnie zachowywał i ruszyliśmy.
Po 10 minutach doszliśmy do zabudowań rangerów, gdzie oczywiście leżało parę jaszczurów.
Powiem wam, że jak tak podeszliśmy gdzieś na odległość 5 metrów od smoków to ciarki przeszły nam po ciele. Leżały sobie te leniwe bestie i tylko czasami podnosiły głowę do góry.
Widziałem jak jaszczura podnosiła głowę do góry, patrzyła się w naszym kierunku i zaczynała głośno syczeć to ranger stał z kijem przygotowanym do obrony. Ponoć jak smok widzi taki podwójny kij przesuwany po ziemi to on zaatakuje ten kij a nie nas. Miejmy nadzieję, że przewodnik wie co mówi.
Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej w las tropikalny w kierunku gniazda smoków. Ponoć tutaj samice składają jaja. Widać było całe pole zryte z wielką ilością dziur w ziemi. Samice składają jaja tylko w jednej dziurze, ale robią ich wiele dla zmylenia wroga. Inne zwierzęta, a także smoki samce zakradają się tutaj, wygrzebują jaja i je zjadają. Im więcej dziur tym większe szanse że drapieżniki ich nie znajdą.
Następnie ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki do góry. Po jakiś 10 minutach zauważyliśmy małe dwa smoki, które chodziły po ziemi. Z reguły one są na drzewach, ale pewnie zeszły coś zjeść i napić się wody. Znowu trochę postaliśmy obserwując ich zachowanie. Idąc dalej do góry wyszliśmy z lasu i zaczęły się łąki z wysoką trawą. Czasami smoki lubią się chować w trawie i zaczajać się na swoją ofiarę. Było koło południa, więc słońce i upał był mega wielki. Nawet dla smoków było za gorąco. Pewnie się gdzieś pochowały w cieniu.
Wyszliśmy na przełęcz, podziwialiśmy chwilę widoki, porobiliśmy zdjęcia i zaczęliśmy schodzić w dół do lasu żeby schować się w cieniu. W lesie przy domkach rangerów oczywiście czekały na nas smoki. "Pobawiliśmy" się trochę z nimi i poszliśmy do wejścia do parku. Po drodze jeszcze jakiś smok czy dwa przeleciały, a także inne zwierzaki się pojawiły.
Wsiedliśmy na łódkę, odpalili głośne silniki i ruszyliśmy w kierunku jednej z najładniejszych wysp na naszej planecie, na wyspę Padar. Rejs trwał dwie godziny, ale nawet szybko zleciał, bo podali nam lunch. Nic specjalnego, ale nawet smaczne i lokalne. Pieczony kurczak, oczywiście z ryżem i jakieś warzywa.
Z dołu już wyspa wyglądała wspaniale, ale z góry jeszcze lepiej. Nie było nikogo, cała wyspa należała do nas. Chciałem ją kupić, ale przewodnik powiedział, że ona należy do parku i nie można jej kupić. Szkoda, bo jest naprawdę piękna i nie powinna być przecież droga, nie?
Do szczytu, z którego widać całą wyspę idzie się jakieś 25-30 minut. Ledwo co wyszliśmy. Był taki straszny upał, że oddychanie tym gorącym powietrzem aż powodowało ból w płucach. Coś jak w domu otworzysz piekarnik i wsadzisz tam głowę. Przewodnik powiedział, że temperatura jest gdzieś 45-50C i wysoka wilgotność. Oczywiście nie ma drzew i cały czas idziesz w słońcu. Miejscami było stromo do góry i musieliśmy się trzymać skał. Nie było to łatwe, bo skały były tak nagrzane, że aż jak długo trzymałeś na nich rękę to parzyły. Nigdy w życiu jeszcze nie szedłem w takim upale. W Afryce czy w Malezji aż takich upałów nie było.
W końcu wyszliśmy, spoceni na maksa. Woda którą nieśliśmy w ciągu tej pół godziny tak się nagrzała, że aż nie chcieliśmy jej pić, a musieliśmy.
Jednak warto było tak się pomęczyć. Widok ze szczytu zapierał dech w piersiach. Rzeczywiście jest to jedna z najładniejszych wysp na świecie, było jak w bajce. Trochę postaliśmy, porobiliśmy wiele zdjęć i musieliśmy wracać, było za gorąco. Baliśmy się, że słońce nas spali do reszty.
Na dole każdy z nas "musiał" się zanurzyć w oceanie indyjskim dla ochłody. Woda była ciepła, ale dla naszych rozpalonych ciał wydawała się lodowata. Dopiero po paru minutach wszystko wróciło do normy. Super tak było popluskać się w krystalicznie czystej wodzie i podziwiać tą wspaniałą wyspę co nas otacza.
Zaczęło coraz więcej łódek przypływać. Jak wybierasz dwu lub więcej dniowy rejs po wyspach to tutaj jest jedno z miejsc gdzie śpisz na łódce.
Była już 16:30 i przewodnik powiedział, że musimy wracać, bo mamy około 3 godziny do portu z którego startowaliśmy.
Nasza motorówka oczywiście nie ma żadnych świateł i nawigacji wiec po ciemku nie powinna pływać.
Jak to często w tym rejonie bywa, przyszła burza tropikalna. Lało ostro, a łódka nie miała wycieraczek na przednią szybę. Sternik prawie nic nie widział, ale cały czas pruł do przodu żeby zdążyć przed zmierzchem. Nie zdążył, ostatnie odcinki pokonywaliśmy już prawie po ciemku. Wiele innych łódek też nie było oświetlonych, oni tu chyba pływają na wyczucie.
Udało się, dopłynęliśmy do portu, gdzie czekał na nas samochód i zawiózł nas do oddalonego o 15 minut hotelu.
W końcu na twardym gruncie w ciszy można było się ochłodzić. A było po czym, dzień naprawdę należał do długich i ciężkich.
Człowiek już dawno zapomniał, że jeszcze istnieją miejsca w których czasami prąd wyłączają. Tutaj czasami nam wyłączali tak na minutę, dwie. Było wtedy tak fajnie cicho i ciemno.
2017.04.19 Świątynia Borobudur, Yogyakarta, Indonezja (dzień 11)
Dziś lecimy przez Bali na Komodo Island. Nie bylibyśmy jednak sobą jakbyśmy nie wykorzystali czasu co do ostatniej minuty i nie pojechali czegoś zobaczyć. Po śniadanku - konserwie hotelu (oczywiście konserwie z PRL), spakowani wsiedliśmy do auta z kierowcą i przewodnikiem. Kolejna wycieczka zorganizowana przez nasz hotel.
Światynia Borobodur jest największą i najstarszą świątynią buddyjską. Jest ona położona 40 km od Yoyakart'y. Droga minęła nam szybko bo mieliśmy super przewodnika. Po pierwsze, świątynia jest buddyjska a on wyznaje buddyzm. Tak więc od razu staje się idealną osobą do opowiadania o tej religii. Po drugie Pan miał niesamowitą wiedzę, dość dobry angielski i był przygotowany na najwyższym poziomie. Dał nam mapki, wydruki i zaczął opowiadać. Skończył dopiero jak odwoził nas na lotnisko 5h później.
Tak więc dowiedzieliśmy się, że świątynia Borobudur została wybudowana pomiędzy rokiem 778 AD a 842 AD. Ma ona 42 metry wysokości i jej podstawa mierzy 15.129 metrów kwadratowych. W całości wybudowana jest ze skał wulkanicznych. Jak to Pan przewodnik powiedział "gratis from the volcano". Za każdym razem jak wybucha wulkan jest to oczywiście tragedia. Ale ludzie potrafią tu znaleźć dobro w każdej rzeczy więc skały które wypluwa wulkan wykorzystują na budowę domów itp. Potrafią również rzeźbić w tych kamieniach. Jadąc ulicą widać piękne kopie buddy i inne posągi. Podobno zakup takiego posągu jest bardzo tani ale wysyłka niesamowicie droga. Nie dziwię się.
W samej świątyni znajdują się ponad 504 posągów prawdziwej wielkości, 73 wielkie i 1399 małych. Budda przedstawiony jest najczęściej w pozycji medytacji. Pozycji jest kilka. Ja na zdjeciu poniżej ulożyłam ręce w symbol nauki. Jest to obustronne - można tak pokazać jak nauczasz albo jak sam się uczysz.
Oprócz posągów znajduje się tam 2672 płasko-rzeźb. Świątynia składa się z 3 głównych poziomów. Pierwszy najbliższy ludziom przez co najniższy to poziom pokus. Jest to podstawa świątyni i na murkach otaczających świątynię można zobaczyć płaskorzeźby przedstawiające różne pokusy jak na przykład nałogi (picie, palenie, hazard), inną jest plotka, inny panel przedstawia narcyzm i chęć bycia u władzy itp. Troszkę pokus na ziemi jest więc i trochę tych paneli z rzeźbami też jest.
Następny poziom (strefa) to odrodzenie (strefa formy). Na tym poziomie przedstawione jest życie Siddhārtha, według wiary jest to ludzka postać Buddy. Podobno jest ponad 1200 historii przedstawionych w postaci płaskorzeźb i nasz przewodnik zna je wszystkie. Skupił się on jednak na najważniejszych i opowiedział historię Siddhārtha, jego narodziny, przepowiednia, że Siddhārtha umrze w nędzy i biedzie, jego zżyciena zamku, małżeństwo i wreszcie opuszczenie zamku. Podobno raz Siddhārtha usłyszał jak grajki śpiewali, że świat to raj. Siddhārtha więc postanowił opuścić zamek i zobaczyć co jest za murami. Jego ojciec, który bał się, że jego syn umrze w nędzy i ubóstwie nie chciał się na to zgodzić ale w końcu się zgodził pod warunkiem, że Siddhārtha będzie mieszkał w zamkach które tata dla niego wybudował po drodze.
Siddhārtha opuścił pałac i z początku mu się bardzo podobało. W pewnym momencie ujrzał starszą osobę. Zdziwiony tym widokiem spytał się co to jest za zwierzę, które wygląda jak człowiek ale ma 3 nogi (bo chodzi o lasce) Wytłumaczono mu, że to jest starość. Siddhārtha nie mógł uwierzyć, że nawet królowie się starzeją. Wtedy ktoś powiedział. Starość nie jest straszna. Jest coś gorszego. Tym czymś gorszym miała być choroba. Siddhārtha zobaczył wiele starszych ludzi, wiele ludzi pogrążonych w chorobie i bólu i bardzo go to zaniepokoiło.
Jak zazwyczaj w takich sytuacjach na pomoc przychodzi religia. Wtedy Siddhārtha poznał ascetów, którzy wierzyli w osiągnięcie nirwany, która daje ci życie wieczne. Siddhārtha postanowił się do nich przyłączyć. Najgorsza przepowiednia się spełniała. Ojciec (Król) Siddhārtha tego właśnie się obawiał więc obiecał mu, wszystko byleby tylko nie wyprowadzał się z pałacu. Siddhārtha jednak zapytał czy ojciec może mu dać lekarstwo, żeby się nie starzał i nigdy nie chorował. Oczywiście to było niemożliwe i Siddhārtha opuścił zamek.
Siddhārtha przyłączył się do Ascetów ale bardzo szybko zrozumiał, że ich techniki nie są najlepsze. Siddhārtha szukał balansu w życiu a nie popadania ze skrajności w skrajność. Z jednej strony mieszkał w zamku, miał jedzenia i rozrywek pod dostatkiem a z drugiej z Ascetami głodował, marznął i wykańczał pomału swój organizm. Na szczęście szybko uzmysłowił sobie, że to nie prawda. Zrozumiał, że ciało musi być silne i zdrowe. Dlatego nie można się objadać ale też nie można zagładzać się. Wtedy dopiero można medytować i osiągnąć nirwanę.
Ludzie jednak go nie słuchali. Każdy dalej wierzył, że aby dobrze medytować trzeba się zagładzać. Siddhārtha poprosił więc o jakiś znak czy jego podejście do medytacji jest poprawne. Pewnego dnia wziął więc miskę z ryżem i wrzucił ją na wodę. Stał się cud bo miska zamiast z prądem popłynęła do góry (pod prąd). Właśnie to jest miska z ryżem:
Każdy kto widzi te rzeźby po raz pierwszy jest przekonany, że są to dzwonki. Też tak myślałam do dziś Tak naprawdę jest to przewrócona miska z ryżem (na znak miski płynącej pod prąd) a szpikulec który ją przykrywa jest wskaźnikiem do nieba. Jest to bardzo symboliczna rzeźba i główny element dekoracyjny ostatniego poziomu świątyni - poziomu nirwany.
W każdym "dzwonie" znajduje się posąg buddy ale tylko jeden jest odkryty.
I takim oto sposobem doszliśmy do Nirwany. Moja opowieść jest bardzo skrótowa i na pewno zrozumienie całego buddyzmu wymaga dużo więcej czasu. Uważam jednak, że przewodnik odwalił kawał dobrej roboty, tłumacząc nam wszystkie szczegóły.
Przewodnik strasznie nie lubi islamistów ale tych radykalnych, którzy zabijają w imię Allacha. W Yogyakarcie jest skupisko wszystkich religii. Widać było dużo dzieci wyznania muzułmańskiego. Przewodnik objaśnił, że ci muzułmanie którzy mieszkają na Javie są mniej restrykcyjni i zdecydowanie nie wierzą, że zabicie kogoś da im świętość. Przewodnik wieży, że nowe pokolenie zacznie odrzucać islam albo przynajmniej interpretować go po nowemu, gdzie nie trzeba zabijać innych. W sumie Chrześcijanie też mieli swoje wojny krzyżowe, które w miarę szybko się skończyły. Miejmy nadzieję, że islamskie zabijanie w imię Allaha też się szybko skończy i transformacja stanie się szybciej.
Po głównej świątyni pojechaliśmy jeszcze do mniejszej świątyni buddyjskiej natomiast z wielkim posągiem buddy - przynajmniej największym w tym rejonie. Posąg buddy robił wrażenie ale większe zrobiło na nas drzewo, Fikus Pengalesis. Jest to drzewo, które wypuszcza korzenie z gałęzi do ziemi. Jest to porównywalne z życiem, rośniemy, rozwijamy się aby ponownie powrócić do naszego źródła.
Do tej pory nie spotkaliśmy się z naganiaczami. W żadnym kraju nikt nie namawiał nas do kupowania czegoś na siłę. Czasem zawołali, zaprosili do środka ale nic na siłę. Natomiast to co się działo przy tych świątyniach to masakra. Ledwo otworzyły się drzwi naszego samochodu to byliśmy otoczeni grupą sprzedawców. Każdy chciał nam coś wcisnąć. To samo w drodze powrotnej. Zaczynali zawsze od jakiejś wysokiej ceny - ceny bardziej Manhattańskiej. Kiedy jednak nie chcieliśmy kupić to potrafili zejść do ceny która była 20% pierwotnej ceny. Ja osobiście nie lubię się targować więc wychodziłam z pustymi rękami a szkoda. Niektóre rzeczy mieli bardzo ładne i jakby ustawaili stałą cenę to pewnie byśmy więcej kupili, bo tanie i ładne.
Pomimo, że była dopiero 1 popołudniu my nauczyliśmy się wiele i wiele zobaczyliśmy. Zmieniam zdanie jeśli chodzi o przewodników. Czasem warto dopłacić i dowiedzieć się czegoś nowego, zrozumieć, że dzwon to tak naprawdę miska ryżu. Naszym następnym przystankiem było lotnisko. Lecieliśmy na Bali ale tylko przenocować. Naszą główną destynacją jest Komodo National Park. Park Narodowy położony na 3 wyspach (Komodo, Rinca i Padar) jest domkiem dla największych jaszczurów na świecie. Park zwiedza się łódkami, które wypływają z wyspy Flores. Tam też znajduje się lotnisko (LBJ). Do Labuhanbajo można się dostać z Bali albo z innych mniejszych wysp. Choć najpopularniejsze są połączenia z Bali. Dlatego aby nie mieć długiej przesiadki zdecydowaliśmy się spędzić noc na Bali i dopiero rano polecieć na Komodo. Lot minął spokojnie i szybko po kolacji poszliśmy spać. Tak więc ciężko powiedzieć, że byliśmy na Bali.
2017.04.18 Merapi Wulkan, Yogyakarta, Indonezja (dzień 10)
Indonezja ma najwięcej aktywnych wulkanów niż jakikolwiek inny kraj, dokładnie ma ich 76. Niektóre wybuchają co parę lat, a niektóre znacznie rzadziej. Najbardziej aktywnym wulkanem jest Merapi, na który oczywiście dzisiaj mamy zamiar się wspiąć.
Nie idziemy na niego dlatego, że jest najbardziej aktywny, tylko dlatego, że nam najbardziej pasuje. Nie jest techniczny i nie trzeba sprzętu wspinaczkowego, ale też nie jest łatwy i nie ma tam setek ludzi, jak np. na Bromo. Można go zrobić w jeden dzień i jest jednym z ciekawszych wulkanów w całej Indonezji.
Merapi ostatni raz wybuchł w 2010 i "trochę" narozrabiał. Wyrzucał skały na parę kilometrów do góry i spadały one w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. O wybuchu sejsmolodzy wiedzieli już wcześniej, ewakuowali ogromną ilość ludzi z terenów sąsiadujących z górą, ale i tak zginęło ponad 300 osób. Przez dwa lata góra była zamknięta na wspinaczkę, a szczyt obniżył się o kilkadziesiąt metrów i jego aktualna wysokość to 2930 m (9613 ft). Miesiącami ludzie musieli chodzić w maskach, nawet w oddalonym o 60 km mieście Yogyakarta. Paro-centymetrowa warstwa popiołu leżała na ziemi przez długi czas. Dopiero gdzieś po dwóch lata flora wróciła do stanu sprzed wybuchu. Zginęła potężna ilość zwierzyny. Lawa zalała wiele terenów, tworząc spustoszenie i wielkie powodzie ponieważ wpływała do koryt rzek.
Następny wybuch nikt nie wie kiedy będzie. Merapi wybuchał średnio co 4-5 lat. Ostatnio było to w 2010, czyli 7 lat temu. Historia wybuchów mówi, że jak Merapi długo nie eksplodował (10-15lat) to potem wybucha z potężną siłą tworząc jeszcze większe spustoszenia. Lokalna ludność boi się tego, oni wiedzą, że na pewno wybuchnie. Nie chcą żeby to się teraz stało, ale też wiedzą, że im dłużej wulkan "czeka" tym wybuch może być potężniejszy. Ludzie nie mają żadnego na to wpływu. Żyją jakby nigdy nic, ale na pewno w ich głowach jest ta świadomość, że pewnego dnia Merapi się obudzi i po raz kolejny drastycznie zmieni ich życie. I pewnie dlatego się modlą i składają ofiary.
Z naszego hotelu do początku trekingu (północna strona) jest około 2 godziny samochodem. Kiedyś można było wychodzić z południowej strony, ale po wybuchu w 2010 ta część wulkanu już jest niedostępna.
O 2:30 rano przyjechał po nas kierowca i pojechaliśmy się wspinać. Mieliśmy nadzieję, że pośpimy coś w samochodzie, ale niestety nie dało się. Indonezja nie ma dobrych dróg. Wiele ostrych serpentyn, niepłynny ruch uliczny i niezliczona ilość głębokich dziur. Z drugiej strony nie przypuszczaliśmy, że w nocy tyle się dzieje na ulicach w małych miasteczkach. Wiele ludzi się krzątało, jechało swoimi skuterkami załadowanym "po dach" najdziwniejszymi rzeczami, część lokalnych już otwierała swoje budy żeby coś sprzedawać. Ogólnie bardzo ciekawe widowisko.
Gdzieś o 4:30 podjechaliśmy pod "office" park rangera, który przywitał nas kawą i troszkę opowiedział o hiku. Został przydzielony nam lokalny przewodnik i ruszyliśmy w górę. Przewodnik nie jest wymagany na ten wulkan, ale jest polecany. Nie ma szlaku i jest wiele ścieżek, które mogą cię wyprowadzić w las. Zwłaszcza, że początek trekingu był jeszcze po ciemku. Później się przekonaliśmy, że to był bardzo dobry pomysł mieć przewodnika. Nie dość, że nie musieliśmy wyszukiwać dobrej ścieżki, to jeszcze dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy o wulkanie i o lokalnym życiu przeciętnych ludzi. Oni nie mają tu lekko, oprowadzanie ludzi po wulkanach to często jest ich jedyny dochód. Nas to niewiele kosztowało (300,000 IRD, czyli $24), a dla nich to jest dużo kasy. W ten dzień szło 10-12 grup i każda miała lokalnego przewodnika.
Od samego początku szliśmy ostro pod górę. Nawet pierwsze 10 minut było po betonie, który się szybko skończył i zaczęła się gliniana, śliska ziemia. Nie padało, ale była ostra rosa i wszystko było wilgotne. Jak na razie szliśmy tropikalną dżunglą, w której czasami wyłaniały się małe plantacje z różnymi warzywami, jak brokuły, sałata, pietruszka i parę innych których nazw nie znamy. Takie organiczne na maksa warzywa z wulkanicznej ziemi muszą być pyszne i zdrowe, nie? Trochę je tu jemy i nam bardzo smakują.
O tej porze wyszliśmy już z dżungli i naszym oczom ukazała się wspaniała wulkaniczna kraina w promieniach wschodzącego słońca.
Treking zaczęliśmy z wysokości gdzieś 1700 metrów o godzinie 4:45. Godzinę później zaczęło się rozwidniać, a gdzieś o 6:30 wschodzące słońce powiedziało nam dzień dobry.
Dużo ludzi zaczyna treking o 1 w nocy i wychodzi na szczyt na wschód słońca.
Nam się nie chciało wyjeżdżać z hotelu o 11 wieczór, więc słońce zastało nas trochę niżej.
Po wyjściu z lasu zaczęliśmy iść stromo do góry po skałach. Ręce już potrzebowaliśmy nie tylko do robienia zdjęć, ale też do trzymania się skał. Około 8 rano doszliśmy do płaskowyżu który znajduje się na wysokości 2600 metrów. Lokalni nazywają to Pos 3, albo Mt. Merapi base camp. Część ludzi dzień wcześniej tutaj dochodzi, rozbija namiot i następnego dni nad ranem atakuje szczyt.
Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę przed zaatakowaniem szczytu. Merapi jest bardzo aktywnym wulkanem i na szczycie nie powinno się długo przebywać ze względu na złą jakoś powietrza jaka tam występuje.
Tutaj też mijaliśmy grupy które już wracały ze szczytu ze wschodu słońca i mówiły, że nie jest łatwo, ale jest warto się po wspinać. Przewodnik nam powiedział, że miał już ok 15 polskich grup które szły z nim na Merapi, ale niewiele z nich szło dalej. Większość dochodziła tutaj, albo szła na mniejszą górę obok. My oczywiście jesteśmy najlepsi i jak tylko pogoda i warunki pozwalają to idziemy dalej. Oczywiście jak to jest w miarę bezpiecznie.
Pogoda niestety zaczęła się psuć. Chmury szybko się podnosiły i coraz więcej zasłaniały widoków. Przewodnik powiedział, że musimy już iść jak chcemy wyjść na szczyt.
Ruszyliśmy. Pierwsze 200 metrów w pionie było po wulkanicznych piargach. Ciężko było. Wszystko się osuwało w dół. Z każdym krokiem do przodu, robiłeś pół kroku do tyłu. Do tego byliśmy już prawie na 3000 metrów i oddychanie stawało się cięższe.
Dobrze, że mieliśmy przewodnika. Często chmury były gęste i mało co było widać. Nie mieliśmy stuptutów, więc drobne kamienie wpadały nam do butów, co oczywiście nie ułatwiało wspinaczki. O 8:45 piargi się skończyły i ostatnie 200 metrów pokonywaliśmy po stromych skałach.
Było stromo, ale nie aż tak żeby było niebezpiecznie, czy żeby był potrzebny sprzęt do wspinaczki. Wiadomo trzeba było uważać i dobrze się trzymać skał, ale tak przecież jest w wysokich górach. Nie było trudniej niż na wielu innych hikach na jakiś już byliśmy. Przewodnik pokazywał nam miejsca w których czujesz ciepło od płynącej w głębi lawy. Powiem wam, że jest to ciekawe uczucie.
O 9:15 czasu lokalnego, dwuosobowa załoga z Polski, wraz z lokalnym przewodnikiem stanęła na szczycie jednego z najbardziej aktywnych wulkanów na naszej Planecie. Zdobyliśmy Mt. Merapi ! Hura...!!!
Ale tu śmierdziało siarą. Czasami jak zawiało, to aż ciężko było oddychać. Niestety nie widzieliśmy krateru, chmury na dobre zagościły na szczycie. Szkoda, bo ponoć krater jest piękny i ładnie widać czerwoną magmę. Krawędź krateru jest wąska i trzeba uważać. Ostatnio jeden z przewodników się potknął i wpadł do krateru. Wiadomo co się z nim stało, nigdy go już nie znaleziono.
Przewodnik miał rację, na szczycie nie można za długo przebywać. Wdychanie tego wszystkiego co wydala wulkan z pewnością dla nas nie jest zdrowe. Ruszyliśmy W dół. Na początku pomału po skałach, a potem w przyspieszonym tempie po piargach.
Teraz ruchomy wulkaniczny żwir ułatwiał nam zadanie. Można było prawie zbiegać. Wiadomo, czasami za szybko i lądowało się na tyłku. Było miękko, więc nie bolało, a żwir z butów i z innych części ubrań wysypaliśmy na przerwie w base camp.
Długiej przerwy nie robiliśmy, bo pogoda się pogarszała. Niestety przez ostatnią ponad godzinę szliśmy już w deszczu. Na początku kropiło, a potem już ostro lało. Schodzenie po stromej, glinianej ziemi w deszczu nie należało do przyjemnych. Było ślisko na maksa. Szliśmy pomału i teraz mogliśmy podziwiać tropikalny las w świetle dziennym.
Niżej plantacją ustąpiły lasy. Najbardziej uprawiają w Indonezji ryż. W tym rejonie jest za wysoko na ryż, ale niżej są niezliczone pola uprawne. W tym klimacie zbiory ryżu można robić 4 razy w roku. Żeby tak w Polsce ziemniaki też się zbierało 4 razy w roku. Ale byśmy mieli ziemniaków!
Ryż jest ich najważniejszą potrawą. Jedzenie bez ryżu nigdy nie będzie głównym jedzeniem, zawsze będzie przekąską.
Około 13 doszliśmy do New Selo. Jest to miejsce z którego dzisiaj nad ranem rozpoczynaliśmy nasz treking. Przyjechał po nas samochód i zjechaliśmy w dół do park rangera, który ugościł nas gorącą herbatą. Trochę u niego posiedzieliśmy, pogadaliśmy o Indonezji i ruszyliśmy w 2.5 godzinną drogę powrotną do naszego hotelu.
Żołądek zaczął się dopominać o jakiś pokarm, bo poza czekoladą i paroma batonami energetycznymi, nic nie jedliśmy od 2 w nocy. W hotelu mają fajną restaurację, odwiedziliśmy ją i zamówiłem sobie surową wołowinę na gorącym kamieniu. Super smakowała z lokalnymi sosami.
Nasz hotel Hyatt ma wielkie tropikalne ogrody, które w nocy ładnie są oświetlone. Tak się najedliśmy, że musiał być obowiązkowy spacer na trawienie.
Chodząc po ogrodach natrafiliśmy na fajny bar, w którym grała muzyka na żywo. Do wejścia niewiele nas musieli namawiać. Zimne piwko znowu dodało energii na parę godzin. Zespół zrobił sobie przerwę, solista nas odwiedził przy stoliku i znowu dowiedzieliśmy się parę ciekawostek od lokalnego.
Już chyba było po północy jak spanie nas dopadło. W sumie to już prawie 24h jesteśmy na nogach, a i dzień nie należał do łatwych. Udaliśmy się do pokoju i padliśmy do łóżek. Jutro rano znowu wstajemy wcześnie i dalej zapuszczamy się w ten piękny i dziewiczy kraj.
2017.04.17 Pramaban Temple, Yogyakarta, Indonezja (dzień 9)
Kolejny dzień, kolejny samolot, kolejny kraj, kolejna strefa czasowa. Na tych wakacjach latamy troszkę z miejsca na miejsce (albo lepiej z kwiatka na kwiatek) i zmieniamy kraje, miasta jak rękawiczki. Będąc w Malezji mieliśmy do wyboru albo polecieć na Borneo albo na inne wyspy Indonezji. Borneo jest podzielone między trzema krajami, Malezją, Indonezją i Brunei.
My jednak postawiliśmy na Indonezję. Chcieliśmy zobaczyć słynne świątynie jak i wspiąć się na jakiś wulkan. Tak więc po wesołej nocy w Singapurze, niedużej ilości snu i szybkim śniadaniu czyli konserwy, znów założyliśmy plecaki na nasze plecy i ruszyliśmy w drogę na lotnisko.
Obeznani już w Singapurskim metrze szybko dojechaliśmy na lotnisko - podobno najlepsze na świecie. Nie mieliśmy na nim dużo czasu więc nie odkryliśmy wszystkich zakamarków. Podobno ma wiele do zaoferowania i jest idealne jak potrzebujesz się przesiąść. Na pewno przez 2-3 godziny jest tam co robić. My odwiedziliśmy tylko sklep bezcłowy. Jak już Darek pisał, ceny alkoholu tu są bardzo wysokie. Nawet na bezcłówce też były zaporowe ceny. Plusem jednak była możliwość potestowania tak więc Daruś nie mógł przejść obojętnie koło takiej kolekcji otwartych butelek.
Szybkie zakupy i lecimy. Tym razem testujemy AirAsia. Są to linie lotnicze bardzo popularne i rozbudowane we wschodniej Azji. Można się nimi dostać prawie na każdą wyspę. Są też dość tanie więc spodziewaliśmy się bardzo ubogiego serwisu. Oczywiście nie jest to standard długo dystansowych linii lotniczych ale nie można narzekać. Odprawa poszła sprawnie, w samym samolocie miejsca jest wystarczająco a jedzenie czy picie można sobie dokupić.
Lot zajął tylko 1.5h i w południe szczęśliwie wylądowaliśmy w Yogyakarcie. Widać, że oddalamy się od dużych miast bo lotniska są coraz mniejsze i w tym przypadku mogliśmy normalnie przejść płytą lotniska. Na lotnisku czekał już na nas kierowca i Pani przewodniczka. Myśleliśmy wynająć samochody ale ceny za wynajęcie samochodu były bardzo wysokie a jedyną wypożyczalnią był AVIS. Dlatego zdecydowaliśmy się napisać do hotelu czy by nam nie pomogli z transportem i się okazało, że mogą wszystko dla nas zorganizować. Zdecydowanie polecam tą formę zwiedzania Indonezji. Po pierwsze ruch na drogach jest zwariowany, skuterów tu jak komarów na Mazurach, przepisy są zerowe a do tego co jakiś czas ktoś lokalny stoi na środku skrzyżowania i chce od ciebie jakąś kasę (nie sądzę, że jest to officialne). Tak więc wszyscy się ucieszyli, że nie muszą prowadzić samochodów i mogą spokojnie sobie siedzieć z tyłu i czasem przysypiać.
Yogyakarta, zwana przez lokalnych Jogja [dżogdżia] jest największym miastem w Centralnej Javie. Cała wyspa Java podzielona jest na 3 rejony (wschodnia, zachodnia i centralna część). Jakarta (stolica kraju) jest największym miastem Zachodniej części a Surabaya wschodniej. Podobno Yogyakarta znaczy pokój a Jakarta zwycięstwo. Yogakarta jest położona wśród 3 największych atrakcji jakie oferuje wyspa. Po pierwsze jest oddalona tylko 2 godziny od jednego z najbardziej czynnych wulkanów w Indonezji (wulkan Merapi). Po drugie w rejonie miasta znajdują się piękne świątynie - szczególnie dwie zasługują na uwagę: Prambanan Temple i Borobodur Temple.
Jak się możecie domyśleć taki właśnie była nasz plan. Zaczęliśmy od Prambanan Temple. Jest to najwyższa i podobno najładniejsza świątynia Hinduska. Wybudowana była w IX wieku naszej ery (856 AD). Świątynia ta dedykowana jest Trimurti - postaci boga w trzech postaciach, Brahma - twórca, Vishnu - opiekun i Shiva - niszczyciel.
Po świątyni jak i do środka można wchodzić i podziwiać niesamowite dekoracje. Po raz kolejny dziwi nas jak w tamtych czasach udzie potrafili tak dokładnie rzeźbić i jakim cudem to wszystko przetrwało lata.
W parku Parmbanan jest jeszcze jedna świątynia, Lumbung Temple. Tym razem jest ona buddyjska. Nasza Pani przewodnik wybrała szybszą wersję zwiedzania i zaprowadziła nas do małego pociągu który objeżdża cały park. Do Lumbung można też dojść na nogach - co niekoniecznie jest dobrym pomysłem. Pociąg ma jednak mały minus. Po zajechaniu masz tylko 5 minut na zrobienie zdjęcia i musisz wracać do pociągu, który na ciebie czeka. Jak idziesz na nogach to masz tyle czasu ile chcesz.
Oczywiście my wypadliśmy z pociągu i pognaliśmy do środka więc i tak udało nam się troszkę połazić po niej.
Zdecydowanie mniej ludzi dociera do Świątyni Lumbung. W Parambanan było multum ludzi a do tego dużo wycieczek szkolnych. Aż się zdziwiłam, że aż tyle szkół zwiedza to. W Indonezji jest moda na zbieranie zdjęć z turystami. Często dzieciaki ze szkół podchodziły do nas, żeby sobie zrobić zdjęcie z nami. Podobno to taka moda i potem się chwalą swoim kolegom na Facebook. Nie do końca rozumiem co w tym takiego ekscytującego ale z drugiej strony jak my lecimy do jakiejś Afryki czy innych egzotycznych krajów to też chcemy zdjęcia z lokalnymi.
Po Pramaban pojechaliśmy do jeszcze jednej dużo mniejszej świątyni, Plaosan Temple. Fajnie było pogonić znów między starymi kamieniami. Niedaleko świątyni znajdują się pola ryżowe. Ogólnie bardzo dużo widuje się plantacji ryżu po drodze. Podobno Indonezja jest najbardziej rolniczym krajem na ziemi. Jestem w stanie w to uwierzyć bo naprawdę dużo widuje się tu ludzi pracujących w polu i uprawiających różnego rodzaju warzywa, rośliny.
Ostatnim przystankiem była plantacja kawy. Indonezja słynie również z produkcji kawy. Uprawiają oni dwa rodzaje kawy: Arabica i Robusta. Arabica jest lepsza i droższa ponieważ jest bardziej delikatna. Rośnie ona wysoko w górach przez co jest jej ogólnie mniej. Robusta natomiast jest bardzo popularną kawą, uprawianą wszędzie - prawie w każdych warunkach.
Dodatkowo w Indonezji jest słynna kawa Luwak. Do jej wyprodukowania potrzebne są zwierzątka zwane Łaskun Palmowy. Zjada on tylko najlepsze owoce kawy, te które są czerwone, słodkie i dojrzałe.
Następnie je wydala. Ponieważ jednak jego żołądek nie trawi ziaren kawy wydalane są one w skorupce a dodatkowo soki trawienne sprawiają, że kawa ma unikatowy smak. Następnie ludzie chodzą po plantacjach i szukają tych wydalonych ziaren kawy. Wyglądają one mniej więcej tak jak na zdjęciu.
Następnie "kupy" są czyszczone i myte oraz ziarna są wyłuskiwane ze skorupek. Proces jest ręczny i czasochłonny dlatego pewnie cena kawy jest dość wysoka. Podobno jest to najdroższa kawa na świecie. Nie wiem po ile jest w US czy w Polsce ale myśmy zapłacili $30 za małą torebkę 100g.
Obrane ziarna są następnie palone 3-4 godziny. W maszynce jak na zdjęciu poniżej ziarna pali się aby uzyskały czarny kolor i stały się kawą zdatną do picia.
I voila - teraz można się wreszcie napić tej wspaniałej kawy. Pewnie teraz każdy z was się zapyta no i jak smakuje, czy warto dopłacić itp. Jest delikatniejsza. Na pewno jest dużo lepsza, mniej kwaśna i mniej gorzka niż regularne kawy które pijemy na co dzień.
Pod wieczór wreszcie dotarliśmy do hotelu. Zmęczeni, głodni ale z głową pełną wspomnień i wrażeń. W Hayatt Regency w Yogyakarcie, śpimy dwie noce. Hotel na zdjęciach wyglądał na dość wypasiony i rzeczywiście był. Można pospacerować po ogrodzie, zagrać w golfa, iść do basenów itp.
My niestety nie mogliśmy dziś długo siedzieć i zaraz po kolacji poszliśmy spać. Jutro idziemy na hike i wychodzimy z hotelu o 2:30 rano. Idziemy zdobyć wulkan Merapi.