Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.10.26 Vail, CO (dzień 2)

Planując ten wyjazd do Kolorado nastawialiśmy się na intensywne górołazowanie. Codziennie chcemy iść na jakiś duży hike. Nart jeszcze nie ma bo za mało śniegu spadło, więc idealny czas żeby przewietrzyć głowę na wyżynach stanu Kolorado.

Wprawdzie wyżej w górach już trochę śniegu spadło ale dalej za mało, żeby skutecznie utrudniać wspinaczkę. Dalej można spokojnie wychodzić na 12 tysięcy stóp (3,500m) lub wyżej i to bez raków czy rakiet.

Październik jest świetnym miesiącem na zwiedzanie górzystych części stanu Kolorado. Nie za gorąco, jeszcze w miarę długi dzień, nie ma latającego paskudztwa, i śniegu mało. Ilość ludzi tutaj jest zawsze mała, więc to akurat nie ma znaczenia lato czy jesień. Wiosna też by była fajna, ale niestety paro-metrowa warstwa śniegu utrzymuje się tutaj spokojnie do maja lub czerwca.

Po wczorajszym hiku nogi za bardzo dzisiaj nie chciały chodzić. Zwłaszcza jak się dowiedziały, że dzisiaj jest największy hike na tym wyjeździe. Planujemy dotrzeć do jeziora Pitkin, które znajduje się w rejonie resortu Vail. Dokładnie na jego przeciwległych stokach.

Dzień jeszcze jest w miarę długi, więc na hike wyszliśmy dopiero o 10 rano. Po pierwsze już nie ma upałów, więc nie trzeba unikać wspinaczki w środku dnia, a także o tej porze roku nie ma już większego problemu z parkowaniem samochodu na początku szlaku. Co prawda mieliśmy wyjść jakąś godzinę wcześniej, ale niestety w nocy mieliśmy emergency które nam zabrało dwie godziny snu. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło i o 10 rano wyruszyliśmy.

Większość hików w rejonie Vail zaczyna się zaraz koło autostrady 70, więc gdzieś przez pierwsze 30 minut słychać jej odgłosy. Na szczęście odgłosy nie są aż takie męczące i trochę też tłumione przez las. Ciężarówki mają zakaz hamowania silnikiem w rejonie Vail co też zmniejsza decybele. A w sumie to my mieszkamy w NYC gdzie tam zawsze jest głośno i już do tego jesteśmy przyzwyczajeni.

Początek trasy jest dość stromy. Trzeba wyjść z dna doliny. Przyjemnie zygzakami przez brzozowy las w promieniach słońca szybko nabieraliśmy wysokości.

Szybko też brzozy zamieniliśmy na drzewa iglaste i dalej nabieraliśmy wysokości. Śnieg zaczął się pojawiać. Na początku tylko na zacienionych odcinkach a w miarę nabierania wysokości częściej i więcej. Dalej w ilościach na tyle małych, że raczki które mieliśmy w plecaku nie musieliśmy ubierać.

Gdzieś tak po godzinie z hakiem dolina zaczęła się rozszerzać i las zaczął ustępować polanom.

Była taka super cisza. Bezwietrzna pogoda i praktycznie żadnych innych ludzi. W tych rejonach ponoć występuje spora ilość zwierzyny. Szliśmy, nasłuchiwaliśmy, rozglądaliśmy się uważnie ale poza wiewiórkami i chipmunkami to nic innego nie biegało.

Można tu spotkać znacznie większe ssaki. Mieszkają tu niedźwiedzie, pumy, kozice górskie, łosie, jelenie, lisy… Internauci często wystawiają zdjęcia z napotkanych zwierzaków. Wczoraj tu ponoć przechodziła niedźwiedzica z dwoma małymi.

A może to i dobrze, że nie spotkaliśmy lokalnych mieszkańców… Ilonka nie miała gazu pieprzowego przy sobie.

Szlak to Pitkin Lake nie jest trudny, ani też techniczny. Ma parę stromszych odcinków ale łatwych do pokonania. Mimo wszystko, każde stromsze podejście na wysokości powyżej 10,000 stóp (3,000 metrów) wymaga troszkę energii i tlenu. Niestety nie mieszkamy jeszcze w górach, więc z tym tlenem nie jest tak łatwo, ale nie jest źle. Organizm pamięta wysokości i im częściej się przekracza 10,000 stóp tym łatwiej.

Jezioro Pitkin znajduje się na 11,400 stóp (3,500 metrów). Lasy w stanie Kolorado dochodzą gdzieś do 11,000 stóp (3,350m.). Wiadomo, że tak gdzieś od 10,000 stóp stają się rzadsze i mniej gęste. Ostatnią godzinkę hiku szliśmy polanami, skałami i często w śniegu.

Mimo, że śnieg był zmrożony czyli nie było za ciepło to jednak pustynne słońce i wysokość robi swoje. Szliśmy tylko w podkoszulkach z długim rękawem (żeby słońce nas za bardzo nie spaliło) i było nam ciepło. W sumie stan Colorado leży na podobnych równoleżnikach co Afryka północna, a tam słońce ostro grzeje.

Około godziny 14 dotarliśmy nad jezioro. Oczywiście nie było nikogo, dopiero później doszło parę osób.

Mimo niskich temperatur w nocy jezioro nie było zamarznięte, ani nie pływały na nim żadne lody. Pewnie jakieś ciepłe podziemne wody do niego muszą wpływać.

Natomiast zimny wiatr od niego wiał i szybciutko musieliśmy się cieplej ubrać.

Ogólnie nas trochę ten hike zmęczył i taka 30-to minutowa przerwa była wskazana. Coś przegryź, pooglądać otaczające nas góry i wypatrywać jakiś większych zwierzaków.

Pół godziny minęło, żadne większe zwierzaki nie przyszły (poza psem który chciał się wykąpać w lodowatej wodzie jeziora, chyba się zmęczył tym czterogodzinnym spacerkiem), więc postanowiliśmy wracać na dół.

Łatwy szlak, więc w szybkim tempie można było się poruszać. W wyższych partiach jeszcze było trochę śniegu, więc trzeba było uważać żeby zająca nie złapać.

Jak tylko odeszliśmy trochę od jeziora i zbiliśmy wysokość od razu zrobiło się ciepło i bluzy nie były już do niczego nam potrzebne. Niestety żadnych zwierzaków dalej nie spotkaliśmy.

Około 16:30 ponownie weszliśmy w las Brzozowy i pomału zaczęły do nas dochodzić odgłosy autostrady.

Pół godziny później zadowoleni byliśmy już przy samochodzie. Piękny dzień z idealną pogodą i wspaniały hike w okolicach Vail. Siedmio-godzinny spacer wysprzątał nam głowę z głupich i niepotrzebnych myśli.

Samochodem w 10 minut zajechaliśmy do naszego mieszkanka i prosto udaliśmy się na balkon gdzie w promieniach zachodzącego słońca można było się ochłodzić i obserwować jak Vail przygotowuje się do sezonu narciarskiego który pewnie zacznie się już niebawem.

Fajnie się siedziało i odpoczywało na balkonie, ale głód zaczął nam doskwierać na maxa. Wczoraj w Bully Ranch było ok jedzenie, nic specjalnego. Dzisiaj postanowiliśmy iść do Mountain Standard. Ciekawa restauracja nad rzeczką w centrum Vail. W sezonie raczej nie ma szans tutaj się dostać. Dobrze, że jeszcze stoki są zamknięte i jest znacznie mniej ludzi.

Knajpa była dość pełna, ale nawet udało nam się znaleźć miejsce przy barze. Lubimy siadać przy barze. Zawsze jest lepsza interakcja z obsługą i można się jakiś ciekawych lokalnych newsów dowiedzieć.

Był to bardzo dobry wybór. Nie dość, że mają bardzo dużo lanych piw to jeszcze zamówiłem golonkę którą „dało się zjeść.” Ładnie podana , smaczna i rozpływała się w ustach. Czego więcej trzeba na zakończenie dnia.

Dzisiaj też za długo nie siedzieliśmy w barze. Zmęczenie zaczęło się pojawiać a na jutro też oczywiście zaplanowałem ciekawy spacerek. Chcemy przejść z jednego do drugiego resortu. Górami oczywiście….

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2024.10.25 Denver, CO (dzień 1)

Zazwyczaj jak człowiek spróbuje czegoś lepszego to potem jest mu dużo trudniej wrócić do wcześniejszego stanu rzeczy. Nie ważne czy chodzi tu o coś smaczniejszego, wygodniejszego, czy po prostu lepszego w mniemaniu danej osoby. Raz podniesiona poprzeczka ciężko spada na dół. A jak spada to z hukiem i tego nikomu nie życzymy.

Dla nas chyba najbardziej podniosła się poprzeczka jak poznaliśmy szlaki górskie na zachodzie Stanów. No bo jakoś było nie do pomyślenia, że można w tak piękne miejsca dojść w jeden dzień. No i wina/whiskey jak Darek nas wyedukował.

Ostatnio oboje z Darkiem mamy za dużo pracy, dlatego bez większego zastanowienia zrobiliśmy sobie weekend relaksu. A dla nas relaks polega na aktywnym łażeniu więc w czwartek po pracy wskoczyliśmy w wielkiego ptaka i ruszyliśmy na zachód do naszego „domku”, czyli do Denver.

Technicznie lotnisko w Denver opuściliśmy już po północy więc nasze wakacje zaczęły się w piątek, dokładnie w piątek rano jak po nocy w hotelu ruszyliśmy w kierunku górek. Szlak na pierwszy dzień był tylko godzinę od Denver, kiedyś próbowaliśmy go zrobić ale to był koniec kwietnia i jeszcze było dość dużo śniegu. Teraz pomimo, że trochę śniegu spadło we wtorek mieliśmy nadzieję, że uda nam się go dokończyć.

Szlak był przewidziany na niecałe 4h tam i z powrotem i mniej więcej tyle nam zajął. Musieliśmy wyjść jakieś 1700 ft (500 metrów) do góry. I niby nie było by to nic dziwnego ale start szlaku był ponad 10 tys feet (3000 metrów). Kiedyś moją granicą było 10tys. Do 10 tys mogłam chodzić bez większych problemów ale po przekroczeniu 10tys zaczynałam czuć brak tlenu. Powyżej dwunastu tysięcy (3600 m) nie przepadałam za hikami. Przebywanie w Denver i nie tylko sprawiło, że 10tys nie jest już takie straszne. Wysokość zaczynam odczuwać jak się zbliżam do 12tys a dyskomfort jest bardziej koło 13-14 tys (4000 m).

Ostatni raz (rok temu) przekroczyliśmy 12tys też w Kolorado. Wtedy chcieliśmy zdobyć Peak 10 (13,633 /4155 m) Wtedy wymiękliśmy na około 12,700. Na tym wyjeździe chyba nie będziemy szli pod 13tys ale trenowanie w okolicach 12tys jak najbardziej nam się przyda.

Plusem szlaków na zachodzie, a zwłaszcza tych przekraczających 10tys ft wysokości jest ich łatwość. Ciężko zrobić trudne szlaki na wysokości gdzie jest mniej tlenu i o zadyszkę nie trudno. No chyba, że się tu mieszka i co tydzień chodzi po górach to nawet biegać można. Kiedyś miejmy nadzieję dojdziemy do takiej kondycji, albo przynajmniej czymś pomiędzy biegaczem a górołazem mieszkającym na poziomie morza.

Kolejna ciekawostka która odróżnia lokalnych od turystów. Na szlaku często mówi się “Cześć co słychać?” no i jakieś tam mała wymiana zdań się szybko nawiązuje, czasem kończy się na “baw się dobrze” a czasem przeradza się w to w rozmowy o pogodzie. Darek zaczepiał dziś wszystkich i mówił “piękny dzień mamy” no bo rzeczywiście pogoda dopisała i było cudo. Tylko ktoś mu dogadał (tak przyjaźnie) no w Kolorado jesteś… tu przecież zawsze jest pogoda. No tak bo albo tu świeci słońce albo pada śnieg. Pochmurnych dni, deszczowych i zachmurzonych raczej tu nie wiele jest. Kolorado - pogada dla bogaczy.

My Kolorado mamy od święta więc rozkoszowaliśmy się pogodą i widokami. Szlak prowadził piękną trasą, otoczoną górami, aż doszliśmy do jeziora. Przed jeziorem można skręcić i iść wyżej w góry ale to już mówimy o poważniejszym szlaku więc my się skupiliśmy na jeziorze. Od jeziora było chłodnawo bo wyżej już trochę śniegu było. Nadal można było spokojnie po nim chodzić ale chłodek od niego wiał.

Zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i chwilę podziwiania natury w ciszy. Góry to fajna sprawa. Ja chyba nigdy nie zrozumiem ludzi którzy wolą wylegiwanie na plaży niż takie widoki i takie otoczenie. Nie dość, że nagroda jest w samym ruchu to jeszcze widoki niesamowite. No nic, na szczęście różni ludzie lubią różne rzeczy bo inaczej szlaki by były przepełnione a tak to, spotkaliśmy może w sumie z 10 ludzi na całym szlaku. Idealnie. Wystarczająco, żeby przepędzili misie a nie za dużo, że mówienie “cześć” ci się nudzi.

Zejście do auta to już było z górki na pazurki. Kolejnym plusem szlaków na zachodzie jest to, że schodząc w dół dostaje się więcej tlenu a co za tym idzie więcej energii. A szlak jest na tyle łatwy, że można prawie biec. Oczywiście nadal trzeba uważać bo wtedy najłatwiej o kontuzję ale spokojnie schodzi się połowę czasu który zajęło wyjście.

Byliśmy mniej więcej w 3/4 drogi z Denver do Dillon. Dillon, Silverthorne i Frisco to trzy miasta połączone prawie w jedno skąd rozjeżdżają się drogi w różne części gór. My śpimy w Vail ale zanim tam dojechaliśmy to po takim fajnym spacerku należała nam się przerwa w Silverthorne.

Normalnie spanie w Vail, tak centralnie w Vail to nie dla psa kiełbasa. W sezonie zimowym lekko trzeba liczyć $600-$1000 za noc. Dobrze, że teraz nie ma sezonu i ceny bardziej przypominają ceny hoteli we Frisco. Dlatego zdecydowaliśmy się na pomieszkanie w centrum Vail i wyobrażeniu sobie jak to jest mieć 5 min na nogach do wyciągów w tym najsłynniejszym resorcie w Stanach jak nie na świecie.

Miasteczko puściutkie. Śpimy w części Lions Head i jak poszliśmy na kolację to prawie nikogo nie było na chodnikach. Restauracje też jeszcze w większości pozamykane. Każdy właściciel biznesu pewnie gdzieś odpoczywa bo jak się zacznie z końcem listopada to pewnie do kwietnia nie będą mieli przerwy. My postanowiliśmy dziś na “barowe” jedzenie i poszliśmy do Bully Ranch. Bully Ranch jest w hotelu Sonnenalp który ma pyszną restaurację ale niestety jest to jedna z tych na sezon zamkniętych. Stwierdziliśmy jednak, że skoro to w tym samym hotelu to i może jedzenie będzie podobne. Zamówiliśmy pizzę i żeberka. No i niestety żeberka nie powaliły. Spodziewaliśmy się wow a były tylko dobre. No nic, następnym razem w Vail Darek będzie musiał sam robić bo nawet najlepsza knajpa w mieście nie sięga mu do pięt. Jutro kolejny “spacerek”, dłuższy i też zapowiada się piękny, no więc po kolacji, grzecznie do domku i do spania, trzeba mieć siły na jutro.

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2024.05.26 Schroon Lake, NY (dzień 2)

Wczoraj zrobiliśmy najkrótszy i najłatwiejszy szlak… niestety nie najkrótszy w górach tylko najkrótszy jaki nam został aby osiągnąć koronę Adirondack. Czy mnie zaskoczył? Trochę… spodziewałam się, że miejsca strome będą gorsze, natomiast, że bardziej płaskie odcinki będą łatwiejsze. Net-net… szczyt zdobyliśmy ale dziś nie było mowy o żadnym zaliczaniu kolejnych szczytów. Trzeba będzie jeszcze z cztery razy tu wrócić.

Następny w kolejce jest Allen, który ma o 5 mil więcej niż Marshall i 500 ft więcej różnicy wzniesień. Musimy planować inaczej, spać bliżej szlaku, najlepiej w jakimś wynajętym domku. Wyjść na szlak koło 6 rano, i mieć w lodówce jedzenie na kolacje. Skoro nic z tego nie mieliśmy na tym wyjeździe więc górki odpuściliśmy a wybraliśmy mało miasteczkowe spędzenie niedzieli.

Zaczęliśmy od śniadania w pobliskiej restauracji. Po wczorajszej kolacji olaliśmy restaurację w ośrodku. Na szczęście do miasteczka mamy na nogach może 5-8 minut to poszliśmy na jakieś jajka i kawę. I było super… smacznie, miło i przytulnie. Nawet słońce nam bardzo nie przeszkadzało i wzięliśmy stolik na zewnątrz. Bo temperatury już zbliżają się do 90F (30C) więc jak dla nas to mało przyjemny czas.

Po śniadaniu, przeszliśmy się nad jeziorko ale poza małą plażą to nie wiele tam mieli. Tak więc stwierdziliśmy, że czas uciekać do lasu. Naszym lasem było pole biwakowe. Za jakiś miesiąc jedziemy większą ekipą z dzieciakami pod namioty. Ponieważ dzieci w wieku 4-5 lat będą dopiero drugi raz pod namiotami to chcieliśmy obadać czy dobre miejscówki zarezerwowaliśmy, i ogólnie przejść się po campingu.

Camping Sharp Bridge bardzo lubimy i swego czasu często tam bywaliśmy. Teraz ekipa nam się troszkę wykruszyła, wyjechała na południe, ale jest nadzieja, że nowe pokolenie urośnie. W końcu kupiliśmy nowy namiot więc szkoda by było go użyć tylko raz.

Byliśmy zaskoczeni jak mało pól namiotowych było zajętych. W Stanach jest teraz długi weekend i spodziewaliśmy się, że prawie wszystkie miejsca będą zajęte a tu może 20% tylko było wynajęte. Czyżby już pokolenie biwaków się wykruszyło i każdy woli hotele, domki letniskowe itp? Nie powiem, jak też wolę pół wygodne łóżko bardziej niż twardą karimatę ale jednak więcej spodziewałam się ludzi, którzy wybierają nocleg w milion gwiazdkowym hotelu.

Gdzie turyści to tam browary. W Stanach… zresztą jak i w Polsce i innych krajach browary pojawiają się jak grzyby po deszczu. W okolicy między Lake George a Lake Placid mamy dwa ulubione… choć po tej wycieczce chyba zostanie tylko jeden. Browar Paradox jest dość blisko kempingu Sharp Bridge. Ma pizzę i świeże piwo. Do tego jest dość duży więc w miarę są szanse na stołek… nie zawsze ale są. Bo jednak nie tylko my lubimy tą miejscówkę i w weekend to jest tu dość tłoczno.

Drugi browar jest bliżej Lake George. Pojechaliśmy tam po Paradoksie bo chcieliśmy kupić piwo do domu. Browar Northway ma pyszne piwko i super cenę. Wiemy już, że w poniedziałki jest zamknięty więc woleliśmy się dziś zaopatrzyć. Niestety po drodze przed browarem są sklepy / outlety no i trzeba było skorzystać z okazji i kupić sobie jakieś nowe buty czy skarpetki. Za bardzo nie chodzimy po takich sklepach 3-4 to nasze maksimum ale jednak nadal za długo nam tam zeszło i niestety browar zamknęli nam przed samym nosem… ale jak tak mogą. Długi weekend, ludzi pełno a oni o 18 już zamykają. Podpadli.

No to znów hop do auta i z powrotem do Schroon Lake. Ale się dziś najeździmy… tam i z powrotem północ-południe-północ. Na dziś wystarczy. Odstawiliśmy grzecznie auto i poszliśmy do miasteczka na jakąś kolację. W Schroon Lake prawie wszystkie knajpy mają opinię 4. Niestety nawet nasza restauracja z wczoraj. Tak więc ciężko wierzyć w te recenzje ale stwierdziliśmy, że lokalny bar, w którym w miarę jest trochę ludzi może być dobrym wyborem. No i się nie zawiedliśmy.

Poszliśmy na pizzę i piwko a wyszliśmy z czapką zimową, dwoma znakami dzierganymi w drzewie i prawie krzesłem typy Adirondack. Po co mi czapka w środku lata… hmmm… do dziś nie wiem…

No więc weszliśmy do lokalnej speluny (nie była taka znów speluna) i skierowaliśmy się do baru żeby tam usiąść. Były trzy wolne krzesła przy czym przy środkowym stał gostek. Mała konsternacja, grzeczna zapytanie czy można, on, że oczywiście zaprasza i mamy kolegę. Coś mi podpowiadało, że gostek będzie szukał kogoś do rozmowy więc posadziłam Darka koło niego… Ja to ta mniej rozmowna w związku choć słuchać lubię. Po jak to się mówi, od słuchania a nie mówienia człowiek się uczy nowych rzeczy.

Nasz nowy kolega, Norm opowiedział nam całą historię swojego życia. Stracił żonę dość wcześnie na raka. Przed śmiercią żony zaadoptowali niemowlaka bo własnych dzieci mieć nie mogli i jak synek miał 13 miesięcy Norm stracił żonę a synek mamę. I tak o to Norm został samotnym ojcem. Wychował jednak syna na porządnego mężczyznę. Jak to powiedział… jak adoptowałem to przyrzekłem, że będę dziecko traktował jak moje własne rodzone więc jak mogłem postąpić inaczej.

Norm miał przeróżne prace a aktualnie robi znaki w drzewie i krzesła zwane Adirondack Chair. Widać, że mu się średnio powodzi a że miło się rozmawiało to mu postawiliśmy piwo… a potem drugie… no i za każde piwo dostawaliśmy nowy znak. Niezła transakcja nie ma co.

Nie wyszliśmy już z tego lokalnego baru… ludzie przychodzili i odchodzili a nasz kącik z Normem, barmanką i nami pogrążony był w rozmowie i słuchaniu różnych historii życia. Im więcej wypitego piwa tym lepsze historie… Przyszedł jednak czas na zamknięcie interesu. W ostatniej chwili zobaczyłam, że w barze są kozzies na puszki. Takie materiałowe nakładki na puszki. W każdym razie mój kolega z pracy je zbiera więc mu chciałam załatwić jeden. Okazało się jednak, że kosztuje $2. Spoko, żaden majątek więc zapłaciłam… ale się okazało, że brakło… żeby mi cokolwiek dać w ramach rewanżu pani barmanka wyciągnęła czapki… i takim oto sposobem wracając w nocy w środku lata szłam z grubą wełnianą czapką w ręce.

Wieczór zakończyliśmy przy ognisku i znów spotkaliśmy ciekawych ludzi. Tym razem ognisko w ośrodku więc jak sami przyznali dla nich kemping to Fairfield Inn (taki hotel Marriotta). Ale i tak miło było poznać sąsiadów z Long Island z NY. A na koniec przyszedł pracownik restauracji i zrozumieliśmy dlaczego wczoraj była masakra. Mieli wesele a do tego nie mają ludzi do pracy i niektórzy muszą ciągnąć po dwie zmiany. No tak albo ilość albo jakość.
A skoro mowa o ilości to ten wpis jest 499 wpisem na blogu… mam jednak nadzieję, że wraz z ilością w tym przypadku jakość też się poprawia.

Read More

2024.05.25 Marshall Mountain, Adirondack, NY (dzień 1)

Powiedziałem kiedyś Ilonce, że zanim się wyprowadzimy ze wschodu Stanów, gdzieś w góry po zachodniej stronie Missisipi to muszę zrobić wszystkie 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Mamy już 39 zdobytych. Zostało już tylko 7 bardzo „ciekawych” szczytów. No bo nie wiem czy jest jakaś siła żeby dała nam tyle energii i motywacji żeby wsiąść w samolot i przylecieć na wschód w celu zdobywania zalesionych i błotnych szczytów w Adirondack. Kiedy to góry skaliste na zachodzie mają „troszkę” lepsze widoki, trasy i tereny!

Na ten długi weekend mamy zaplanowane dwa szczyty, Marshall i Allen. Oba znajdują się w południowej części parku. Oczywiście na żaden z tych szczytów nie na szlaków, jest tylko wydeptana ścieżka.

Raczej nikt normalny nie wychodzi na te szczyty. Idą tylko ci którzy, tak jam my chcą zdobyć 46. Na szczęście większość terenu pokonuje się w miarę łatwą ścieżką albo nawet leśną drogą. Dopiero ostatnie 4-5km jest stromo do góry w mniej przyjaznym dla człowieka terenie.

Jednym z największych przeszkód poza niedźwiedziami oczywiście jest błoto i strumyki. Adirondack słynie z tego. Błoto jest wszędzie. Ogólnie nie jest bardzo groźne bo mamy stuptuty i raczej uratują nas od zamoczenia. Niestety nie da się iść 30km w mokrych butach i jak się wpadnie do strumyka to trzeba wracać. Można oczywiście ściągać buty i przechodzić strumyki boso w lodowatej wodzie (która super poprawia krążenie), ale to wszystko zabiera czas. Przy tak długich hikach czas jest bardzo ważny. Ze względu na odludny teren i prawdopodobnie prawie nikogo na szlakach chodzenie po ciemku nie jest polecane. Jest tu dużo niedźwiedzi, które po zmierzchu są bardzo aktywne. Każdy z nas ma oczywiście gaz pieprzowy na te potworki, ale lepiej go nie używać.

W piątek po krótkiej pracy i odstaniu swojego czasu w korkach ruszyliśmy na północ. W NYC jest 30C, a tam jak sprawdzałem pogodę to rano ma być 5C. Idealna temperaturka na orzeźwiający i szybki start.

Po drodze wstąpiliśmy do browaru Subversive w Catskill. Małe miasteczko gdzieś tak w połowie drogi. Przerwa od korków i kolacja wskazana.

Browary powstają jak grzyby po deszczu. Każde miasteczko ma już chyba swój. No i dobrze. Przemysłowe piwa nie smakują tak jak świeże „domowej roboty”. Można tu i zjeść i świeżego piwka się napić.

Około godziny 22 dotarliśmy na miejsce. Na tym wyjeździe śpimy w Schroon Lake w The Lodge at Schroon Lake. Małe miasteczko położone koło autostrady 87 nad samym jeziorem o tej samej nazwie.

Dzisiaj nie ma czasu na żadne zwiedzanie resortu ani tym bardziej rozrabianie w miasteczku. Jutro wstajemy o jakieś nieludzkiej godzinie i mamy zamiar chodzić cały dzień po górzystym lesie. Pamiętajcie, my to ponoć robimy dla przyjemności.

O 5 rano oba nasze budziki próbowały nas ściągnąć z łóżka. Nawet im się to udało. O tej porze wszystko jest zamknięte, więc śniadanie musieliśmy zjeść w pokoju i około 6 rano wyjechaliśmy w góry.

Nasz szlak jest w bardzo odludnej części gór, więc z jakąś godzinę musieliśmy jechać samochodem. Tam za bardzo nie ma gdzie mieszkać, więc to jest konieczność. Można oczywiście spać w namiocie w lesie, ale my chyba już na to jesteśmy za starzy.

Około 7:30 opuściliśmy dosyć pełny parking (jakieś 25 samochodów) i ruszyliśmy przed siebie. Piękna, słoneczna pogoda, bezwietrznie i 6C. Idealna na spacerek.

Ilonka oczywiście nas wpisała na trasę i ruszyliśmy przed siebie jak narazie bardzo łatwą i szeroką drogą.

Jakieś 200 lat temu było tutaj ciekawie. Odkryli tutaj żelazo, więc szybko powstała kopalnia i małe miasteczko. Żelazo się skończyło więc i miasteczko upadło. Kilkadziesiąt lat później powstał tu klub myśliwski. Nawet przyszły prezydent Stanów, Theodore Roosevelt tu przebywał. Niestety gdzieś w połowie poprzedniego wieku wszystko upadło i tylko kominy zostały.

Nie planujemy tu zamieszkać, więc poszliśmy dalej. Droga zamieniła się w ścieżkę, ale dalej nic trudnego i wciąż w miarę płasko.

Ścieżka wiedzie wzdłuż rzeki Hudson. Tutaj jeszcze jest oznaczony szlak, więc wszystko w miarę wygląda ok.
Tak, to jest ta sama rzeka, która 500 km na południe (w Nowym Yorku) ma ponad kilometr szerokości i wpływa z niej 620 m3/s do Oceanu Atlantyckiego.

Rzeka Hudson w okolicy Nowego Jorku

Są mostki, przez błota często są rzucone rożnego rodzaju bale co znacznie ułatwia przechodzenie.

Dalej było chłodno, brak robactwa, nie stromo, więc szło się idealnie.

Oczywiście nie myślcie sobie, że był to spacerek w parku. Nawet łatwy Adirondack ma ukryte „zalety”.

Około 10:15 doszliśmy do jeziora Colden. Jest to miejsce gdzie schodzi się wiele szlaków. Tutaj też dużo ludzi robi sobie bazę. Rozbija namiot i mieszka parę dni. Znacznie to ułatwia i przyspiesza zdobywanie okolicznych szczytów.

Myśmy także zrobili tutaj małą przerwę. Wiedzieliśmy, że łatwa część trasy właśnie się skończyła.

Tak też się stało. Oznakowany szlak szedł dalej, niestety w innym kierunku. Myśmy koło kopczyka z kamieni skręciliśmy w nieoznaczoną ścieżkę i zaczęliśmy wspinaczkę na Marshall.

Przez pierwsze 20 minut nawet jeszcze było ok. Nie było za stromo i ścieżkę można było łatwo znaleźć. Później się wszystko zaczęło.

Zrobiło się znacznie stromiej, o wiele więcej skał i korzeni. Często trzeba było iść nieoznakowanymi skałami, albo w lesie szukać ścieżki.

Na szczycie stanęliśmy około godziny 13. Szczyt niestety jest zalesiony i bez żadnych widoków.

Trzeba było troszkę dalej przejść żeby ładną panoramę zobaczyć. Tu niestety nie można było nigdzie usiąść, więc wróciliśmy na szczyt na odpoczynek i przerwę.

Można by tak pewnie siedzieć z 30-45 minut i odpoczywać. Niestety całe latające paskudztwo już się obudziło i nie pozwalało spokojnie siedzieć. Krwiopijcy byli tak upierdliwi, że po 15 minutach musieliśmy opuścić szczyt i rozpocząć długie schodzenie.

Po mokrym i stromym znacznie łatwiej się wychodzi niż schodzi. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na skałach, albo nie zaplątać w korzenie. Mogło by to znacznie utrudnić dalsze schodzenie.

Początek był trudny. Motywację dodawała nam zasada, że każdy krok jest bliżej samochodu i zimnych napojów w lodówce turystycznej.
Od skrzyżowania szlaków u podnóża Marshall było już znacznie łatwiej. Może nie był to spacer w parku, ale napęd na 4 w większości przypadków nie był już potrzebny.

Za bardzo nie dało się robić przerw. Jak się szło to nawet jeszcze było znośnie, ale podczas przystanków krwiopijcy atakowali na maxa. Ponoć ten okres jest najgorszy. Wszystkie latające paskudztwa budzą się do życia po zimie i pić im się chce.

Około 17:30 dotarliśmy do samochodu. Ilość komarów tutaj była przerażająca. Nawet nie dało się spokojnie piwka wypić na zewnątrz i odpocząć. Odpoczynek musiał być w zamkniętym samochodzie. Najważniejsze że 40 szczytów w Adirondack mamy już zdobyte. Zostało “tylko” 6!

Około 19:00 byliśmy już w naszym resorcie. Pragnęliśmy dwóch rzeczy: szybki prysznic i dobra kolacja. Pierwsza rzecz poszła szybko z drugą niestety było gorzej. Resort ma ponoć dobrą restaurację. Ilonce udało się zrobić rezerwację, więc tam poszliśmy. Niestety nie był to dobry pomysł.

Jedzenie nie było dobre. Takie średniej jakości i małe porcje. Człowiek głodny to wszystko zje. Najgorzej to z winem zrobili.
Na początku zamówiłem butelkę bo pić się chciało. Obiad przynieśli, a wina dalej nie ma. Zwróciłem uwagę i obiecali, że zaraz przyniosą. Pół posiłku później dalej nie ma. Po kolejnej rozmowie z obsługą odmówiłem wina. Nie było sensu, my już prawie po kolacji. Musieliśmy się zadowolić „pyszną” wodą. Zasłużyli na jedną gwiazdkę i ją dostali!

Tutaj niestety nie koniec przygód spragnionych Polaków. Poszliśmy do baru obok, ale niestety też się nie udało. Czekaliśmy na barmana, a ten się jakoś nie pojawił.
Resort ma jeszcze jeden bar. Może tam się uda coś zdziałać. Niestety też się nie udało. Bar już zamykali i już nic nie serwowali. Była 20:45! Masakra z tymi leniami. Nie chciało nam się iść już do miasteczka, bo już dzisiaj się troszkę nachodziliśmy.

Na szczęście nasza lodówka w pokoju nie była pusta, więc można było się zaopatrzyć w prowiant i jeszcze się przejść nad jezioro.
Ten resort posiada też prywatną plażę z małym molem. W ciszy i spokoju można było posiedzieć i obserwować taflę jeziora Schroon.
Podjęliśmy decyzję, że jutro nie idziemy na hike. Jesteśmy za bardzo zmęczeni po dzisiejszym. A jutro ma być jeszcze większy. Ciężko jest robić dzień po dniu tak duże hiki. Trzeba by jeszcze o godzinę wcześniej wstać, a to raczej jest niemożliwe.
Z drugiej strony jutro mamy zamiar poznać okolicę i miasteczko. Zapowiada się ciekawy dzień….

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.04.07-08 Breckenridge, CO (dzień 2-3)

Po sobotniej zimie, od niedzieli wróciła wiosna.

Jeszcze w niedzielę rano trochę wiało, ale to już było nic w porównaniu do soboty.

Do południa w niedzielę patrol jeszcze nie wpuszczał na szczyty. Wiatr i intensywne opady śniegu spowodowały wysokie zagrożenie lawinowe i musieli trochę pospuszczać lawin żeby bezpiecznie można było się bawić w najwyższych partiach.

Ale nie było tak źle. Niżej też było dużo puchu. Zwłaszcza w lasach, w które wiatr intensywnie całą noc wpychał śnieg.

Koło południa patrol otworzył wszystko! 5 szczytów otwartych! Prawie 200 tras, dużo terenów, słonecznie, mało ludzi…. co za raj.

Temperatura nadal była ujemna. Dzięki temu śnieg był idealny. Nie mokry ani nie zlodowaciały jak to czasami bywa na wiosnę.

Czasami na bardzo stromych i zmuldzonych odcinkach były wielkie zlodowaciałe muldy. Oczywiście między nimi był głęboki nieubity śnieg. Za bardzo nie wiem jak w takich warunkach jeździć. Nie uczyli tego w szkole życia.

Nie można jak po puchu, bo są zlodowaciałe muldy. Nie da się jak po muldach, bo jest głęboki śnieg między nimi. Zjechanie prosto na krechę też nie wchodzi w rachubę, bo jest za strono. Z reguły omijałem tego typu odcinki. Niestety czasami się pojawiały i nie dało się je ominąć. Trzeba było ostrożnie i pomału nimi zjechać.

Dużo czasu spędziłem w krańcowych częściach resortu. Szczyt 10 i 6. Często te rejony są zamknięte. Wymagana jest dobra zima z dużymi opadami śniegu. Nie za dużo bo znowu będzie zagrożenie lawinowe i zamkną.

Teraz wszystko było otwarte. Wielkie przestrzenie, bez ludzi i bez wiatru z wystarczającą ilością śniegu na fajną zabawę.

Była nas większa grupa, więc często spotykaliśmy się w różnych częściach resortu. A to na piwko, czy coś przegryź, czy nawet razem zjechać parę razy.

Poniedziałek i wtorek to już było naprawdę ciepło. Na górze jeszcze zimowe ubranie było potrzebne, ale w niższych partiach w słoneczku można było się opalać.

W niedzielę i poniedziałek były organizowane zawody dla dzieci i młodzieży. Freeride po ciekawych terenach staje się to coraz bardziej popularne i modne. Już się nie zjeżdża po trasach, organizatorzy wybierają niezalesione tereny wysoko w górach. Wywożą tam zawodników i każą jechać w dół. Im stromiej i więcej skał tym ciekawiej. Czas z jakim zjeżdżasz nie ma większego znaczenia. Bardziej liczy się którędy jedziesz i jak jedziesz. Im więcej skoków i obrotów tym wyższe miejsce na podium.  Często na start trzeba się dostać na nogach z najwyższych wyciągów. Ważniejsze zawody (te z większym budżetem) mają helikoptery do wywożenia zawodników i całego sprzętu.

Za bardzo nie  miałem „czasu” na branie udziału w tych zawodach, więc wybierałem spokojniejsze dolinki.

Natomiast na wyciągach można było spotkać organizatorów i trenerów tych zawodów. Ciekawe opowieści się słyszy.
Jak np. 12-to letnie dzieci są już szybsze i odważniejsze od dorosłych trenerów. Dzieci nie boją się niczego i dalej myślą, że nie mają kości tylko całe ich ciało jest z gumy zrobione. Nic się nie połamie. Ach ta młodzież….

Ja parę kości mam więc spokojniej, ale też w ciekawych terenach się bawiłem. Słoneczko, może -3C w górnych partiach, lekki wiaterek, dużo śniegu…. ach co za raj!

Końcem sezonu można ciekawych ludzi spotkać na wyciągach. Nie takich jak ja co nie lubią nart i tylko 20 dni w sezonie jeżdżą. Spotkałem np. narciarkę z Nowej Zelandii co przyjechała na narty na 6 miesięcy! Nie ma stałego pobytu w Stanach, więc nie mogła tu jeździć pół roku. Pierwsze 3 miesiące spędziła na nartach w Kanadzie (tam też jest gdzie jeździć) a kolejne 3 miesiące w Kolorado. To się nazywa zamiłowanie do sportów zimowych. A ja nawet nie mogę należeć do klubu 100+!

Był z nami kolego co jeździ na desce. Dobrze mu to wychodzi, więc trzeba było mu pokazać ciekawe zakamarki Breckenridge.

A że dobrze jeździ to można było w górnych partiach wyszukiwać interesujące rejony i próbować nimi zjechać.

Czasami się dobrze jechało, a czasami wpakowaliśmy się w ciężkie rejony i trzeba było się ochłodzić i dać nogom parę minut przerwy.

No bo kto by przypuszczał, że piękna, mało rozjeżdżona polana zakończy się stromym leśnym urwiskiem.  Teraz już wiemy dlaczego tak mało było na niej śladów.

Breck ma dwie główne i dwie pomocnicze bazy na dole. Nienarciarska część ekipy z reguły tam docierała w popołudniowych godzinach na wspólny zasłużone odpoczynek. 

Później każdy udawał się w swoim kierunku. Narciarze do góry a inni w dół. Popołudniami z reguły już łatwiej i wolniej się jeździ. Nogi zmęczone, śnieg nie taki dobry, gorsza widoczność, więc i o kontuzje łatwiej.

Mimo, że jest kwiecień to dalej zima panuje w górach w Kolorado. Resorty przedłużają datę zamknięcia. Już jest mowa o czerwcu a może i dalej. Rekord chyba jest gdzieś na połowę sierpnia!

Fajnie tak, nie? Przerwa w nartach na 3 miesiące i od października znowu można zaczynać.
Ja niestety na tym wyjeździe będę kończył mój sezon. A szkoda, bo jeszcze  spokojnie z 2-3 miesiące można by pojeździć. Widocznie nie kocham nart tak jak niektórzy prawdziwi narciarze.
Koniec nart na ten sezon!
Do następnego….

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2024.02.24-25 Catamount, NY

Po wakacjach w cudownym Vail przyszła kolej na lokalny wyjazd na granicę stanu Nowy Jork i Massachusetts. Normalnie Darek opisuje dni narciarskie ale tym razem chyba więcej do opowiadania jest z perspektywy osoby która przesiedziała cały czas w barze.

Catamount to mały resort narciarski który jest uwielbiany przez rodziny z dziećmi. Ludzie którzy mają rodziny często mieszkają na obrzeżach NYC więc mają stosunkowo blisko resorty jak Catamount. Resort ten ma też zwolenników wśród ludzi którzy traktują to jak siłownię i zamiast iść do dusznej siłowni wolą podjechać na parę zjazdów i spędzić dzień na świeżym powietrzu.

No więc pierwsze co uderza w oczy to ilość ludzi z czapeczkami, koszulkami z dużych resortów narciarskich w Kolorado czy Kalifornii. Pomyślisz ale czemu oni tu są? Pewnie z tego samego powodu co i my. Żeby spędzić czas rodzinnie, podszkolić dzieciaki jazdy na nartach albo po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie wszyscy jednak z tego powietrza korzystają. Część ludzi jak ja siedziała w tak zwanej świetlicy komputerowej. W Catamount są dwie sale gdzie można usiąść i odpocząć, albo popracować. Jedna ma muzykę na żywo, bar i jest zdecydowanie nastawiona na przerwę. Druga jest cichsza, bez baru ale za to uwielbiana przez ludzi z laptopami. No tak dzieciaki na narty z jednym rodzicem a drugi musi zarabiać, żeby ktoś się mógł bawić. U nas było podobnie przy czym mnie akurat podatki dojechały i musiałam przygotować dużo dokumentów do rozliczenia.

Na szczęście szybko się uwinęłam i zanim chłopaki zjechali na drugą przerwę to przeniosłam się do tej bardziej imprezowej części… a tam były ciekawe wynalazki.

Zacznijmy od jedzenia. Ja rozumiem, że na nartach spala się kalorie i, że było południe więc czas coś przekąsić. My też mieliśmy swoje kabanosy, serki i Delicje. Ale byli ludzie którzy nas pobili… całe pojemniki, garczki i termosy przytachali z jedzeniem i piciem. Zaznaczę, że tu można kupić jedzenie i picie. Niby własne lepsze… ale żeby aż takie termosy dźwigać. Interesujące…

No nic różne są kultury i ciężko zrozumieć niektórych. Jak na przykład kolejną parę która siedziała przez ok godzinę… godzinę przy mnie choć oni już byli jak przyszłam. Siedzieli na przeciwko siebie, pomiędzy nimi pusty plastikowy kubek, na głowie kask i całe przygotowanie żeby iść na narty ale oni siedzieli… jak w jakimś transie bo nawet nie rozmawiali ze sobą. To nam trochę przeszkadzało bo akurat chłopaki przyjechały na drugą przerwę i chcieliśmy usiąść przy stoliku a tu wszystkie zajęte. Jak jesteście ciekawi to tak… w końcu poszli na te narty ale zajęło im to naprawdę długo, żeby się zebrać.

Jak już przechwyciliśmy stolik to mogliśmy zagrać w karty (Go Fish), zjeść kabanosa i pogadać o dniu na nartach. Pogoda dopisywała więc chłopaki się nawet wyjeździli. Jak na jeden dzień to resort jest fajny. Chłopaki po lunchu poszli na ostatnie zjazdy a ja przesiadłam się do baru… akurat leciał hokey. Zaczęłam oglądać bo stwierdziłam, że w sumie to ciekawa gra. Wywijać na tych łyżwach, trafić w taką małą bramkę z bramkarzem ubranym tak, że podwaja swoją objętość to nie jest łatwo. No i tak już moje zaciekawienie tym sportem wzrastało aż się zaczęli bić. Ale tak dość mocno, a sędzia nic tylko patrzy. Dopiero jak się położyli na łopatki to sędzia ich rozdzielił i wyprosił z boiska…. hmmm. …. jakoś nie kojarzyłam, że hokej połączyli z boksem i teraz masz dwie konkurencje sportowe w jednym.

Moje zauroczeniem hokejem było szybkie, prawie tak szybkie jak chłopaków druga połowa dnia. Niestety słoneczko zachodziło i robiło się dość zimno więc około 3 pm zjechali do bazy na pożegnalne piwko i rozjechaliśmy się każdy w swoim kierunku. My z Darkiem postanowiliśmy zostać w okolicy i wynajęliśmy sobie hotel w miasteczku Hudson.

Hotel The Wick (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) należy do sieci Marriotta i dlatego go wybraliśmy. Dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się, że hotel znajduje się w budynku starej fabryki świeczek i mydeł. Lubię jak zaadoptują stare fabryki czy inne budynki na biura, hotele czy apartamenty. Google jest w tym mistrzem i prawie wszystkie jego biurowce to albo stary terminal kolejowy (St. John’s Terminal) albo fabryka ciastek (Chelsea Market). Tym razem nie Google a Marriott przejął fabrykę i zrobił bardzo fajny hotel. Dostaliśmy nawet upgrade do większego pokoju więc mieliśmy apartament na jakieś 50 metrów kwadratowych z super wysokimi sufitami.

Niestety potężne okna, duży metraż i wysokie sufity nie były przez nas chwalone jak się obudziliśmy na drugi dzień ale to za chwilę. Póki co cieszyliśmy się, że mamy fajny hotelik i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Miałam parę restauracji na uwadze ale niestety te fajniejsze były pełne. Jednak trochę turystów się tu zjechało. A nie dziwię się. Hudson to bardzo urocze, małe miasteczko blisko gór. Może nie jest centralnie w górach położone ale do Catamount jest jakieś 20 min i podobnie w góry Catskills. My poszliśmy do restauracji która była 3 na mojej liście i się okazała ok. Pewnie dlatego też dostaliśmy stolik bez problemu. Co ten internet robi ze światem. Ale nie ma co narzekać, jedzenie było dobre.

Po kolacji spacer jest wskazany więc przez jakieś łąki poszliśmy w kierunku jakiś baraków gdzie miał być browar… no i był. Siedliśmy przy barze w części dla turystów jak się potem okazało. Bar był długi i bliżej drzwi wybitnie siedzieli turyści którzy się bali wejść dalej (tak jak my) a dalej w głąb sali lokalni rozrabiali i wraz z barmanami bawili się w DJ-ów. Ale dobrze im to wychodziło bo akurat puszczali nasze standardy z lat 80-90s.

Nie siedzieliśmy długo bo i zmęczenie nas dopadało i chcieliśmy się wyspać po ciężkim tygodniu pracy i przygotować na hike na drugi dzień. Wróciliśmy do hotelu i jakoś tak było zimno… ale stwierdziliśmy, że ustawimy grzanie na więcej i się zagrzeje.. no właśnie ale 50 metrów kwadratowych z mega wysokimi sufitami łatwo się nie grzeje. Zadziałała zasada, że najlepiej śpi się w chłodzie więc my noc przespaliśmy, ale jak się obudziliśmy rano ze zgrzytaniem zębów i zobaczyliśmy, że na termostacie jest tylko 13C to bardzo szybko się ubieraliśmy i lecieliśmy na ciepłą kawę.

Niestety okazało się, że hotel miał awarię ogrzewania. Nie jest to najfajniejsza rzecz w środku zimy. Nie tylko nasz pokój złożył skargę i na szczęście się zreflektowali i dali nam zniżkę. Powinni w ogóle dać pokój za darmo no ale cóż… może zarobią na lepsze ogrzewanie.

Zimno wygoniło nas z hotelu do samochodu i dalej na szlak w góry. Na dziś wybraliśmy Overlook Mountain. Podobno fajny spacerek w lesie, taki na 3-4 godzinki z widokami. Można tam podobno też spotkać resztki samolotu który kiedyś się tu rozbił i ruiny hotelu. Brzmiało super więc wpisaliśmy w GPS destynację i ruszyliśmy z kopyta…

Jechaliśmy do góry i jechaliśmy aż się nie zorientowaliśmy kiedy dojechaliśmy w Himalaje. A mówią, że na wschodzie nie ma wysokich gór.

Wg. Google zaraz na przeciwko szlaku jest Tybetańsko-Buddyjska księgarnia. Mi to wygląda na trochę więcej niż tylko księgarnię. Pewnie jest to cały kompleks a księgarnia to tylko mały dodatek i jedyna rzecz dostępna dla zwykłych ludzi z ulicy.

My na Tybet jeszcze siły nie mamy więc skromnie ruszyliśmy w kierunku szlaku na górę o miłej nazwie Overlook (Widok). Wzięliśmy ze sobą raczki bo wyczytaliśmy, że mogą być połacie lodu. I tak w sumie było od samego początku. Śnieg i lód na przemian z ziemią a potem już tylko śnieg i lód. Widać od razu gdzie słońce przyświeca a gdzie nie.

Szło się bardzo przyjemnie. Trasa dość szeroka delikatnie wspinała się do góry. Pewnie to była stara droga do hotelu. Na trasie mijaliśmy nawet trochę ludzi. Nie dziwne, słoneczny dzień zachęca aby wyjść na spacer przed obiadkiem.

Wraku samolotu niestety nie znaleźliśmy ale hotel jak najbardziej był na naszej trasie.

W początkach XIX wieku rejon Catskill był bardzo popularny wśród arystokracji. Piękne widoki na rzekę Hudson, lasy, górki i chłodniejszy klimat zachęcały arystokrację do spędzania tu letnich miesięcy. Napływ turystów, jak to zazwyczaj bywa, przyciągnął inwestorów i tak w 1833 powstał tu hotelik. W 1871 rozbudowano go i powstał hotel z 300 pokojami. Niestety cztery lata później spłonął w pożarze. W 1878 ponownie go odbudowano. Dość duża konkurencja jednak sprawiła, że hotel przeszedł w ręce innego właściciela który postanowił go przebudować. W 1917 roku Morris Newgold przebudował hotel i niestety historia się znów powtórzyła i po czterech latach znów się spalił. W trzeciej próbie odbudowy Morris użył więcej betonu/cementu aby zredukować prawdopodobieństwo pożaru. Dodał on również stadninę koni i osobny domek dla siebie i rodziny. Niestety ze względu na brak budżetu hotel nigdy nie został ukończony. Ruiny hotelu teraz po mały przejmują drzewa i rośliny a górołazy mogą tylko uruchomić wyobraźnię i przenieść się do początków XX wieku kiedy to miejsce tętniło życiem.

Hotel znajduje się mniej więcej w 3/4 szlaku do szczytu. Na szczycie jest wieża pożarowa która nie wiem w którym roku była wybudowana ale jak w XIX wieku to za bardzo nie uchroniła hotelu przed spaleniem. Ze szczytu widoków za bardzo nie ma bo jest zadrzewiony ale wyjście na wieżę pozwala podziwiać połoniny Catskill.

Zejście nie zajęło nam długo. W sumie cały szlak tam i z powrotem zajął nam nie całe 3h. Ale fajnie tak było rozprostować kości i dotlenić się. Zanim wjechaliśmy na autostradę, wiedząc, że pewnie czekają nas korki postanowiliśmy zjeść lunch w miasteczku Woodstock.

My w Woodstock byliśmy paręnaście lat temu więc teraz nie chodziliśmy po miasteczku ale tak, to jest to słynne miasteczko od festiwalu muzycznego z 1969 roku. Co prawda sam festival był na farmie w Bethel, oddalonej 69 mil od Woodstock to nazwa Woodstock przyjęła się, i każdy ma tylko jedno skojarzenie.

Przy takiej historii nie pozostaje im nic innego jak rozwijać muzykę i utrzymywać muzyczny klimat miasteczka. Kiedyś były tam porozstawiane gitary, teraz gitar nie widzieliśmy ale widać, że muzyka nadal gra tu w duszy każdego i brunch zjedliśmy przy miłej muzyce na żywo.

Pearl Moon to restauracja którą polecamy w Woodstock. Fajne jedzonko, muzyczka i ogólnie miła atmosfera. Najedzeni byliśmy gotowi na korki w kierunku NYC których się spodziewaliśmy. Nie było nawet tak źle i koło czwartej byliśmy już na Manhattanie oddając auto.

Rzadko widuje się ludzi z nartami w metrze. Ale Darek lubi być ten pierwszy więc po oddaniu auta jak każdy Nowojorczyk poszliśmy na metro i w 30 minut później byliśmy już na bez śnieżnej Astorii. Zapomnieliśmy już, że małe miasteczka na wschodnim wybrzeżu też mają swój klimat i historię. Tak więc to był miły weekend, żeby sobie przypomnieć, że na własnym podwórku też może być fajnie, inaczej ale fajnie.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.02.12-16 Vail, CO

Czy różnią się dni na nartach jak się jest tydzień w resorcie?

Nie narciarz powie, że raczej nie. Rano wstajesz idziesz na narty, wyjeżdżasz wyciągiem w górę i zjeżdżasz w dół na nartach. I tak cały dzień, cały tydzień. Nudne, nie?

Narciarz powie, że tak, każdy zjazd, każdy dzień jest inny.

Ja powiem, że raczej tak. W malutkim resorcie gdzie jest tylko parę wyciągów i parę tras to pewnie przez tydzień bym się nudził. W resortach z kilkudziesięcioma wyciągami, kilkuset trasami i praktycznie nielimitowaną przestrzenią ciężko się nudzić.

Do tego dochodzą zmiany pogody, różny śnieg i teren, odkrywanie nowych miejsc, ciekawi ludzie na krzesełkach…. jest tego trochę.

Nie będę opisywał każdego dnia, bo to raczej nie ma sensu. Pewnie by brakło miejsca w internecie.

Vail należy do drogich resortów, a nawet do bardzo drogich. Na szczęście nie jest tak źle jak się dobrze wszystko zaplanuje.

Cena biletu na wyciągi na dzień kosztuje prawie $300. Dużo, nie? Bardzo dużo bym powiedział. Na szczęście Vail jest na moim Epic bilecie który kosztuje $800 na cały sezon (pół roku +) i też działa na wiele innych wielkich resortów na 4 kontynentach.

Ceny za noclegi w Vail spokojnie dochodzą do $1,000 za noc. Na szczęście Vail jest duże i można spać dalej od centrum znacznie taniej.

Parkingi też są drogie. Spokojnie z $50 na dzień. Ale po co jechać samochodem na narty jak spod naszego mieszkania co 15 minut jedzie autobus i w 12 minut dowozi cię do centrum. Wszystkie autobusy w Vail są za darmo.

Vail posiada trzy dolne bazy. Lions Head, Vail Village and Golden Peak. Nasz autobus z East Vail przyjeżdża do Vail Village, wiec z reguły tam rozpoczynaliśmy nasz narciarki dzień.

Jak to zwykle w górach pogoda jest nieprzewidywalna, więc trzeba było być przygotowanym na wszystkie możliwości. Mieliśmy ciepłe prawie wiosenne dni, a także wiatry, chmury, śnieżyce…

Śnieg też był różny jak to w wielkich resortach.

Od idealnie ubitych tras, przez muldy, gdzieniegdzie puch, głębszy w lasach, do niestety zbitego śniegu na dole w głównej części resortu.

Tak jak pisałem, Vail jest ogromny, wiec staraliśmy się nie jechać dwa razy tą samą trasą w ciągu jednego dnia. Wiadomo, każdy ma swoje ulubione trasy, więc następnego dnia trzeba było raz nią zjechać. W Back Bowls praktycznie nie ma tras, więc tam nie było tego problemu.

Przerwy na lunch zależały od pogody albo od rejonu w którym się znajdowaliśmy. Była to albo kanapeczka na śniegu, albo grillowana przez nas kiełbaska na jednym ze szczytów, albo bardziej cywilizowana przerwa gdzieś na dole w knajpie z nienarciarską częścią grupy.

W Vail poza paroma na dole dla dzieci wszystkie wyciągi są ekspresowe. Ogólnie to dobrze, nie? Prawie. Nie ma za bardzo kiedy odpoczywać. Na wolnych wyciągach to się siedzi po 10 minut i nogi odpoczywają. Tutaj w ciągu paru minut znowu jesteś na górze i znowu trzeba jechać w dół.

Dlatego, po lunchu to raczej staraliśmy się łatwiejszymi trasami zjeżdżać, żeby na następny dzień coś tej siły zostało.

Vail ma fajne, takie europejskie miasteczko. Dużo sklepów, barów, kafejek, restauracji.

Dlatego grzechem by było tak po nartach wsiąść do autobusu i pojechać do nas na wioskę czyli East Vail.

Après ski czyli piwko po nartach obowiązkowe. Wydawałoby się, że to proste jak jest tutaj tyle barów. Niestety nie takie proste. Ilość ludzi którzy chcą piwka po nartach jest tak duża, że bez rezerwacji jest ciężko. Chyba, że chcesz stać gdzieś w kącie w głośnym i zatłoczonym barze.

Na szczęście Ilonka albo robiła rezerwacje, albo już wcześniej była w barze i trzymała miejsca.

Tym to sposobem można było odpocząć, napić się chłodnego, lokalnego i podzielić się wrażeniami z minionego dnia.

Vail może też się poszczycić wspaniałymi restauracjami. Prawie na każdym rogu jest jakaś fajna knajpeczka.

Niestety rezerwacje do nich są wymagane, najlepiej z paro-tygodniowym wyprzedzeniem. Im lepsza restauracja tym wcześniej trzeba robić rezerwacje. Szefowie kuchni prześcigają się z pomysłami żeby przyciągnąć klientów.

Jedzenie oczywiście jest pyszne i ładnie podane. Z reguły są to lokalne dania z pastwisk czy rzek i jezior. Przoduje jagnięcina, steaki czy rybki z górskich potoków. Serwis na najwyższym poziomie i interesujące menu.

Oczywiście żeby docenić taki poziom restauracji trzeba czasami na kolację zjeść kiełbaskę upieczoną w kominku, czy żeberka odchodzące od kostek. Też pyszne!

Tak jak pisałem w poprzednich wpisach, dawno nie byłem na tygodniowych nartach w Vail. Wiadomo, jest tyle resortów, że ciężko jest wybrać ten jeden i ciągle do niego jeździć. Ale powiem szczerze, że Vail dla mnie jest w samej czołówce najlepszych resortów w Północnej Ameryce.

Jeśli bym musiał wybrać 3 najlepsze resorty to pewnie Vail, Big Sky i Whistler znalazły by się na mojej liście.

Przez cały tydzień nie mieliśmy jakiś większych opadów śniegu. Wiadomo, coś tam sypało od czasu do czasu, ale nic wielkiego.

5-10cm spadało, ale nie jakieś wielkie opady.

Oczywiście wieczorem, w dzień przed wyjazdem zaczęło sypać.  I to nawet ostro sypać.

Co godzinę sprawdzaliśmy stan dróg do Denver. Cały czas były przejezdne, ale śniegu na nich przybywało. Pługi non stop jeździły i próbowały utrzymywać główną drogę przejezdną. Nawet im się to udawało.

Normalnie mieliśmy wyjechać o 8 rano na lotnisko, ale wiedzieliśmy, że droga będzie ciężka i wyjechaliśmy o 6 rano. Oczywiście śnieg fajnie sobie sypał.

Żeby wydostać się z Vail trzeba autostradą 70 wyjechać na przełęcz Vail, na wysokość 10,662 stóp (3,250m).. Potem zjechać w dół, gdzie znajduje się kolejnych parę resortów. Następnie wyjechać jeszcze wyżej na kolejną przełęcz i potem już cały czas z górki przez 50 mil (80km) aż do Denver.

Jak tylko wjechaliśmy na autostradę to już widzieliśmy, że nie będzie łatwo. Wszystkie ciężarówki miały obowiązkowo zakładać łańcuchy. Bardzo dobrze, bo one są największym zagrożeniem. Zaczną się ślizgać pod górę i zablokują całą drogę.

Śnieg ostro sypał. Było ciemno i pusto. Mieliśmy prawie nowy samochód z napędem na 4 koła. Przejechane niecałe 1000 mil, więc opony jeszcze miały dobry bieżnik i przyczepność.

Pomału do przodu, kilometr po kilometrze posuwaliśmy się w stronę Denver. Gdzieś tak w połowie podjazdu na przełęcz dogoniliśmy pługi.

Pługi jechały wolno! Jakieś 25 mil na godzinę (40 km/h). Może i wolno, ale lepiej wolniej niż wcale.

Dzięki nim droga była dalej przejezdna. Oni mają też system blokowania przed idiotami. Jadą koło siebie i nie ma możliwości ich wyprzedzić. Wiadomo, nikt nie chce jechać przed pługiem w śnieżycy, ale zdarzają się piraci drogowi.  Niektórzy myślą, że jak mają wielkie samochody SUV to już mogą wszystko na drodze. Prawa fizyki ich niestety dotyczą i potem wpadają w poślizg i blokują całą autostradę.

Wyjechaliśmy na przełęcz. Zaczęło się rozwidniać. Niestety na przełęczy jest też zmiana hrabstwa. Wyjechaliśmy z Eagle i wjechaliśmy do Summit. Niestety pługi zawróciły. Inne hrabstwo, inne pieniądze. Coś jak drogi rejonowe w Polsce. Tu są dziury a za chwilę ich nie ma.

Nie czekaliśmy na pługi z hrabstwa Summit tylko pomału ruszyliśmy w dół. Z góry się trudniej zjeżdża niż do góry wyjeżdża. Droga hamowania jest znacznie dłuższa. Najlepiej nie hamować tylko z jednostajną prędkością zjeżdżać.

Spokojnie dojechaliśmy w rejony Silverthorne. Tutaj znajduje się wiele dużych resortów takich jak Breckenridge czy Copper. Zwiększyła się też ilość samochodów na drodze, ale dalej nie było korków. Nawet lepiej, bo droga była czarna mino -5C.

Wyjazd na kolejną przełęcz nie sprawił żadnego problemu. Potem tylko 80km w dół i już byliśmy w Denver. Samochód oddaliśmy i w końcu można było odpocząć.

Byliśmy prawie dwie godziny za wcześnie. Ale lepiej było wyjechać wcześniej niż później stać w potężnych korkach (jak miesiąc temu) i nie zdążyć na samolot.

Na szczęście na lotnisku jest fajny hotel Marriott Westin i podają dobre śniadania. My przecież prawie o głodzie jesteśmy. O 5 rano nikomu nie chciało się jeść.

W Denver na lotnisku jest wielki plac budowy. Cały port lotniczy jest rozbudowywany na maxa. Spodziewają się coraz więcej pasażerów. Nie dziwię się, pięknie jest w Kolorado.

Ogólnie to dobrze, ale okres budowy nie jest ciekawy. Jest wiele utrudnień i opóźnień. Mają zakończyć wszystko do końca 2025. Pożyjemy zobaczymy. Życzę in powodzenia!

Wiedząc o tym wyszliśmy wcześniej z hotelu i odstali swoje w kolejkach do odprawy. Wszystko przebiegło sprawnie (jak na wielką budowę) i już godzinę później siedzieliśmy w samolocie do Nowego Yorku.

Tym razem lot był bezproblemowy i 3h póżniej przywitał nas lekko zaśnieżony NYC.

Niestety będę miał przerwę od fajnych nartek aż do kwietnia. Takie życie. Ale jak wszystko się uda to może w lato nadrobię zaległości narciarskie.

✈️🌴🌵🌁❄️⛷🍷

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2024.02.14 Vail, CO

Darek zadał mi dziś pytanie czy wolę Vail czy Breckenridge jako miasteczko, czy destynację dla nie narciarzy. Większość przemawia za Vail i tylko do jednego mogę się przyczepić. W końcu nic nie jest idealne. Vail jest bardziej ekskluzywne niż Breckenridge, głównie jeśli chodzi o restauracje.

Są tu tanie miejscówki jak meksykańska restauracja czy bar irlandzki ale głównie to raczej lepsze restauracje z białymi obrusami i przepysznym ale nie za tanim jedzeniem. W Breckenridge mamy swoje miejscówki jak BoLD czy Gravity House które są lepsze niż zwykły bar z hamburgerem a jeszcze nie fancy, że człowiek musi się zastanawiać który widelec użyć.

Miasteczko jednak powinno się przede wszystkim oceniać po ilości rzeczy dla nie narciarzy. I tu zdecydowanie przoduje Vail. Po pierwsze ma autobusy które dowiozą cię na szlaki górskie, np. Bighorn Trailhead, Pitkin Trailhead etc. Większość tras zaczyna się w East Vail (wschodnie Vail), dokładnie tam gdzie mieszkamy.

Parę tych tras robiłam w 2012 i 2013 roku. Był to koniec marca więc i słoneczko dopisywało i śniegu nie było już tyle na trasach. Miałam też fajnych towarzyszy do wspinaczki, i motywowaliśmy się aby iść wyżej pomimo śniegu i śladów kuguarów. Tym razem w połowie lutego i po dość dużych opadach śniegu jakie były w weekend i w środę stwierdziłam, że nawet nie ma co się tam wybierać na szlak bez rakiet (które tym razem nie poleciały z nami).

Kroki i mile trzeba było jednak zrobić. Znalazłam super trasy które w zależności jak szybko i jak daleko się pójdzie mogą być dla początkujących piechurów jak i dla tych co idą na ilość i długość.

Gore Valley Trail przechodzi przez cały Vail. W lecie jest to trasa rowerowa która ciągnie się od miasteczka Minturn (rejon West Vail) do East Vail. Tam trasa łączy się z trasą Ten Mile Canyon, która przez Vail Pass (prawie 11tys ft wysokości) idzie przez Copper (inny resort narciarski) aż do Frisco. Jak jakimś cudem człowiek ma jeszcze siłę to z Frisco może pociągnąć do Breckenridge ale to już będzie spory wyczyn. Chyba nawet nie realny w jeden dzień na rowerze. Obszar tras rowerowych pokazuje jednak, że nie ważne w którym resorcie jesteś Copper, Vail czy Breckenridge to znajdziesz trasę do zimowych spacerów.

Gore Valley to nie tylko nazwa doliny w której położone jest Vail. Dawno temu była tu wioska która właśnie nazywała się Gore Valley. Niestety ciężkie warunki atmosferyczne zmusiły ludzi do przeniesienia się w inne rejony Kolorado. Tereny jednak nie pozostały zapomniane i w 1962 powstał tu resort narciarski.

W pierwszy dzień stwierdziłam, że przejdę się trasą Gore Vally trail na odcinku East Vail do centrum. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona jak fajnie to zrobili. Na odcinku ok 4-5 mil (6-8km) zrobili szlaki dla łazików, nart biegowych i rowerów na grubych kołach tzw. fat tire. Każdy ma swój wydzielony szlak i tylko czasem szlaki się przecinają aby dalej iść w kierunku miasteczka. Spacer wg. Google zajmuje prawie 2h. Przy dobrym marszu 1.5h jest idealne. I ponad 10tys kroków zaliczone lekko.

W środę planowałam pójść w przeciwnych kierunku i dojść do trasy Ten Miles Canyon. Niestety pogoda się zmieniła i zaczął padać śnieg. Przy większych opadach śniegu nie było sensu wspinać się wyżej gdzie na pewno będzie coraz bardziej sypać z każdym metrem wysokości. Po raz kolejny wybrałam Gore Valley Trail ale tym razem poszłam dalej i odkryłam drugą trasę, Północną (North Recreational Trail). To był bardziej chodnik niż łąki ale też się super szło a licznik nabijał kilometry.

Nie zawsze trzeba zdobywać szczyty. Jeśli o mnie chodzi to samo spacerowanie w szybkim tempie na długie dystanse też jest przyjemne. Czasem słuchałam sobie książek, czasem ptaszków i natury, czasem podziwiam przyrodę a czasem wpadnę po kolana w śnieg i stracę całą energię na wygramolenie się z niego. Piękno gór nie jest tylko w najwyższych partiach i szczytach ale też w dolnych partiach w dolinach, strumykach itp.

A jak już człowiek się zmęczy to zawsze może wstąpić i ochłodzić się przy piwku w jakimś barze w miasteczku albo wsiąść do autobusy i przy kominku zagrzać się w domku.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.02.11 Vail, CO

Jest takie świetne uczucie i taka wewnętrzna (i zewnętrzna) radość jak się wsiada na pierwszy wyciąg na tygodniowych narciarskich wakacjach. Wiesz, że przed tobą jest cały tydzień szusowania w tym raju, a ty dopiero jesteś na jego samiutkim początku.

Tak też było i dzisiaj. Poranne godziny a ja już siedzę w gondoli udającej się w góry. Może nie było tak łatwo dzisiaj rano na dole, bo przecież jest niedziela, czyli weekend.

Duże i popularne resorty mają to do siebie, że ściągają mnóstwo narciarzy, zwłaszcza w weekendy. Vail nie należy do wyjątków i rano na dole była dłuuuga kolejka, na jakieś 10-15 minut stania do gondoli. Nie jest to może jakiś ogromny problem, ale szkoda każdej minuty. Zwłaszcza w pierwszy dzień.

Na szczęście istnieją kolejki dla pojedynczych narciarzy. Z reguły są bardzo krótkie i w niecałe 5 minut już możesz być na wyciągu.

A tak w ogóle to jest cały system jak omijać kolejki w górach. Te informacje nie są łatwe do zdobycia i musisz trochę czasu spędzić w danym resorcie (i ich barach) żeby to opanować. Tak jak pisałem wcześniej, kiedyś tu dużo jeździłem i trochę wiadomości mi zostało.

Z gondoli przesiadłem się na krzesła i w 20 minut byłem w rejonach szczytów. Wow…. Ale tutaj są widoki!

Piękna słoneczna pogoda, brak wiatru, dużo śniegu…. co za idealne warunki.

Lokalni mówią żeby się nie wracać na dół, tylko prosto jechać dalej, w kotliny. Tym o to sposobem unikasz tłumów na trasach i na wyciągach.

Tak też zrobiłem i wjechałem w słynne Vail Back Bowls.

Tutaj można spędzić parę dni i nie będzie się człowiek nudził. Jest gdzie jeździć.

A jak to wciąż jest za mało to można jechać dalej, do Blue Sky Basin. Są to kolejne wielkie tereny trochę bardziej zalesione niż Back Bowls. Na trasach drzewa rosną rzadko i można szybki karwing między nimi uprawiać.

Śniegu było dużo, wszystko otwarte. Może nie był to idealny puch jaki czasami tutaj można spotkać, ale wystarczająco dobry. Trochę już rozjeżdżony.

Głębszy puch dopiero znalazłem we wschodniej krańcowej części Back Bowls, w Syberia i Mongolia Bowls.

Te tereny są mało uczęszczane przez narciarzy ze względu na odłegłe ich położenie. Trzeba spędzić trochę czasu żeby tu się dostać. Ale jest warto!

Lekko zalesione rozległe tereny o różnym stopniu trudności i nachylenia. Od prawie płaskich odcinków do ekstremalnie trudnych terenów (EX).

Jest to też idealne miejsce na przerwę. Zwłaszcza podczas słonecznej i bezwietrznej pogody. Z dala od ludzi i cywilizacji. Można tak siedzieć godzinę, podziwiać widoki i nie spotkać nikogo.

Chciałem jak najbardziej wykorzystać ten mój pierwszy dzień w Vail, więc jeździłem do samego końca, aż do zamknięcia wyciągów, czyli do godziny 15:30.

Nagrodą za cały dzień „ciężkiej pracy” na stokach było après ski w barze Red Lion. Jest to miejsce gdzie kiedyś często tam się przesiadywało, słuchało muzyki na żywo i jadło ich pyszne żeberka.

Tym razem też tak było. Piwka i żeberek nie brakowało. Czy są tam najlepsze żeberka w Vail? Pewnie nie, ale tradycji i wspomnień nigdy za mało.

Dzionek zakończyliśmy przy kominku w naszym mieszkaniu w East Vail na wspomnieniach i planowaniu kolejnego dnia w tym górskim raju.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.02.10 Vail, CO

Vail, dla wielu uznawany za jeden z najlepszych resortów narciarskich w Ameryce Północnej. Kiedyś prym wiódł Aspen, który też znajduje się w stanie Kolorado. Bardziej w jego zachodniej części. Aspen przez ostatnią dekadę, albo dwie coś nie ogarnął i teraz coraz mniej się o nim słyszy. Vail otworzył potężną ilość terenów, zbudował całę infrastrukturę, jest o wiele bliżej lotniska w Denver i zaraz koło autostrady.

Kiedyś do Vail jeździłem prawie co sezon. Parę lat temu jak zmieniłem mój bilet z Epic na Ikon to musiałem niestety wykreślić Vail z moich resortów.

Dla niewtajemniczonych: w Stanach są dwa główne bilety na narty, Epic i Ikon. Tutaj nie ma znaczenia który jest lepszy i gorszy. Oba są świetne i oba posiadają kilkadziesiąt resortów na 4 kontynentach. Cena też jest porównywalna. Dla narciarzy co jeżdżą przynajmniej 6+ dni w sezonie posiadanie jednego z nich jest bardzo wskazane. Każdy z tych biletów daje nielimitowane dni na nartach

Różnica polega w których resortach chcesz jeździć. W każdym głównym resorcie działa tylko jeden bilet. Bardzo popularne jest to co ja robię, czyli co parę lat zmieniam bilet. Tym oto sposobem co parę lat jeżdżę w innych miejscach. Coraz więcej ludzi po prostu kupuje oba i ma problem z głowy. Jak chcesz jeździsz tam gdzie śnieg sypie i 10+ dni w sezonie to posiadanie obu ma sens. Nie ograniczasz się do resortów na jednym bilecie i możesz jechać tam gdzie śnieg spadł albo świeci słońce, a nie tam gdzie masz bilet.

Jak narazie mieszkam z dala od fajnych gór, ale jak będę już mógł osiedlić się w Denver to posiadanie obu biletów będzie tak ważne jak dobra kawa rano.

Tak jak pisałem, zmieniłem z Ikon na Epic i drzwi do Vail dla mnie się otworzyły. Mimo, że przez ostatnie lata nie miałem biletu do Vail to i tak tam parę razy jeździłem. Nie mogłem tak po prostu omijać ten resort i kupowałem jedno-dniowe bilety. Za dużo mam z nim ciekawych wspomnień i trzeba było cały czas je podtrzymywać.

Tym razem jedziemy na tydzień. Myślę, że tydzień wystarczy żeby odwiedzić najdalsze zakamarki resortu i stworzyć nowe wspomnienia. Pewnie będzie ciężko bo w Vail znajduje się prawie 300 tras i słynne Back Bowls. Są to otwarte przestrzenie słabo zalesione w tylnej części gór. Siedem potężnych dolin o szerokości 6 mil (10km) praktycznie bez tras. Raj dla narciarzy lubiących przestrzeń, puch i swobodę.

Jak narazie jest 4:45 rano i budzik próbuje nas obudzić. Oczywiście ciężko mu to idzie, ale niestety nie ma wyjścia trzeba się zbierać. Ja to chyba muszę kochać narty.

Po ostatnich nieciekawych przygodach na lotnisku LGA dzisiejszy lot wzięliśmy z JFK. Jest to większy port lotniczy oddalony jakieś 20 minut samochodem od LGA. Wyznając zasadę, że większy może więcej spróbowaliśmy szczęścia tutaj. Był to dobry pomysł. Wszystko bezproblemowo i już parę minut po siódmej wszyscy siedzieliśmy w samolocie. Mimo, że jest to super-bowl weekend i była zwiększona ilość ludzi na lotniskach to nawet to ogarnęli.

Planowy start to i planowe lądowanie. Samolot troszkę wolniej leciał, bo niestety „miał pod górkę” czyli pod wiatr, który wiał na wysokości 10km z prędkością 160 mil na godzinę (260km/h). Pilot jakoś to omijał, trochę nad Kanadę poleciał, trochę nad Wielkimi Jeziorami się pobawił i wylądował w Denver tylko z 15 minutowym opóźnieniem. Dobra robota!

Na lotnisku w Denver troszkę nas przytrzymało. Nie ogarnęli specjalnych, niewymiarowych bagaży. W naszym przypadku nart i skrzynki z winem.

Kiedyś to wszystko wyjeżdżało na specjalnych taśmach i każdy odbierał swoje. Chyba niestety za dużo kradli i musieli wprowadzić bardziej kontrolowany system. Musisz pokazać swój kwitek bagażowy albo dowód osobisty żeby ci wydali narty czy inny niewymiarowy bagaż. To niestety powoduje dodatkową, niepotrzebną kolejkę i bałagan. Zwłaszcza, że większość ludzi co teraz ląduje w Denver jedzie na narty i ma swój sprzęt. Może nie każdy ma skrzynkę winka, ale ktoś  przecież musi być fajny.   

Na szczęście wypożyczalnia samochodów nie miała dzisiaj problemów i w ciągu niecałej minuty siedziałem już w samochodzie. Załadowanie 4 osób i 7 bagaży nie należało do łatwych zadań, ale przebiegło pomyślnie.

Zanim wyruszyliśmy dalej w góry to musieliśmy coś przekąsić. Dobre i szybkie śniadanie z dużą kawą w Common Good postawiło nas na nogi i ruszyliśmy w góry.

Mimo, że autostrada 70 z Denver na zachód jest przejezdna to jednak była ciekawa. Duże opady śniegu powodowały utrudnienia w ruchu.

Czasami droga była czarna i szybka, a czasami niestety zwłaszcza w wyższych partiach gór była biała i śliska. Pomału i do przodu. Nie było innej opcji.

Za resortem Copper było ciężko. Zwłaszcza do przełęczy Vail która znajduje się na na wysokości 10,600 stóp (3,250 metrów). Opady śniegu i słaba widoczność.

Na szczęście pług się pojawił, który ułatwił nam zadanie. Jechał nawet z dobrą prędkością aż na samą przełęcz. Czyścił nam drogę cały czas.

Z przełęczy w dół było ciężej bo pług zawrócił na szczycie. No i z góry zawsze jest trudniej niż pod górę. Ale pomału, ostrożnie i zjechaliśmy do Vail. Nasz dom na tydzień!

Resort przywitał nas dużą ilością śniegu i  narciarsko-górskim klimatem. Miejmy nadzieję, że pogoda dopisze i będzie można na maxa zwiedzić wszystkie tereny. Ponoć wszystko jest otwarte i dostali dużo śniegu. Mam nadzieję, że to jest prawda.

Jutro rano wyruszam!

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.01.14-16 Breckenridge, CO

Tak jak Ilonka pisała, ten przylot do Colorado nie należał do łatwych. Niestety nie zawsze idzie wszystko po myśli i z 4 narciarskich dni zrobiły się tylko 3. Mam nadzieję, że Delta kiedyś odda mi ten stracony dzień.

Zaraz po śniadaniu razem z kolegą i jego synem ruszyliśmy w kierunku wyciągów. Mieszkamy w wiosce narciarskiej, więc w 5 minut dostaliśmy się do jednej z paru dolnych stacji jakie Breckenridge posiada.

Tutaj niestety lekkie załamanie. Kolejka na dole na jakieś 15-20 minut stania. Chyba nie tylko my sprawdzamy pogodę i wiemy że wielkie śniegi idą.

Jak do tej pory to w tym sezonie Colorado nie ma dobrych warunków. Jakoś te słynne zachodnie śnieżyce omijają ten narciarski raj. Sypie w Utah, Kalifornii, Montanie… a w Colorado jakoś mało. Na szczęście to od dzisiaj ma się zmienić. Ma sypać parę dni!

Nasz samolot tak jak i pewnie wszystkie inne były pełne narciarzy i sprzętu (dlatego był problem z wagą samolotu). Każdy w końcu w tym sezonie chce się wyszaleć w puchu.

Mimo, że zapowiadają potężne mrozy i wiatry to i tak to ludziom nie przeszkadzało. Chyba wyznają zasadę, że nie ma złej pogody tylko człowiek źle przygotowany i się dobrze ubrali.

Breckenridge (dla lokalnych: Breck) posiada prawie 200 tras położonych na pięciu górach, połączonych kilkudziesięcioma wyciągami.

Niestety nie wszystko jest aktualnie otwarte. Jeszcze nie ma na tyle śniegu żeby szczyty były otwarte. Nawet jak dobrze sypie to i tak wiatr zwiewa śnieg w doliny.

Miejmy nadzieję, że po tej śnieżycy 100% terenów będzie dostępnych.

My na początek, na rozgrzewkę jeździliśmy w niższych partiach resortu. Nie na samym dole, bo tam kolejka dalej była ogromna.

Wyżej już praktycznie bez kolejek można było się bawić. Dobrze, bo stanie w kolejce do wyciągu na tym mrozie nie byłoby ciekawe. Było naprawdę zimno, jakieś -15C. Może to nie jest jakaś mrożąca krew w żyłach temperatura, ale w połączeniu z silnym wiatrem dawało spokojnie -25C.

Śnieg sypał. Z każdą godziną go przybywało, zwłaszcza w lasach. Na dole już go było sporo, a co dopiero wyżej w górach. Tam niestety nie mam video bo było stromo i potrzebowałem dwie ręce do balansu.

W takich warunkach nie da się być cały czas na zewnątrz. Dobrze, że na zachodzie to jakoś ogarnęli i bary znajdują się na każdej górze. Wiadomo, ciężko się do nich dostać, bo nie tylko my wyznajemy zasadę, że w takich warunkach to parę zjazdów i do baru!

Po 20-30 minutach można było wracać na mróz i przez godzinę czy dwie się bawić.

Im wyżej tym bardziej wiało. Trzeba było dużo czasu spędzać w lasach, które skutecznie chroniły od wiatru.

Około południa patrol uporał się z zagrożeniem lawinowym i otworzyli szczyt 6. Jest to najnowsza góra w Breckenridge. Należy do resortu może tylko od paru lat. Większość ponad lasami.

Oczywiście pojechaliśmy ją sprawdzić.

Trzeba było wziąć parę wyciągów i tak jechać jakieś 45-60 minut. Sama podróż była ciekawą przygodą, więc nie narzekaliśmy. Ta część resortu była nawet jakoś osłonięta górami od wiatru i znacznie mniej wiało.

Nigdy tutaj nie byłem i nie znam tych terenów. Za bardzo nie wypuszczaliśmy się głębiej w góry zwłaszcza, że było już popołudniu i słaba widoczność. Zjechaliśmy główną „trasą” w dół.

Tak jak przypuszczaliśmy, bardzo dużo jeszcze nie rozjeżdżonego śniegu. Była słaba widoczność i brak kontrastu, więc nie można było w pełni wykorzystać tego dziewiczego terenu. Ale i tak było ciekawie.

Spędziliśmy tu jakieś czas i około godziny 15 zaczęliśmy wracać w nasze rejony, czyli szczyt 9. Nie chcieliśmy po zamknięciu wyciągów wracać autobusami.

Następny dzień też cały spędziliśmy w Breckenridge. Mimo, że w pobliżu jest 6 dużych resortów to nie ma sensu się przemieszczać. Po pierwsze drogi są zasypane śniegiem i ciężko jest podróżować, a po drugie w Breck jest co robić nawet przez tydzień.

Ilonka też dzisiaj miała aktywny dzień. Zwiedzała Breckenridge ze wszystkimi jego zakątkami. Szukała ewentualnego transportu z powrotem do cywilizacji jak wszystkie drogi dalej będą zamknięte….

Dzisiaj jeszcze bardziej wiało, a temperatura była porównywalna do wczorajszej. Czyli zimno!

Niestety nie zawsze w Kolorado jest ciepło i słonecznie.

Dzisiaj tak samo jak wczoraj większość wyciągów w górnych partiach była zamknięta. Nie ze względu na brak śniegu (tego już było dużo), ale ze względu na silny wiatr i zagrożenie lawinowe.

Na szczęście jest poniedziałek i niektórzy muszą pracować więc nie było dużych kolejek do dolnych wyciągów.

Ponoć spadło ponad 2 stopy śniegu(60cm.). Było gdzie nogi zagrzać.

Tak jak wczoraj, jeździliśmy trochę na stokach, trochę w lasach żeby się zagrzać, a jak to nie pomagało to w barze barman miał odpowiednie ogrzewacze.

Oczywiście wykorzystaliśmy dzień na maxa i jeździliśmy do ostatniego krzesełka. Aż pomału zaczynało się ściemniać.

Ze względu na bardzo trudne warunki na lotniskach dużo samolotów jest opóźnionych albo odwołanych. Także droga przez góry na lotnisko nie jest łatwa, ale na szczęście już jest otwarta.

Kolega obliczył, że musi wyjechać już o 4 rano z Breck żeby spokojnie zajechał na lotnisko i zdążyć na samolot. Czyli pożegnanie trzeba było zacząć prosto po nartach.

Tak jak Ilonka pisała, mamy swój ulubiony bar w Breck, BoLd. Miła atmosfera, nie za głośno, dobre jedzenie i super ceny w Happy Hours (14-18h).

Posiedziało się, pogadało i zaplanowało kolejne narciarskie wypady….

Ostatniego dnia już sam jeździłem na nartach. Kolega z synem bezpiecznie dotarli do Denver i zdążyli na samolot.

Z tym dzisiejszym dniem to też było ciekawie. Ilonka dzisiaj rano mówi, że są problemy z naszym samolotem i może być odwołany albo dużo opóźniony.

Mamy dwie opcje. Pierwsza to, że szybko wstajemy (jest 7 rano) i jedziemy na lotnisko i łapiemy wcześniejszy samolot co leci do NYC, albo ryzykujemy i lecimy naszym. Tylko nie wiadomo czy poleci, a jak poleci to będzie opóźniony.

Wyglądam przez okno i widzę piękne góry, dużo śniegu, mało ludzi…. i mówię do Ilonki, że za bardzo nie rozumiem pytania. Delta ukradła mi sobotnie narty, więc na pewno nie pozwolę jej zabrać mi wtorkowych!

Zjadłem śniadanie i poszedłem w góry.

Z dobrych wiadomości to jest to, że samolot jest opóźniony parę godzin, więc więcej mogę się wyszaleć w górach. Dzięki Delta, że oddałaś mi moje stracone sobotnie godziny!

Oczywiście wiedzieliśmy, że główna droga z Breck do Denver nie będzie łatwa. Jest otwarta ale są potężne korki. Google już mówi, że zamiast 1.5h pojedziemy 4. Większość innych dróg jest pozamykana, więc wszyscy muszą jechać autostradą 70. Ale to na szczęście jest popołudniowy problem. Teraz przede mną są puste i zaśnieżone góry!

Tak też było. Pusto i śnieżnie. Śnieg nie sypał, ale było go wszędzie pełno. Nawet słońce czasami przebijało się przez chmury!

Jest wtorek i problemy na drogach. Mało kto dzisiaj dojechał w góry. Całe stoki należały do lokalnych i takich szczęściarzy jak ja co są już tutaj od weekendu.

Jeździł bym tak pewnie cały dzień, ale niestety wiem, że droga na lotnisko dzisiaj jest długa i ciężka. Ilonka mi napisała, że nasz samolot nie jest odwołany i że pewnie poleci późno wieczorem.

No nic, trzeba się niestety żegnać z zaśnieżonymi górkami i wracać do domu.

Szybkie przebranie się w mieszkanku i w drogę. Tutaj niestety przyjemna część dnia niestety dobiegła końca.

Normalny czas przejazdu z Breck do lotniska w Denver to jakieś 1:30-45. Dzisiaj niestety GPS pokazał nam 3:30 na start, a po pół godzinie jazdy niestety zmienił się na ponad 4h.

Na początku droga była biała, ale w miarę pusta. Można było poruszać się do przodu. Przecież nikt normalny nie opuści gór jak są tak idealne warunki! Niestety jak dojechaliśmy do autostrady 70 to się wszystko zaczęło.

Droga była czarna i można by szybko jechać, ale niestety się nie dało. Większość dróg jest zamknięta i wszyscy musieli tędy jechać. 3h zderzak do zderzaka niestety. Dobrze, że był wygodny samochód, fajna muzyka i piękne widoki. Jakoś zleciało….

Samolot był oczywiście dużo opóźniony, ale dalej miał dzisiaj lecieć. Jak narazie był gdzieś w powietrzu w drodze do Denver.

Na szczęście na lotnisku jest hotel Marriott który ma dobry bar. Lokalne piwka, w miarę dobre jedzenia i można jakoś zabić godzinkę czy dwie. Nasze ubezpieczenie pewnie i tak pokryje rachunek.

Około godziny 21 (czasu Denver) udało nam się zająć miejsca w samolocie i o 2 rano czasu lokalnego wylądować w NYC.

Trochę długi dzień, ale na szczęście zakończył się ok.

W Nowym Yorku Delta przywitała nas ciekawym napisem. „Delta, budujemy lepsze linie lotnicze dla Nowego Yorku.”

Delta, jeszcze „troszkę” musicie pobudować…..

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2024.01.13 Breckenridge, CO

Pierwszy wpis w roku i wypadło na 13-tego. Nie jesteśmy przesądni więc czemu mielibyśmy 13-tego nie lecieć na zachód, na jakieś narty, zwłaszcza, że przed nami długi weekend (Martin Luther King).

5 am - dzwoni budzik…. ja to muszę kochać Darka, że tak wcześnie wstaję w sobotę, żeby jechać/lecieć na nartki i to do miejsca gdzie prognozują temperatury koło -15C.

6:10 am - zapakowani wyjeżdżamy Uberem spod domu. Nawet nam się udało, że przyjechał duży samochód w cenie małego. Chyba o tej porze nikt nie jeździ więc i wybór jest duży.

6:51 am - zapięci w pasy siedzimy w samolocie. Dziś po raz pierwszy użyliśmy Digital ID. Delta wprowadziła rozpoznawanie twarzy jako ich odpowiedź na Clear. Podchodzisz więc, żeby nadać bagaże i nie potrzebujesz już dokumentu tożsamości tylko uśmiechasz się do kamerki i wszystko wiadomo. To samo z przejściem przez bramki ochronne. Oczywiście nadal cię skanują ale nie jest osobna kolejka dla ludzi z digital ID i znów tylko uśmiech i po sprawie. Fajna sprawa. Szkoda tylko, że póki co tylko 5 lotnisk to ma. Ale myślę, że będą wprowadzać tego coraz więcej.

Przeszczęśliwi…nie cała godzina od wyjścia z domu a my już w samolocie pijemy soczek pomarańczowy.

9:15 am - dalej siedzimy w samolocie i dalej na LaGuardii w NY…. na tym soczku pomarańczowym skończyło się chyba nasze szczęście. Mieliśmy wylecieć o 7:30 am. Niestety w pewnym momencie obsługa powiedziała, że płaci $1000 dla ochotników którzy polecą następnym samolotem. Potrzebowali trzech ochotników. Hmmm… stwierdziliśmy, że chyba ktoś ważny musi wsiąść albo muszą załogę dostarczyć do Denver, żeby inne samoloty poleciały. Trzech ochotników szybko się zdecydowało więc byliśmy pewni, że już po sprawie. Niestety to nie o zamianę pasażerów chodziło ale o wagę samolotu. Podobno nasz samolot był za ciężki a lotnisko LaGuardia ma krótki pas startowy. Do tego przewidywane są wiatry w Denver. Wiatry, krótki pas startowy więc musieliśmy zabrać więcej paliwa. Do tego cały samolot to narciarze więc każdy ma dość dużo bagażu. Ciężar szybko się zrobił. Ja naliczyłam 30 par nart na naszym samolocie… a zaczęłam liczyć jak już trochę załadowali. Czyli z 50 myślę, że było. Do tego inne bagaże i problem się robi. Co się dziwić, my z Darkiem na samolot Delty możemy zapakować z 500 lb (ponad 200kg) bagażu. Dlatego wypakowywali ludzi.

Niestety wypakowanie 3 ludzi nie pomogło i liczyli dalej ile jeszcze ludzi musza wyprosić. Już nawet nasz pilot który wyglądał, że swoje już w życiu wylatał dziwił się, że tyle im to zajmuje. Niestety w dzisiejszych czasach każdy boi się podjąć decyzji, Atlanta (centrala główna) śpi więc czekaliśmy a oni liczyli. Wypakowali jeszcze czterech ludzi, trochę bagaży i stwierdzili, że możemy lecieć.

9:23 am - komunikat przygotować kabinę do startu i odjeżdżamy od terminala.

9:30 am - zawracamy do terminala. Jednak nie da się wystartować. Coś się wiatry zmieniły i jednak nie mamy pozwolenia na start. Ehhh… jak sobie możecie wyobrazić, nasza cierpliwość dobiega końca.

9:45 am - o jednak możemy startować ale ponieważ straciliśmy już trochę paliwa, żeby odjechać i wrócić do terminala to muszą nas dotankować.

10:36 am - wszyscy mają usiąść bo startujemy. W tym momencie jest to 3 raz kiedy to słyszymy, trzeci raz puścili nam video bezpieczeństwa i mamy nadzieję, że jak to się mówi do trzech razy sztuka i tym razem wystartujemy.

10:48 am - odjeżdżamy do terminala. Hmm… było ciemno jak wsiedliśmy do tego samolotu. Teraz już nawet nie jest wschód, teraz jest dzień w pełni i piękne niebieskie słońce.

10:56 am - startujemy… w końcu. Jaka ulga jak koła oderwały się od asfaltu. Jak fajnie popatrzeć na oddalającą się ziemię. Lubię starty i lądowania bo lubię podziwiać świat z góry. Ale szczególnie to startowanie mnie ucieszyło. Choć wiedzieliśmy, że z dnia na nartach nici. Ja już zaczynałam tworzyć w głowie maile jakie napiszę do Delty i firmy ubezpieczeniowej. Jak trzeba gdzieś wyładować złość to najlepiej napisać maila z opinią do firmy która nawaliła.

12:56 pm (w NY 2:56 pm) - wylądowaliśmy w Denver. Cudo… ale nie zapominajcie, dziś jest 13-tego. Po tych wszystkich problemach ze startem stwierdziłam, że na chwilę stanę się przesądna. Ten start i brak konkretnych decyzji sprawił, że straciłam nadzieję. Już nawet nie byłam zła, byłam bezsilna, i bez nadziei. Chyba się starzeję ale powiem jak mój dziadek “co z tego nowego pokolenia wyrośnie”.

Wylądowanie to tylko mała część sukcesu. Powiedzmy, że jesteśmy na etapie 3 z 7 rzeczy które muszą nam się dziś udać.

Wystartowanie, wylądowanie, wylądowanie w dobrym miejscu, odebranie bagaży, odebranie samochodu, przejazd autostradą (która może być zamknięta) i dojechanie do apartamentu w górach.

Na tym wyjeździe spotykamy się z przyjacielem i jego synem. Oni nie mieszkają w NY więc lecieli innym samolotem. O ile wylot mieli tylko z małym opóźnieniem (20 min się nawet nie liczy) to potem w Denver czekali ponad godzinę na bagaże. Ponad godzinę bo nie mogli otworzyć luku bagażowego. Dobrze, że przynajmniej ich wypuścili. No tak w jednych samolotach drzwi same odpadają w innych nie można ich otworzyć. Bez komentarza.

My o dziwo bagaże dostaliśmy wszystkie i w miarę szybko. Samochód… kolejny krok i kolejne niepowodzenie. Darek chciał być fajny i cieszył się jak małe dziecko bo wyrwał naprawdę dobrą cenę na bardzo dobry samochód. Uczy się ode mnie, żeby rezerwować a potem bliżej podróży sprawdzać czy cena czasem nie spadła. No i spadła. Więc Darek zarezerwował jakiś ekskluzywny samochód (BMW X5). Super, samochodzik wypasik… tylko, że Darek chciał z napędem na 4 koła. A skoro jest Platynowym klientem to Pan w wypożyczalni go nie zbył tylko zaczął szukać BMW z napędem 4WD. No i szukał… szukał godzinę. Po pół godzinie co prawda zidentyfikował dokładnie który model dostaniemy ale auto było w myjni. Po kolejnej pół godzinie już 3 osoby latały do myjni pogonić ludzików i w końcu o godzinie 3 pm mogliśmy wyjechać z lotniska. Normalnie jakby wszystko było o czasie wyjechalibyśmy ok. 11 am - 11:30 am. Pięknie… i po co tak wcześnie zrywać się z łóżka jak los ma i tak dla nas inne plany. Jak się domyślacie zero nartek, spacerków i innych atrakcji, wyjazd nam się skrócił prawie o dzień.

5:10 pm - w końcu w apartamencie w górach. Przynajmniej apartament super. Zdecydowanie polecamy jeśli ktoś się wybiera do Breckenridge.

5:30 pm - kolacja… nie ma czasu na wiele rozpakowywania, rozłożenia nóg przy kominku. Po pierwsze to w Breckenridge w okresie zimowym jest dużo ludzi i lepiej jest robić rezerwacje. My mamy bardzo fajną miejscówkę BoLD i tam postanowiliśmy zjeść pierwszą kolację. Niestety najpóźniejsza rezerwacja to 5:30 pm. Później już wszystko zajęte. Nie narzekaliśmy bardzo bo w sumie byliśmy dość głodni. W końcu poza słabym śniadaniem w samolocie, bananami i croissantami przywiezionymi z domu to nic nie jedliśmy przez cały dzień. A jakby nie patrzeć to już 14h odkąd wstaliśmy. Dobrze, że trochę udało nam się zdrzemnąć w samolocie.

Ale fajnie było w końcu, zostawić cały zawrót podróży za sobą, usiąść i napić się zimnego piwka. Darek był troszkę rozczarowany bo mieli tylko jedno nie hazy IPA. W listopadzie mieli trzy… ale wytłumaczyli się. Autostrada z Denver jest ciężko przejezdna i ciężarówki nie mogą dowieźć piwa jak się skończy. Nic tylko otworzyć browar w Breckenridge i polegać na lokalnych dostawach. Browary tu są ale chyba nie wyrabiają na ilość restauracji i turystów jak przyjeżdża tu w sezonie.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2023.11.23-27 Breckenridge, CO

Zima idzie! Pewnie sobie myślicie, że będą narciarskie wpisy. Dokładnie. Nie ma to jak rozpocząć sezon wcześniej i kontynuować prawie do lata. 6 (albo więcej) miesięcy można w miarę ciekawie i intensywnie uprawiać narciarstwo w Stanach.

Tym o to sposobem w drugiej połowie listopada siedzę w samolocie do Denver. Ilonka już poleciała tydzień wcześniej, bo mogła. Nie każdy ma tak fajną pracę i może tyle zdalnie pracować.

Miałem bardzo wczesny lot, więc zaraz po starcie z NYC w promieniach wschodzącego słońca ukazała się dolina rzeki Hudson. 15 minut póżniej pojawiły się chmury które z małymi przerwami towarzyszyły mi aż do samego Denver. Na szczęście większość lotu przespałem i obudziłem się przy lądowaniu.

W Denver z reguły jest słoneczna, pustynna pogoda. Z bezchmurnymi dniami przekraczając 300 dni w roku. Na szczęście pozostałe dni są z opadami i w górach spada duża ilość śniegu. Średnio 9-10 metrów w sezonie! Do tego spora wysokość (3,000+ metrów) i już mamy sześcio-miesięczny sezon narciarski.

Na ten sezon zmieniłem mój bilet narciarski na Epic. Pozwala mi on cały sezon bez ograniczeń jeździć w wielu resortach w Stanach i nie tylko. Przez ostatnie parę sezonów miałem podobny bilet, Ikon. To prawie to samo co Epic tylko do innych resortów. Ileż można po tych samych górkach jeździć.

Na ten długi weekend wybraliśmy Breckenridge. Jest to potężny resort w samym sercu Gór Skalistych. W pobliżu znajdują się takie ośrodki narciarskie jak Vail, Copper, A Basin…. Dawno, dawno temu jeździłem w Breckenridge (lokalnie nazywany: Breck), ale po zmianie biletu nie mogłem tu niestety jeździć. Teraz posiadając Epic mogę tu znowu zacząć szaleć po ich stokach.

Znalazłem Ilonkę w Denver i już oboje razem ruszyliśmy w góry. Do Breck z Denver jedzie się około  1.5h prawie cały czas pod górę.

Ilonka jak zwykle dobrze ogarnęła hotele i wylądowaliśmy w Marriottcie w miasteczku i przy samych stokach.

Dzisiaj już było za późno żeby iść na miasto. Zrobiliśmy sobie hamburgery na hotelowych grillach i wraz z dobrym winkiem zjedliśmy kolację w hotelu. Oboje byliśmy też za bardzo zmęczeni żeby zwiedzać lokalne bary. Mamy jeszcze trzy kolejne wieczory. Na pewno je odwiedzimy.

Na tym wyjeździe planowałem jeździć 4 dni na nartach. Tak też się stało. No może 3.5 dnia. Ostatni musiałem wcześniej skończyć, bo na lotnisko trzeba było wracać.

Breck jest wielkim resortem. Ma 5 gór połączonych kilkudziesięcioma wyciągami. Spokojnie można tu wiele dni jeździć i się nie nudzić. Teraz niestety jest początek sezonu i większość tras jest zamknięta. Są tylko dwie góry czynne i tak gdzieś tylko do połowy. Wszystkie szczyty dalej są zamknięte.

Szczyty otwierają dopiero gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia jak już metry śniegu spadną i pokryją wielkie skały.

Jak narazie pokrywa śnieżna może jest 30-40 cm. Jest wystarczająca żeby na otwartych trasach już nie jeździć po korzeniach czy kamieniach.

Czasami w wyższych partiach, gdzie jest więcej śniegu, można było wjeżdżać do lasów. Trzeba było jednak uważać bo często wystawało coś z ziemi.

Dlatego też większość czasu spędzałem na ubitych i zaśnieżonych trasach.

Chyba globalne ocieplenie dotyka też resortów położonych wysoko w górach. Widać to po ilości armatek do zaśnieżania. Dawniej jak pamiętam to armatki znajdowały się tylko na dole i w miejscach gdzie się wiele tras krzyżuje i jest większy ruch.

Teraz, to całe trasy od dołu do góry są zaśnieżane.

Niestety jak resorty chcą być czynne przez 6 miesięcy to muszą  już w listopadzie zaśnieżać góry. Pewnie w grudniu czy styczniu spada tyle śniegu, że armatki są już mało potrzebne. Ale niestety mamy listopad a narciarze chcą już się wyszaleć i śnieg trzeba robić.

Czy sztuczny śnieg jest aż tak bardzo zły? Oczywiście że nie. Jest cięższy i zbity, ubija się tworząc lód. Szybciej tępi i niszczy spód nart. Poza tym to jest ok. Wiadomo, każdy narciarz marzy o jeżdżenie w miękkim puchu, ale to pewnie nie w listopadzie. Na to przyjdzie czas w pozostałych miesiącach.

Tak jak pisałem, jeździłem prawie 4 dni i uważam, że się fajnie wyjeździłem. Nie ma co opisywać poszczególnych dni, bo w sumie nie wiele się różniły jeden od drugiego.

Może poza pogodą. Trzy dni miałem słońce a jeden dzień chmury ze słabymi opadami śniegu. W niektóre dni rano było -18C, ale już koło 10-11 rano temperatura podnosiła się do -5C, a w słońcu jeszcze cieplej.

Mam zamiar tu wrócić w styczniu. Mam nadzieję, że wszystko będzie otwarte i zdam relacje z każdego szczytu.

Jak narazie nie jest źle. Listopad a ja już mam za sobę 4 dni narciarskie w pięknym resorcie.

Oby tak dalej….

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2023.09.23-25 Colorado

Czy leci z nami pilot?

Ups – nie leci... czyli my też nie lecimy?

No właśnie... co się dzieje jak pilot się rozchoruje. Nie będę wnikała czy choroba czy kacówka ale dzień wolny czasem trzeba wziąć w ostatniej chwili. Myślę, że te najlepsze linie lotnicze mają zawsze załogę na dyżurze i jak ktoś wypadnie to wtedy wskakuje kolejna osoba i wszystko sprawnie leci. Słyszałam też, że nawet ściągają na lotnisko więcej ludzi, żeby byli pod ręką jak ktoś wypadnie albo zadzwoni o chorobowe.

No tak, ale czy jedna z największych linii lotniczych może też tak zrobić. Chyba nie bardzo. Delta lata do 252 miast w Stanach więc musiałaby na każdym lotnisku, w każdym mieście mieć zapasową załogę. Trochę dużo ludzi jakby na to nie patrzeć. I właśnie dlatego nasz weekendowy wypad zaczął się od opóźnionego samolotu.

Dobrze, że my na La Guardę pojechaliśmy na styk to jakoś tego czekania nie odczuliśmy. Nie zmienia to faktu, że dowiedzenie się o 7 rano, że samolot jest opóźniony o godzinę nie jest najlepszą wiadomością... ta godzina mogła być dodatkową godziną spania. No ale nic... jest sobota, deszczowa i cały weekend się taki zapowiada więc my postanowiliśmy uciec tam gdzie słońce jest 300 dni w roku.

Denver – znów? No tak jakoś wyszło. Mieliśmy parę spraw do załatwienia tam a skoro już będziemy weekend to czemu nie pójść na hike. Przecież góry już nas wołają - chodźcie.

No to poszliśmy albo raczej polecieliśmy. W końcu udało się Delcie znaleźć pilota i w południe w ciepłym Denver byliśmy już po śniadanku gotowi na wspaniały dzień. Sobota była bardziej biznesowa. Parę rzeczy do ogarnięcia w Denver więc zeszło nam. Za to niedzielę spędzimy cały dzień w górkach.

Colorado tak jak i Adirondack ma swoją listę szczytów. Jest ich jednak trochę więcej i są wyższe. W Kolorado jest 58 szczytów które mają powyżej 14tys ft. (4,267 m). My już niby jakieś czternastki (albo blisko) robiliśmy ale w sumie nigdy w CO. Darek raz próbował ale mocny wiatr zmusił go do zawrócenia. Postanowiliśmy to zmienić i wybraliśmy szczyt Quandary. Jest to najłatwiejszy szczyt z listy czternastotysięczników. Niestety nie tylko nas górki wołały. Była niedziela, początek jesieni a jednak o 7:30 rano nie było już miejsca na parkingu. Wiedzieliśmy, że ten szczyt jest popularny. Ale aż tak? Masakra.

Pokręciliśmy samochodem po okolicy, wjechaliśmy w boczne uliczki ale niestety wszędzie były zakazy parkowania albo czyjeś podwórka. Olaliśmy to. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny więc wróciliśmy do miasteczka Breckenridge i stamtąd trasami narciarskimi poszliśmy do góry. Teraz nie ma sezonu więc i ludzi mało tak że można iść.

Szczyt miał tylko numerek (Peak 10) i nie jest na liście czternastotysięczników. Wiadomo, że lepiej się idzie piękną leśną trasą ale przecież ładnie jest zawsze jak się wyjdzie trochę do góry. Pomimo, że trasa szła szerokimi trasami narciarskimi to wiedzieliśmy, że nie będzie łatwa. W Kolorado trasy są łatwe ale wysokość się zdecydowanie odczuwa. My założyliśmy, że pójdziemy jak najwyżej się uda. Najważniejsze, żeby dzień spędzić w górach.

Szczyt numer 10 ma 13,633 ft (4,155 m) wysokości i jest najwyższym szczytem pasma górskiego Tenmile. Pasmo górskie Tenmile ciągnie się przez 9 mil od Frisco do Breckenridge. Szczyty 6-8 tworzą resort narciarski Breckenridge a szczyt numer 8 jest najwyższym punktem tego resortu.

Do przejścia mieliśmy około 14 mil i prawie 4tys ft więc nie był to lekki szlak. Nie był techniczny ani nic takiego bo fajnie szło się do góry szerokimi trasami narciarskimi. Wysokość i długi dystans jednak wymaga kondycji. Darek chyba do końca nie zdawał sobie sprawy co go czeka. Dopiero gdzie w połowie drogi zaczęły do niego dochodzić numerki, że to wcale nie jest łatwy spacer w parku.

Prawie nie spotkaliśmy ludzi na dolnej części szlaku. Jeden rowerzysta nas prześcignął (szacun!) I trochę pojedynczych ludzi z pieskami czy biegaczy było na dole. Ale ogólnie trasa była nasza. Tak więc miarowym tempem doszliśmy do Overlook, czyli górnej bazy narciarskiej. Normalnie w sezonie można tam odpocząć i coś zjeść ale teraz oczywiście było zamknięte. Na szczęście stolik na zewnątrz były więc mogliśmy uzupełnić kalorie i trochę odpocząć. W tym miejscu opuszcza się resort narciarski i idzie się bardziej szlakiem … choć powinnam powiedzieć drogą.

Siedzieliśmy na tarasie, podziwialiśmy góry i nagle zobaczyliśmy tu auta. Na początku myśleliśmy, że to jakaś obsługa czy coś ale nie… to byli zwykli turyści. Idąc do góry samochodów przybywało. Tak jakby nasz szlak połączył się z jakąś drogą. I tak dokładnie się stało.

Zagadaliśmy do jednego z kierowców. Drugi raz podchodził do tej drogi. Można wyjechać na przełęcz prawie pod sam szczyt. Pierwszy raz był zwykłym SUV, tym razem wziął autko z potężnymi oponami którym to żadna trasa off-road nie jest jest groźna. Podobno każdy może wyjechać zarejestrowanym (czyli z tablicami rejestracyjnymi samochodem). Nie można tylko wyjeżdżać ATV. I dobrze bo by pewnie tego było tu za dużo.

Auta zabrały trochę uroku pięknego spaceru w górach ale widoki nadal to balansowały. My byliśmy jedynymi ludźmi którzy doszli tak daleko na nogach. Szacunek dla nas… czasem trzeba się samemu poklepać po plecach.

Jak przekroczyliśmy 12 tys ft (3,700 m) to poczułam, że kondycja/energia nie jest ta sama co na dole ale nadal fajnie się szło. Zwolniliśmy na wysokości około 12,700 ft (3,900 m). Tutaj zrobiliśmy sobie przerwę na czekoladę i postanowiliśmy uderzyć wyżej. Ze względu na późny start obawialiśmy się, że szczytu dziś nie zrobimy ale przynajmniej chcieliśmy dojść do 13tys ft.

Ostatnie kroki zaraz przed trzynastką były super wolne. Krok - oddech - krok - oddech. W takim tempie ostatnie 600 ft zajęłoby nam jakieś 2h (a nie 30 min jak normalnie). Postanowiliśmy zawrócić. My ludziki ze wschodniego wybrzeża pomimo, że parę wysokich szczytów zrobiliśmy nadal odczuwamy przekraczanie pewnych granic wysokościowych.

Dało nam to jednak do myślenia… ile szczytów powyżej 13tys zrobiliśmy w życiu?

1) Ekwador - ja zrobiłam schronisko pod Iliniza Norte (4700 m / 15,419 ft) a Darek przekroczył magiczne 5tys metrów wychodząc na szczyt Iliniza (5,130 m / 16,831 ft), no i Darek pobił tą wysokość wspinając się na Cotopaxi. Niestety z Cotopaxi musiał zawrócić.

2) Maroko - Toubkal 4,167 m / 13,671 ft

I to by było na tyle… powyżej 10tys ft uzbiera się znacznie więcej szczytów. Dlatego ten hike pomimo, że nie doszliśmy do szczytu był takim co można powiedzieć wow…

Zejście było dużo łatwiejsze choć nadal męczące. Skoro wyszliśmy te 3tys ft do góry to teraz trzeba tyle samo zejść. Podczas tego zejścia zrozumieliśmy dlaczego tydzień temu pani w sklepie sportowym w Lake Placid mówiła, że szczyty w Adirondacks robi się w lekkich butach. Moje ciężkie górskie buty już swoje wysłużyły więc na ten wyjazd kupiłam sobie nowe. Jak Darek je potem w hotelu podniósł to aż powiedział wow… bo w porównaniu do jego są super lekkie. Dla mnie zejście nie było wyczerpujące. Darek poczuł je w nogach bardziej… dlaczego? Buty… jego buty ważyły zdecydowanie większe i z każdym krokiem on musiał podnosić ten ciężar. Czyli da się zrobić wszystkie szczyty w Adirondack tylko trzeba mieć lżejsze buty i pogodę bez błota.

To był piękny hike. Słoneczny dzień spędzony w górach zawsze jest dobrym pomysłem. Pierwotnie mieliśmy spać w Breckenridge. Była by to fajna opcja bo Breckenridge jest górskim miasteczkiem z masą restauracji i knajpek. Niestety ceny były dość duże albo hotele w remoncie. Recenzje tak nas odrzuciły, że postanowiliśmy spać w Dillon. Odpoczęliśmy tylko w Breckenridge, zagasiliśmy pragnienie piwkiem, posiedzieliśmy w słońcu z widokiem na góry, obczailiśmy gdzie chcemy spać jak w styczniu przyjedziemy tu na narty i wróciliśmy do Dillon.

Tym razem śpimy w Hiltonie. Miałam jakieś punkty które by przepadły więc musiałam zdradzić Marriotta. Hotelik fajny. Duże pokoje, podstawowe rzeczy miał. W hotelu jednak było wesele więc na kolację ubraliśmy kurtki puchowe, czapki i poszliśmy do najlepszej restauracji w wiosce. Dużego wyboru nie mieliśmy ale wybraliśmy tą która w rankingu wg. recenzji była na pierwszym miejscu. Chyba nie trudno być numer 1 w malej miejscowości bo jedzenie było ok ale nie powalało.

Na kolację wybraliśmy lokalne BBQ. Miasteczko Dillon jest położone nad jeziorem a restauracja jest przy samej przystani. Idealne miejsce dla developerów. I chyba nie tylko my tak myślimy po czytałam w gazetach, że są pewni ludzie co mają na tą lokalizację chrapkę. Szkoda bo Arapahoe Cafe & Bar ma swój klimat. Może muszą popracować troszkę nad menu i klimatem ale w lecie w ogródku musi ty być przytulnie, jak u babci.

To był krótki wypad do ciepłych krajów. Dla nas Denver to takie tropiki bo rzeczywiście w ciągu dnia temperatura była koło 20C a w nocy przyjemnie spadała nawet do 0C. W poniedziałek już wracaliśmy do NY. Na szczęście lot z powrotem udał się bez żadnych problemów.

Read More

2023.09.16 Seymour, Adirondacks, NY

Dawno, dawno temu Stanisław Jachowicz powiedział: Cudze chwalicie a swego nie znacie. Dokładnie, wystarczy chwalenie tej Nowej Zelandii, trzeba po lokalnym podwórku troszkę pochodzić!

Wiem, porównanie NZ do lokalnych górek to jak jeżdżenie na nartach na zlodowaciałym wschodzie Stanów do np. puszystego Kolorado. Niestety nie mieszkamy w NZ, a organizm domaga się długiego fizycznego zmęczenia. Nie pozostaje nic innego jak wykreślić kolejny szczyt z długiej listy szczytów w Adirondack.

Adirondack posiada 46 szczytów powyżej 4,000 stóp. Zrobiliśmy już 38 z nich. Trzeba tą listę w końcu zakończyć i wpisać się do ich klubu. Zostały nam niestety już same „ciekawe” szczyt. Albo bardzo oddalone od cywilizacji, albo nie posiadające szlaku, tylko wydeptaną przez ludzi i zwierzęta ścieżkę. Albo to i to, jak Seymour, szczyt który planujemy zdobyć w ten weekend. Pogada zapowiada się OK, bez opadów, co znacznie zwiększa szanse na wyjście na szczyt.

Za bardzo nie chcemy brać wolnego z pracy, więc niestety wyjazd z miasta musiał być w piątek po południu. Dalej jest letni klimat więc wiele ludzi ucieka na weekend z miasta, co oczywiście powoduje dosyć spore korki. Ale nawet nie było tak źle i już od mostu G. Washington wszystko puściło i można było bardziej wciskać pedał gazu.

Czas przejazdu między NYC a Lake Placid w Adirondack to około 5 godzin plus przystanki. Oczywiście mój najlepszy pilot Ilonka znalazła idealne miejsce na przerwę/kolację w rejonie Saratoga Springs. Przyjemne, małe miasteczko położone na granicy parku Adirondack. Wiele razy go odwiedzamy jadąc w te rejony. Czasami tylko coś zjeść a czasami tutaj nocujemy.

Tym razem była tylko godzinna przerwa na posiłek i coś chłodnego. Ilonka znalazła fajny browar z dużą ilością ciekawych piwek i oczywiście w miarę dobrym jedzeniem. Browary mają to do siebie, że nasz świeże i dobre piwko plus szybko podane jedzenie. I ceny też są dobre. Zwłaszcza ceny piwa na wynos. Za 0.5L dobrego i świeżego piwka płacisz tyle co za Heineken czy inne piwo przemysłowe w supermarkecie. A chyba nie ma co porównywać jakości.

Około 10 wieczorem przyjechaliśmy do Lake Placid. Ilonce udało się znaleźć hotel na głównej ulicy co było dobre i złe. Dobre, bo wszędzie blisko. Natomiast wadą było, że za dużo jest barów i knajp w okolicy. Z chęcią by się gdzieś usiadło i zamieniło parę zdań z lokalnymi czy przyjezdnymi, ale wiedzieliśmy, że jutro czeka nas ciężki hike i to może się źle skończyć. Omijaliśmy wszystkie bary szerokim łukiem i schowaliśmy się w naszym pokoju. Jutro niestety mamy wczesną pobudkę, więc dzisiaj nie wolno rozrabiać.

Jak o 5:30 rano dzwonił budzik to oboje się zastanawialiśmy czy my na pewno aż tak kochamy Adirondack. Ale też oboje wiemy, że najtrudniejszy odcinek dnia jest poranna pobudka, potem już leci. Tak też było i dzisiaj. Pół godziny później przy kawce i śniadaniu już z entuzjazmem planowaliśmy hike, sprawdzaliśmy pogodę, obliczaliśmy głębokość błota na trasie, oboje nakręcaliśmy się na ten długi a zarazem wspaniały dzień.

Do parkingu na początek trasy mieliśmy jakieś 40 minut samochodem. Około 7:45 zameldowaliśmy się na miejscu, ubraliśmy odpowiednie buty i ruszyliśmy przed siebie. Było gdzieś 7-8C.

Tak jak pisałem wcześniej, zostały nam już tylko „ciekawe” szczyty do zdobycia w Adirondack. Seymour do nich oczywiście należy.

Żeby dojść do podnóża góry trzeba przejść jakieś 5.5 mili (9km) w miarę łatwą i płaską trasą.

Tutaj jest szlak, więc nie ma większego problemu. Jedyne na co trzeba uważać to błoto i strumyki. Na szczęście już parę dni nie padało i błotne odcinki nie są wielkie, a strumyki mają niski poziom wody.

Około 10 dotarliśmy do podnóża góry Seymour. Znajdują się tutaj dwie „szopy” zwane Lean-to.

Jest to schronienie na około 8-10 osób na noc albo przed deszczem. Ludzie co nie chcą robić szczytów w jeden dzień i nie chcą nosić namiotów mogą się tutaj przespać. Szopa posiada 3 ściany, drewnianą podłogę i dach. Przed nią jest miejsce na ognisko i campingowa ławka na przyrządzanie posiłków.

Deszcz nie padał, więc szopa do niczego nam nie była potrzeba. Natomiast ławeczkę wykorzystaliśmy na odpoczynek. Od tego momentu zaczyna się ciekawa część wyprawy. Prosto do góry, bez szlaku, po wydeptanej ścieżce.

Gdzieś 2 mile (3.5km) do góry i ponad 2,000 stóp (600 metrów) w pionie. Jak na „spacer” poza szlakiem jest trochę roboty.

Pierwsze 1/4 drogi była nawet ok. Nie stromo, bez większych skał i nawet błotko nie dokuczało.

Zabawa zaczęła się później. Nachylenie się znacznie zwiększyło, pojawiło się wiele korzeni, stromych i długich skał, a także ścieżka nie była łatwa do odnalezienia. Myślę, że zdjęcia bardziej oddadzą klimat niż słowa.

Około południa doszliśmy do rejonu w okolicach szczytu. Ogólnie to oboje spodziewaliśmy się trudniejszych warunków niż te co właśnie przeszliśmy. Nie odbierajcie mnie źle, dalej było ciężko i trudno, ale znając Adirondack to spodziewaliśmy się gorszych warunków i klasycznego burdelu na trasie. Widocznie wichury omijają ten rejon i nie ma tutaj aż tyle połamanych drzew.

Ostatni hike tych butów… przynajmniej nie trzeba będzie ich czyścić.

Pod szczytem zrobiło się płaściej, w związku z tym błotko się pojawiło. Na szczęście nie były to wielkie, prawie nie do przejścia połacie głębokiego błota jakie występują w dużej części Adirondack i około 12:30 stanęliśmy na szczycie.

Była ładna, słoneczna pogoda z temperaturą w słońcu około 20C. Idealna na dłuższy odpoczynek i uzupełnienie kalorii. Za wiele ludzi na ten szczyt nie wychodzi, wiec w ciszy i spokoju podziwialiśmy piękne widoki gór Adirondack.

Myślę, że na takie szczyty jak ten za wiele ludzi nie przychodzi. Większość, albo wszyscy to są ludzie którzy robią wszystkie 46 szczytów w Adirondack. No bo po co masz łazić w błocie i bez szlaków jak jest wiele innych szczytów w tych górach na które prowadzą bardziej wydeptane i popularne szlaki.

Wszyscy co chodzą po górach wiedzą, że schodzenie jest trudniejsze niż wspinaczka na górę. Na tym szlaku też tak było. Stromo w dół po skałach, korzeniach i błocie. Trudno i niebezpiecznie. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na mokrym i wyślizganym terenie.

Schodzenie w dół zajęło nam około dwóch godzin. W końcu ręce mogły odpocząć od trzymania się wszystkiego co jest w miarę stabilne.

Dalej wiedzieliśmy, że jeszcze mamy 5.5 mil (9.5km) do samochodu, ale tutaj już było łatwo. Spokojnie, spacerkiem i około 17:30 dotarliśmy na parking.

Ilonka, jako prawidłowy górołaz wypisała nas z trasy i można było oficjalnie uznać, że 39 szczyt w Adirondack został zaliczony!!!

Zostało już „tylko” 7!

Wróciliśmy do hotelu, trochę odpoczęliśmy w pokoju i zgłodnieliśmy. Nie chciało nam się za bardzo niczego szukać w miasteczku, więc skończyliśmy w hotelowej restauracji. Zresztą w sobotę zjeść kolację gdzieś w restauracjach w Lake Placid bez rezerwacji jest ciężko.

Po kolacji mieliśmy się gdzieś przejść, ale za bardzo nam się już dzisiaj nie chciało chodzić. Przeszliśmy się od stolika do hotelowego baru gdzie jakiś lokalny coś tam na instrumentach zagrywał. Nawet mu to wychodziło, więc dotrzymaliśmy mu towarzystwa do końca.

W niedzielę, po spacerze w miasteczku ruszyliśmy na południe, w kierunku domu. Po jakieś 30 minutach jazdy w okolicach Keene Valley zobaczyliśmy ciekawy lokalny targ.

Ilonka powiedziała żeby się zatrzymać i wspomóc lokalnych farmerów. Zawsze jakieś świeże i organiczne warzywa się przysadzą.

Tak też zrobiliśmy. Z ciekawostek trzeba dodać, że na tym targu spotkaliśmy pana Krzyśka. Jest to Polak, mieszkający w tych rejonach który promuje polską kuchnię. Ma tu swoje stanowisko z domowej roboty wyrobami. Sam robi kabanosy, pierogi, kiszoną kapustę… i pewnie jeszcze wiele innych wyrobów.

Ponoć udało mu się załatwić miejscówkę w resorcie narciarskim obok Lake Placid, White Face. Ma tam w zimie sprzedawać zgłodniałym narcirarzą swoje wyroby. Stanowisko ma mieć w budynku Mid-mountain. Serdecznie nas, Polaków zaprasza na degustacje domowych wyrobów.

Już niewiele się dzisiaj wydarzyło poza bardzo brzydką pogodą i korkami w rejonie Nowego Jorku. Już byłem zmęczony i nie chciało mi się dzisiaj zawozić samochodu do wypożyczalni na Manhattan. Postanowiłem, że to jutro zrobię.

To był mój wielki błąd. Nie wiedziałem, że od poniedziałku jest spotkanie przywódców krajów ONZ i miasto będzie sparaliżowane. Tak też było. Normalnie dojazd do wypożyczalni zajmuje mi 15-20 minut. W poniedziałek jechałem 1:45 godziny! Masakra!

Nie mogą ci wspaniali spotykać się i gadać gdzieś w lasach, tylko utrudniać życie wszystkim wokół.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2023.04.16-18 Copper, CO (dzień 2-4)

Jest połowa kwietnia, a temperatury w Nowym Jorku zaczęły dochodzić prawie do 30C. Ja wiem, że jest to tylko takie paro-dniowe, ale wciąż za wysokie jak na kwiecień.

Nie ma nic lepszego na ochłodzenie jak wiosenne narty w jakiś fajnych górach.

Wybór oczywiście padł na Kolorado, resort Copper. W miarę blisko, znajomo i rewelacyjnie.

Pomyśleliśmy, że cztero dniowy wypad w góry dobrze nam zrobi. Jeden dzień hike a pozostałe 3 to narty.

W związku z tym, że już jest pod koniec sezonu to ceny wynajmu mieszkań w resortach spadły. Można już nawet w samym centrum wioski coś znaleź za przystępną cenę i nie dojeżdżać samochodem codziennie.

Ogólnie to ja czasami tych narciarzy nie rozumiem. W takim kwietniu gdzie z reguły jest piękna pogoda, dużo śniegu, ciepło, jasno do ósmej wieczorem, mało ludzi, niskie ceny to oni już nie jeżdżą na nartach. Już po sezonie, już narty schowane na strychu.

A w takim listopadzie gdzie jest dokładnie wszystko odwrotnie to pierwsi stoją na mrozie i czekają na krzesełko. Ach ci ludzie….

Wiadomo, każdy jest spragniony nart po lecie i jak tylko słyszy, że jakiś resort się otwiera to odrazu leci. Ja też tak mam, i w listopadzie (a nawet czasami już w październiku) jadę na narty. Ale jak przychodzi kwiecień czy maj i jest pięknie to aż grzechem by było to nie wykorzystać.

Z reguły rano było chłodno, coś koło -10C, ale mocne słońce szybko sobie z mrozem radziło. Już koło 10:30-11 rano temperatury były dodatnie.

W cieniu czy w lasach przez cały dzień śnieg był zmrożony. Widać, że 3,000 metrów robi swoje. Natomiast jest go tak dużo, że żadne korzenie, ani kamienie nie wystawały.

Ogólnie wszystko było otwarte. Jeżdzę w Copper od paru lat i dopiero teraz niektóre tereny zostały otwarte. Widać, że dostali ogromną ilość śniegu. Taki rejon jak Spaulding Bowl zawsze był zamknięty, a teraz mogłem do niego wjechać.

Cały Tucker Mountain też był otwarty. Wszystkie rejony! To chyba tutaj się rzadko zdarza.

Kiedyś jak tu byłem to chyba też wszystko było otwarte, ale były złe warunki pogodowe. Mgła i duży wiatr. W tym rejonie są same trasy EX (potrójny diament), więc wybieranie się samemu tutaj podczas złej pogody byłoby głupie. Teraz przy idealnej pogodzie i dużej ilości śniegu jest jak w bajce.

Ja zapuszczałem się w odległe zakątki resortu a w tym samym czasie Ilonka grzecznie wspinała się trasami narciarskimi w góry. Przynajmniej trasy są ubite i człowiek się nie zapada głęboko w śnieg.

Czasami spotykaliśmy się na odpoczynek, chłodne piwko, czy coś do zjedzenia i wymianę wrażeń.

W godzinach porannych trasy były zmrożone i idealnie ubite. Szybkie zjazdy po twardym sztruksie odrazu budziły i dawały energii na resztę dnia.

A energia była potrzebna. Brak ludzi to i brak kolejek, więc jazda non-stop.

Czasami aż miałem za dużo energii, więc odpinałem narty i wychodziłem jeszcze wyżej.

Patrol mówi, że nie ma zagrożenia lawinowego, a 10-15 minut „spacerku” i można zjechać zupełnie nowymi trasami. Ja wiem dla nich może 10 minut, dla mnie to 20. Podchodzenie do góry w butach narciarskich na 3,500 metrów wymaga trochę wysiłku. Mimo dużego wysiłku to na 100% warto.

Raz zjeżdżając z tyłu góry widziałem, że wyciąg bardzo powoli jedzie. Zastanawiałem się co się dzieje. Mam nadzieję, że się nie zepsuł. Zjechałem na dół, pytam się obsługi czy jest czynny, a gostek mi na to że wszystko jest ok i włączył go na normalną szybkość. Mówi, że nikt tu nie jeździ i oszczędzają energię.

To lubię, całe góry dla mnie.

Pierwsze ślady po sztruksie czy poza trasami. Raj…!

Lasy też były cudowne. Może nie miały świeżego puszku, ale ilość śniegu była w pełni zadawalająca.

W związku z tym, że dzień jest długi to Ilonka wymyślała jakieś wycieczki popołudniami.

Jedną z nich był wyjazd do pobliskiego miasteczka, Leadville. Oddalonego o około 40km

Nasza agentka od nieruchomości poleciła nam to miasteczko jako alternatywa do kupna nieruchomości. Ceny w resortach są chore, a tam może się kiedyś coś rozwinie. Niestety za daleko i mało ciekawie.

Natomiast w oko nam wpadła ziemia z kominkiem. Wielki obszar na którym aktualnie można postawić wiele namiotów, a kiedyś jakiś domek. Ktoś chętny na wypad pod namioty?

Z powrotem Ilonka oczywiście wymyśliła ciekawszą, górską drogę. Tak żeby kierowcy się nie nudziło.

Droga wiodła kanionem z cudnymi widokami.

Wróciliśmy na autostradę tuż obok Vail, więc było oczywiste, że musimy odwiedzić dobrze nam znaną knajpę Red Lion.

Kiedyś dużo jeździliśmy do Vail i często po nartach odwiedzaliśmy Red Lion na żeberka. Mają najlepsze w mieście.

Teraz też usiedliśmy przy barze i zamówiliśmy żeberka wieprzowe i beef brisket (ponoć to mostek wołowy).

Jedzenie było pyszne. A mięso z żeberek odchodziło od kości.

Tak nam smakowało, że dopiero przypomnieliśmy sobie o zrobieniu zdjęcia gdzieś w połowie posiłku. Ale nie martwcie się, od następnego sezonu zmieniam bilet na narty i Vail będzie na nim uwzględnione. Na pewno Red Lion odwiedzimy.

Tak jak pisałem wcześniej, na następny sezon zmieniam bilet z Ikon na Epic, więc w Copper już nie będę mógł więcej jeździć.

Chociaż ludzie mówią, że nie można się ograniczać i trzeba mieć oba. Jak jeździsz przynajmniej 20 dni w sezonie to posiadanie obu biletów ma sens. W sumie mają rację. Wtedy cena za dzień wychodzi $70 lub mniej. Na następny sezon zostaje z jednym biletem, a potem się zobaczy. W sumie robię 20+ dni w sezonie. A mam nadzieję, że ten numer tylko pójdzie w górę. Spotykam ludzi co mają 100+!

Ten sezon też był dla mnie wyjątkowy, bo ani jednego dnia nie spędziłem na nartach na wschodnim wybrzeżu. Od kilkudziesięciu lat jak jestem w Stanach to zawsze część dni jeździłem na wschodzie. Wiadomo, na początku więcej, później stopniowo proporcje się zmieniały. Mam nadzieję, że tak już zostanie, bo narty na wschodzie a zachodzie to dwa różne światy.

Nie koniecznie zachód jest droższy czy wymagający dłuższego transportu. Jak się odpowiednio wcześniej planuje i ma już w tym doświadczenie to myślę, że jest porównywalnie.

Był to niestety mój przedostatni (chyba) wyjazd na narty w tym sezonie. Jeszcze tylko mamy jeden (albo dwa) wyjazd zaplanowany i koniec. Niestety nie ma czasu, a szkoda. Resorty na zachodzie dostały tyle śniegu, że niektóre planują być otwarte nawet w lipcu. W sumie nigdy nie mów nigdy, bo nie wiadomo co życie wymyśli.

W drodze powrotnej niewiele się wydarzyło. No może poza wiatrami pustynnymi.

Tak bardzo wiało na lotnisku, że pilotowi chyba z godzinę trwało, aż podniósł maszynę w górę.

Przed startem kapitan wyszedł z kabiny pilotów i powiedział, że bardzo wieje. Da się lecieć, ale będą wielkie turbulencje. Nikt nie będzie mógł wstać (wliczając załogę) aż wylecimy odpowiednio wysoko.

Obsługa lotniska kierowała nas na rożne pasy startowe, aż w końcu się udało.

Na ziemi wiało, ale zaraz po starcie wszystko ucichło i spokojny lot trwał już do końca.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2023.04.15 Denver, CO (dzień 1)

Lubię spać w hotelach Westin. Zawsze jakaś taka wyspana się budzę. Oni teoretycznie tym się szczycą, że mają Heavenly Bed (niebiańskie łóżka), że są najbardziej wellness itp. Trzeba im przyznać, że materace mają dobre a śniadanie jeszcze lepsze.

Z hotelu prosto pojechaliśmy po autko, to też w miarę sprawnie poszło bo Darek wysiada na parkingu, bierze auto które mu się podoba i odjeżdża. Przy wyjeździe tylko skanują który model wziął i w drogę.

Dziś w planach mieliśmy hike. Darek znalazł jakiś hike na południowych stokach jakieś 20-30 min od Denver. Nie spodziewaliśmy się dużo śniegu ale na wszelki wypadek mieliśmy raki. Przecież to południowe stoki to wiosenne słoneczko stopiło wszystko. Jakie było nasze zaskoczenie jak im wyżej się podnosiliśmy, tym więcej śniegu było. Tego się nie spodziewaliśmy.

Wjeżdżając na parking już w ogóle byliśmy w szoku, że tu biało a jeszcze do tego zaczęło padać śniegiem. Śnieg w kwietniu… w połowie kwietnia… pogoda jednak zmienna jest.

Szybko przebraliśmy nasze cienkie, letnie spodnie na grubsze narciarskie, wyciągnęliśmy kurtki i ruszyliśmy w drogę. Teoretycznie szlak szedł do jeziora ale czytając komentarze na sieci liczyliśmy się z tym, że w połowie może być ciężko. Stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.

Najpierw szlak się podnosił zboczem gór. Ścieżka była dość wydeptana i nawet raków nie trzeba było. Śnieg cały czas sypał. Po takim miękkim śniegu raki nie były w sumie w ogóle potrzebne. Najgorzej było z zapadaniem się. Ale na to raki nie pomogą, na to muszą być narty albo rakiety. My rakiet nie mieliśmy bo jednak są dość duże żeby je tak przewozić tam i z powrotem.

Parę razy wpadliśmy dość mocno. Ja zwłaszcza zapamiętam trzy wpadnięcia. Pierwsze wpadłam tak głęboko jak jeszcze nigdy. Dziura była mega długa, na całą długość mojej nogi (a krótkiej nie mam). Drugi raz wpadłam naraz dwoma nogami i zrobiła się dziura jak jakaś mała studnia. A trzeci raz stanęłam i śnieg obsunął się równiuteńko pod dwoma nogami, że poczułam jakbym zjeżdżała na jakiejś platformie w dół. Był to powolny zjazd a nie ułamki sekund jak we wcześniejszych wpadnięciach.

Ci co chodzą po górach wiedzą, że zapadnięcia są czymś częstym ale wykaraskać się z tego nie jest łatwo. Nie jest to może technicznie trudne ale wymaga energii. A na wysokości 11tys ft (3300 m) nie ma się za dużo energii na nagłe ruchy.

Szliśmy jednak dalej i się nie poddawaliśmy. Jak to Darek powiedział, do póki nas to śmieszy a nie wkurza to możemy iść. I tak szliśmy sobie raz we mgle, raz w słońcu. Raz zawiało śniegiem a raz mrozem. Ale jak tylko wyszło słońce to był raj. Byliśmy w dolince otoczeni pięknymi górami.

Ciężko jest opisać klimat gór - jak to się mówi, ludzie dzielą się na dwa typy, tych którym nie trzeba wiele tłumaczyć i tych co nigdy nie zrozumieją. Ja poetką nie jestem więc wykorzystam krótki film aby oddać klimat zimowych gór.

Przeszliśmy troszkę ponad 2 mile (3.5 km) kiedy zapadanie stawało się coraz częstsze i ślady wcześniejszych ludzi coraz mniej widoczne. Podjęliśmy więc męską decyzję, żeby zawrócić. Nadal mieliśmy trochę do pokonania do parkingu i wiedzieliśmy, że jeszcze nie raz się zapadniemy. Ja obstawiałam około 10 razy na osobę - nie wiele się pomyliłam. Było 7-8.

W miarę jak traciliśmy wysokość pojawiało się coraz więcej słońca. Jak doszliśmy do parkingu to nic nie przypominało pogody z czterech godzin wcześniej. Aż chciało się wyciągnąć leżaki z bagażnika i poopalać się w słoneczku. Niestety jeszcze nie mieszkamy w Denver więc nie mamy takich zabawek w samochodzie.

Opalanie się nadrobiliśmy na balkonie w apartamencie. Tym razem śpimy w budynku Copper One. Budynek położony jest przy samych stokach. Tak w centrum jeszcze nie spaliśmy. Copper nie jest dużym miasteczkiem więc z każdego miejsca można w miarę dojść pod wyciągi. Jednak tak, żeby z okien widzieć trasy i wyciągi jeszcze nie mieliśmy. Chyba koniec sezonu i wszyscy powracali więc my mieliśmy wybór i nam się udało wynająć mieszkanko tak centralnie.

Na kolację pojechaliśmy do Vinny’s we Frisco. Dobrze, że mamy bloga bo knajpę odkryliśmy rok temu, strasznie nam zasmakowało tam jedzenie ale kompletnie nie pamiętaliśmy nazwy. Blog przyszedł nam z pomocą i trafiliśmy bez problemu. Nawet był ten sam barman a jedzenie tak samo pysznie smakowało.

To było smakowite zakończenie dnia. Aż wstyd się przyznać, że koło 20 padliśmy do łóżek. Jednak wysokość, świeże powietrze i różnica czasu zrobiły swoje. Ale cóż czasem trzeba. Sen jest najważniejszy. Jak organizm się go domaga to nie można z tym walczyć.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2022.04.14 Denver, CO (dzień 0)

To już nasza tradycja, że w kwietniu lecimy gdzieś na wiosenne narty. Taki krótki, czterodniowy wypad jest bardzo przydatny, żeby wywietrzyć umysł z problemów dnia codziennego.

Po zwiedzeniu prawie wszystkich resortów w Stanach stwierdziliśmy, że Colorado jest najlepsze na krótki wypad. Tylko 3-4h lotu z NY więc idealnie. Inne resorty też sa super ale już trzeba dłużej leciec albo dłużej jechać z lotniska (albo to i to jak np. Mammoth Lakes). Tamte resorty wybieramy jak mamy tydzień wakacji.

Pewnie myślicie…no ale to się może znudzić. Macie trochę racji, ale tylko trochę. W Colorado jest multum resortów, takich wiekszych bliżej Denver to co najmniej 5. Dlatego na następny rok zmieniamy pass na narty. Darek właśnie kupił Epic pass więc od następnego roku będziemy na nowo odkrywać Breckenridge czy Vail.

Póki co przyszedł czas pożegnań i w ten weekend żegnamy się z Copper. Lubimy bardzo ten resort ale czas na zmianę. Z NY wylecieliśmy w piątek wieczór. Lubimy tak. Wylot po 19, w Denver jesteśmy przed 22. Śpimy w hotelu zaraz przy lotnisku więc od odebrania bagażu w 15 min jesteśmy już w pokoju. Szybkie piwko na relaks po podróży albo kolacja jak ktoś jest głodny. I przed północą można już spać. Rano dobre śniadanko, odebranie samochodu i teoretycznie o 10-11 można już iść na hike albo narty. Wylot w sobotę, wiąże się ze stratą jednego dnia bo zanim się wyląduje, zje śniadanie to jest już koło pierwszej popołudniu. A do tego człowiek w ogóle nie wyspany bo trzeba brać samolot o 6 rano. Sen jest dla nas bardzo ważny dlatego czasem lepiej dopłacić do hotelu przy lotnisku i wyspać się w Heavenly Bed.

Rozpiska w poprzednim paragrafie to tylko teoria ale nawet w praktyce udało nam się jakoś to ogarnąć i przed północą już smacznie chrapaliśmy. Na lotniku w NY poszło nam sprawnie, lot też szybciutko minął. Trochę popracowaliśmy, oglądnełam film Amsterdam (bardzo dobra obstawa i gra aktorska) i pograliśmy w sapera. Pamiętacie? Gra chyba z 1998 roku zyskała na nowo nasze zainteresowanie. Jest tak uzależniająca, że się idealnie nadaje na długie loty. Idealny zabijacz czasu. Tyle rzeczy udało nam się zrobić i jeszcze zjeść kolację. W ta stronę udało nam się mieć upgrade więc i kolację zaliczyliśmy. Wszystko z górki… byle tak dalej.

Po wylądowaniu, Darek ogarniał bagaże a ja poszłam do hotelu zrobić check-in. Z lotnika do hotelu mamy 5 min na nogach więc idealnie. Wcześniejszy przylot do Denver (wiatry nam sprzyjały), szybkie ogarnięcie bagażów i pokoju i jeszcze załapaliśmy się na happy hours w hotelowym barze. $6 za piwko prawie na lotnisku brzmi dużo lepiej niż $15 na JFK. Ciekawe kiedy zaczną regulować ceny produktów na lotnisku z drugiej strony jak i tak bary są pełne i ludzie nadal płacą $15 za piwo to po co mają obniżać. Jednak NY ma za dużo pieniędzy.

Sen jednak wygrał i już na drugą kolejkę nie zostaliśmy tylko grzecznie poszliśmy spać. Na sobotę mamy zaplanowany hike.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2023.02.06 Arapahoe Basin, CO (dzień 3)

Dzisiaj już niestety wracamy z tego krótkiego a zarazem intensywnego wypadu na narty na zachód Stanów. Samolot mamy dopiero o godzinie 18 z Denver, więc nartki dzisiaj do południa obowiązkowe.

15-20 minut samochodem z Dillon jest resort A-Basin. To dobrze mi znane miejsce postanowiłem ponownie dzisiaj odwiedzić. Mimo, że jest poniedziałek to główny parking był pełny. Chyba ludzie w Kolorado nie pracują jak śnieg spadnie. Wczoraj w nocy trochę go spadło, jakieś 10cm. Jak na wschodnie wybrzeże Stanów to pewnie jest dużo, ale na standardy Kolorado to jest niewiele.

Oczywiście, że każdy centymetr śniegu się liczy i pozwoli narciarzowi lepiej i ciekawiej jeździć.

A-Basin już dobrze znam. Nie potrzebuję żadnej mapy. Prosto z samochodu poszedłem na wyciąg. Z drugiej strony mam tylko 3 godziny dzisiaj na narty, więc nie wolno marnować czasu.

Przez 3 godziny w Kolorado i tak się więcej wyjeżdżę niż przez cały dzień u nas na wschodzie.

Lokalny na pierwszym wyciągu zdał mi relację co jest otwarte i gdzie dzisiaj się dobrze jeździ. Większość terenów jest otwarta poza wschodnią ścianą, która ze względu na opady śniegu ma wysokie zagrożenie lawinowe i jak narazie nie jest otwarta. Co chwilę było słychać jak patrol ładunkami wybuchowymi próbuje wymusić lawiny żeby ten teren bezpiecznie można było otworzyć.

Pogoda nie należała do najlepszych. Po wczorajszym idealnym dniu w Vail dzisiaj było znacznie zimnej, wietrznie i pochmurno.

Zrobiłem parę zjazdów w głównej części i pojechałem w tylny rejon, do Montezuma.

Lubię ten rejon. Ma dużo ciekawych tras z różną skalą trudności. Dzisiaj nie miałem czasu na zapuszczanie się głęboko, ani tym bardziej na podchodzenie. Zjechałem dwa razy podstawowymi trasami i wyjechałem na przełęcz.

Rok temu otworzyli nowy rejon, zwany Beavers. Za bardzo go jeszcze nie znam, więc obowiązkowo trzeba było tam wstąpić na parę zjazdów.

Jest to dość spory obszar z trudnymi albo bardzo trudnymi trasami. Bardzo trudne dzisiaj omijałem, nie miałem czasu ani odwagi. Pogoda też była nie za ciekawa.

Czarnymi trasami (nie ma tu łatwiejszych) po świeżym śniegu się świetnie jeździ. Wiadomo, że muldy dalej pod śniegiem występują, ale nie są takie twarde i bolesne dla kolan.

Zauważyłem też, że w rejonie gdzie są same trudne trasy wyciąg prawie w ogóle się nie zatrzymuje. Pewnie dobrzy narciarze nie mają problemu z wsiadaniem albo wysiadaniem z nich. Dzisiaj bardzo wieje i siedzenie w górze na krzesełku nie należy do przyjemności. Na ziemi już ostro wieje, a 10 metrów w powietrzu jeszcze bardziej.

Dobrze zmarznięty i przewiany na  wszystkie strony zjechałem na sam dół i jeszcze na koniec odwiedziłem rejon Pallavicini.

Wyciąg w większości idzie lasem, więc, aż tak nie wieje. Na górze jest gorzej ale szybko trzeba zjechać niżej i już jest cieplej.

Znajdują się tutaj bardzo ciekawe trasy. Lokalni je nazywają wąwozy. Są one bardzo trudne i wymagają świetnej umiejętności jeżdżenia na nartach po stromych, wąskich skalnych odcinkach, dobrej orientacji w terenie i odwagi. Oczywiście tam się nie wybieram, szkoda życia marnować. Jest jeszcze wiele gór do zjeżdżenia.

Wybrałem normalniejsze trasy do zjazdu. Był to mój ostatni zjazd na tym wyjeździe, więc pomalutku, ciesząc się z każdego zakrętu zjechałem na dół. Zapakowałem się do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Denver.

Droga była ok. Dopiero za tunelem zaczął sypać śnieg. Na szczęście krótko i po 15 minutach jak zjechaliśmy niżej wyszło słońce które towarzyszyło nam do końca.

Przed lotniskiem wstąpiliśmy na obowiązkowe naleśniki w rejonie jeziora Sloan w Denver. Jak zwykle były pyszne. Mają tam chyba ponad 20 rodzajów naleśników. Część słodkich, ale większość savory, które z piwkiem z lokalnego browaru Barquentine Brewing Company idealnie zakończyły dzień.

Oddaliśmy fajny samochodzik i udaliśmy się na lotnisko. Bardzo spodobało mi się to BMW X5. Zwłaszcza, że jest prawie nowe. Wypożyczalnia Sixt wymieniła bardzo dużo samochodów na BMW i Cadillac. Czyżby przyszedł czas na pożegnanie się z National i przejście do Sixt? W sumie tu też już mam złoty status.

Kolejnym plusem Sixt jest to, że dwie godziny przed wypożyczeniem dostajesz sms jakie samochody są i możesz już wybierać. Przydaje się to jak lecisz w góry i potrzebujesz duży samochód bo masz narty, albo chcesz mieć gwarantowany napęd 4x4.

Oczywiście nie ogarnęli (oni albo ja) i jak narazie informację wysyłają na sms a nie email. Z reguły jesteś w samolocie dwie godziny przed wypożyczeniem i nie dostajesz sms. Mam nadzieję, że przejdą na email (albo ja znajdę inne ustawienia) i wtedy w samolocie można już wszystko sobie ustalić. Od tego roku Delta wprowadziła już za darmo internet na pokładzie na wszystkich ich samolotach niezależnie od klasy jaką lecisz.

Taki weekendy lubię. Szybka odskocznia od szarej rzeczywistości w przepiękne góry stanu Kolorado. Nawet nie ma co porównywać nart na wschodnim wybrzeżu do zachodniego. Zwłaszcza, że w tym roku ze śniegiem na wschodzie jest bardzo cienko i trzeba jeździć po sztucznym „lodzie”. Gdzie zachód Stanów pobija rekordy w opadach…..

W powrotnym locie udało nam się część grupy umieścić w pierwszej klasie to przynajmniej niektórzy mieli cywilizowany obiad na 10 kilometrach z dobrym winkiem. Smacznego…!

Jest ogromna różnica w jakości jedzenia i napojów podawana w pierwszej klasie a z tyłu samolotu. Nawet nie ma co porównywać. To tak jak z nartami na wschodzie i zachodzie Stanów. Także sposób w jaki jest serwowany posiłek jest zupełnie inny. Bardziej przypomina dobrej jakości restauracje niż fast food na tyłach samolotu.

Read More
USA - Colorado Ilona i Darek USA - Colorado Ilona i Darek

2023.02.05 Vail, CO (dzień 2)

Vail … w ostatnim wpisie pisałam, że Vail kochamy. Ale nie wyjaśniłam za bardzo dlaczego. No więc po pierwsze mamy do niego sentyment. Kiedyś przyjeżdżaliśmy tu co roku (mieliśmy znajomości). Po drugie, wierni czytelnicy pewnie wiedzą, że z Darkiem chcemy być w każdej strefie czasowej a wzieło się to z tego, że nasze pierwsze randki wypadały każda w innej strefie czasowej. Vail było jedną z naszych pierwszych (dokładnie czwartą) randką i oczywiście było w innej strefie czasowej niż pozostałe (Stuttgart, NY, LA+Hawaii, Vail…). Po trzecie Vail jest Europejskie. Nie wiem czy jest inny taki resort w stanach który ma tak duże miasteczko a do tego ma winner schnitzel. Tak, Vail zostało stworzone w 1962 roku na modę Alpejskich resortów.

Marzec 2011

Brakuje im trochę prawdziwego eurpejskiego klimatu, knajpek w górach, wiosek wchodzących w trasy narciarskie i tras do chodzenia. Ale może to tylko Zermatt ma takie klimaty. Przekonamy się za miesiąc w Chamonix.

Wracając do Vail to mamy więcej powodów, żeby kochać ten resort.

Po czwarte - największy resort w Stanach

Po piąte - przepiękne tereny i potężne “bowle”

Co to jest bowl… najlepiej zapytać ChatGPT
W języku narciarskim, bowl oznacza zwykle obszar, który jest płytko nachylony u podstawy i stopniowo staje się stromszy w górnej części, tworząc półkulę lub misę. Jest to popularne miejsce do jazdy na nartach, ze względu na swobodny, płynny charakter zjazdu i dużą ilość miejsca do manewrowania.

Po szóste - miasteczko… fajne, duże, z podgrzewanymi chodnikami.

Po siódme - za południowe stoki gdzie nie narciarze mogą spędzać czas.

No dobra to skoro jest tam tak idealnie to czemu tylko tam nie jeździmy albo czemu tak rzadko. Bo Vail nie kochamy za ceny. Jedno-dniowy bilet kosztuje $260. Nam udało się wyrwać pracowniczą zniżkę i oczywiście tyle nie płaciliśmy. Ale Darek już myśli, żeby kupić sezon pass Epic na następny rok który pokrywa Vail.

To nasz drugi raz w tym sezonie w Vail. Darek z tatą oczywiście bez zbędnego tracenia czasu ruszyli prosto na stoki. Ja z mamą na spacerek. W Vail jest gdzie pochodzić, można chodzić wzdłóż rzeczki, po parku, miasteczku albo udeżyć na południowe stoki jak ktoś ma większe ambicje. My zadowloliłyśmy się parkami i miasteczkiem.

W między czasie chłopaki szaleli po stokach.

Tak, jest wielki sentyment do Vail. W Polsce spędzałem dużo czasu w Zakopanem i mam sentyment do niego. Bardziej do gór niż do komercyjnego miasta.
W Stanach swego czasu też dużo się jeździło do Vail więc sentyment został.

No bo tak jak Ilonka pisała, Vail da się lubić. A jest co lubić. Wielkie obszary, gwarantowany śnieg, super teren, dobry system wyciągów, „Europejskie” miasteczko….

Jedyne co, to ceny w Vail można nie lubić. Są naprawdę wysokie. Może nie jakieś szalone jak na światowej klasy resort, ale z górnej półki. Oczywiście jak sobie wszystko w miarę wcześniej zaplanujesz i przemyślisz to nie jest tak strasznie. Nie musisz płacić +$200 za bilet, spać za $500 za noc czy pić piwko po $12.

Vail znam dobrze, więc mapy za bardzo nie potrzebuję. Zapięliśmy narty i wsiedliśmy na pierwszy wyciąg. Wprawiony narciarz powie: jak to wsiedliście na wyciąg? Przecież jest niedziela, a gdzie kolejki do wyciągów? Nie ma ich w Vail. Nawet w weekendy. Resort limituje ilość biletów. Nie wiem, czy po miejscach na parkingu, czy po ilości sezonowych karnetów, czy po czymś innym, ale często się zdarza, że nie kupisz biletu na ten sam dzień. My mieliśmy bilety załatwiane, więc ten problem nas nie dotyczył.

Zwiedzanie Vail zaczęliśmy od Golden Peak. Jest to najbardziej wysunięty punkt resortu na wschód. Długie niebieskie trasy i dobrze ubite. Niestety ten rejon też sobie upatrzyły wszystkie kluby i szkoły narciarskie i często dużo tras jest tutaj zamknięta ze względu na ich zawody. Tak też było i dzisiaj. Na lepszych trasach były organizowane zawody.  Oczywiście Vail ma 195 tras, więc nie było żadnego problemu. Wzięliśmy kolejny wyciąg i pojechaliśmy dalej.

Po paru rozgrzewających zjazdach na niebieskich trasach pojechaliśmy do słynnych bowli które znajdują się na tyłach resortu.

Bowle mają 7 mil (11km) szerokości. Jest tu gdzie jeździć!

Większość to nieubite zbocza potężnych dolin, gdzie narciarz praktycznie nie ma limitu w wyborze zjazdu. Jedzie gdzie go narty niosą.

Świetny system wyciągów pozwala na szybki powrót w główną część resortu, albo nawet jeszcze dalej wjeżdżać i odkrywać kolejne tereny. Dalej za bowlami znajduje się rejon zwany Blue Sky Basin. Też wielkie obszary, bardziej zalesione. Miłośnicy jeżdżenia po lasach na pewno coś tu znajdą.

Zjechaliśmy parę razy bowlami i wróciliśmy w główną część resortu. Nogi po tych paru długich zjazdach bolały. Zwłaszcza, że większość terenu jest nieubijana albo zmuldzona.

Trochę pobawiliśmy się w głównej części resortu i zjechaliśmy na dół na lunch.

Zjedliśmy go wspólnie z resztą grupy. Kolorado jak i Kalifornia, w ciągu dnia w słoneczku w zimie jest ciepło. Lunche na zewnątrz są bardzo popularne. Czy to w restauracjach na tarasie, czy na ławce w parku, czy w górach na śniegu. Jak tylko jest słoneczny dzień (a jest często) to polecam tego typu przerwę.

Po lunchu wróciliśmy w góry. Już nie pakowaliśmy się w bowle tylko spokojnie, relaksująco w głównej części resortu po niebieskich trasach dokończyliśmy nasz narciarki dzień.

Jesteśmy zwolennikami własnego lunchu na nartach. Ciężko jest przewidzieć jakie będą warunki, gdzie ktoś zajedzie na nartach albo zajdzie na nogach. Czasem jednak udaje nam się spotkać i tak właśnie stało się dziś. Akurat myśmy były w miasteczku, chłopaki nie mieli daleko, żeby do nas zjechać. Znaleźliśmy więc ławeczkę w słońcu naładowaliśmy kalorie kanapeczkami z prosciutto i piwkiem z plecaka.

Po lunchu znów każdy szybko poszedł w swoją stronę. Ostatnie chwile w resorcie, ostatnie widoki, ostatnie zjazdy… i tak zleciał czas do 4pm kiedy to zamykają wyciągi. Nie siedzieliśmy za długo w miasteczku bo w apartamencie czekała pyszna kolacja. Tak więce po małym odpoczynku przy meksykańskim piwku ruszyliśmy spowrotem w kierunku Dillon.

Pomimo, że wiele stanów ma farmy jagnięciny, produkuje wysokiej jakości mięso to Kolorado jest uznawane za numer jeden. W sumie to nie wiem czy to marketing czy rzeczywiście jest najelpsze. Nie da się ukryć, że Kolorado ma najlepsze warunki, idealny teren (przestrzeń i urozmaicenie) i klimat (suchy i wysokogórski). Jednak poza Kolorado podobno Kalifornia, Texas, Wyoming, Utah są w top 5 stanów z najlepszą jagnięciną. Ciekawe. Kiedyś musimy spróbować mięska z tamtych rejonów. My ograniczeni jesteśmy tylko do Kolorado, Australii, Nowej Zelandi i trochę może Szkocji. Chętnie spróbujemy co inni potrafią. Póki co będąc w Kolorado próbowaliśmy co oni potrafią.

A potrafią wiele… kolacja była przepyszna.

Read More