2021.01.23-24 Killington, VT
Obiecaliśmy sobie, że styczeń będzie na sportowo. No i jest! Udało nam się zorganizować kolejny wyjazd poza miasto. Tym razem w północno wschodnią część stanu NY, na farmę. Tak, na farmę!
W czasach pandemii podróżowanie na weekendy do innych stanów nie jest wskazane więc zostaje nam stan NY. Nie jest tak znowu źle, stan ten jest wielki i ma wiele do zaoferowania.
Wybraliśmy farmę z dwóch powodów. Po pierwsze, w celu pomocy finansowej lokalnym farmerom, a po drugie, farma jest na granicy stanu VT, czyli nartki w Killington.
Przyjechaliśmy późno wieczorem, więc za wiele nie zwiedzaliśmy farmy. Dobra kolacja z przyjaciółmi (Ilonka opanowała robienie bigosu do perfekcji. Jak ta pandemia zmienia ludzi), trochę pogadaliśmy i do spania.
Dopiero jak położyliśmy się do łóżek i zapadła cisza to dało się odczuć gdzie spaliśmy.
Pod nami znajdowała się stajnia dla koni. Tak, dokładnie pod nami. W związku z tym, że konie śpią na stojąco to często było słychać ich stukanie kopytami w ziemię, albo parskanie lub rżenie. Byliśmy zmęczeni, a też odgłosy nie były tak znowu donośne, więc za wiele nam to nie przeszkadzało.
W sobotę z rana pojechałem z kolegą do Killington na narty, a Ilonka z koleżanką rozpoczęły zwiedzanie farmy.
Tak, panowie na narty a panie do garów… no może z tymi garami przesadziłam bo do kolacji jeszcze trochę czasu zostało. W sobotę postanowiłam zostać na farmie. Teren wydawał się wystarczająco duży, żeby sobie pochodzić, powdychać świeżego powietrza i po opalać się na tarasie w słoneczku. Do resortu pojadę jutro więc urozmaicenie będzie. Zapowiadał się piękny słoneczny dzień więc nie tracąc wiele czasu wyszłyśmy z koleżanką na spacer.
Do wyboru mieliśmy albo w prawo, albo w lewo. Wiedzieliśmy, że w lewo dojdziemy do drogi którą przyjechaliśmy więc postawiłyśmy na nowe tereny. Tak więc skręciłyśmy w prawo i gadając o wszystkim i niczym maszerowałyśmy przed siebie. Wchodziłyśmy coraz bardziej w las, choć droga była dość szeroka. Wyglądało jakby jakieś terenowe auta tamtędy jeździły. Z czasem droga zamieniła się w ścieżkę. Fajnie się tak spacerowało. Cisza, słoneczko, świeże powietrze i tylko czasem jakaś sarenka przebiegła nam drogę i wskoczyła do lasu.
U nas była przepiękna pogoda - aż się ze spacerku nie chciało wracać a jak już po godzinie skończyła nam się droga i zawróciliśmy to nadal nie schowałyśmy się do domu tylko na tarasie delektowałyśmy się słońcem. Nie wiem skąd u Darka taka pochmurna pogoda…
Do Killington mieliśmy około godzinki. Pogoda jak to w górach, po drodze mijaliśmy śnieżyce jak i ostre słońce. Kolega ma potężny pick-up samochód (RAM 1500) więc żadne śnieżyce nam w niczym nie przeszkodziły i szybko dojechaliśmy na miejsce.
Przed wjazdem na parking jest kontrola w związku z Covid i trzeba mieć rezerwacje. Chyba nie tylko my sprawdzaliśmy warunki narciarskie w Killington. Przed wjazdem zrobiła się spora kolejka. Resort dostał ponad 30” (80 cm.) śniegu w ciągu ostatnich 7 dni. Wszystkie 150 tras są otwarte!
Jak są świetne warunki to resort chyba za bardzo nie przestrzega przepisów Covid, bo parkingi były pełne. Na szczęście znamy miejsca lokalnych, gdzie można zaparkować blisko tras i ruszyliśmy na narty.
Było zimno, jakieś -15C z lekkim wiatrem, wyżej bardziej wiało. Każdy jeździł w maskach. Nie tylko na zimno, ale w związku z pandemią.
Ludzi było dużo, ale ze względu na świetne warunki wszystko było otwarte, więc narciarze się wszędzie porozjeżdżali i nie było znacznych kolejek.
Jednak dużo naturalnego śniegu ma swoje plusy. Na trasach nie ma lodu. Można się bawić jak w zachodnich resortach. Narty nie chroboczą po twardej skorupie.
Jeździliśmy oczywiście do samego końca. Mimo, że na farmę mamy godzinę drogi, to warunki były za dobre żeby rezygnować wcześniej.
Dzisiaj na szczęście nie sypało, więc w godzinkę zajechaliśmy do domu. Niestety to nie koniec „pracy” na dzisiejszy dzień. Razem ze znajomymi lubimy dobre wina i dobrze zjeść. Lepiej jadamy na wyjazdach (nawet kempingach) niż w domu. Ostatnio mamy dyskusję która jagnięcina jest lepsza. Z Colorado czy z Australii/NZ. Są bardzo zbliżone w smaku, więc żeby dokładnie ocenić musi się je jeść w tym samym czasie.
Tak też się stało. Kolega ściągnął grilla ze swojej „ciężarówki” i go odpalił. Ja też wyciągnąłem wino i otworzyłem, niech sobie pooddycha. Nie jest to byle jako wino. Nr. 1 w 2020 przez Wine Spectator. Mowa tu o Bodega Marques de Murrieta Gran Reserva Especial Castillo Ygay 2010 z Hiszpanii. Super wino!
Udało mi się załatwić 6 butelek do sklepu, więc oczywiste jest, że trzeba je spróbować.
Dobre mięso nie musi za długo leżeć na grillu. Po paru minutach już leżało na stole. Byliśmy tak głodni i ciekawi smaków, że aż zapomnieliśmy zrobić zdjęcia.
Oba mięska wyszły przepysznie. Z Australii kawałki były mniejsze i miały bardziej intensywny, mięsny smak. Z USA kawałki były większe i miały bardziej delikatny, rozpływający się w ustach smak.
NIEDZIELA
Na dzisiaj synoptycy przewidywali piękną, słoneczną pogodę z dużym mrozem i wielkim wiatrem. Tak też było.
Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko człowiek jest źle przygotowany, ubraliśmy się odpowiednio i zaatakowaliśmy góry.
Mieli rację, wiało na maksa. Im wyżej tym jeszcze bardziej. Górne wyciągi jeździły znacznie wolniej, a około południa zaczęli je zamykać.
Tak wiało, że niestety cały śnieg z tras był zwiany. Było twardo. Na krańcach tras albo w lesie było znacznie lepiej. Więcej śniegu i mniej przewiany.
Jak to Darek mówi nie ma złych warunków tylko człowiek jest źle ubrany. Wskoczyłam więc w zimowe spodnie, kurtki i ruszyłam po pas na sezon. Żeby chodzić po górach w Killington trzeba wykupić sezonowy karnet za $35. Jest to bardziej podkładka, żeby ludzie podpisali, że się zgadzają na wszystkie zasady, że nie będą szli środkiem trasy, no i że jak narciarz w nich wjedzie to nie będą nikogo skarżyć. Z pasem ruszyłam do góry. Dozwolone wyjście jest z bazy Ramshead i najlepiej jest iść za znaczkami “hike” na drzewach. Trasę znam już na pamięć bo chodzę tędy prawie co roku od jakiś 10 lat. Tym razem jednak się zdziwiłam bo znaczki poprowadziły mnie inaczej. W sumie to się ucieszyłam, że jakaś odmiana. Wiatr niestety stawał się coraz silniejszy. Opaska i czapka nie pomagały bo i tak czułam jak wiatr wpada jednym uchem a wypada drugim. Do tego silne podmuchy wiatru dość mnie spowalniały bo musiałam się co jakiś czas odwracać lub zatrzymywać, bo pod wiatr ciężko było iść. Ale nic nie poddając się szłam coraz wyżej. Im wyżej tym oczywiście bardziej wiało i tak pod samym szczytem Ramshed jak zawiało tak cofnęło mnie dwa trzy kroki w tył. Byłam już i tak u swojego celu bo przy takim wietrze nie planowałam wychodzić na szczyt Killington więc jak wiatr powiedział zawracaj to ja grzecznie zawróciłam…
Nie był to jednak koniec spacerów - po zagrzaniu się cieplutką herbatką spacerowałam po okolicy czekając aż Darek dostanie się z jednego końca góry na drugi. Na dole było super - prawie zero wiatru.
Wiatr wiał z zachodu, więc pojechaliśmy we wschodnie rejony resortu. Tutaj na dole było super, prawie nie wiało. Niestety wyciągi wyjeżdżają na same szczyty gdzie już była wichura. Po jakiś 30 minutach zamknęli wszystkie wyciągi w tym rejonie.
Żeby się dostać w nasz rejon musieli podstawić autobusy. Tutaj zaczęła się zabawa w nieogarnianie sytuacji. Było nas kilkadziesiąt ludzi, grzecznie stojących w kolejce na przystanku. Po około 10-15 minutach przyjechał mały autobusik i kierowca powiedział, że on tylko bierze 7 (SIEDEM) osób bo jest Covid i ma limitowane miejsca. Masakra, nie?!
Na pierwszy się nie załapaliśmy. Za kolejne 10-15 minut przyjechał kolejny siedmio-osobowy autobusik. Wsiedliśmy. Nie wiem ile ludzie jeszcze czekali na kolejne autobusiki, ale na tym mrozie nie było to przyjemnością.
Wróciliśmy do głównej części resortu i wsiedliśmy do gondoli jadącej na sam szczyt. Wsiedliśmy to za szybko powiedziane. Trzeba było odstać swoje 20 minut. Mało wyciągów już było czynnych, więc kolejki do tych otwartych były dość spore. Gondola jedzie doliną i dopiero pod koniec wyjeżdża na odsłonięty teren gdzie słupy mają większe ramiona i gondola może działać nawet podczas dużych wiatrów.
Na szczycie dobrze wiało, ale w słoneczku było nawet ciepło.
Dzisiaj nie robiliśmy przerwy na lunch, za mało się wyjeździliśmy.
Do końca dnia jeździliśmy już w tej części resortu. Nie chcieliśmy przejeżdżać w inną część Killington, bo widzieliśmy, że wyciągi dalej nie chodzą. Ich logistyka w przewożeniu ludzi autobusami nie sądzę, że się poprawiła.
Ludzi z każdą minutą ubywało, więc pod koniec już bez kolejek zrobiliśmy parę szybkich zjazdów.
Lunch był późny, na zakończenie dnia. W słoneczku na parkingu bez wiatru kiełbaska z grilla smakowała wyśmienicie.
Tak nam właśnie minął styczeń. Na nartach i zimowych hikach. Miejmy nadzieje, że luty też będzie podobny. Chociaż wiem, że będę trochę więcej pracował, ale może coś się wymyśli. Może jakiś dłuższy wylot na zachód Stanów uda się zorganizować....