Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.07.10 Manchester, VT (dzień 2)
Pobudka po całym dniu na rowerach nie należała do najprzyjemniejszych. Zwłaszcza, że nie dostaliśmy pozwolenia na późniejsze opuszczenie apartamentu i musieliśmy spakować się do 10 rano. Bolało…. na szczęście poranna kawka i jajecznica postawiły nas na nogi. Zresztą w taką ładną pogodę nie można się obijać i trzeba zwiedzać dalej.
Dziś już wracaliśmy do NY ale chcieliśmy wykorzystać dzień i pozwiedzać troszkę Vermont. Zaczęliśmy więc od Rutland. O Rutland pisałam nie tak dawno, ale chętnie wróciłam znów do tego miasteczka. Rutland jest przykładem małego miasteczka z trzema ulicami na krzyż, gdzie wiele się dzieje i przejście ulicą wcale nie jest szybkie. Na każdym kroku jest albo jakiś fajny mały sklepik, albo kawiarenka, albo graffiti albo ławeczka ciekawie pomalowana.
Tym razem miasteczko jeszcze spało i wszystko było zamknięte. Chyba dopiero o 11 am otwierają te małe sklepiki i kawiarenki. I tak dopiero co byliśmy po śniadaniu więc jakoś nie narzekaliśmy. Popstrykaliśmy zdjęcia i ruszyliśmy dalej w drogę.
Hildene to był nasz główny przystanek i największa atrakcja dzisiejszego dnia. Hildene jest letnią posiadłością Roberta Lincolna. Robert był synem prezydenta Abrahama Lincolna. Posiadłość znajduje się niedaleko miasteczka Manchester w Vermont. Samo miasteczko jest już dość historyczne. Położone w południowym Vermont zostało założone w 1761 roku. Do połowy XIX wieku miasteczko to głównie było przystankiem dla podróżujących, znajdowało się tam dużo zajazdów i tawern. Pierwszy zajazd został wybudowany w 1769 roku na posiadłości, na której aktualnie znajduje się Equinox Hotel (kiedyś był w sieci Marriotta).
My skupiliśmy się na odwiedzinach u Roberta… oczywiście Roberta Lincolna. Aktualnie cała posiadłość to jedno wielkie muzeum. Większość eksponatów i wyposażenia wnętrza pozostała jednak po rodzinie. Pokolenie Linkolnów zakończyło się na wnuczce Roberta, Mary (Peggy) Lincoln Beckwith 1898-1975. Ponieważ Peggy nie miała żadnych spadkobierców to cała posiadłość została przekazana w ręce kościoła a później odkupiona w celu zbudowania tam muzeum.
Przed wejściem do tej ogromnej rezydencji, z cegieł ułożony jest zarys małej chatki w której urodził się Abraham Lincoln. Kiedyś w takiej małej chatce mieszkało nawet do 5 ludzi. Jedno pokolenie i jak wiele może się zmienić, zwłaszcza rozmiar domu!
Robert Lincoln przeprowadził się do Hildene jak miał około 60 lat. Był już wtedy poważanym prawnikiem z Chicago i prezydentem firmy Pullman Palace Car Company. Firma Pullman produkowała pociągi. Jeden wagon który uznawany był w początkach XIX wieku za luksus porównywalny dziś z posiadaniem prywatnego samolotu można oglądać na posesji Hildene.
Tak to było w tamtych czasach. Chciał człowiek podróżować z Chicago do Vermont na parę miesięcy w roku to musiał mieć nie tylko prywatny wagon ale też prywatną stację kolejową blisko domu. Rzeczywiście jak weszliśmy do środka to prawie jak prywatny samolot. Był tam pokój dzienny do siedzenia, sypialniane przedziały, kuchnia, pomieszczenie gdzie grali w karty itp. Zdecydowanie Robert się ustawił.
Kolejną ciekawostką, która świadczyła o wysokim statusie społecznym były organy. Robert swojej żonie sprezentował przepiękne organy, które same grały. Można było włożyć im “kasetę” z muzyką i one odtwarzały melodię. Kiedyś z Darkiem zwiedzaliśmy podobną willę w Azji (George Town/Malezja) i tam mieli urządzenie które samo grało muzykę. Jednak to urządzenie w Azji potrafiło grać tylko jedną melodię. Jakie było nasze zaskoczenie jak się okazało, że organy sprezentowane przez Roberta, żonie Mary miały kilkadziesiąt różnych melodii.
Zwiedzając dom można się przenieść do początku XIX i wyobrazić sobie bale i spotkania jakie się tu odbywały. Cały dom to raj dla historyków bo większość eksponatów należała naprawdę do rodziny. Ze względu na brak spadkobierców dużo eksponatów, mebli czy akcesoriów zachowała się w rękach kościoła a potem muzeum.
Największe na nas wrażenie zrobił jednak ogród. To wyjście prosto z salonu na pięknie zadbany ogród robi wrażenie. Trochę skojarzyło mi się z serialem Bridgerton.
Bardzo ciekawa atrakcja. Spędziliśmy tam chyba z 3h oglądając dom, spacerując po posesji, oglądając pociąg i odwiedzając kozy na farmie. Nawet nie zauważyliśmy kiedy ten czas minął.
Wracając do NY zatrzymaliśmy się jeszcze na późny lunch. Zajechaliśmy nad Lake Taghkanic gdzie mieliśmy super miejscówkę, żeby pobawić się dronem i zjeść przepyszny lunch. Dobrze mieć grilla i nie musieć polegać na McDonaldsach i innych fast foodach.
Nawet nie przypuszczaliśmy, że tu gdzieś w tych lasach jest aż tak duże jezioro. Dopiero dron pokazał nam jak to naprawdę wygląda i jak ogromny jest to park.
2022.07.09 Killington, VT (dzień 1)
Tak jak pisaliśmy parę tygodni temu, obraziliśmy się na latanie. Na jakiś czas oczywiście! Przynajmniej na lato. Już mamy parę biletów na jesień kupionych, ale 3 miesiące bez latania dobrze nam zrobi.
Nie na tego złego co by na dobre nie wyszło i trzeba się lokalnie odmłodzić i na młodzieżowe sporty wyskoczyć.
Ostatni raz na takich zaawansowanych rowerach górskich byłem kilkanaście lat temu. Wiem, nie mam już dwudziestu paru lat ale ponoć masz tyle lat na ile się czujesz.
Pojechaliśmy na weekend do Killington w stanie VT na rowery górskie.
Pandemia ma swoje plusy. Ludzie już wyjeżdżają z miast w czwartki, więc w piątek wieczorem po pracy bez korków zajechaliśmy…. do browaru. Ilonka oczywiście po drodze musiała go wyczaić. No bo jak tu jechać w góry bez odpowiedniego przygotowania. Jak zwykle trochę nam tam zeszło i do Killington zajechaliśmy dopiero o pierwszej w nocy.
Dobrze, że wyciągi otwierają od 10 rano, więc można było sobie troszkę pospać. Oczywiście nikt z nas nie ma takiego roweru jaki tutaj jest potrzebny w związku z tym pierwszy przystanek to była wypożyczalnia sprzętu.
„Troszkę” się zmieniło w rowerach zjazdowych przez ostatnią dekadę. Na takich maszynach to ja nigdy nie zjeżdżałem.
Wyposażeni w te oto zabawki, uzbrojeni w pełne kaski i ochraniacze wsiedliśmy wraz z kolegą na wyciąg. Killington się nieźle rozbudował przez ostatnie lata na letni aktywny wypoczynek.
Poza oczywiście golfem, hikimi i rowerami górskimi posiada teraz zip lines, małpi park, Ninja park, jakies zjeżdżalnie i oczywiście miejsce gdzie odbywają się koncerty.
Koncert dopiero po południu. Teraz czas na rowerki. Na pierwszy zjazd wybraliśmy łatwą trasę, która w sumie nie okazała się taka łatwa. Nie była jakaś trudna, ale na siodełku mało można było siedzieć.
Sporo ostrych zakrętów i trochę kamieni. Nic aż tak trudnego, więc i drugi zjazd poleciał tą samą trasą.
Po paru zjazdach trzeba było usta przepłukać w czymś chłodnym. I tu też Killington pomyślało i na dole każdego wyciągu jest wodopój. W cieniu albo w słońcu, co kto woli. Lokalne Long Trail IPA idealnie przygotowywuja do następnych zjazdów. Dziewczyny dołączyły do nas po hiku, zespół rozkładał swój sprzęt muzyczny. Zaczęło się robić niebezpiecznie. Jeszcze jak tu posiedzimy chwilę to wiem, że się stąd nie ruszymy.
Ubraliśmy kaski i wsiedliśmy na wyciąg.
Postanowiliśmy wyjechać na samą górę.
Zjechaliśmy do innej bazy, gdzie już dziewczyny czekały na nas i wszyscy razem wzięliśmy gondolę na szczyt Killington.
Dziewczyny postanowiły wyjść na sam szczyt, a my zlecieć na rowerach na dół. Tu już trasy były znacznie dłuższe i szybsze. Dalej jechaliśmy zielonymi lub niebieskimi ale było już bardziej technicznie. Dalej jeszcze nie musiałem prowadzić roweru, ale często trzeba było zwalniać i zastanowić się jak to przejechać.
Wróciliśmy na górę. Dziewczyny też ze zdobycia szczytu i znowu można było usiąść w cieniu, ochłodzić się i poopowiadać.
Lokalny, co chodzi po lesie już dniami też się do nas dosiadł i opowiadał co słychać w lasach w Vermont z dala od cywilizacji. Mówi, że fajnie jest i spokojnie, ale dobrze, że Killington ma na górze wodopój to można się ochłodzić i spotkać człowieka.
Dziewczyny wzięły gondolę na dół, a ja wraz z kolegą ciekawą i techniczną trasę. The Light dalej jest niebieską trasą, ale już techniczną. Nie było łatwo, ale do zrobienia. Nie ma zdjęć, bo ręce mocno trzymały się kierownicy.
Jak zjechaliśmy to już nas głośna muzyka powitała. Usiedliśmy wszyscy na trawie i słuchaliśmy rockowej muzyki z Tennessee.
Zespół przestał grać około 17:30. Wyciągi zamykają o 18! Hmmm…. Oboje z kolegą mieliśmy jedno w głowie…. Jeszcze raz na rowery!
Wzięliśmy inny wyciąg i wyjechaliśmy na szczyt Ramshead.
Wiedzieliśmy, że jest to nasz ostatni zjazd, więc nigdzie się nie spiesząc, niebieską ale techniczną trasą ruszyliśmy w dół.
Tu już było ciekawie. Trzeba było być bardzo skoncentrowany i uważać gdzie i jak się jedzie. O siedzeniu na siodełku nie było mowy. Dalej nie musiałem prowadzić roweru, ale nasza prędkość zmalała.
Cali szczęśliwi zjechaliśmy na dół, oddaliśmy rowery, kaski, ochraniacze i dołączyliśmy do dziewczyn, które w cieniu aktywnie wypoczywały.
Mieszkaliśmy bardzo blisko resortu. Parę minut na nogach i już byliśmy w naszym mieszkaniu.
Szkoda marnować czasu na siedzenie w pomieszczeniu. Zmyliśmy kurz z twarzy i poszliśmy dalej słuchać muzyki.
Obok jest nowa destylarnia. Nigdy jeszcze w niej byliśmy. Wypadałoby ich odwiedzić i wspomóż lokalny, nowy biznes. Zwłaszcza, że ma muzykę na żywo.
Nigdzie nam się już nie chciało chodzić. Obsługa poleciła nam spróbować ich jedzenia i było pyszne. Zostaliśmy na kolację.
Zaprzyjaźniliśmy się z muzykantem, więc zaśpiewał nam naszą ulubioną piosenkę i tak czas zleciał aż do zamknięcia.
Po zamknięciu ubraliśmy cieplejsze bluzy (przecież jest lipiec), załoga dołożyła drzewa do ogniska i można było jeszcze chwilkę posiedzieć.
Przynieśli nam marshmallows z czekoladą i uczyli nas jak to się wszystko razem piecze.
Nawet nam to wyszło i już możemy powiedzieć, że w miarę to ogarniamy. Za parę tygodni jedziemy z dziećmi na camping. Będziemy się dokształcać i może uczyć nowe pokolenie tej jednej z największej atrakcji dla dzieci na campingach.
Dobrze, że nasz dom był blisko….
Ps. Killington już prawie wybudował nową główną bazę. Na zimę mają ją oddać. Na pewno ją odwiedziny i opowiemy. A po starej bazie została tylko łezka w oku. Służyła mi prawie przez 1/3 wielu!
2022.03.19-20 Killington, VT
Sezon narciarski nie mógł by być w pełni zaliczony bez wyjazdu do Killington.
Killington jest to największy resort narciarski na wschodnim wybrzeżu Stanów. Położony w Vermont.
Jak to sobie obliczyłem na tym wyjeździe, jest to też resort w którym byłem najwięcej razy ze wszystkich resortów na świecie. Zacząłem jeździć w 1995 i dalej kontynuuje tą tradycję. Myślę, że byłem w Killington 100+ dni!
Kiedyś, jak były dobre zimy to zaczynałem sezon właśnie tutaj w październiku, a kończyłem go w czerwcu w krótkich spodenkach!
Ten weekend jest też wyjątkowym weekendem w Killington. Resort, jak wiele innych resortów się rozbudowuje. Widać to wszędzie. Nowe wyciągi, trasy, bezkolizyjne tunele, restauracje, bary… a także nowe bazy na dole i w górach.
Dzisiaj jest historyczny moment w Killington. Główna baza (aktualna jej nazwa to K1) jest otwarta ostatni dzień. Po 60 latach funkcjonowania narciarzom przestaje istnieć. Obok jej jest budowana o wiele większa, nowsza baza która ma zacząć obsługiwać narciarzy od następnego sezonu.
28 lat temu byłem w niej po raz pierwszy, czyli prawie przez połowę jej funkcjonowania.
Teraz ludzie dostali pisaki i mogli pisać po ścianach co chcieli. Były malowidła dzieci, napisy w wielu językach, różne daty ludzi kojarzące się z Killington.
Niestety pogoda na ten weekend nie zapowiadała się ciekawa. Miał padać deszcz. Tak, deszcz w Killington w Marcu!
Jak zapowiadali tak też było. Na szczęście nie lało cały czas. Może parę przelotnych opadów i tyle. Na szczęście wtedy albo byliśmy w gondoli, albo w jednej z baz, albo na zamykanym krzesełku.
Mimo nie najlepszej pogody, to większość tras była otwarta.
Na ten wyjazd pojechał z nami kuzyn ze swoim dziesięcioletnim synem, który już dobrze jeździ. Był to jego pierwszy raz w Killington, więc chłopak chciał oczywiście wszędzie jechać. Resort posiada 5 gór i 160+ tras. Było co robić!
Nie najlepsza pogoda ma też swoje zalety. Było mało ludzi. Żadnej kolejki do wyciągów (nawet do gondoli) i też puste trasy. Można było się wyjeździć. Piotruś lubi ciekawe trasy i skocznie i w ogóle się nie męczy, więc nogi nie miały za dużo odpoczynku.
Myśmy aktywnie wypoczywali, a dziewczyny w tym czasie….
A myśmy w tym czasie poszły zwiedzać Rutland. Miasto Rutland dla nasz często było tylko bazą noclegową dla Killington. Jak w Killington hotele były za drogie albo już nie było miejsca to zawsze pozostawało, stare poczciwe Rutland. Nigdy jednak nie byłam w starej części miasta i na tym wyjeździe postanowiłam to zmienić.
Rutland historię ma długą bo sięga 1770 roku. Pierwsi osadnicy dostali tu ziemię od gubernatora New Hampshire w latach 1770 - 1775. Pierwszym osadnikiem został James Mead który przybył to Rutland w 1769 roku aby w 1770 zostać permanentnym pierwszym mieszkańcem miasta. Oczywiście jak to w tamtych czasach bywa, różne konflikty bywały między dzisiejszymi stanami. Vermont dość mocno rywalizowało ze stanem NY , zresztą w sumie to nie dziwne bo na północy NY ma dość długą granicę ze stanem VT. Konflikty, konfliktami ale w końcu NY z VT się pogodziły aby zwalczyć wspólnego wroga podczas rewolucji amerykańskiej. Prawie 300 lat później i Vermont nie może żyć bez NY a NY bez Vermont. Vermont ma dość fajne resorty do których można dostać się autem. Dlatego większość narciarzy tu to właśnie jest z New York City.
Mnie do zwiedzania Rutland zachęciło graffiti. Lubię tak się powłóczyć po mieście i podziwiać artystów ulicznych. Większość prac wymaga nie małego talentu i naprawdę pięknie komponuje się w architekturę miejską. Tak więc dzięki muralom miałyśmy dość długi i interesujący spacerek.
Oczywiście nawet nie było mowy żeby skończyć jeżdżenie przed godziną 16. Piotruś musiał wsiąść na ostatnie krzesełko.
W sumie to mieliśmy prawie 45 minutową przerwę po południu ze względu na burzę. Tak, burza w Marcu!
Ponoć są takie przepisy, że jak jest wyładowanie atmosferyczne to wyciągi automatycznie są wyłączane na 30 minut. Tak też tu było. Popołudniowe piwko zawsze jest dobre, zwłaszcza w deszczu.
Cała niedziela też nam minęła na jeżdżeniu w Killington. My na nartach, a Ilonka postanowiła się wdrapać na sam szczyt. Szła już tam chyba z dziesiąty raz, więc wiedziała dokładnie w co się pakuje.
Na zakończenie weekendu wszyscy się zjechali do głównej bazy K1 i każdy chciał się osobiście pożegnać z bazą, która służyła nam wszystkim przez 60 lat. Ludzie dostali symboliczne kaski i pisaki, żeby na ścianach pisać co im do głowy przyjdzie.
Aż się łezka w oku zakręciła jak barman powiedział THE last call (ostatnie zamówienie). Często w barach w nocy przed zamknięciem mówią „last call”. Natomiast tutaj był THE last call. Już nigdy więcej nikt nic w tym barze nie zamówi!
Obok już jest prawie wybudowana większa baza. Jeszcze jest zakryta, więc jej nie widać, ale na pewno będzie służyła narciarzom przez wiele lat jak jej poprzedniczka.
Stara ma być zburzona i na jej miejscu ma być wielki taras. Znajdować ma się tam duży bar, grill i wiele miejsca do opalania. Za rok zdam relacje.
Był to nasz pierwszy i pewnie ostatni wyjazd na narty na wschodnie wybrzeże w tym sezonie. W planie jeszcze mamy dwa wypady, oba na zachód. Jeden do Colorado, a drugi do Kalifornii.
W tym roku udało się o wiele więcej wyjazdów zorganizować na zachodzie niż u nas, na wschodnim wybrzeżu. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to będzie 7:1.
Czy wschodnie narty są lepsze niż żadne narty? Oczywiście, że tak. Taki Killington, Sunday River, Sugarloaf, Okemo… to są fajne, duże resorty. Dalej będę je odwiedzał, ale jak mam wybór to wolę zachód. Znacznie lepszy śnieg, tereny, o wiele więcej tras i coś nowego. W Killington znam każdy zakręt, a tam dopiero wszystko odkrywam.
Te wielkie przestrzenie ponad lasami przyciągają na maksa.
2021.01.23-24 Killington, VT
Obiecaliśmy sobie, że styczeń będzie na sportowo. No i jest! Udało nam się zorganizować kolejny wyjazd poza miasto. Tym razem w północno wschodnią część stanu NY, na farmę. Tak, na farmę!
W czasach pandemii podróżowanie na weekendy do innych stanów nie jest wskazane więc zostaje nam stan NY. Nie jest tak znowu źle, stan ten jest wielki i ma wiele do zaoferowania.
Wybraliśmy farmę z dwóch powodów. Po pierwsze, w celu pomocy finansowej lokalnym farmerom, a po drugie, farma jest na granicy stanu VT, czyli nartki w Killington.
Przyjechaliśmy późno wieczorem, więc za wiele nie zwiedzaliśmy farmy. Dobra kolacja z przyjaciółmi (Ilonka opanowała robienie bigosu do perfekcji. Jak ta pandemia zmienia ludzi), trochę pogadaliśmy i do spania.
Dopiero jak położyliśmy się do łóżek i zapadła cisza to dało się odczuć gdzie spaliśmy.
Pod nami znajdowała się stajnia dla koni. Tak, dokładnie pod nami. W związku z tym, że konie śpią na stojąco to często było słychać ich stukanie kopytami w ziemię, albo parskanie lub rżenie. Byliśmy zmęczeni, a też odgłosy nie były tak znowu donośne, więc za wiele nam to nie przeszkadzało.
W sobotę z rana pojechałem z kolegą do Killington na narty, a Ilonka z koleżanką rozpoczęły zwiedzanie farmy.
Tak, panowie na narty a panie do garów… no może z tymi garami przesadziłam bo do kolacji jeszcze trochę czasu zostało. W sobotę postanowiłam zostać na farmie. Teren wydawał się wystarczająco duży, żeby sobie pochodzić, powdychać świeżego powietrza i po opalać się na tarasie w słoneczku. Do resortu pojadę jutro więc urozmaicenie będzie. Zapowiadał się piękny słoneczny dzień więc nie tracąc wiele czasu wyszłyśmy z koleżanką na spacer.
Do wyboru mieliśmy albo w prawo, albo w lewo. Wiedzieliśmy, że w lewo dojdziemy do drogi którą przyjechaliśmy więc postawiłyśmy na nowe tereny. Tak więc skręciłyśmy w prawo i gadając o wszystkim i niczym maszerowałyśmy przed siebie. Wchodziłyśmy coraz bardziej w las, choć droga była dość szeroka. Wyglądało jakby jakieś terenowe auta tamtędy jeździły. Z czasem droga zamieniła się w ścieżkę. Fajnie się tak spacerowało. Cisza, słoneczko, świeże powietrze i tylko czasem jakaś sarenka przebiegła nam drogę i wskoczyła do lasu.
U nas była przepiękna pogoda - aż się ze spacerku nie chciało wracać a jak już po godzinie skończyła nam się droga i zawróciliśmy to nadal nie schowałyśmy się do domu tylko na tarasie delektowałyśmy się słońcem. Nie wiem skąd u Darka taka pochmurna pogoda…
Do Killington mieliśmy około godzinki. Pogoda jak to w górach, po drodze mijaliśmy śnieżyce jak i ostre słońce. Kolega ma potężny pick-up samochód (RAM 1500) więc żadne śnieżyce nam w niczym nie przeszkodziły i szybko dojechaliśmy na miejsce.
Przed wjazdem na parking jest kontrola w związku z Covid i trzeba mieć rezerwacje. Chyba nie tylko my sprawdzaliśmy warunki narciarskie w Killington. Przed wjazdem zrobiła się spora kolejka. Resort dostał ponad 30” (80 cm.) śniegu w ciągu ostatnich 7 dni. Wszystkie 150 tras są otwarte!
Jak są świetne warunki to resort chyba za bardzo nie przestrzega przepisów Covid, bo parkingi były pełne. Na szczęście znamy miejsca lokalnych, gdzie można zaparkować blisko tras i ruszyliśmy na narty.
Było zimno, jakieś -15C z lekkim wiatrem, wyżej bardziej wiało. Każdy jeździł w maskach. Nie tylko na zimno, ale w związku z pandemią.
Ludzi było dużo, ale ze względu na świetne warunki wszystko było otwarte, więc narciarze się wszędzie porozjeżdżali i nie było znacznych kolejek.
Jednak dużo naturalnego śniegu ma swoje plusy. Na trasach nie ma lodu. Można się bawić jak w zachodnich resortach. Narty nie chroboczą po twardej skorupie.
Jeździliśmy oczywiście do samego końca. Mimo, że na farmę mamy godzinę drogi, to warunki były za dobre żeby rezygnować wcześniej.
Dzisiaj na szczęście nie sypało, więc w godzinkę zajechaliśmy do domu. Niestety to nie koniec „pracy” na dzisiejszy dzień. Razem ze znajomymi lubimy dobre wina i dobrze zjeść. Lepiej jadamy na wyjazdach (nawet kempingach) niż w domu. Ostatnio mamy dyskusję która jagnięcina jest lepsza. Z Colorado czy z Australii/NZ. Są bardzo zbliżone w smaku, więc żeby dokładnie ocenić musi się je jeść w tym samym czasie.
Tak też się stało. Kolega ściągnął grilla ze swojej „ciężarówki” i go odpalił. Ja też wyciągnąłem wino i otworzyłem, niech sobie pooddycha. Nie jest to byle jako wino. Nr. 1 w 2020 przez Wine Spectator. Mowa tu o Bodega Marques de Murrieta Gran Reserva Especial Castillo Ygay 2010 z Hiszpanii. Super wino!
Udało mi się załatwić 6 butelek do sklepu, więc oczywiste jest, że trzeba je spróbować.
Dobre mięso nie musi za długo leżeć na grillu. Po paru minutach już leżało na stole. Byliśmy tak głodni i ciekawi smaków, że aż zapomnieliśmy zrobić zdjęcia.
Oba mięska wyszły przepysznie. Z Australii kawałki były mniejsze i miały bardziej intensywny, mięsny smak. Z USA kawałki były większe i miały bardziej delikatny, rozpływający się w ustach smak.
NIEDZIELA
Na dzisiaj synoptycy przewidywali piękną, słoneczną pogodę z dużym mrozem i wielkim wiatrem. Tak też było.
Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko człowiek jest źle przygotowany, ubraliśmy się odpowiednio i zaatakowaliśmy góry.
Mieli rację, wiało na maksa. Im wyżej tym jeszcze bardziej. Górne wyciągi jeździły znacznie wolniej, a około południa zaczęli je zamykać.
Tak wiało, że niestety cały śnieg z tras był zwiany. Było twardo. Na krańcach tras albo w lesie było znacznie lepiej. Więcej śniegu i mniej przewiany.
Jak to Darek mówi nie ma złych warunków tylko człowiek jest źle ubrany. Wskoczyłam więc w zimowe spodnie, kurtki i ruszyłam po pas na sezon. Żeby chodzić po górach w Killington trzeba wykupić sezonowy karnet za $35. Jest to bardziej podkładka, żeby ludzie podpisali, że się zgadzają na wszystkie zasady, że nie będą szli środkiem trasy, no i że jak narciarz w nich wjedzie to nie będą nikogo skarżyć. Z pasem ruszyłam do góry. Dozwolone wyjście jest z bazy Ramshead i najlepiej jest iść za znaczkami “hike” na drzewach. Trasę znam już na pamięć bo chodzę tędy prawie co roku od jakiś 10 lat. Tym razem jednak się zdziwiłam bo znaczki poprowadziły mnie inaczej. W sumie to się ucieszyłam, że jakaś odmiana. Wiatr niestety stawał się coraz silniejszy. Opaska i czapka nie pomagały bo i tak czułam jak wiatr wpada jednym uchem a wypada drugim. Do tego silne podmuchy wiatru dość mnie spowalniały bo musiałam się co jakiś czas odwracać lub zatrzymywać, bo pod wiatr ciężko było iść. Ale nic nie poddając się szłam coraz wyżej. Im wyżej tym oczywiście bardziej wiało i tak pod samym szczytem Ramshed jak zawiało tak cofnęło mnie dwa trzy kroki w tył. Byłam już i tak u swojego celu bo przy takim wietrze nie planowałam wychodzić na szczyt Killington więc jak wiatr powiedział zawracaj to ja grzecznie zawróciłam…
Nie był to jednak koniec spacerów - po zagrzaniu się cieplutką herbatką spacerowałam po okolicy czekając aż Darek dostanie się z jednego końca góry na drugi. Na dole było super - prawie zero wiatru.
Wiatr wiał z zachodu, więc pojechaliśmy we wschodnie rejony resortu. Tutaj na dole było super, prawie nie wiało. Niestety wyciągi wyjeżdżają na same szczyty gdzie już była wichura. Po jakiś 30 minutach zamknęli wszystkie wyciągi w tym rejonie.
Żeby się dostać w nasz rejon musieli podstawić autobusy. Tutaj zaczęła się zabawa w nieogarnianie sytuacji. Było nas kilkadziesiąt ludzi, grzecznie stojących w kolejce na przystanku. Po około 10-15 minutach przyjechał mały autobusik i kierowca powiedział, że on tylko bierze 7 (SIEDEM) osób bo jest Covid i ma limitowane miejsca. Masakra, nie?!
Na pierwszy się nie załapaliśmy. Za kolejne 10-15 minut przyjechał kolejny siedmio-osobowy autobusik. Wsiedliśmy. Nie wiem ile ludzie jeszcze czekali na kolejne autobusiki, ale na tym mrozie nie było to przyjemnością.
Wróciliśmy do głównej części resortu i wsiedliśmy do gondoli jadącej na sam szczyt. Wsiedliśmy to za szybko powiedziane. Trzeba było odstać swoje 20 minut. Mało wyciągów już było czynnych, więc kolejki do tych otwartych były dość spore. Gondola jedzie doliną i dopiero pod koniec wyjeżdża na odsłonięty teren gdzie słupy mają większe ramiona i gondola może działać nawet podczas dużych wiatrów.
Na szczycie dobrze wiało, ale w słoneczku było nawet ciepło.
Dzisiaj nie robiliśmy przerwy na lunch, za mało się wyjeździliśmy.
Do końca dnia jeździliśmy już w tej części resortu. Nie chcieliśmy przejeżdżać w inną część Killington, bo widzieliśmy, że wyciągi dalej nie chodzą. Ich logistyka w przewożeniu ludzi autobusami nie sądzę, że się poprawiła.
Ludzi z każdą minutą ubywało, więc pod koniec już bez kolejek zrobiliśmy parę szybkich zjazdów.
Lunch był późny, na zakończenie dnia. W słoneczku na parkingu bez wiatru kiełbaska z grilla smakowała wyśmienicie.
Tak nam właśnie minął styczeń. Na nartach i zimowych hikach. Miejmy nadzieje, że luty też będzie podobny. Chociaż wiem, że będę trochę więcej pracował, ale może coś się wymyśli. Może jakiś dłuższy wylot na zachód Stanów uda się zorganizować....
2021.01.03-04 Killington, VT (dzień 4-5)
Nie pamiętam kiedy miałem tak długą przerwę od nart. Ostatni raz uprawiałem białe szaleństwo 10 miesięcy, 1 dzień i 22 godziny temu! Nie do pomyślenia, nie? Chyba zapomniałem jak się na nartach jeździ.
Niestety nastały ciężkie czasy. Nie tylko dla narciarzy, ale dla większości ludzi, którzy lubią podróże i nie wyobrażają sobie życia bez nich.
Po długim i pracowitym grudniu w końcu nadszedł Sylwester i nie ma nic piękniejszego jak spędzenie go w górach i na nartach.
Niestety nie było możliwości spędzenia go na zachodzie Stanów, ani w europejskich Alpach. Wybraliśmy stary, dobry Killington w VT.
W czasach pandemii podróżowanie nie jest łatwe, ale jak się chce to można coś wymyśleć żeby było bezpiecznie, przepisowo i ciekawie.
Ze względu na przepisy spaliśmy w stanie NY i dojeżdżaliśmy samochodem do Killington, który to znajduje się w VT.
Około 1.5h w każdym kierunku. Wiem, że jest to kawałek, ale co się nie robi dla nartek.
Droga górzysta, ciekawa, więc się nie nudziło. Niestety nie mogłem tego powiedzieć o samochodzie. Lubię eksperymentować w wypożyczalniach, więc i tym razem jak miałem do wyboru samochód, którego jeszcze nigdy nie prowadziłem, to bez zastanowienia go wziąłem. Wypożyczyłem Infiniti.
Infiniti Q50 3.0 AWD. Wydawało by się, że dobry, mocny samochód. Tak, silnik ma mocny z podwójną turbiną. Co przy w miarę niewielkiej wadze pojazdu daje uczucie mocy i sportowego zachowania. Na tym się kończą zalety...
Źle dobrana skrzynia biegów (duże zrywy), siedzenie ma wiele do życzenia (za krótkie i źle wyprofilowane), głośny samochód przy większych prędkościach, brak ogrzewanych foteli, ładowarek na USB, brak monitoringu martwego pola, małe koła...... lista jest długa. Ogólnie samochód jest mało ciekawy. Dobrze, że mamy go tylko na parę dni, a nie dwa tygodnie, to jakoś damy radę.
W czasach Covid nie można tak sobie przyjechać do Killington i iść na narty. Zanim wyruszysz musisz posiadać dwie rzeczy. Rezerwacje na parking i bilet na narty.
Ja mam sezonowy pass, więc bilet miałem załatwiony, natomiast rezerwacje na parking musiałem robić tygodniami wcześniej. I dobrze, bo jeszcze przed wjazdem do resortu ludzie stali na drodze i sprawdzali każdy samochód. Jak nie miałeś rezerwacji to nie mogłeś jechać dalej. Tym o to sposobem kontrolują ilość ludzi w resorcie.
Udało się, wjechaliśmy na parking! Yuppie, na narty! Byliśmy tak spragnieni nart, że szybko polecieliśmy do pierwszego wyciągu. Kolejki dużej nie było, więc po paru minutach siedzieliśmy już na krzesełku jadącym do góry.
W czasie pandemii tu też są ograniczenia. Na krzesełku siedzi tylko jedna grupa, nie mogą ci nikogo dołożyć. Wraz z kolegą mieliśmy całe krzesełko dla siebie. W kolejce wszyscy muszą być w maskach i trzymać odstęp 2 metry. Nie można być w masce narciarskiej, bo ona ma otwory na nos. Nie można jeść ani pić, bo wtedy musisz odsłonić usta. Wszyscy nawet przestrzegają przepisów i są zadowoleni, że w końcu mogą sobie pojeździć. Za nie przestrzeganie przepisów możesz mieć zakaz jeżdżenia w tym resorcie do końca sezonu albo nawet na zawsze.
Pracownicy Killington bardzo przestrzegają przepisów, bo oni z kolei się boją, że ich sanepid zamknie. A większość z nich przez ostatnie 6 miesięcy była bez pracy.
Wyjechaliśmy pierwszym wyciągiem. Wyżej już było więcej śniegu i lepsza zima. Chociaż nawet na dole nie było tak źle jak na początek sezonu i niestety słabe zimy jakie mamy ostatnio.
Killington ma ponad 150 tras. Otwartych jest około 60. Jest plan, przez dwa dni jakie tu jesteśmy zjedziemy wszystkimi, a przynajmniej tymi ciekawymi.
Duże ograniczenia na parkowanie i na wyciągi ma też swoje plusy. Na trasach było pusto. Mała ilość narciarzy może wyjechać na górę, więc i mała ilość jest na trasach.
Ale nam się chciało nartek. Chciałbym napisać, że bez przerwy jeździliśmy pierwszą godzinę, ale bym troszkę skłamał. Krótkie odpoczynki na trasach musieliśmy robić. Dawno już nie byliśmy na nartach, a oboje ostatnio dużo pracujemy, więc nogi „krzyczały” na nas. Przed następnymi nartami muszę trochę poćwiczyć.
Oboje znamy Killington, więc do lunchu dosyć sporą część tego resortu odwiedziliśmy. Na szczęście w maskach trzeba być tylko na dole w kolejce do wyciągów i w schroniskach. Dobrze, że na nartach można oddychać świeżym, górskim powietrzem.
Dużo ludzi na lunch wybrała swoje samochody zamiast schroniska. Wiadomo, bezpieczeństwo to podstawa. Myśmy też na ten wariant odpowiednio się przygotowaliśmy i mieliśmy piwko i kabanosy w lodówce turystycznej. Czasami bierzemy grilla na narty, ale ten samochód ma za mały bagażnik.
Na parkingu było sporo ludzi, każdy oczywiście przy swoim samochodzie, grillu czy ognisku! Tak, nawet widzieliśmy ognisko. Takie fajne, przenośne jak nieraz się widuje koło domów.
No tak, trzeba podnieść standardy. Grilla często się widuje, zwłaszcza na wiosnę, ale ognisko? Kto ma samochód z dużym bagażnikiem? Ognisko trzeba wziąć!
Po lunchu znowu wróciliśmy na narty. Była niedziela, więc ludzi ubywało z każdą minutą. Byliśmy tak spragnieni nart, że jeździliśmy do końca. Mimo, że pod koniec nogi już ogromnie dawały się we znaki.
Rzadko na wschodnim wybrzeżu zdarza się sytuacja, że jeździ się ponad chmurami. Dzisiaj mieliśmy właśnie taką pogodę. Mimo, że nad nami była dalej kolejna warstwa chmur, to i tak widoki były świetne.
Wybiła godzina 16, zamknęli wyciągi, więc trzeba było wracać do domu.
Tutaj niestety przyjemna część dnia się zakończyła. Zaczął padać śnieg. Ogólnie to dobra informacja dla narciarzy, ale nie jak do domu daleko. Ze względu na pandemię nie możemy spać w stanie VT, tylko w NY. Do pokonania mamy ponad godzinę tym „wspaniałym” samochodem.
Około godziny 17 już tak sypało, że prawie nic nie było widać. Po części cieszyliśmy się, bo jutro będą dobre warunki na nartach, ale niestety droga nie była ciekawa.
Jechaliśmy godzinę dłużej. Ten samochód nie należy do pojazdów, które z łatwością pokonują górskie drogi podczas śnieżycy.
Dzień był długi i wyczerpujący. Nikomu nie chciało się nic gotować na kolację. Dobra, lokalna, świeża pizza, coś na trawienie i oczywiście obowiązkowa gra w ryzyko. Tak właśnie minęły nam kolejne godziny wieczoru. Za długo nie siedzieliśmy, bo przecież jest śnieżyca i jutro trzeba rano wcześnie wstać i znowu jechać ponad godzinę do Killington. Ciężkie jest życie narciarzy podczas pandemii.
DZIEŃ DRUGI (PONIEDZIAŁEK)
Droga do Killington nawet nie była taka zła. Chyba śnieżyca się szybko skończyła i służby porządkowe zdążyły wszystko odgarnąć. Jechaliśmy suchą drogą, ale nawet na poboczach leżało trochę śniegu.
Mimo, że jest poniedziałek, to i tak była kontrola na wjazd na parking. Nawet w tygodniu wszystko jest limitowane.
Samochodów na parkingu i ludzi do wyciągów było znacznie więcej niż wczoraj. Ja wiem, że w nocy spadł śnieg i są świetna warunki, ale przecież jest poniedziałek. Czyżby już nikt w tym kraju nie pracował? Ci co jeszcze pracują, to pracują z domów (czytaj: z krzesełka narciarskiego lub gondoli) czyli jeżdżą na nartach. A ci co stracili pracę przez Covid to dostają dobry zasiłek i mają za co jeździć na nartach, więc też tutaj są.
Ja czasami sprawdzałem maile na krzesełku i wykonałem parę telefonów więc w sumie mogłem się podłączyć do tych co „pracują zdalnie”.
Ilonka też kazała mi zaparkować blisko schroniska, żeby miała wifi, bo musiała parę rzeczy zrobić do pracy z samochodu. Nie ma to jak dniówka zaliczona w takich warunkach.
Widać, że trochę w nocy posypało. Znacznie więcej tras zostało otwartych.
Nawet trasą prosto pod gondolą K1 można było zjechać. Rzadko ta trasa jest czynna, może parę dni w roku. Nic z nią nie robią. Jak spadnie wystarczająco dużo śniegu to ją porostu otwierają i sobie jakoś zjedź na dół
Dzisiaj też prawie cały dzień spędziliśmy na nartach, z mała przerwą na uzupełnienie kalorii.
Pod koniec dnia już jeździliśmy spokojniej i łatwiejszymi trasami, ale dalej można było znaleźć ciekawsze, dziewicze tereny. Nogi były już ostro zmęczone i o kontuzje łatwo. Szkoda, by było zakończyć sezon na początku stycznia. Zwłaszcza jak rok temu zakończyliśmy na początku marca!
Droga powrotna do domu minęła spokojnie i bez żadnych komplikacji. Jak tylko wyjechaliśmy z VT to śnieg się skończył. Widać, że zima posuwa się coraz bardziej na północ. Niedługo trzeba będzie jeździć na narty do Kanady. Jak na razie Kanada jest zamknięta, ale miejmy nadzieję, że szybko ją otworzą.
Rok rozpoczęliśmy na sportowo. Miejmy nadzieję, że taki będzie cały 2021. Jak na razie zapowiada się dobrze. Mamy już trochę planów i rezerwacji zrobionych. Trzy na styczeń! To się nazywa sportowe i optymistyczne wejście w Nowy Rok.
Do usłyszenia...
2021.01.02 Equinox. Green Mountains, VT (dzień 3)
Korzystając z okazji, że wyrwaliśmy się z miasta postanowiliśmy zostać w górkach aż do poniedziałku. Tak więc jeden dzień (wczoraj) mieliśmy odpoczynek/leniuchowanie. Dziś postawiliśmy na zdobycie jakiegoś szczytu a jutro i pojutrze będą nartki. Tak więc dość aktywnie i na powietrzu czyli to co lubimy najbardziej.
Niestety ze względu na obostrzenia wybraliśmy nocleg w stanie NY. Podróżowanie w obrębie stanu jest w większości przypadków dozwolone. Dozwolone są też wizyty w sąsiadujących stanach szczególnie jak pobyt jest ograniczony do paru godzin i kontakt z innymi ludźmi jest minimalny lub jeszcze lepiej zerowy. My nie przyjechaliśmy tu, żeby się z ludźmi spotykać tylko spędzać czas na świeżym powietrzu z dala od wszystkich.
Do wyboru mieliśmy parę miejsc na hike ale wybraliśmy zdobycie szczytu Equinox w pobliskich Zielonych Górach (Green Mountains). We wrześniu zdobyliśmy najwyższy szczyt w VT (Mansfield) i tak nam się spodobały szlaki w Vermont, że postanowiliśmy dodać jeszcze jeden szczyt do naszej kolekcji.
Dojazd na szlak zajął nam trochę (ok. 1.5h) ale coś za coś. Czasem trzeba się poświęcić, żeby osiągnąć cel. Dawno nie szliśmy na zimowy hike a ten zdecydowanie taki był. Już na parkingu ubrałam raki, reszta załogi doszła do wniosku, że są twardziele i idą po śniegu bez raków. Szlak był pokryty śniegiem ale mokrym i szedł do góry ale nie miał jakiś super stromych podejść więc w sumie w dobrych butach można spokojnie iść.
Na parkingu nie było za dużo aut ale jak tylko podeszliśmy do punktu informacyjnego to zdziwiła nas ilość szlaków w tym rejonie. Wygląda, że VT może nie jest tak słynne jak Adirondacks czy Białe Góry ale ma bardzo fajnie przygotowane szlaki i naprawdę dużo opcji. Od krótkich spacerków wokół jeziora do dłuższych paro-godzinnych na szczyty. Nasz hike przewidziałam na 6h czyli idealnie jak na zimowy spacer.
Na szlak wyszliśmy przed 10 rano. Dość szeroka droga wspinała się delikatnie do góry. To na tym właśnie odcinku było dużo odgałęzień na inne szlaki. My w stałym tempie posuwaliśmy się do góry. Jak tylko skończyły się połączenia z innymi szlakami (gdzieś tak po 30 minutach) to szlak zaczął piąć się ostrzej do góry. W tym samym czasie zaczęło padać. Był to lekki deszcz a myśmy mieli nadzieję, że im wyżej będziemy się poruszać tym bardziej deszcz będzie zmieniał się w śnieg.
Tak też się stało. Deszcz zamienił się w śnieg. Temperatura spadła ale nam to nie przeszkadzało. Idąc w zimie w góry nie można się za grubo ubrać bo się człowiek momentalnie spoci. Nie mówię tu oczywiście o ekstremalnych temperaturach gdzie ciężko się spocić. Nadal mówię o przyziemnych temperaturach jak minus 5C. Tak więc nie można się za grubo ubrać więc jak robi się chłodno to po prostu trzeba iść szybciej. Dopiero na przerwie warto ubrać jakąś grubszą bluzę a najlepiej kurtkę puchową.
Szeroką droga doszliśmy do ławeczki. Mała przerwa na poprawę sprzętu i ruszyliśmy dalej w górę. Tutaj ścieżka zrobiła się węższa i bardziej stroma. Na szczęście było dość dużo śniegu więc nie widzieliśmy tych wszystkich kamieni. Bo wygląda, że trasa jest dość nierównomiernie pokryta kamieniami i korzeniami. Tutaj spotkaliśmy pierwszego człowieka. To znaczy ludzi widzieliśmy wcześniej na parkingu ale oni z pieskami tylko szli na te szlaki bardziej w dolinach. Natomiast na szczyt dziś wychodziliśmy chyba tylko my i ten pan którego spotkaliśmy.
Zdobyliśmy szczyt - około 3.5h zajęło nam wyjście na szczyt. Na szczycie byliśmy w tej śniegowej chmurze tak więc nie sypało ale niestety nie było też żadnych widoków. Na górę Equinox można wyjechać samochodem. Wygląda, że w Vermont lubią robić drogi na sam szczyty. Tak więc skoro i jest droga to i jest schronisko. Niestety na zimę schronisko jak i droga są zamknięte. Udało nam się jakoś osłonić od wiatru, bo wiało tam niesamowicie, i przegryźć jakiegoś batona żeby uzupełnić kalorie.
W zimie jest kolejny plus - nie traci się czasu na przerwy. Zazwyczaj po minucie dwóch na każdej przerwie podczas zimowego chodzenia po górach zaczyna być zimno i człowiek chce się znów zacząć ruszać. Dzięki temu udało nam się zdobyć szczyt w miarę dobrym tempie, ale też udało nam się zacząć schodzenie też w miarę szybko.
Tak więc po bardzo krótkiej przerwie ruszyliśmy w dół. Z rakami na nogach schodziło się nam bardzo szybko i przyjemnie. Tylko koledze pękły raki i schodził o jednym. Ciekawe uczucie nie ma co. Zawsze nawet jeden rak zapobiegnie trochę ślizganiu choć oczywiście z dwoma dużo lepiej.
Pan który zdobywał z nami szczyt niestety nie miał raków i wiedzieliśmy jak miejscami się ślizgał. Zostawały tylko po nim ślady poślizgu. Jak go potem dogoniliśmy to rzeczywiście mówił, że raki by się przydały bo sobie nadwyrężył kolano i dość wolno pod koniec schodził. No tak w zimie nie ma przelewek i trzeba mieć zawsze jakąś trakcję na buty.
Z górki na pazurki - zleciliśmy w niecałe 2h. I takim oto sposobem koło 15 byliśmy już po spacerku z kolejnym szczytem zaliczonym. Parking w międzyczasie zrobił się pełny. No tak po południu mniej padało więc ludzie wybrali się na małe spacerki. Nie sądzę jednak, aby ktoś jeszcze zdecydował się na zdobycie szczytu. Mapki i informacje, że jest to dość długa trasa robią dobrą robotę i odstraszają nie doświadczonych górołazów.
Podoba nam się jak zaczęliśmy ten rok - dość sportowo, na świeżym powietrzu i w doborowym towarzystwie. Dziś kolejna partia ryzyka - wczoraj wygrał Darek. Ciekawe kto dziś zostanie kapitanem. Zanim jednak rozegramy kolejną partię to trzeba skombinować jakąś kolację.
Dziś postanowiliśmy wesprzeć lokalną gastronomię i zamówiliśmy jedzenie na wynos. Mamy taką swoją ulubioną knajpkę w Saratoga Springs Old Bryan Inn. Niestety na wynos nie smakuje tak dobrze jak podane na miejscu prosto z kuchni. No ale nic zawsze to lepsze niż za ostry bigos, który wypala buzię.
Dzień zakończyliśmy ryzykiem - tym razem ja wygrałam (żółte wojska). No to mamy po jednej wygranej na głowę. Czyżby jutro Damian wygrał? To się okaże…. Na pewno będzie chciał się odegrać.
A póki co do spania bo jutro czekają nas nartki i znów długa droga. Niestety te kwarantanny są trochę uciążliwe no ale cóż bezpieczeństwo przede wszystkim. Ale to był fajny dzień - kolejny dzień pełen uśmiechów!
2020.09.04-07 Stowe, VT (dzień 7-10)
W Vermont można zgubić się nie tylko w labiryncie kukurydzy. Można też zagubić się na szlakach górskich. Bez obaw….nie zgubić bo szlaki są bardzo dobrze oznakowane. Można za to zawsze odkryć inną, nową, może i ciekawszą trasę.
Na ostatni weekend naszego pobytu w Stowe przyjechali nasi przyjaciele. Jak to bywa, trzeba było się nagadać, nacieszyć towarzystwem….no sami wiecie… długie Polaków rozmowy do rana. Sami rozumiecie, nie? Zanim jednak oni dołączyli do nas i skupiliśmy się na pokazywaniu im Stowe w pigułce to my z Darkiem postanowiliśmy uderzyć na najwyższy szczyt w Vermont, Mount Mansfield.
Zapowiadał się ok 8h spacerek w góry ale zapowiadała się też piękna pogoda, więc idealnie. Zaparkowaliśmy samochód pod wyciągami i szlakiem Appalachów ruszyliśmy do góry. Pomimo, że resort nazywa się Stowe to największa góra w tym resorcie jak i w całym stanie Vermont to właśnie Mount Mansfield (4393 ft).
Szlak nie oszczędzał i piął się stromo do góry. W sumie to nie dziwota bo przecież idzie on tym samym zboczem góry co szlaki narciarskie a jak wiadomo po płaskim ciężko się jeździ na nartach więc nachylenie zbocza musiało być znaczne. Szło się dość fajnie. Szlak szedł lasem, było troszkę korzeni czy skał ale jest to nic w porównaniu do znanych na dobrze szlaków w Adirondack.
Wrzesień jest idealnym miesiącem na spacery górskie. Jest jeszcze w miarę ciepło ale nie za gorąco, jest długi dzień i aż się dziwiliśmy, że jest tak mało ludzi na trasie. Nam się szło bardzo przyjemnie i w niecałe dwie godziny doszliśmy do Taft Lodge na wysokości 3650 ft. Muszę przyznać, że jak Darek mi mówił, że idziemy do jakiegoś schroniska to sceptycznie do tego podchodziłam. Co prawda doświadczenie z Green Mountains (Zielonymi Górami) mamy małe ale nie spodziewałam się tu schronisk. I w sumie miałam rację. Schronisko jest ale bardziej to jest stara chatka, duszna, ciemna i służy tylko w ekstremalnych sytuacjach jak człowiek chce się schować przed deszczem czy zimnem. My na schodach przed chatką zrobiliśmy sobie małą przerwę na orzeszki i czekoladę i ruszyliśmy dalej w górę.
Stąd szlak już się robił ciekawszy. Wyszliśmy troszkę ponad lasy, zaczęły pojawiać się widoki a i szlak sam w sobie robił się bardziej stromy i było więcej skałek.
Po stromym szlaku szybciej ubywa wysokości więc nawet się cieszyliśmy, że szybciej wyjdziemy na szczyt. W około godzinę od chatki (a może szybciej) wyszliśmy na szczyt. Ale u wiało, ale tu było ludzie, ale tu było zimno….
Nie wiem co nas najbardziej zaskoczyło. Chyba jednak ilość ludzi. Jak szliśmy szlakiem to prawie nikogo nie spotkaliśmy. Może jeszcze 2-3 ludzi poza nami. Natomiast szczyt był pełny. Jak się potem okazało na szczyt można wyjechać autem i przejście dużo krótszą trasą (ok. 45 min) z parkingu na szczyt. Chyba 90% ludzi poszło na łatwiznę i wolało zapłacić $50, wyjechać wysoko i przejść się tylko kawałek. My też to zrobiliśmy w Niedzielę, z resztą ekipy.
Drugą rzeczą która nas zaskoczyła to wiatr. Wiadomo, że im wyżej tym zimniej, a im bardziej otwarta przestrzeń tym wietrzniej ale tu było dość ciężko ustać, nie mówiąc o zrobieniu sobie przerwy. Dlatego po obowiązkowym, pamiątkowym zdjęciu na szczycie ruszyliśmy na dół szukając jakiegoś miejsca w skałkach gdzie można usiąść i podziwiać widoki. Znaleźliśmy takie miejsce jakieś 10 minut niżej.
Pierwotnie myśleliśmy wracać tą samą trasą co wyszliśmy ale potem jak zobaczyliśmy, że tyle ludzi idzie z drugiej strony to zmieniliśmy zdanie. Stwierdziliśmy, że coś się wymyśli. Dojdziemy do parkingu, potem drogą do szlaków narciarskich a potem to już z górki na pazurki. Świetny plan nie?
Plan świetny tylko nie wzięliśmy jednego pod uwagę, że na trasach narciarskich będą wysokie trawy i schodzenie nie będzie takie proste. Ale jak to się mówi, będziemy się martwić jak się trzeba będzie martwić. Ruszyliśmy najpierw w kierunku parkingu. Z każdą minutą zaskakiwała nas ilość ludzi aż w końcu zagadaliśmy do jakiegoś chłopaczka z pytaniem czy idzie z parkingu a one, że nie, że on tu z dołu….hmmm… okazało się, że jednak jest tu dużo więcej tras niż nam się wydawało. Darkowi tylko zabłysły oczka - aż tyle możliwości? Aż tyle szlaków…
My też w pewnym momencie odbiliśmy z głównego szlaku. Zobaczyliśmy trasę, przy znaku mały komentarz, że tędy do parkingu więc czemu nie...będzie coś nowego. Tędy to już chyba nikt nie szedł. Wąziutka trasa z jednej strony skały, z drugiej las iglasty ale bardzo ciekawa. Na szczęście żadnego misia nie spotkaliśmy bo szczerze bym się nie zdziwiła jakby się tam jakiś przyczaił.
Nie jest do główna trasa do parkingu a raczej obejście dla tych co chcą pewnego urozmaicenia. Główna trasa na parking jest szersza, po skałach i zdecydowanie bardziej uczęszczana o czym przekonaliśmy się dwa dni później jak ze znajomymi wyjechaliśmy na szczyt i jak większość ludzi poszliśmy popularnym podejściem na szczyt.
My auta nie mieliśmy na górnym parkingu więc zaczęliśmy schodzić w dół. Najpierw drogą, aż doszliśmy do miejsca gdzie z drogi można wejść pod wyciągi. A jak wyciągi to i trasy narciarskie. Ja chciałam iść prosto na dół trasami narciarskimi ale Darek wypatrzył jakiś znak szlaku więc poszliśmy tak jak znaki nas kierowały. Jak się potem okazało weszliśmy na trasę zwaną Haselton.
Było to kolejne zaskoczenie. Okazało się, że trasa ta prowadzi lasem i pomimo, że trasy narciarskie przebiegają obok, to narciarze nie zderzają się z górołazami. Idealne rozwiązanie, żeby każdy robił to na co ma ochotę. W lecie też się przydaje bo nie trzeba chodzić po wysokich trawach, które są na trasach narciarskich, tylko przez las.
Schodziło się bardzo fajnie i dość szybko. Przeszliśmy cały resort wzdłóż i znów znaleźliśmy się w bazie koło gondoli. I tak odpoczywając po fajnym hiku, pijąc piwko i wspominając tydzień pełen przygód doszliśmy do wniosku, że Stowe najlepiej zwiedza się na rowerach. Szybki telefon do wypożyczalni i udało nam się załatwić cztery rowerki na weekend.
Bo następne dni to już było Stowe po lokalnemu. Jak wspoinałam na początku dołączyli do nas przejaciele, a ponieważ była to ich pierwsza wizyta w Stow to my jak zasiedziali mieszkańcy podjęliśmy się pokazać im okolicę. Zaczęliśmy od rowerków i cały pierwszy dzień spędziliśmy w lesie jeżdżąc tam i spowrotem, z małymi przerwami na piwko.
Drugi dzień zaliczyliśmy ponownie szczyt Mansfield. Nawet nie spodziewałam się, że takie kolejki są na szczyt. Wybraliśmy szybszą wersje - czyli Subaru zamiast bucików ale chyba nie my jedni bo w kolejce do wjazdu trochę czekaliśmy. Szczerze to wolę wyjść o własnyc siłach, mijając zdecydowanie mniej ludzi i mając satysfakcję ze spalenia trochę kalorii. Czasem jednak nie ma na to czasu albo siły po wcześniejszym dniu i trzeba wybrać kolejkę lub samochód. Kolejką też można wyjechać choć troszkę niżej szczytu i na 4 osoby kolejka wychodzi drożej.
Cały wyjazd zwieńczyliśmy przepyszną kolacją u Van Trapp’a. Nie jest to byle jakie miejsce. Jest to miejsce z ciekawą historią o której nawet nie zdawałam sobie sprawy do póki go nie odwiedziliśmy.
Kojarzycie film Dźwięki muzyki z roku 1965? Jest to zdecydowanie historia o kopciuszku, bowiem główny bohater po śmierci swojej żony przyjmuje opiekunkę do dzieci w której się zakochuje. Wszystko pięknie tylko owy bohater jest wpływowym człowiekiem i niestety musi uciekać z Austrii. Akcja filmu dzieje się zaraz przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej. Film kończy się na ich ucieczce - jednak historia toczy się dalej. I tak więc rodzina Van Trapp’ów ucieka z Europy i ostatecznie osadza się w Stowe w Vermont. To właśnie tu wybudowali przepiękny hotel z niesamowitym widokiem na góry. To tutaj kolejne pokolenia nie tylko rozwinęły biznes hotelarski ale też zaczęli produkować sery (przepyszne) i warzyć piwo (bardzo dobre). Może jedna rzecz im nie do końca wyszła - kuchnia austriacka. Jakoś Winner Sznycel nie powalał i Daruś zdecydowanie robi lepsze. Ale przynajmniej serki i piwko było bardzo dobre a do tego atmosfera górskiego miasteczka i świeże powietrze. Szkoda, że kolejne wakacje dobiegają końca.
2020.09.03 Stowe, VT (dzień 6)
Po angielsku jest takie powiedzenie.
W tłumaczeniu by było to coś na wzór: “nie wszyscy którzy błądzą są zgubieni”. A co jeśli zabłądzisz tak, że się zgubisz? I jeszcze za to zapłacisz?
Czwartek i piątek minął nam na gubieniu drogi, odnajdywaniu się i ponownemu błądzeniu. Ale przecież czasem warto się zgubić, żeby zobaczyć i poznać coś nowego, nieznanego. Gdzie tym razem weszliśmy i nie wiedzieliśmy jak wyjść? A no weszliśmy do labiryntu. Nie byle jakiego labiryntu bo największego w Nowej Anglii a do tego całkowicie zrobionego z kukurydzy.
Szperając w Internecie co można robić w Vermont trafiłam na stronę największego labiryntu w Nowej Anglii. Tak na marginesie Nowa Anglia to określenie na rejon w Stanach w skład którego wchodzi sześć stanów: Vermont, Maine, New Hampshire, Massachusetts, Rhode Island i Connecticut. To duży musi być nie? Ale nie to mnie zainteresowało - zainteresowało mnie, że jest zrobiony z kukurydzy.
Od razu jak pojawiła się wizja buszowania między krzewami kukurydzy to przypomniał mi się film Dzieci Kukurydzy. Mam nadzieję, że nasza przygoda z kukurydzą nie skończy się horrorem. Z drugiej strony labirynt kukurydzy ma jak najbardziej sens - w końcu Vermont jako stan farmerski ma bardzo duże uprawy kukurydzy więc czemu tego nie wykorzystać.
Stany są największym producentem kukurydzy i w 2019 zostało w Stanach zasiane 91.7 miliona akrów. Dla porównania Polska ma powierzchnię 77.26 miliona akrów. Vermont wcale nie jest w czołówce stanów z największymi plantacjami kukurydzy. Tutaj przodują stany takie jak Iowa, Illinois, Kansas, North Dakota i Texas. Vermont jest de facto stanem z najmniejszą uprawą ale, może właśnie dzięki temu wykorzystują te plantacje na inne potrzeby.
Kukurydza jest wdzięczną rośliną na labirynt bo średnio osiąga wysokość 2.5 metrów a czasem nawet więcej. Tak więc przeciętny człowiek (nie koszykarz) łatwo może się tam zgubić. Dobrą zasadą jak się chodzi po labiryntach jest się rozdzielać i sprawdzać czy dane wyjście gdzieś prowadzi czy jest tylko ślepą uliczką, a może dwie drogi prowadzą w to samo miejsce. My się z Darkiem często rozdzielaliśmy i eliminowaliśmy drogi. Jednak w momentach rozdzielenia ciężko było się widzieć bo kukurydza pomimo że wysoka to jeszcze rośnie dość gęsto.
Z labiryntem nie jest źle. To znaczy nachodzić się trzeba ale kiedy już tracisz nadzieję to możesz zawsze wziąć wyjście ewakuacyjne i skrócić sobie przyjemność. My jednak się nie poddawaliśmy, choć muszę przyznać, że w pewnym momencie już zaczynałam wątpić, że uda nam się stąd wyjść. Jednak wzajemna motywacja i szósty zmysł wyprowadziły nas z labiryntu.
Wyszliśmy z labiryntu prosto na kozy - no jak wioska to wioska. I właśnie przy wyjściu nie dość, że zobaczyliśmy jak ten labirynt naprawdę wygląda to jeszcze dowiedzieliśmy się, że czynny on jest tylko od lipca do października. Potem kukurydza jest zbierana, siana na nowo i powstaje nowy labirynt. Co roku jest inny więc może kiedyś tu wrócimy.
Mnie zaciekawiło jak to się dzieje, że oni są w stanie tak zasiać kukurydzę (albo wyciąć), że powstaje z tego labirynt. Dodatkowo co roku jest jakiś akcent. Tym razem był znak służby zdrowia z napisem Thank You (Dziękujemy). Miły akcent który pewnie widoczny jest nawet z samolotów.
Z ciekawostek to są specjalne programy GPS do projektowania labiryntów. Najpierw projektuje się labirynt na komputerze a potem przy udziale programu komputerowego i GPSu zasiewa się kukurydzę.
Ciekawe, ciekawe. Zdecydowanie polecamy taką zabawę dla dzieci. Chodzone labirynty to nie tylko zabawa i frajda ale też aktywność fizyczna. Nawet się człowiek nie zorientuje jak minie 2h ciągłego chodzenia.
Vermont jednak nie tylko słynie z serów, kukurydzy i resortów narciarskich. Jak się okazało, Vermont tez ma dużą kopalnię granitu. Ciekawie to wyglądało na zdjęciach więc postanowiliśmy tam podjechać. Niestety w czasach jakie nastały zwiedzać można tylko sklep z pamiątkami i małą wystawę. Z wystawy dowiedzieliśmy się jednak, że granit ten jest tak sławny, że eksportowano go do Abu Dhabi aby wybudować słynny hotel Pałac Emiratów. Pałac ten odwiedziliśmy w 2014 ale jak dowiedzieliśmy się że główny materiał budowlany ściągali właśnie stąd to napełniła nas duma - z drugiej strony, ciekawe jak oni to transportowali bo chyba ciężkie to jest.
Inne prace w granicie można zobaczyć też na pobliskim cmetarzu ale jakoś na cmentarzu nie chcieliśmy się zgubić. Za to zaparliśmy się i postanowiliśmy dojechać do jakiegoś punktu widokowego. Niestety wszystko było dość mocno zagrodzone poza jednym miejscem gdzie mogliśmy przez płot podglądnąć pokłady tego cennego surowca.
To by było na tyle przygód tego dnia. Ale co przyniesie następny dzień… przekonamy się wszyscy razem.
2020.09.02 Jay Peak, VT (dzień 5)
10 dni w północnym Vermont. Co tu można tyle robić?
Ze względu na panujący wirus na całym świecie, a zwłaszcza w Stanach podróżowanie na dłuższy dystans staje się uciążliwe. Jak się jeszcze wliczy obowiązkowe kwarantanny to staje się to mało ciekawe.
Nigdy w lecie nie byliśmy w północnym VT, więc najwyższy czas żeby tu zaglądnąć.
Na dzisiaj jest ciekawy plan. Sprawdzić moją nową zabawkę z wypożyczalni po górskich drogach i dojechać do kolejnego resortu narciarskiego, do Jay Peak.
Tutaj na szczęście już nie ma autostrad, więc mogłem przez ponad godzinę bawić się Mercedesem na krętych, górskich drogach. GLS 450 może i ma potężny, wielki silnik i możliwość regulacji zawieszenia, skrzyni biegów i przekładni kierownicy, ale dalej jest to wielki samochód. Za długi i za duży. Dobry, rodzinny na autostrady, a nie serpentyny po górach. A Ilonka wynajdywała ciekawe drogi.
Po dobrej godzinie dojechaliśmy do przełęczy z której planujemy się wspiąć na szczyt Jay.
W sumie to dzisiaj mieliśmy wyjść na górę Mansfield. Szczyt ten znajduje się w okolicy Stowe i jest najwyższy w Vermont. Ale ze względu na pogodę (możliwość deszczu prawie 100%) wspinaczka na niego byłaby niebezpieczna. Dużo skał, a po mokrych skałach źle się idzie. Po drugie, na Mansfield większość czasu idziesz ponad lasem i są piękne widoki, gdzie dzisiaj wszystko powyżej 3,000 stóp było w chmurach.
Jay Peak jest niższym szczytem (3,862 stopy) i w większości czasu idzie się lasem. Nawet jak będzie deszcz padał, to nie będzie to takie straszne.
Na parkingu może było z 5 samochodów. Nie spodziewaliśmy się dużej ilości ludzi na szlaku. Po pierwsze jest środa, a po drugie pogoda nie zachęcała do spacerów po górach.
Z ciekawostek chciałem dodać, że szliśmy szlakiem Long Trail. Jest to jeden z tych słynnych, długich szlakach po Stanach. Idzie przez cały VT, od Messanchussets aż do granicy z Kanadą. Nie jest może długi jak AT ale i tak trzeba iść nim około dwóch tygodni jak się chce cały przejść. Już na początku spotkaliśmy dwie grupy ludzi, których plecaki wyglądały jak by właśnie cały ten szlak robili.
Szli na północ, więc mieli szansę dzisiaj go skończyć. Od Jay Peak do końca szlaku (granica z Kanadą) jest już tylko parę kilometrów. Nie wiem jak to teraz tam jest jak nie wolno przekraczać granicy, ale na pewno coś można wymyślić.
Pisało, że z przełęczy na szczyt zajmie nam około dwóch godzin. Tak nam się dobrze szło, że już po 1:15 doszliśmy do tras narciarskich.
W lesie było mokro i czasami zawiewało mocno. Natomiast szlak nie był stromy, więc nie sprawiało to nam wiele trudności. Pod koniec było trochę stromiej, ale dalej do zrobienia bez używania rąk.
Na trasach narciarskich już były chmury i dobrze wiało. Na szczęście po około 10 minutach doszliśmy na szczyt.
Znajduje się tutaj górna stacja kolejki górskiej i bar/restauracja. Niestety wszystko było zamknięte na 4 spusty.
Kolejka pewnie nie chodziła ze względu na wiatr i chmury, a i też ludzi na szlaku nie było wielu.
Za bardzo nie dało się usiąść i odpocząć. Wszystko było mokre plus mocny wiatr nie zachęcał do przerwy.
Ruszyliśmy w dół.
W lesie już było znacznie lepiej. Znowu nam się dobrze szło i ciągu 45-60 minut wróciliśmy na przełęcz, gdzie już na nas czekał nasz „wspaniały” Mercedes.
W resorcie Jay Peak byłem tylko raz na nartach i było to kilkanaście lat temu. Postanowiliśmy do niego zajechać i zobaczyć co tam słychać.
Byliśmy szczęśliwi, że wybraliśmy tętniące życiem Stowe na nasze wakacje, a nie Jay Peak. Ten resort wyglądał jak jakieś wymarłe miasteczko. Jak by jakiś wirus je zaatakował, albo coś podobnego. Wszystko zamknięte. Żadnej knajpki, restauracji. Stowe to jakoś znacznie lepiej ogarnęło.
Powrotną drogę na południe do Stowe też Ilonka dobrze zaplanowała. Kręta, górzysta i to przez inne tereny. Trochę więcej farm i małych miasteczek.
Dzisiejszy wieczór spędziliśmy domowo. Przy kominku i nadrabiając zaległości z blogiem. Jutro kolejny dzień. Na start mamy w planie labirynty w kukurydzy. Ale się będzie działo.....
2020.08.31-09.01 Stowe, VT (dzień 3-4)
Jak już pisaliśmy w Stowe jest dużo atrakcji. Strasznie nam się podoba, że można spędzić czas na świeżym powietrzu i prawie w ogóle nie mieć kontaktu z ludźmi. W poniedziałek i wtorek musieliśmy trochę popracować, więc z domku wyszliśmy dopiero w południe. Do wyboru mieliśmy dwie rzeczy do zrobienia. Jeden to oczywiście iść w góry i wyjść na jakiś szczyt a drugi to wypożyczyć rowery i przejechać się po okolicy.
Zrobiliśmy to i to. W poniedziałek postawiliśmy na górki i wyszliśmy na szczyt Spruce. Pomimo, że był to poniedziałek to na szlaku było dość dużo ludzi. Każdy jednak trzymał odległość a przy mijaniu, schodziło się na bok i zakładało się bandanę na twarz. Miło i kulturalnie. Nie ważne jakie kto ma do tego podejście ale ważne, że każdy respektuje innych i daje im potrzebną przestrzeń.
Spacerek do długich nie należał. Tylko jakieś 3 mile i 1200 ft do góry (5 km, 360m). Jak sami widzicie jest to idealny spacerek na późne wyjście. Trasa jednak nie rozpieszcza i od samego początku idzie się równo do góry. Tak, że cardio było i wczorajszą kolację można było spalić.
Po ok, godzinie szlak łączy się ze znanym, długodystansowym szlakiem Long Trail. Long Trail podobnie jak Appalachian Trail cechuje się dość dobrym przygotowaniem. Większość ludzi, która idzie tym szlakiem niesie ze sobą duże plecaki bo skoro planują przejść cały szlak to muszą się liczyć, że spędzą w górach co najmniej dwa tygodnie. Tak więc jak tylko szlak się połączył z trasą Long Trail to stał się szerszy, bardziej płaski i lepiej przygotowany.
Szlakiem Long Trail doszliśmy na szczyt Spruce, pod który dojeżdżają wyciągi. Wszystko tu jednak było pozamykane więc stwierdziliśmy, że przerwę sobie zrobimy na jeziorem Sterling. Szybko zlecieliśmy do jeziorka (niedaleko mieliśmy), znaleźliśmy odludną skałkę i podziwiając przyrodę zajadaliśmy orzeszki. Nawet chipmunki wyczuły, że mamy dobre orzeszki i przyszły podjadać. Latały koło nas jak szalone i tylko czasem znalazły coś co nam spadło. Specjalnie ich nie karmiliśmy bo jakbyśmy tak zrobili to pewnie by i do plecaka wskoczyły.
Po dłuższej przerwie nad jeziorem zejście na dół było dość łatwe i szybkie. Zlecieliśmy po kamieniach uważając tylko, żeby sobie nogi nie skręcić - no bo po co skręcać. Było już wczesne popołudnie i na szlaku zdecydowanie się przerzedziło. Tylko sporadycznie mijaliśmy jakiś niedobitków.
We wtorek za to postawiliśmy na rowerki. W miasteczku można wynająć rowery rekreacyjne i mają tu bardzo fajną trasę. Ścieżka rowerowa jest super przygotowana ciągnie się przez laski, nad rzeczką i czasem przechodzi nawet koło jakiegoś browaru. Jeden nawet odwiedziliśmy, Idyletyme - bardzo fajna miejscówka. Siedzi się w ogródku pod jabłonią i tylko czasem jakieś jabłko spadnie ci na głowę.
Co nas jednak pozytywnie zdziwiło, to, że w każdym barze/restauracji spisują nasze imiona i numery telefonów oraz czas wejścia do knajpy. Podobno takie są przepisy na COVIDa. Jak się okaże, że ktoś z COVIDem przebywał w barze wtedy co ty to wyślą ci smsa albo zadzwonią. Pierwszy raz się spotkałam z czymś takim ale w sumie to czemu nie...przynajmniej będzie łatwo poinformować innych jakby doszło do jakiegoś zakażenia.
Wracając jednak do trasy rowerowej to strasznie nam się spodobała. Aż Darek chciał rower kupować - musi sobie chyba tylko do tego roweru mieszkanie w tym miasteczku dokupić. Trasa przygotowana dla pieszych, rowerzystów i biegaczy, jest w miarę szeroka i ciągnie się od miasteczka, aż po lasy niedaleko stoków narciarskich. A dokładnie do Insbrucka - takiego hotelu blisko resortu.
Ogólnie to bardzo dużo w Stowe jest architektury niemieckiej, nazw niemieckich itp. Podobno była tu duża migracja Niemców i stąd te naleciałości niemieckiej kultury. Szkoda tylko, że nie ma tu restauracji z niemiecką kuchnią, tak jak to było w Szwajcarii gdzie nawet przy stokach można zjeść domowy pyszny obiadek. A może my nie wiemy gdzie szukać....
Rowerami można też dojechać do Public House. Nasz ulubiony bar w Stowe. Tu dla odmiany serwują polską kiełbasę, ale jakoś nie odważyliśmy się jej zamówić. Za to niemiecki precel z musztardą musiał być.
Tak nam zleciały kolejne dwa dni. Znów aktywnie a jednocześnie leniwie bo przecież nigdzie nam się nie spieszy. No może troszkę nam się spieszyło aby oddać rowery na czas… była już 18 godzina więc najwyższy czas pojechać do domku i zrobić jakąś kolację. Precel może i dobry ale ciężko nim pojeść.
2020.08.29-30 Stowe, VT (dzień 1-2)
Tym razem nasze wpisy przybiorą inną formę. Po części odejdziemy od formatu pisania pamiętnika ale nadal będziemy się dzielić z wami naszymi przygodami. Myślę jednak, że będziemy konsolidować po kilka dni w jednym. A czemu tak? Głównie dlatego, że te wakacje są najbardziej leniwe jakie w życiu mieliśmy. Traktujemy to trochę jak Dziubdziuków wersja all-inclusive.
Z wiadomych powodów nasze wakacje w Szwajcarii, Szkocji czy na Wyspach Owczych nie wypaliły w tym roku. Postawiliśmy więc na zwiedzanie Stanów. Wahaliśmy się między dwoma stanami - Oregon czy Vermont. Postawiliśmy jednak lokalnie na wschodnie wybrzeże. W głównej mierze było to spowodowane dość drogimi noclegami w Oregon. Do tego Darek podsumował, że jak się wyprowadzimy na zachód to przecież do Vermont raczej nie przylecimy więc lepiej zwiedzić ten stan teraz. A mnie jeszcze przekonały przepyszne sery i inne produkty farmerskie które są tu produkowane.
Vermont bowiem słynie ze syropu klonowego, serów no i browarów. My do Vermont jeździmy często. Zazwyczaj około 10 razy w roku. Za każdym razem jednak destynacją są resorty narciarskie gdzie są inne atrakcje niż zwiedzanie farm. Tym razem mamy ponad tydzień wolnego więc pomimo, że jedziemy do Stowe które jest resortem narciarskim to oczywiście na nartach w lato tu się nie da jeździć więc będzie czas na zwiedzanie farm.
Stowe jest położone w północnym Vermont więc z NY jedzie się tam prawie 6h. Ze względu na odległość jest to mało odwiedzany przez nas resort, pomimo, że jest bardzo fajny. Jest tu jednak co robić również w lecie. Jest miasteczko - a jak jest miasteczko to od razu destynacja staje się ciekawa dla turystów więc i atrakcji się buduje dużo. Tak więc można wypożyczyć rowery i pojeździć po okolicznych dolinkach, można iść w góry i znaleźć szlaki od 30 min po 10h, można zagrać w tenisa (Yupi!!!), można odwiedzić lokalne browary i zrobić grilla na balkonie albo iść do restauracji. Można też pojeździć krętymi górskimi drogami i wyjechać nawet na szczyt wyciągów Stowe.
My postawiliśmy na wszystko. Na leniuchowanie i spanie do południa, na intensywną grę w tenisa, na hiki i pobudki o 6 rano, na rowerki, na browary, na farmy i labirynty w polach kukurydzy - miejmy nadzieję, że się nie zgubimy.
Sobota zeszła nam na organizacji. Wypożyczenie samochodu, zakupy, dojazd do resortu i pozałatwianie jeszcze innych rzeczy w NY. Tak więc w resorcie Mountainside Resort at Stowe, byliśmy dopiero po 22. Głodni, śpiący ale szczęśliwi, że zaczynamy kolejne wakacje i że wyrwaliśmy się z ciasnych czterech ścian. W niedzielę odespaliśmy wszystkie zaległości i przyszedł czas na wypróbowanie naszego autka. Mercedes GLS 450 - to nasza aktualna zabawka. Jak to Darek powiedział, takim drogim autem to chyba jeszcze nie jechałem. Udało nam się dostać Merola w cenie tańszego auta, które pierwotnie planowaliśmy wypożyczyć. Jednak Darka urok osobowy i stwierdzenie, że Nissanem to on jeździć nie będzie spowodowało, że dostaliśmy limuzynę. To naprawdę jest bydle. Nie dziwię się, że potrzebuje tak mocny silnik jak auto waży prawie 4 tony.
Jest wygodne, to trzeba przyznać. Jest też pakowne i nawet 4 osoby by się spakowały spokojnie, bagażnik ma olbrzymi. Może jest trochę duże i na parkingach trzeba szukać podwójnych miejsc albo parkować tam gdzie kampery ale po przełączeniu na sport można poszaleć po górskich drogach i zbiera się całkiem fajnie.Tak więc z każdym kilometrem Darek się zaprzyjaźnia z tym autkiem coraz bardziej. Choć nadal przebąkuje, że nie ma to jak BMW.
Mi najbardziej na tym wyjeździe chodziło o tenisa. Oboje z Darkiem lubimy grać ale zdecydowanie za mało gramy. Nie jesteśmy w tym rewelacyjni ale najważniejsze jest, że zaczęliśmy się uczyć w tym samym czasie i jesteśmy na tym samym poziomie. Dlatego nadal się uczymy i ćwiczymy ale jednocześnie mecze są dość wyrównane. Nie obyło się więc bez popołudniowej gry. Tym razem wygrał Darek… ale przed nami jeszcze parę dni i trochę meczy.
A jak sprawa się ma z browarami? Mamy duży balkon z pięknym widokiem na górki więc za bardzo nie musimy nigdzie chodzić. Mamy też lokalne piwko zakupione w browarze po drodze, no i przepyszne jedzonko.
Starając się jednak podreperować trochę gospodarkę i wspomóc lokalnych postanowiliśmy odwiedzić lokalny bar - padło na Matterhorn i piwko nad rzeczką. Fajnie tak usiąść w chłodzie, (nawet bluza dresowa się przydaje), zrelaksować się przy piwku i poczuć się jak na wakacjach. Cheers!
2020.02.08-09 Sugarbush, VT
Przestaliśmy już pisać bloga z narciarskich wyjazdów na wschodnie wybrzeże. Po pierwsze nie chcemy się powtarzać, a po drugie cóż takiego fajnego może się tutaj wydarzyć żeby warte było wrzucenia do sieci.
Wyjątkiem są nowe resorty, albo jakieś fantastyczne warunki. Tym razem obie rzeczy dopisały. Wyruszyliśmy na weekend do nowego resortu, do Sugarbush. Zima też dopisała, w piątek spadło 20-25 cm śniegu. Może nie jest to jakieś wielkie WOW, ale w czasach zwariowanej pogody każdy centymetr białego złota jest bezcenny.
Sugarbush jest położony w centralno-północnej części stanu Vermont. Byliśmy w nim jakieś 10 lat temu, więc nie wiele z niego pamiętamy. Były to czasy kiedy nasz blog jeszcze nie istniał, więc obowiązkiem jest napisać o nim parę słów.
Niestety śnieg nie sypał tylko w górach, sypał też na drogach. Władze stanu Vermont postanowili utrzymać drogi na biało, nawet autostrady. Dawno nie widziałem takiej ilości samochodów w przydrożnych zaspach. Pomału, ostrożnie dojechaliśmy na miejsce.
Sugarbusz składa się z dwóch resortów połączonych najdłuższy wyciągiem krzesełkowym na świecie! Długość wynosi ponad 3km.
Niestety nie byliśmy jedyni którzy chcieli wykorzystać piękny weekend na nartach. Wyjechaliśmy z NY w nocy i w sobotę rano przyjechaliśmy już na super-pełny parking. Nie spodziewałem się tak ogromnej ilości ludzi w tym resorcie. Nie jest on tak bardzo popularny jak Killington czy Okemo. Nawet temperatura (-20C) na dole nie wystraszyła zatwardziałych narciarzy.
Ubraliśmy się ciepło i ruszyliśmy w góry. Na dole były nawet spore kolejki do wyciągów (jakieś 10 minut), ale już wyżej było znacznie lepiej. Praktycznie bez kolejek, może 3-5 minut trzeba było czekać.
Już przy pierwszym zjeździe można było wyczuć, że coś tutaj posypało. Brak lodu i ciche zakręty w śniegu, prawie jak na zachodzie. Od razu też można było zauważyć, że jest to resort dla bardziej zaawansowanych narciarzy. Stromsze, mało ubijane trasy, mniej uczących się narciarzy, mało snowbordzistów.... ogólnie lokalna górka dla lokalnych.
W tym czasie Ilonka poszła odkrywać okolicę....
"Tak, głupio jest być w górach i nie iść na spacer. Najpierw Sugarbush mnie zdenerwowało. Weszłam na stronę i szukałam co i jak i....stwierdziłam, że masakra. Chodzić tylko można po zamknięciu tras i przed otwarciem, ale nie jak wszyscy jeżdżą. Dopiero jak poszłam do informacji to się dowiedziałam, że mają trasy na rakiety. Podeszłam do tego mega sceptycznie ale wybrałam trasę najtrudniejszą. I muszę przyznać, że mnie pozytywnie zaskoczyli. Szlak szedł ładnie do góry. Honor zwracam bo trasa szła lasem między trasami narciarskimi. Miała odcinki do góry i na dół. Tak, że bardzo mi się podobała i w jakąś godzinę doszłam na szczyt.
Śniegu tu trochę nasypało i niestety zapadałam czasem po kolana ale zapadanie to część ćwiczeń więc nie narzekałam tylko maszerowałam na górę. Zejście po moich śladach było już dużo łatwiejsze i o ile do góry szłam trochę ponad godzinę o tyle na dół zleciałam w pół godziny. Prosto do bazy i do baru na ciepłe Hot Toddy."
Nam zimno nie było. W ciągu dnia temperatura się podniosła, wiatr zelżał i po prostu było idealnie. Rozgrzani pojechaliśmy w ciekawe rejony. Wyciągiem Castlerock wyjechaliśmy na górę i tutaj już nie było za wiele opcji.
Jednak tutaj dalej można było wyczuć wschodnie wybrzeże. Wąskie, strome trasy z potężnymi i oblodzonymi muldami.
Nie było wyjścia tylko zjechać na dół i znowu wyjechać na górę, a potem ochłodzić się w barze. I tak była już 16 więc wyciągi zamknęli. Kolejny dowód, że ta górka jest w większości dla lokalnych. W barze dużo ludzi się znała i pewnie dlatego były tu potężne tłumy. Dzisiaj mogłem w 100% brać czynny udział w àpres ski. Nie musiałem prowadzić samochodu. Kolega nas zabrał swoim potężnym pick-upem.
Oczywiście jak po barze poszedłem po narty, to już tylko moje zostały. To się nazywa aktywne barowanie. Do hotelu mieliśmy daleko. Prawie godzinę samochodem. Niestety północne VT jest mało rozwinięte i infrastruktura hotelowa jeszcze tam nie doszła. Spaliśmy w największym mieście stanu Vermont, Burlington w przyjemnym hotelu Marriotta Delta. Hotelik czysty, dobre jedzenie, ale niestety daleko. W sumie to nic bliżej nie można było dostać. Wszystko zajęte, albo wymagali minimum dwie noce. Największe miasto tego stanu, a ludność nie przekracza 50,000.
W niedzielę rano też mieliśmy słoneczną pogodę. Natomiast gdzieś od południa chmury zaczęły nadciągać i około 13 idealnie pokryły całe góry.
Ludzi było znacznie mniej niż wczoraj, więc praktycznie bez przerw znowu zjeździliśmy cały resort. Nogi na maksa bolały, ale był to też dobry trening przed następnymi nartami. Za dwa tygodnie lecimy w duże góry. Miejmy nadzieję, że Zermatt w Szwajcarii przywita nas obfitymi opadami śniegu i przyjemnym klimatem.
Podoba mi się Sugarbush. Godzinka dalej niż Killington, ale jak jesteś dobrym narciarzem to opłaca się jechać. Obok jest Stowe, kolejny świetny resort. Chyba nawet lepszy niż Sugarbush. Niestety w tym roku Stowe nie jest na moim sezonowym bilecie, więc „musiałem” bawić się w Sugarbush.
Oczywiście powrót do NY też nie należał do łatwych. Dalej lokalne drogi były pokryte śniegiem/ lodem. Dopiero autostrada była czarna. Za bardzo nie znamy tego rejonu VT, więc zdaliśmy się na Google. Nie lubimy tego robić, ale nie mieliśmy wyjścia. Google jak każdy moloch-korporacja nie ogarnia wielu rzeczy i prowadził nas po nieasfaltowych bezdrożach.
Dobrze, że kumpel ma prawdziwy, wielki, amerykański samochód z potężnymi kołami który idealnie tłumił wielkie wyboje.
2019.06.30-07.01 Białe Góry, NH (dzień 2-3)
Jefferson (1,741m.) jest to trzeci co do wysokości szczyt Białych Gór w stanie New Hampshire. Znajduje się w najwyższym paśmie Białych Gór, w Presidential Range.
Ta góra jest nam już dobrze znana. Wcześniej, dwa razy próbowaliśmy ją zdobyć. Pierwszy raz, późny start i deszcz uniemożliwił nam stanięcie na szczycie. Drugi raz wyszliśmy, ale był taki wiatr i chmury, że nic nie było widać. Na szczycie może byliśmy parę sekund, bo inaczej by nas zwiało.
Dzisiaj też nie mieliśmy najlepszej pogody. Wprawdzie nie było wiatru i czasami słońce przebijało się przez chmury, ale szczyty były w chmurach a także mogły występować burze. No nic, zobaczymy co nam dzisiaj Jefferson przyniesie. Po dobrym śniadaniu opuściliśmy kemping i około 8 rano byliśmy już na parkingu na początku szlaku.
Na Jeffersona prowadzi wiele szlaków. Dwoma różnymi już szliśmy, na dzisiaj wybraliśmy jeszcze inny, Castle Trail. Jest to jeden z najmniej uczęszczanych szlaków na ten szczyt. Polecany jest bardzo przez górołazów, więc go wybraliśmy.
Widać, że szlak jest mało uczęszczany, bo na parkingu były tylko dwa samochody. Natomiast nie zawiedli nas nasi lokalni „przyjaciele” krwiopijcy i chmarami nas odwiedzali. Do tego stopnia, że nawet ciężko było buty ubrać, bo cały czas komary przypominały o swoim istnieniu.
Dopiero jak ruszyliśmy to nas zostawiły w spokoju, bo nie chciało im się za nami latać.
Do przejścia mamy 16km i musimy się wspiąć około 1400 metrów. Początek szlaku idzie łatwą, prawie płaską ścieżką, przez polany, lasy i strumyki.
Gdzieś po dwóch kilometrach szlak się rozgałęzia i górołaz ma dwie opcje. Na prawo granią, albo na lewo doliną. Skręciliśmy w prawo i się zaczęło. Szlak przestał nas rozpieszczać i systematycznie, bez odpoczynków zaczął się wspinać do góry.
Niestety pogoda się nie poprawiała, a wręcz przeciwnie, zaczęliśmy słyszeć w oddali grzmoty. Jak na razie szliśmy lasem i wokół nas były wysokie góry, więc byliśmy bezpieczni. Czasami nawet słońce wychodziło, czyli burza może przejdzie bokiem.
Gdzieś na wysokości 1200 metrów doszliśmy do szlaku „The Link” Jest to trasa która łączy dużo szlaków i idzie jeszcze lasem. Podczas złej pogody można się nim dalej przemieszczać i nie jest się narażonym na burze, albo silne wiatry.
Do granicy lasu mieliśmy jakieś 100 metrów w pionie. Stromo po skałach, trzymając się korzeni osiągnęliśmy wysokość 1300 metrów. Niestety naszym oczom nie ukazały się piękne szczyty gór tylko chmury.
Usiedliśmy na skałach i zastanawialiśmy się co dalej robić. Jak na razie wiatru nie było, ale czarna, burzowa chmura wisiała w powietrzu. Było słychać wyładowania atmosferyczne, ale były one w oddali i za bardzo nam nie zagrażały. Dopiero po kilkunastu minutach głośność i intensywność wyładowań się wzmogła. Byliśmy na grani i otwartej przestrzeni, więc nie było to za bardzo bezpieczne miejsce. Zeszliśmy trochę w dół. Chcieliśmy chwilę posiedzieć i podjąć decyzję co dalej robić. Myślę, że burza za nas podjęła tą decyzje. Zaczęło ostro walić piorunami i to bardzo blisko nas. Do tego stopnia, że aż się ziemia wokół nas trzęsła. Nie było na co czekać, musieliśmy szybko zejść w dół.
Dobrze, że jak narazie nie padał deszcz, bo pierwszy odcinek nie należał do łatwych. Skały były mokre, ale nie za bardzo śliskie.
To co się za chwilę stało zapadnie nam w pamięci na długie lata. Zaczął padać intensywny deszcz. Lało tak ostro, że w przeciągu paru minut szlakiem płynął strumyk. Znacznie to spowolniło schodzenie w dół.
Niestety to nie był koniec atrakcji. Deszcz zamienił się w grad. Jak do tej pory nigdy nie szedłem w takich warunkach. Niezliczona ilość bryłek lodu ładowała w nas z wielką prędkością. Nie dało się robić żadnych zdjęć, ani filmów nakręcać. Strumienie wody i lodu płynęły z nieba prosto na nas.
Mimo, że mieliśmy ubrania przeciw deszczowe to nic to nie dawało. Każdy z nas był przemoczony do suchej nitki.
Gdzieś po pół godziny grad ustał i w końcu można było odetchnąć. Wprawdzie do samochodu mieliśmy gdzieś z godzinę marszu i byliśmy na maksa przemoczeni, ale teren stawał się łatwiejszy i płaszczy.
Doszliśmy do strumyka. Pamiętam jak szliśmy do góry to woda była po kostki i można było bardzo łatwo po kamieniach przejść. Teraz to nie był strumyczek, to już bardzie przypominało górską rzekę. Zaczęliśmy szukać gdzie tu najłatwiej i najbezpieczniej ją przejść. Niestety wszędzie była duża woda i chodzenie brzegiem rzeki przestawało mieć sens.
Mieliśmy tak przemoczone buty, że w sumie nie było znaczenia czy wpadniemy do wody czy nie. Przeszliśmy prosto przez wodę, która sięgała prawie do kolan. Oczywiście woda wlała się do butów, ale to już nie miało znaczenia.
Wróciliśmy na parking i zastaliśmy kolejną niespodziankę. Pół samochodu było w wodzie. Musiałem trochę pokombinować żeby się przebrać na deszczu (bo oczywiście znowu padało) i już suchym dojść do siedzenia kierowcy. Udało się i wróciliśmy na kemping.
Tutaj zrobiliśmy wielką suszarnię. Mimo, że czasami przechodziły przelotne deszcze to nam to za bardzo nie przeszkadzało. Mieliśmy wiele sznurków i wszystko rozwiesiliśmy.
Rozpaliliśmy wielkie ognisko i w końcu można było się ogrzać i podsuszyć. Dosyć długo nam zeszło „suszenie” wszystkiego, ale tak się nam dobrze siedziało wokół ogniska, że nikomu się nie spieszyło do namiotu spać. Ma szczęście mamy dobre namioty i przetrwały wszystkie burze i grady. Już było dobrze po północy jak weszliśmy w suche i ciepłe śpiwory. Trzeba było się pozapinać, bo temperatura w nocy spadła poniżej 10C.
Rano w końcu długo pospaliśmy i jak wyszliśmy z namiotów to dzień przywitał nas pięknym słońcem i lekkim wiaterkiem. Idealna pogoda na dokończenie suszenia i spakowanie wszystkiego.
Wszystko robiliśmy na spowolnionych obrotach i wyjechaliśmy z kempingu dopiero koło południa.
Oczywiście Marcin dalej chciał zobaczyć Białe Góry, więc postanowiliśmy wyjechać na szczyt Mt. Washington (1,916m.).
Oczywiście wyjazd na górę jest płatny i cena za 3 osoby i samochód wyszła $49!!! „Lekka” przesada! Myślę, że był to ostatni raz jak wyjeżdżałem na tą górę. Na zachodzie Stanów masz wiele przełęczy i szczytów gdzie drogi wychodzą znacznie wyżej i są za darmo, albo płacisz, ale o wiele mniej.
Droga jest w większości asfaltowa i jej długość wynosi 12km. Ma wiele punktów na których można się zatrzymać, podziwiać widoki i porobić zdjęcia. Na dole prowadzi lasem, więc niewiele widać. Dopiero gdzieś na wysokości 1300 metrów las zanika i zaczyna być coś widać.
Niestety jak wyjechaliśmy trochę wyżej to znowu zaczęły się chmury które, już towarzyszyły nam aż na sam szczyt.
Na górze z reguły występują silne wiatry i dzisiaj nie było wyjątku, wiało na maksa. Na górze Washington zarejestrowano najsilniejszy wiatr jaki kiedykolwiek występował na Ziemi i jest to 375 km/h.
Na górze jest restauracja, bar, sklepy z pamiątkami i tłumy ludzi. Troszkę pochodziliśmy po szczycie, Marcin próbował porobić parę zdjęć i zjechaliśmy jakiś kilometr niżej. Tutaj już nie było chmur i znacznie mniej wiało. Wybraliśmy się na godzinny spacer po słynnym szlaku Alpine Garden.
Zmęczeni po wczorajszym ciekawym hiku za bardzo nie chciało nam się daleko chodzić. Przeszliśmy się kawałek, usiedli na kamieniu, pooglądali górki i wrócili do samochodu. Było już dobrze po południu, a przed nami jeszcze daleka droga do NY.
Zaczął się lipiec więc trzeba będzie się jakoś ochładzać. Za 3 dni wyjazd na narty i zimowe hiki. Miejmy nadzieję, że pogoda w lipcu się nie popsuje i będzie wystarczająco śniegu na oba sporty
2019.06.29 Boston, MA & Białe Góry, NH (dzień 1)
Nadrabiamy zaległości z kempingami. Dwa tygodnie temu byliśmy w Catskills, teraz jedziemy znacznie dalej, w Białe Góry, NH.
Ściągnęliśmy posiłki z Londynu i w trójkę pokonujemy 500 km autostradami, żeby dostać się w północne rejony stanu New Hampshire. Marcin, kolega mieszkający na obrzeżach Londynu powiedział, że w Stanach są duże odległości. 500 km w Anglii może go zaprowadzić już do Szkocji.
W NY już jest lato. Temperatury zaczynają przekraczać 30C w cieniu. Tam, na kempingu Moose Brook Campground w nocy temperatura spada do 10C. Przyjemnie będzie tak usiąść w ciepłej bluzie i ogrzać się wokół ogniska.
Mając turystę w samochodzie nie da się tak prosto jechać w góry. Obowiązkowo musieliśmy zahaczyć o Boston, który jest mniej więcej w połowie drogi. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy zadbać o kierowcę (czyli mnie) i wstąpić do mojej ulubionej francuskiej piekarni.
Po takim śniadaniu mogę prowadzić non-stop nawet poza koło polarne. A z ciekawostek mogę dodać, że już dokończyli słynny Dempsyer Highway. Kiedyś jechałem tą drogą i dojechałem „tylko” do Inuvik. Teraz droga jest zrobiona do samego końca czyli do Tuktoyaktuk, położonego nad Oceanem Arktycznym. Jest to już spory kawałek poza koło podbiegunowe. Oczywiście już planujemy zamoczyć palec w zimnych wodach arktycznych. Ktoś jeszcze się wybiera?
Około 10:30 dojechaliśmy do Bostonu, zaparkowaliśmy Subaru na parkingu w centrum i ruszyliśmy zwiedzać miasto.
Pierwszym punktem wycieczki był oczywiście bar. Nie był to byle jaki bar, tylko Cheers.
Jest to słynny bar, który swoją sławę zyskał po słynnym serialu o tej samej nazwie. Nie wiem czy to Boston, czy lato, czy to sobota, czy słynny bar, ale byliśmy tam parę minut przed otwarciem, a już była spora kolejka na zewnątrz.
W środku bar się jednak różnił od tego z serialu. Był, o wiele mniejszy, miał inny wystrój, ale tak samo miał dobre i zimne piwko. Ochłodziliśmy się paroma i ruszyliśmy zwiedzać zabytkową część Bostonu
Boston wpadł na świetny pomysł i zrobił Freedom Trail . Jest to szlak ułożony z kamieni na chodniku, który prowadzi wokół najważniejszych zabytków miasta.
Koło każdej jest tablica informująca w paru zdaniach co to jest i co tu kiedyś się odbywało. Bardzo dobry pomysł, nie trzeba się za wiele przygotowywać czy kupować przewodników. Wystarczy trafić na początek szlaku i podążać jego śladami.
Nasza podróż szlakiem historii Bostonu trwała około dwie godziny. Niestety zwiedzanie miast w lato nie należy do najlepszych pomysłów. Upał, wilgotność i ilość ludzi zaczęły nas pomału drażnić. Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do części portowej na ponoć pysznego Homara.
Niestety nie udało się go zjeść. Była sobota popołudniu i nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Nawet nie udało nam się nigdzie zaparkować, tyle ludzi było w tej części miasta. Nawet nie próbowaliśmy iść do restauracji, bo pewnie kolejka była na wiele godzin, a oczywiście nie można było zrobić wcześniej rezerwacji. Co prawda znaleźliśmy parking, ale chcieli $40 za godzinę. Powariowali......
Przekonaliśmy kolegę z Londynu, że najlepsze Homary i tak nie są w Bostonie tylko w stanie Maine i jak przyjedzie następnym razem to tam się wybierzemy.
Z Bostonu do naszego kempingu mieliśmy jakieś 3 godziny. Droga minęła bez większych przygód i przy dobrej pogodzie można było podziwiać piękne Białe Góry. Niestety jak to w górach, pogoda zmienia się co chwilę. O 19 zajechaliśmy na nasz kemping, który przywitał nas deszczykiem. Park Ranger powiedział, żebyśmy przeczekali deszcz i nie rozbijali namiotów. Tak też zrobiliśmy i po kilkunastu minutach przestało padać.
Niestety o czym Ranger zapomniał nam powiedzieć, to o zbliżającej się burzy. Wielka, czarna chmura przyszła nagle i nas zaatakowała. Udało nam się rozbić plandekę chroniącą nas przed deszczem. Rozbijałem namiot i już prawie był gotowy. Brakowało tylko śledzi po które poszedłem do auta. W tym momencie zerwał się tak silny wiatr, że musiałem gonić namiot. Dobrze, że zatrzymał się na ławce. Na szczęście nie było jeszcze deszczu. On przyszedł za parę minut jak już większość rzeczy była rozłożona i zabezpieczona.
Bezpieczni, schowani pod plandeką mogliśmy zabrać się za posiłek. Na kolację zrobiliśmy sobie polędwicę wieprzową z komarami. Tak, zgadza się, mięsko z dodatkowym mięskiem. Po burzy było tyle komarów, że nie pamiętam czy kiedykolwiek mieliśmy taką ilość tego paskudztwa na kempingach. Chyba tylko jak byłem na Alasce, ale tam mieliśmy siatki ochronne na twarz. Chcieliśmy łono natury to mamy.
Po kolacji burza przeszła i nawet udało nam się zapalić ognisko (patyki mieliśmy wcześniej zakupione, więc były suche). Komary już się napiły więc nawet dały nam spokój i można było spokojnie usiąść koło ogniska. Nie za długo, bo czasami przelotne deszcze wyganiały nas pod plandekę, ale ognisko cały czas było podtrzymywane. Za długo też nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas ciężki dzień. Chcemy się wspiąć na pobliski szczyt, Jefferson.
2019.04.27-28 Killington, VT
Wszystko co dobre niestety się kończy. Nawet zima która trwa pół roku też się kiedyś kończy. Kończy się kwiecień a wraz z nim sezon narciarski na półkuli północnej. Chcąc wykorzystać sezon na maksa wybraliśmy się na wiosenne narty do Killington.
Killington, jako jedyny resort narciarski na wschodzie jest jeszcze czynny. Lepiej, planują mieć go otwartego do końca Maja albo nawet do Czerwca. Oczywiście zależy to od pogody.
Czy im się opłaca tak długo mieć czynne? Z finansowego punktu widzenia to nie wiem, ale dla nas, narciarzy na pewno tak. W zimę i na wiosnę robią potężną ilość śniegu na paru trasach która topnieje aż do lata.
Tradycyjnie z miasta wyjechaliśmy wcześnie rano, po drodze odwiedziliśmy francuską piekarnie i koło 10 rano zajechaliśmy pod hotel w Killington. Przebraliśmy się i już prosto z hotelu ruszyliśmy na nogach w górki.
Na pierwszy dzień nie planowaliśmy nartek. Zimowy hike bardzo nam chodził po głowach. Dawno razem w zimie nigdzie nie szliśmy. Postanowiliśmy wyjść trasami na jedną z gór w Killington, na Ramshead a potem trawersem dojść do głównej bazy (K1) gdzie miała być impreza. Dzisiaj w Killington organizują triatlon (narty, rower, bieganie) więc ilość ludzi powinna być duża.
Pojechali z nami znajomi, więc było wesoło. Najbardziej chyba przy zakładaniu sprzętu. Część w rakach, część w rakietach ruszyliśmy pod górę. Na dole po kałużach i po błocie, a później po śniegu.
Im wyżej tym go było więcej. W połowie góry śniegu już było tyle, że cieszyliśmy się, z zabranych ze sobą śnieżnych rakiet. Szliśmy niebieską trasą, więc nie było za stromo. Łatwo, spacerkiem po 45 minutach wyszliśmy na szczyt gdzie na krzesełku, przy piwku można było odpocząć i podziwiać widoki.
Na górze zima w pełni. Przypominało to bardziej Marzec niż koniec Kwietnia.
Po przerwie dalej trasami ruszyliśmy w dół w kierunku głównej bazy. Killington dostał chyba duży zastrzyk gotówki, widać było nowe wyciągi, tunele narciarskie, nowe trasy. W tym sezonie nie byłem w Killington, więc dla mnie było to wszystko zupełnie nowe. Ale nie jest źle, mam już nowy bilet sezonowy, Ikon pass, na którym jest Killington, wiec w następnym sezonie wszystko to sprawdzę.
K1 jest główną bazą w Killington w której odbywa się większość imprez. Tak i tym razem było. Muzyka grała na żywo, piwo się lało, a na zewnątrz na zmianę przeplatało się słońce z lekkimi opadami śniegu.
K1 też ma iść do rozbiórki. Widzieliśmy już szkice nowej bazy, fajna będzie. Ciekawe czy zdążą na następny sezon. To wszystko zależy pewnie jak bogatego mają sponsora, albo kto ich kupił. Myślę, że w Listopadzie na otwarcie sezonu zdam relacje.
Około godziny 18 bar zaczęli zamykać, więc i ludzie się zebrali a my wraz z nimi. Wpierw poszliśmy na kolacje a na koniec w hotelowym barze tradycyjnie rozegraliśmy partyjkę Ryzyka.
W niedzielę znowu nie miałem wiosennych nart. Miało być słońce, ale jak to w górach bywa pogoda się zmieniła i czasami sypał śnieg. Ludzi nawet było trochę jak na koniec Kwietnia. Mieli czynny jeden wyciąg i 11 tras. Na szczęście był to duży ekspresowy wyciąg i kolejek nie było.
Niestety nie było krótkich spodenek, słonecznych okularów ani kapelusza. -2C i opady śniegu. Bardziej to przypominało zimę niż wiosnę.
Zjechałem parę razy. Część tras była ubijana a część nie. Później to już na wszystkich zrobiły się ogromne, miękkie muldy. Prawie jak na wiosnę.
Tyle było śniegu, że nawet jeszcze w lasach można było się pobawić. Oczywiście musiałem to wykorzystać i parę odwiedziłem.
Ja się bawiłem na nartach, a w tym czasie Ilonka też ćwiczyła i zdobywała góry. Na jednym szczycie udało nam się spotkać i wspólnie odpocząć.
Fajnych ludzi można spotkać na wyciągu o tej porze roku. Już raczej nie ma „niedzielnych” narciarzy, sami zaawansowani i spragnieni białego szaleństwa narciarze. Mimo, że Maj za parę dni, a dużo z nich dalej planuje narty w tym sezonie. Z jednym nawet umówiłem się na narty na 4 Lipca. Tak, narty w Lipcu....!!!! Zgadnijcie gdzie? Nie półkula południowa, nie Grenlandia. Stany i nie jest to Alaska.
Pojeździłem gdzieś do godziny 14, zjechałem do bazy, odpocząłem i ruszyliśmy w drogę powrotną do NYC.
Znajomi po raz pierwszy byli w stanie Vermont więc powrót nie był taki prosty.
Odwiedziliśmy parę ciekawych i oryginalnych miejsc w VT. Na start poleciały ich słynne kryte mosty, a potem głęboki kanion Quechee.
Na pożegnanie z tym pięknym stanem odwiedziliśmy dobrze nam już znany browar Whetstone Station
Jest on położony na południu VT na granicy z NH. Mówiąc dokładnie, granica przebiega przez środek baru.
Robią tam swoje piwo, które jest naprawdę pyszne i idealnie pasowało do żeberek które jak to kelner określił „mięsko samo odchodzi od kości.”
Teraz pewnie będzie przerwa od nartek na jakieś dwa miesiące. Maj i Czerwiec są dobrymi miesiącami na hiki, mam nadzieję, że na parę się wybierzemy.
Za trzy tygodnie mamy wakacje w Europie także pewnie będziemy częściej coś pisać.
Do usłyszenia.
2019.03.24 Vermont, USA
Dawno nic nie pisaliśmy, ale to wcale nie oznacza, że się obijamy i nigdzie nie jeździmy. Po Styczniowym białym szaleństwie w Utah w sumie nie było żadnych większych wypadów. Mieliśmy kilka paro-dniowych narciarskich weekendów w VT, ale je już parę razy opisywaliśmy i nie chcieliśmy się powtarzać.
W tym roku zima dopisała. Wiadomo, zdarzały się deszcze w górach, ale na szczęście w małych ilościach. Większość opadów była w postaci śniegu co dawało nawet dosyć dobre warunki narciarskie jak na wschodnie wybrzeże.
Oczywiście zachód znowu wygrał i ich opady były rekordowe. Do tego stopnia, że niektóre resorty nie mogły uruchomić wyciągów krzesełkowych po były zasypane. Takie „problemy” to można mieć, nie? Resorty w Colorado, Utah czy Kalifornii planują być otwarte nawet do Lipca. Hmmm.... ciekawe czy zgadniecie co planujemy na 4 Lipca?
W tym roku mam sezonowy bilet Epic. Dużo resortów z zachodniego wybrzeża jest na nim (dlatego byliśmy w Park City), a także parę u nas, na wschodzie. Z ciekawszych można wymienić Okemo i Stowe. Okemo jest nam dobrze znane, często tam jeździmy. Jest w miarę blisko NYC i ma nawet ok tereny jak na południowy Vermont.
Niestety bliskość wielkich metropolii powoduje, że jest tam dużo ludzi w fajne weekendy. Czasami kolejki do głównych wyciągów osiągają 10-15 minut stania. Za długo...!!!
Stowe to zupełnie inna bajka. Dawno tam nie byliśmy i w sumie to nie wiem dlaczego. Resort znajduje się w północnej części VT, więc podróż samochodem wydłuża się do 5.5h. Ale jest warto.
Stowe znajduje się w rejonie najwyższej góry w stanie VT, góra Mansfield, 4395 stóp (1340m). Posiada ciekawe i zróżnicowane tereny, znacznie większe opady śniegu niż południowe VT (do tej pory spadło już tam 295 cali śniegu (7.5 metra)) i wspaniałe lasy.
Jedyne co nie ogarnęli to parkingi. W weekendy trzeba się nieźle naszukać żeby coś naleźć. Pewnie jest to spowodowane brakiem miejsca. Stowe leży w wąskiej dolinie między dużymi górami i za bardzo nie ma gdzie ich budować. Ale jak się wsiądzie na pierwszy wyciąg to szybko się zapomina o problemach z parkingiem, bo oczom ukazują się wspaniałe góry.
W Stowe byliśmy 3 dni. Z chęcią bym tam dłużej zabawił, ale wystarczyło żeby poznać resort. Po tych 3 dniach mogę stwierdzić, że należy on do czołówki resortów na wschodnim wybrzeżu. Spokojnie można go porównać do Killington czy Sunday River. Sugarloaf dalej prowadzi, ale tylko wtedy jak jest dużo śniegu i wszystko jest otwarte, inaczej nie ma sensu tak daleko jechać.
Stowe jest takie trochę dzikie i surowe. Tak jak by czas zatrzymał się w miejscu parę lat temu. Dużo wyciągów jest starych i wolnych, mało ubijają tras, schroniska są z lat 80...
Ma to swój urok. Zwłaszcza jak coraz więcej resortów musi być idealnych, wszystko musi się świecić, a trasy ubijane jak stół. Jednak najlepszą zaletą i plusem Stowe są lasy. Chyba jedne z lepszych na wschodzie. Ludzie specjalnie tam przyjeżdżają specjalnie tylko dla tych terenów.
Zjechaliśmy paroma. Muszę przyznać, że ludzie mieli rację. Są imponujące. Zwłaszcza jeden obszar pod szczytem Mansfield. Żeby tam się dostać to trzeba wyjechać gondolą i potem trawersując cały czas na lewo aż do momentu gdzie już jest fajnie żeby zjechać w dół. Polecam, ale ostrzegam, że nie jest łatwo. Wąsko i stromo.
Pod koniec Marca byliśmy znowu w Okemo. Pojechała nas duża grupa, więc było wesoło. Udało nam się z pogodą. Mieliśmy 3 różne jej rodzaje. W sobotę była zima z dużymi wiatrami. W niedzielę była wiosna i miękki śnieg. Natomiast w nocy z niedzieli na poniedziałek przyszedł mróz i wszystko zamarzło co spowodowało wielkie oblodzenia na początku dnia. Potem wszystko puściło i było znowu super.
Kupiliśmy już nowe bilety na następny sezon i niestety Okemo już na nich nie jest, więc musieliśmy się z nim godnie pożegnać i zjechać większością ciekawych tras.
W tym roku mam sezonowy bilet Epic. Na następny rok kupiłem sezony bilet Ikon. Ma lepsze resorty na wschodzie. Takie jak Sugarloaf, Killington, Sunday River.... i też wiele na zachodzie. Musiałem kupić do 15 Kwietnia żeby mieć super cenę. Jak się jedzie nawet tylko 3 razy w sezonie to już się opłaci. Wielu moich znajomych na tym wyjeździe też zakupiło ten bilet. Oj będzie się działo. Niseko w Japonii i Valle Nevado w Chile też na nim jest.
Siedząc wieczorami w domku zasypanym śniegiem nie mieliśmy co robić tylko bilety kupować....
W ten weekend były też mojego taty urodziny, więc oczywiście pojechał z nami i przez 3 dni nie dawał nam spokoju tylko cały czas "kazał" nam jeździć z góry na dół, bez odpoczynku oczywiście!
Planujemy jeszcze przynajmniej raz pojechać na narty w tym sezonie. Zima jest dobra, więc resorty będą długo czynne. Końcem Kwietnia w Killington dalej powinno być jeszcze trochę śniegu i dużo wiosennej zabawy. Pewnie będzie się dużo działo, więc zostawię to na osobny wpis.
2018.11.22 Stowe, VT (dzień 1)
Dwa tygodnie temu Dzień Niepodległości świętowaliśmy w Białych Górach w stanie NH. Aktualnie mamy kolejne święto, Dzień Dziękczynienia. Mimo, że oboje mamy zawrót głowy w naszych pracach to i tak udało nam się jakoś to wszystko ogarnąć i wyjechaliśmy z miasta na cztery dni.
Tym razem też oczywiście na północ. Trochę nartek w VT, a potem dalej na północ, aż w Kanadę, do Quebec City. Zobaczyć czy to miasto jest bardziej europejskie czy amerykańskie. Ostatnio jak byliśmy w Montrealu, to niestety przypominał nam amerykańskie metropolie niż europejskie stare miasta.
Oczywiście obowiązkowe zatrzymanie się po drodze w naszej ulubionej francuskiej piekarni na śniadanie musiało nastąpić. Mimo, że było przed siódmą rano, to w piekarni aż była kolejka. Widać, że amerykanie nie jedzą samego indyka w Dzień Dziękczynienia.
W tym roku mam bilet na narty na cały sezon, Epic Pass. Pozwala on jeździć w każdy dzień, przez cały sezon w kilkudziesięciu resortach w Stanach i Kanadzie. Nawet jest na nim parę górek w europejskich Alpach i Japonii.
Bilet ten ma też i „wady”. Większość amerykańskich resortów na tym bilecie jest na zachodzie Stanów. Na wschodzie z większych są Stowe i Okemo, oba w VT. Nie wiem czy to jest do końca wada. Jak 6 miesięcy temu byliśmy w Utah na nartach to mój kolega (który po raz pierwszy pojechał w Góry Skaliste na narty) powiedział, że na wschodzie to nie ma gdzie jeździć i szkoda marnować czasu i kasy. Niestety on ma rację. To tak jak by się porównało narty w Beskidach do nart w Alpach.
Tym razem nie było czasu lecieć na zachód, więc wybraliśmy Stowe w Vermont. Nie byłem w tym resorcie chyba 17-20 lat. Powodów było parę. Pewnie jeden z nich to odległość. Stowe znajduje się w północnym Vermont, godzina dalej niż Killington. Drugi powód to brak tej góry na sezonowych biletach narciarskich wschodniego wybrzeża, które przez ostatnie wiele lat nabywałem. Stowe zawsze był „zachodnią” górą na wschodzie. Teraz kupił go Vail z Colorado i dlatego jest na Epic Pass.
Jak wyjeżdżaliśmy rano z NY to było -4C. W południe w Stowe na parkingu było -16C. Na szczycie -20C i duży wiatr. Na szczęście wiedziałem o tym i się odpowiednio do takich niskich temperatur przygotowałem.
Ilonka w aktualnej pracy ma dużo wolnego, niestety praca musi być wykonana więc nadrabia tak zwaną pracą z domu. W sumie to kogo interesuje gdzie jesteś w dzisiejszych czasach. Ważne, że tona e-mail zostanie wysłana i sprawy zostaną załatwione. Ja tam nie narzekam, ktoś musi pracować, aby ktoś mógł jeździć na nartkach...dobrze, że to ja jestem tym szczęśliwcem i mogę zapiąć buty i ruszyć na stok.
"Ja tam nie narzekam... cieplutki bar, zimne piwko, barman blisko w razie potrzeby, a i komputerek ma swój wodopój w postaci gniazdka."
Mając ten bilet nie trzeba nigdzie chodzić. Prosto z parkingu na wyciąg. Bilet masz głęboko w kieszeni i same bramki się otwierają jak koło nich przechodzisz. Tak to rozumiem, nie tracisz czasu na nic tylko prosto w górki.
Ludzi było mało. Powodów parę: niskie temperatury, święto i początek sezonu. Natomiast śniegu było dużo. Naprawdę ostatnio go spadło wiele. Jak rozmawiałem z lokalnym na wyciągu to mówił, że nie pamięta takiej ilości śniegu w listopadzie.
Wyjechałem na górę. Trochę tu wiało. Maska, grube rękawiczki i extra warstwy ubrań się przydały. Na górze oczywiście jest bar, ale na razie nie miałem zamiaru tam wstępować. Pierwszy zjazd sezonu czekał na mnie.
Jak tylko ruszyłem i zacząłem zakręcać, to odrazu robiło się cieplej. Zjechałem szybko na dół po łatwej trasie i znowu na górę. I tak parę razy, byłem na maksa spragniony nart.
Niestety nie miałem moich nowych nart. One dalej są w sklepie w NY i czekają na instalacje wiązań. Kupiłem sobie Nordica Enforcer 93. Narty z dwoma płytami metalowymi w środku. Ponoć idealne na wschodnie Stany albo na ubite trasy. Chociaż dzisiaj nie mogłem narzekać, śniegu było dużo. Nawet czasami puch znajdywałem.
Dzięki temu, że Stowe jest dalej na północy i koło najwyższej góry w VT, ma więcej śniegu niż resorty bardziej na południe.
Jak robiło mi się zimno, to odwiedzałem bar na coś ciepłego i znowu wracałem „do pracy”. Po południu było już naprawdę zimno. Nie chciałem marnować czasu na bary, więc musiałem znaleźć ciekawsze rejony. Muldy albo strome trasy szybciutko mnie rozgrzewały.
Było tyle śniegu, że nawet lasy nadawały się do jeżdżenia. Tutaj od razu było super ciepło. Nie pamiętam kiedy ostatni raz w listopadzie jeździłem na nartach po lesie. Zapowiada się dobra zima.
Zacząłem późno, więc oczywiście musiałem jeździć do samego końca. Około 16-tej to już prawie nikogo nie było na stoku. Całe góry należały do mnie. Zjechałem na dół, znalazłem Ilonkę w barze i dołączyłem do niej. Fajnie się siedziało w cieple i wspominało pierwszy dzień sezonu. Oby cały był taki dobry jak ten początek.
Jak zwykle trochę się zasiedzieliśmy i jak wróciliśmy do samochodu to było już dobrze ciemno, zimno i wiało na maksa. Tak, początek sezonu też i ma wady.
Mieszkaliśmy blisko resortu, więc w parę minut dojechaliśmy do naszego hotelu na zasłużony odpoczynek. Szybko padliśmy do łóżek. Był to długi i intensywny dzień, a jutro czeka nas jeszcze długa podróż na północ do Quebec City.
Dzisiaj jest wielkie święto w Stanach. Prawie każdy Amerykanin zajada się indykiem i jest to największa uczta w roku. Coś jak nasza wigilia w Boże Narodzenie. My też chcieliśmy coś dobrego zjeść, bo byliśmy tylko o śniadaniu a był już wieczór.
Niestety nie udało nam się tego dokonać. Większość restauracji była zamknięta ze względu na święto, a druga część była zamknięta, bo był to początek sezonu.
Z hotelu chcieliśmy jakąś pizzę zamówić, ale wszystkie trzy lokalne też były zamknięte. Skończyło się na McDonaldzie który był oddalony o ponad 20km. My, jako, rozpieszczeni nowojorczyki myślimy, że wszystko zawsze jest otwarte i o każdej porze dni i nocy można zjeść. Niestety nie w małych miasteczkach jak w VT.
Co myśle o Stowe? Myślę pozytywnie. Duża góra, fajne i długie trasy, urozmaicony teren, wielki potencjał. Teraz, jak kupił ją Vail, który ma nielimitowane fundusze zrobi z niej pewnie jeden z lepszych resortów na wschodzie. Zainwestuje w system naśnieżania, pobuduje wiele nowych wyciągów i tras, a także rozbuduje całą infrastrukturę.
Vail skupuje resorty po całym świecie, inwestuje tam wiele i robi z nich światowej klasy narciarskie destynacje. No bo czy takie Whistler w BC, Beaver Creek, Vail w CO, Park City w UT nie są topowej klasy resortami. Vail też inwestuje w Alpach, Japonii i Chile. Dobrze, niedługo na Epic Pass będzie można już wszędzie jeździć, nawet w lato „za darmo” można będzie zjeżdżać w Andach. Miejmy taką nadzieję....
2018.11.11 Białe Góry, NH (dzień 2)
Wczoraj był lekki przedsmak, tego co dzisiaj mamy w planie zrobić. Tak nas ciągnęło w górki na śnieg, że już o 6 rano wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i wskoczyliśmy do samochodu. Śpimy w Lincoln, jest to małe miasteczko położone w sercu Białych Gór. W Lincoln jest jeszcze jesień. Dużo liści na ziemi, w miarę ciepło i brak śniegu. Po 20 minutach jazdy samochodem w górę dojechaliśmy na parking gdzie było -6C i panowały zimowe warunki. Parking był cały pokryty lodem i nawet dosyć pełny. Odpowiednio się ubraliśmy, założyliśmy raczki na zimowe buty i ruszyliśmy szlakiem zdobywać szczyty.
W planie mamy zdobyć dwa szczyty. Górę Hancock i jej południowy szczyt. Dystans do pokonania, około 16 km. Nawet dzisiaj szło trochę ludzi na te szczyty. Spotkaliśmy jakieś 12-15 grup. Niektórzy szli tak jak my, czyli na jeden dzień. Ale widzieliśmy też ludzi którzy nie zamierzają dzisiaj wracać do cywilizacji. Ich plecaki i sprzęt mówiły nam, że nockę (albo i więcej) będą spędzać w górach. Szacun na maksa, ale trzeba się na to dobrze przygotować i wiedzieć co się robi. Za błędy można zapłacić najwyższą cenę. W nocy temperatury mogą spaść do -20C lub niżej, zamarznie woda i jedzenie. Jak się spocisz to się już nie wysuszysz, a spanie w mokrym ubraniu nie jest opcją. Śpiwór też trzeba mieć odpowiedni do warunków i temperatur. Jak będzie ci zimno to już za późno. Nie ma serwisu na komórki, ciemno wszędzie, a baterie w lampkach na długo nie wystarczą.
My lubimy zimowe hiki, ale potem też lubimy ciepłe łóżeczko w hotelu.
Pierwsze parę kilometrów szlak szedł wzdłuż strumyków, delikatnie podnosząc się do góry. Śnieg był zmarznięty, więc dobrze się szło. Oczywiście nie ma mostków i strumyki trzeba przeskakiwać po kamieniach. W lato jak się wpadnie do wody to nie ma z tym większego problemu. W zimie jest „troszkę” inaczej. Jak wpadniesz do wody to raczej twój hike się skończył i masz nadzieję, że masz blisko do ciepłego samochodu albo schroniska.
Czasami było stromiej, a co za tym idzie, ciekawiej. Strome strumyki w zimie to bajka, nie?
Zdziwiło nas ilość wydeptanych szlaków. Co chwile było jakieś rozgałęzienie i boczne szlaki też były wydeptane. Widać, że zimowe spacery w wyższe partie gór robią się coraz to popularniejsze.
Doszliśmy do ostatniego rozgałęzienia szlaków. W lewo na Północny Hancock, a w prawo na południowy. Można też zrobić oba szczyty za jednym razem i przejść między nimi granią. Tak też zrobiliśmy. Ruszyliśmy na północny, a następnie w planie było zdobycie południowego.
Od tego miejsca spacer zamienił się wspinaczkę. Najpierw zeszliśmy ostro do strumyka, żeby następnie wspinać się na północny szczyt.
Do przejścia może mieliśmy 800 metrów, ale musieliśmy się wspiąć jakieś 300-350 metrów. Było stromo, a czasami bardzo stromo. Żałowaliśmy, że nie ma więcej śniegu i lodu wtedy raczki zamienilibyśmy na raki i łatwiej by było się wspinać. Przy małej ilości śniegu czy lodu raki wbijają się w skały, a to niestety nie pomaga. Ślizgają się po nich, a w dodatku się tępią.
Im wyżej tym było zimniej. Jak się szło to było ok, ale trzeba było uważać żeby się nie spocić. Na każdej przerwie ciepła kurtka była wymagana. Do tego na otwartych przestrzeniach czasami zawiewał mroźny wiatr i wind-chill dawał się we znaki.
Pod koniec zrobiło się znacznie płaściej i w końcu dotarliśmy na szczyt. Widoków ze szczytu nie było, bo cały jest porośnięty lasem. Tabliczka wbita w ziemię oznajmiała, że cel został zdobyty.
Przywitały nas ptaki, które siedząc na pobliskich drzewach bacznie nas obserwowały. Czekały, aż wyciągniemy jakieś jedzenie z plecaków i może je poczęstujemy. Niestety miały pecha, bo trochę wiało i lunch jedliśmy niżej.
Między Hancock a południowym jego szczytem jest dolinka (na szczęście nie za głęboka). Tam też zrobiliśmy sobie przerwę i w ciszy posililiśmy się energetycznym batonem. Szczyty są oddalone od siebie o 2.3 km. Szlak nie był trudny, z góry się prawie zbiegło, a podejście nie było za strome. Szybki marszcz trochę utrudniał głęboki śnieg, tutaj już go było trochę. Zajęło nam może z godzinkę przejście między szczytami i o godzinie 13 stanęliśmy na południowym Hancock.
Tutaj wiało na maksa. Szybkie zdjęcie i w dół. Za zimno na odpoczynek. Mieliśmy 800 metrów do połączenia szlaków i 300-350 w pionie. Znowu było stromo.
Z góry znacznie szybciej to pokonaliśmy i w dobrym czasie zeszliśmy ten odcinek. Od tego miejsca do samochodu było już w miarę płasko i łatwo. Trochę strumyków i parę przeszkód, ale nic trudnego i w 1,5 h pokonaliśmy 4 kilometry.
Robiło się już zimno jak dotarliśmy do samochodu. Pod koniec widzieliśmy ludzi którzy dopiero szli na szczyt. Trochę to brawurowo robili. Oni na pewno będą musieli iść po ciemku. Zimno, ciemno, duży wiatr, stromo.... nie ciekawe perspektywy. My wolimy zimowe hiki w ciągu dnia, a wieczorami w ciepełku odpoczywać, najlepiej przy cieplutkiej i rozgrzewającej Irish Cofee.
W ciągu 15 minut zjechaliśmy samochodem do miasteczka Lincoln i oczywiście Ilonka znalazła browar One Love, w którym postanowiliśmy troszkę odpocząć.
Jak to zwykle bywa w takich miejscach, trzeba sprawdzić ich produkcję. Poleciało ich 6 najlepszych piwek. Piwa były dobre, świeże, ale trochę za lekkie jak dla nas. My wolimy pełniejsze i o głębszym smaku.
Głód nam doskwierał coraz to bardziej. Miejscowość Lincoln jest dosyć mała i nie ma tam fajnych, dobrych restauracji. Na szczęście wiedzieliśmy już o tym wcześniej i się odpowiednio do tego przygotowaliśmy. Pojechał z nami grill.
Pod hotelem na stoliku zrobiliśmy sobie pyszną kolację. Ziemniaczki, warzywa, proteinki.... wypas na maksa. Do tego oczywiście obowiązkowe winko i do niczego nie potrzebujemy dobrych restauracji.
Zima w górach dobrze się zaczęła. Już jest trochę śniegu, a więcej ma sypać. Miejmy nadzieję, że w tym roku będzie długa i śnieżna. Mam nowe narty i już nie mogę się doczekać kiedy je przetestuje. Za niecałe dwa tygodnie jedziemy do Stowe w VT, a później do Quebec City w Kanadzie.
Jak narazie sprawdziłem pogodę i prognozy są obiecujące. Oby tak było....!!!
2018.11.10 Białe Góry, NH (dzień 1)
11 listopada - wielkie święto w Polsce, 100 lat odzyskania niepodległości. Jest to święto nie tylko w Polsce. Na całym świecie ludzie świętują w różny sposób. Dzień ten bowiem przypada na zakończenie I Wojny Światowej. W Stanach święto to przyjęło nazwę Święta Weteranów (Veteran’s day) i dzięki temu my też mieliśmy długi weekend i mogliśmy świętować.
Nie ma lepszego sposobu na świętowanie niż pojechać w góry i pójść na hike, który nie do końca będzie spacerkiem w parku. Żeby znaleźć fajne górki na wschodnim wybrzeżu to trzeba pojechać do Adirondacks albo w Białe Góry (White Mountains). W tym roku jeszcze nie odwiedziliśmy chipmonków w Białych Górach więc najwyższa pora się tam wybrać. Wyjechaliśmy w sobotę z samego rana i ruszyliśmy na północ. Czekało nas około 6h w podróży.
Pierwszy przystanek musiał być w naszej ulubionej piekarni. Bagietka z oliwkami to konieczność, do tego jakieś croissanty a na deser tiramisu i creme brulee. Darek tak się rzucił na słodkości, że prawie zawału serca dostał jak przy kasie usłyszał $50. No tak najdroższe śniadanie świata, ale z drugiej strony to były dwa śniadania, lunch i jeszcze deser do kolacji.
Im dalej na północ tym bardziej zmieniały się pory roku. Wyjechaliśmy z ciepłego NY (prawie jak wiosna) wjechaliśmy w jesień, aż na koniec Daruś krzyknął "śnieg". Potem to już było tyle śniegu, że nie krzyczeliśmy bo byliśmy w takim szoku, że aż zaniemówiliśmy.
Tego się nie spodziewaliśmy. W górach była zima na całego. Duży hike mieliśmy zaplanowany na jutro ale dziś chcieliśmy się i tak przejść. Zobaczyć ile śniegu jest w górach, poczuć na własnej skórze temperaturę i ogólnie zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wzięliśmy szlak na górę Tecumseh. Szlak wychodzi prosto z resortu Waterville Valley. Jest to dość fajny hike i w lecie można go zrobić na rozgrzewkę nawet jak się później zacznie. W zimie niestety dzień jest krótszy więc powspinaliśmy się przez ok. 2h i zawróciliśmy. Nie chcieliśmy wracać po nocy i woleliśmy dziś nabrać energii na jutro. Jutro idziemy w góry bez względu na wszystko.
Często jak jesteśmy w górach to sobie myślimy… o jakbyśmy tak się przeprowadzili bliżej gór, mieli takie fajne spacerki prawie w ogródku to byśmy na pewno co weekend chodzili. Chyba jednak nie do końca. Jak się jest w domu to zawsze jest coś do roboty. A to trzeba posprzątać, a to trzeba zakupy zrobić albo pranie...a w ogóle to się pośpi do południa a potem jeszcze popracuje i weekend znika.
Za to jak się człowiek zmobilizuje, wyjedzie poza miasto to już nie pozostaje mu nic innego jak ruszyć tyłek i wspinać się na jakąś górkę. No bo grzechem by było jechać 6h tylko po to żeby walnąć się na kanapę i oglądać TV. Tak wiec, ucieszni ze powdychaliśmy trochę świeżego powietrza, po spaleniu nie wielu ale zawsze coś kalorii, ruszyliśmy w kierunku hotelu.
Tym razem zdradziliśmy Marriotta. Niestety nie mieli hotelu w miasteczku Lincoln wiec musieliśmy zatrzymać się w Holiday Inn. Można powiedzieć ze hotele IHG to moja stara miłość wiec nie było źle.
Ogólnie miasteczko Lincoln jest położone zaraz przy resorcie narciarskim Loon. Kiedyś przejeżdżaliśmy przez to miasteczko ale nigdy za bardzo się nie zatrzymywaliśmy. A szkoda bo miasteczko jest full wypas. Z hotelu na stok jak się uprze człowiek to i na nogach dojdzie, ale nie potrzeba bo są busiki które krążą po miasteczku. Do tego pełna infrastruktura. Restauracje, bary i nawet sklepy dla tych co nie jeżdżą. A do górek 15 minut samochodem….albo 30 jak się wybierze drogę bez asfaltu.
Z resortu Waterville Valley do Lincoln jest droga na skróty. Pisało, że droga ta jest zamknięta zima ale Subaru podobno lubi zaspy, blotko i śniegi wiec my się nie wystraszyliśmy. Ruszyliśmy przed siebie i przynajmniej się przekonaliśmy ze im wyżej w górach tym więcej śniegu. Samochód tak się dobrze trzymał drogi, ze nawet kierowca był w szoku. Pod gore po śniegu się wspinał idealnie. Darek nawet nie musiał włączać dodatkowych systemów, które blokuje przedni i tylny mechanizm różnicowy. Stały napęd na cztery kola, plus wysokie zawieszenie wystarczyło.
Przygoda, przygodą ale najważniejsze, że dotarliśmy bezpiecznie do hotelu. Hotel jak to hotel….ale miejscówkę na grilla była pierwsza klasa. Czyż nie? Stoliczek na grilla, niedaleko autko gdzie można się zagrzać grillując, a do pokoju tez całkiem blisko. Miejscówka jak się patrzy. Holiday Inn dostało dużego plusa.
Tyle świeżego powietrza to dawno nie dostaliśmy wiec po przepysznej kolacji padliśmy do łóżek aby jutro obudzić się o 6 rano….
2018.05.05-06 Killington, VT
Jak byłem dwa tygodnie temu w Utah, to myślałem, że to pewnie już jest ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Na szczęście się myliłem. Killington jako jeden z niewielu resortów na wschodzie skutecznie walczy o miano resortu z największą ilością otwartych dni w sezonie. Często ilość dni przekracza magiczną liczbę 200. Pierwsze krzesełko rusza już na początku listopada i są otwarci do maja albo nawet czasami do czerwca. Tak trzymać Killington!
Oczywiście w maju nie są idealne warunki narciarskie, ale lepsze to niż nic. Ze 150+ tras otwartych jest może 10 i to w dodatku często z małą pokrywą śnieżną. Zagorzałym narciarzom to w niczym nie przeszkadza i próbują swoich możliwości na miękkich, zmuldzonych trasach.
Przyjechaliśmy do Killington na dwa dni. Jeden dzień hike, drugi nartki i tennis.
Resort ma fajny autobus który rozwozi narciarzy/hikerów po całej okolicy i nawet dalej, do pobliskich miasteczek. Autobus wywiózł nas parę kilometrów od Killington, tam nas zostawił i górami mieliśmy wracać do resortu.
Szlak Appalachian przechodzi przez ten rejon, więc było oczywiste, że będziemy chcieli przejść się nim trochę. Może nie cały (ma 3,500km), ale jakieś parę kilometrów jak najbardziej. Plan przewidywał wspięcie się na górę Pico, następnie przejście górami do Killington i tam już trasami narciarskimi zejście na dół do bazy na imprezę. Dzisiaj w Killington jest triatlon (bieg, rower i narty), więc szykowała się niezła zabawa na zakończenie.
Szlak Appalachian na początku szedł delikatnie do góry. Była wspaniała, wiosenna pogoda, po śniegu ani śladu. Mieliśmy dobre tempo i zapowiadało się, że w Killington będziemy lada moment.
Gdzieś tak po 45 minutach śnieg zaczynał się pojawiać, a po kolejnej pół godzinie był już prawie wszędzie.
Dobrze, że przygotowaliśmy się na te warunki i mieliśmy w plecaku raki.
Pomagały one nam w stromszych odcinkach gdzie występowało dużo lodu, natomiast w płaściejszych terenach często wpadaliśmy głęboko w śnieg
Nie można mieć rakiet i raków, więc w podskokach kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę.
Pod szczytem Pico szlak wyszedł na trasy narciarskiej i śniegu momentalnie ubyło. Widać, że wiosenne słońce jest mocne i szybko topi śnieg. W lasach, gdzie promienie słoneczne rzadziej docierają śniegu dalej było dużo.
Zejście z Pico było o wiele łatwiejsze. Szliśmy południową stroną góry gdzie słońce współpracowało z nami i raki były już niepotrzebne
Nie można jednak było tego powiedzieć o podejściu na Killington. Znowu północne zbocze zmusiło nas do założenia sprzętu na buty i kontynuowania wspinaczki.
Na szczycie Killington byliśmy już wiele razy, więc tym razem nie chciało nam się tam wspinać w głębokim śniegu.
Weszliśmy na trasy narciarskie (jest tam ubity śnieg) i nimi wspięliśmy się Snowdom. Na szczycie jest znana nam już ławeczka, na której zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. W końcu szliśmy już parę godzin.
Z Snowdom trasami narciarskimi praktycznie zbiegaliśmy na dół. Śniegu było jeszcze dużo, więc ułatwiało nam to schodzenie. Zwłaszcza, że pod koniec schodziliśmy już czarnymi trasami gdzie gdyby nie raki i śnieg to ciężko by było się utrzymać na stromej ścianie. Spotkaliśmy trochę ludzi co podchodzą do góry na nogach i zjeżdżają w dół na nartach. Fajny sposób na darmowe narciarstwo.
Zbliżaliśmy się do dolnej bazy, muzyka zaczynała do nas dochodzić. Po kolejnych paru minutach doszliśmy na taras, gdzie w słoneczku odpoczywając i schładzając się patrzyliśmy na wspaniały górski rejon który właśnie przeszliśmy.
Jak nam się piwko w plecaku skończyło to udaliśmy się do głównej części gdzie przy muzyce na żywo i zimnym Long Trail obserwowaliśmy narciarzy.
Było już popołudniu, a dalej wielu narciarzy miało dużo energii w nogach i pokazywało nam jak to się jeździ na stromych, omuldzonych, wiosennych trasach. Szacun!!!
Około 18 wszystko zaczęło się pomału kończyć, więc i my udaliśmy się do hotelu, a następnie na zasłużony posiłek.
Wynajęliśmy pokój w fajnym hotelu, Killington Mountain Lodge. Jest to nasz pierwszy pobyt tutaj, ale raczej nie ostatni. Polecamy go. Może nie jest najnowszy, ale posiada wiele dodatków dzięki którym po całym dniu aktywności na zewnątrz można się zrelaksować.
NIEDZIELA
Dzisiejszy dzień też spędziliśmy sportowo na świeżym powietrzu. Rano były narty, a popołudniu tenis.
Killington wciąż ma otwartych trochę tras, więc było na czym pojeździć. Ludzi nie było za wiele, śnieg był, była zabawa.
Killington che utrzymać pokrywę śnieżną jak najdłużej, a zatem mało co ubijał tras. Efektem tego były wielkie muldy. Na szczęście jest wiosna i muldy były miękkie co nie utrudniało zabawy.
Zjechałem z 10 razy i wróciłem do hotelu gdzie rozegraliśmy zacięty mecz tenisa.
Tak, ten hotel też posiada korty tenisowe, billard, bar, dużą świetlicę z wieloma grami.... a także autobus który dowozi cię do resortu.
Niestety po południu pogoda się trochę popsuła i zaczął kropić mały deszczyk. Oczywiście nie przeszkodziło nam to w dokończeniu meczu.
Ilonka wygrała...!!! Ale chyba dlatego, że na mojej połowie boiska jakoś bardziej padał deszcz co znacznie utrudniało mi precyzyjne serwowanie. Lubimy tenisa. W Czerwcu wybieramy się na tygodniową wycieczkę po Nowej Szkocji, tak więc będziemy szukać tam kortów na rozegranie rewanżu.
Był to niestety nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Mimo, że Killington może być czynny jeszcze parę tygodni, to z wolnym czasem u nas gorzej. Następnych parę weekendów praca, a pod koniec Maja trzeba trochę poimprezować w stolicach europejskich.
Ski Magazyn (moje ulubione czasopismo) bombarduje mnie informacjami, żeby się nie martwić końcem sezonu. W Ameryce Południowej właśnie sezon narciarski się rozpoczyna. Nie planujemy w tym roku tam zawitać, ale wiecie jak to jest z nami... jeden pozytywny email lini lotniczych i wszystko może się zmienić. No bo jak można takim warunkom i widokom powiedzieć NIE...!!!