Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.09.25-26 Casablanca, Maroko (dzień 7-8)
Początek i koniec naszej Marokańskiej przygody. To tu wylądowaliśmy tydzień temu i stąd za dwa dni startujemy znów do domku. Ponieważ w Casablance samochód nam nie był potrzebny to oddaliśmy go i Darek wreszcie mógł odetchnąć z ulgą. Jak już parokrotnie pisaliśmy jazda po Maroku jest zwariowana i trzeba mieć oczy wokół głowy. Tak więc do Casablanki wjechaliśmy taksówką. No i Pan taksówkarz myślał, że to nasz pierwszy dzień. Tak więc bardzo chciał nam opowiedzieć dużo rzeczy, niestety po francusku. Pół na pół go rozumieliśmy ale jedno zapamiętałam: “Casablanca, tu są pieniądze.”. No tak Fes i Marrakesz to stare miasta, historia i król siedzący w pałacu. Rabat to rząd i polityka a Casablanca to pieniądze. Podobno jest to najbardziej nowoczesne miasto, największa metropolia w Maroku. Muszę przyznać, że znów nas rozczarowało.
Pomimo, że jest to pierwsze miejsce w Maroku gdzie zobaczyliśmy Starbucks to nadal jest brudno. Budynki są od czasu do czasu nowe ale chodnik się obok nich rozlatuje. W Casablance nie ma dużo zabytków tak więc na naszej liście znalazły się Sacre Coeur (katedra), Meczet Hassana II i stara Medina. Zwiedzanie zaczęliśmy od Sacre Coeur bo znajdował się blisko restauracji, które wybraliśmy na dzisiejsząkolację......Sacre Coeur jest rzymsko-katolicką katedrą wybudowaną w 1930 roku. Przykre, ale był to kolejny zabytek w ogóle nie zadbany. Znajduje się w ładnym parku ale sam budynek jest zamknięty, zniszczony i oczywiście otoczony śmieciami.
Kolacji też nam nie udało się tam zjeść bo wszystko było pozamykane. Jak się potem dowiedzieliśmy w hotelowej restauracji ze względu naświęto nie można serwować alkoholu komuś kto jest muzułmaninem. My nie mieliśmy z tym problemu, ale jak dwóch lokalnych mężczyzn weszło do hotelowej restauracji i chcieli się napić to kelner im odmówił podania. Pewnie dlatego większość restauracji w mieście była zamknięta. Na szczęście nasz hotel (Val D'Anfa) ma 3 restauracje więc spokojnie udało nam się wybrać coś fajnego. Kelner był bardzo miły i skakał koło nas pokazując nam nawet surowe ryby i mięso, które będzie dla nas przygotowywał. Hotel oprócz restauracji ma też 2 bary tak więc bardzo fajnie było sobie odpocząć przy basenie i napić się drinka na lepsze trawienie.
Rano się nie spieszyliśmy już tak bardzo. Wiedzieliśmy, że Casablanca nie ma wiele do zaoferowania a my mieliśmy cały dzień przed sobą. Tak więc pospaliśmy i ruszyliśmy wybrzeżem do Meczetu. Meczet Hassan II jest położony nad samym oceanem. Jest to połączenie lądu i wody. Meczet ten jest największy w Afryce jak i siódmy co do wielkości na całym świecie. Jego dominującym kolorem dekoracji jest kolor zielony uznawany za kolor islamu.
Zanim jednak dotarliśmy do meczetu minęliśmy wybrzeże, a na nim wiele opuszczonych hoteli. Wygląda, że parę lat temu były tu duże hotele z kompleksami basenów. Teraz część jest opuszczona i niszczeje, a obok budują się nowe, wypasione pięcio-gwiazdkowe hotele. Byliśmy zaskoczeni wielkością przypływów. Często woda zalewała baseny przy hotelach. Fale były ogromne a woda dochodziła dość daleko. Tak więc kolejne kontrasty. Z jednej strony budują się piękne hotele a z drugiej są upadłe hotele lub bloki gdzie mieszkają ludzie.
Wreszcie dotarliśmy do Meczetu który zdecydowanie nas powalił. Jest super położony nad wodą, otacza go ogromny plac a dekoracje i wykończenie powalają. Można wejść do środka, ale ja nie miałam odpowiedniego ubrania, a do tego musielibyśmy czekać ok. 1h na naszą turę. Nie do końca był to fajny pomysł biorąc pod uwagę duże temperatury i mocne słońce.
Po meczecie mieliśmy ochotę odwiedzić starą medinę, ale jak przeszliśmy parę kroków od meczetu zobaczyliśmy znów brud i śmieci więc zawróciliśmy. Chyba nie do końca był to dobry pomysł aby odwiedzić Medinę. Spacerek z powrotem do hotelu, kolacja i pożegnalny drinek.....to już jest koniec. Jutro wylatujemy.
Jaką mamy opinię teraz po Maroku? Po krótce można to napisać w jednym zdaniu. Brud, śmietnisko wszędzie, w ogóle nie solą ale słodzą bardzo dużo a łóżka mają super twarde. Ale są też pozytywne rzeczy...nie zrozumcie nas źle. Nadal mamy opinię 50/50 na temat tego kraju.
A coś więcej? Zdecydowanie kraj, który każdy powinien zobaczyć, zwłaszcza jak dużo jeździ po świecie. Wiadomo, nie jest to Europa i ludzie muszą troszkę zmienić swoją kulturę. Szczególnie jeśli chodzi o śmieci. Oni mają naturę zostawić tam gdzie się stoi. Nawet kelner w jednej restauracji otworzył nam piwo i wyrzucił kapsle za siebie na podwórko.
Jedzenie, dobre choć spodziewałam się dużo bardziej doprawionych potraw. Oni przecież słyną z przyprawami, kupiliśmy jakieś ciekawe wynalazki, ale nie czuliśmy tego za bardzo w potrawach. Prawie w ogóle nie używają soli natomiast cukru dają strasznie duże ilości. Spokojnie jedna torebka starczała nam na dwie kawy a oni dawali nam po 3 torebki na osobę.
No i łóżka.....we wszystkich hotelach materace były dość twarde....pewnie dlatego, że oni nadal sypiają na ziemi i cienkim materacu. Takie wychowanie, takie przyzwyczajenie. Pomyślicie, francuskie pieski. My lubimy spać na twardych materacach (w domu mamy extra firm), ale te były jeszcze twardsze.
O kupcach i naciągaczach wspominałam już wiele razy. Nadal uważam, że w kwestii robienia kasy i marketingu muszą się podszkolić. Ale może wtedy ten kraj by stracił swój urok...
Zabytki...ten kraj ma niesamowicie długą, ciekawą historię. Zabytki są na każdym kroku, ale zwykły turysta często ich nie zauważy myśląc, że to tylko kolejny brudny budynek. Rząd podobno pracuje nad zwiększeniem turystyki ale powinien bardziej eksponować i zagospodarowaćzabytkowe miejsca. Zanim to wszystko zniszczeje.
Plaże, pomimo, że Maroko ma dostęp do oceanu i bardzo niewielki do Morza Śródziemnego nie ma on wiele resortów. Nie wiemy czy to dlatego, że kraj ma dużą historię i ludzie wolą go zwiedzać niż leżeć na plaży ale z drugiej strony Egipt ma jeszcze większą historię a resortów ma dużo. To co nas jednak zdziwiło to zachowanie ludzi na plaży. Nikt tam nie leżał, każdy chodził w kółko, grał w piłkę. Wyglądało to dość zjawiskowo bo małe punkciki na plaży ruszały się jak małe mróweczki. Ale przecież sport to zdrowie.....lepiej niech grają w piłkę...szkoda tylko, że plaża jest brudna i mało fajnie się na niej leży.
Najlepiej pojedźcie, zobaczcie, pozagłębiajcie się w różne zakątki, ulice i sami wyróbcie sobie opinię. Bo nie ma nic lepszego niż przekonać się na własnej skórze...
2015.09.24-25 Chefchaouen, Maroko (dzień 6-7)
Maroko ma swoje perełki, miejsca które nadal powalają i w których czujesz się dobrze. Takie miejsca zazwyczaj znajdują się w górach. Byliśmy już na tym wyjeździe w górach Atlas ale miasteczko Imlil, które pomimo, że ładnie położone a ludzie tam są mili nie powaliło nas. W Imlil brakowało mi troszkę „cywilizacji”. Tak więc dalej szukałam miejsca, które mi się najbardziej spodoba. Miejsca w którym nie będę się bała, że ktoś mnie znów zaczepi chcąc żebym coś kupiła. Miejsca w którym wreszcie odpocznę i miasteczka w którym nie będę się bała chodzić po ulicach nocą.
Udało nam się. Po 7 godzinach jazdy po najgorszych drogach jakie można sobie wyobrazić, dotarliśmy do miasteczka Chefchaouen, niebieskiego miasteczka. Dojazd do tego miasteczka jest możliwy tylko drogą. Nie ma tam lotniska ani żaden pociąg tam nie jedzie. Wg. Google dojazd z Fes miał nam zająć 3h.....niestety zajął 7h. Droga miała być widokowa i przez góry (to zdecydowanie było) ale niestety nikt nie wspominał, że drogi P5309 i R419 pomimo że ogólnie dostępne i polecane są najgorszymi drogami jakimi do tej pory jechaliśmy. Tak więc droga wydłużyła się do 7h. Asfalt był...ale my byśmy woleli jakby go nie było. Dziury na drodze były non-stop i trzeba było zwalniać do 10 km/h. A że było ich tak dużo to 10km/h (no może 15 km/h to była nasza ogólna średnia. Czasem asfalt pokrywał tylko 1/4 drogi, czasem mieściło się na nim tylko jedno koło.
Przejeżdżaliśmy przez miasteczka i zastanawialiśmy się jak lokalni sobie radzą. Bo samochody było widać...oczywiście stare rozlatujące się Mercedesy. Nie ważne, że na podwórku mają brud i śpią prawie na śmieciach ale Merol musi być. Niektóre miasteczka wyglądały na opuszczone.....podobno w Maroku kręcony był film Snajper (American Sniper). Nie zdziwiłabym się jakby ta droga i miasteczka jakie mijaliśmy po drodze były planem filmowym.
Nagle po 6,5h droga odzyskała normalną postać. Otoczenie było bardziej cywilizowane, aż w końcu naszym oczom ukazała się dolinka gór Rif a w niej małe miasteczko w którym już z daleka można było zobaczyć dominujący kolor niebieski.
Pomimo, że już zbliżał się zmierzch miasteczko nadal żyło i na ulicy było pełno ludzi. Nikt jednak nie chciał nam pokazać drogi, nikt nas nie zaczepiał, żebyśmy coś kupili i mogliśmy spokojnie dojechać do hotelu. Nasz hotel (Hotel Parador) jest położony przy samej Medinie (starym mieście), parking hotelu jest ostatnim gdzie można zaparkować. Po Medinie nie można jeździć. Uliczki Mediny są bardzo wąskie, często są schody a wejście do domu jest prosto z ulicy.
Pomimo, że miasto wyglądało na bezpieczne my woleliśmy odpocząć w hotelowej restauracji. Miasteczko nie jest duże więc spokojnie możemy je oglądnąć na następny dzień. Dziś natomiast totalny relaks na tarasie hotelu, kolacja, winko/piwko co kto woli i podziwianie widoków. Pomimo, że górki już były schowane pod przykryciem nocy my nadal czuliśmy i wiedzieliśmy, że one tam są. Pięknie otaczają miasteczko. To był zasłużony relaks po ciężkiej podróży.
Jak to u nas bywa....nie ma czasu, nie ma czasu. i tak w piątek po szybkim, w miarę wczesnym śniadanku ruszyliśmy połazić po Medinie. Jak już wspominałam całe miasteczko Chefchaouen jest pomalowane na niebiesko. Szczególnie Medina, wszystkie domki są niebieskie. Podobno pomalowali to żydzi którzy w XV wieku tu się osiedlili. Dotarli oni tu po tym jak zostali wypędzeni z Granady w Hiszpanii. Domki nadal są utrzymywane w niebieskich barwach i jest tu czyściej niż w innych większych miastach.
Jak to bywa w Maroku, stare miasto jest otoczone murem do którego prowadzą bramy. Jest ich pięć. Za bramami jest małe śmietnisko ale nadal nie jest to aż tak straszne jak w innych miejscach, które widzieliśmy. Pochodziliśmy po uliczkach zaglądając w każdy kąt.
Ponieważ byliśmy dość wcześnie i nadal był drugi dzień święta nie wiele straganów było otwartych. Ale może to i dobrze. Pomimo, że tu myślałam, sobie coś kupić to i tak się cieszę, że udało nam się spędzić w tym miasteczku parę godzin bez bycia naganianym. Spotkaliśmy tylko parę lokalnych ludzi, którzy szli od domu do domu ale nawet nie zwracali na nas większej uwagi. Pewnie przywykli, że tu jest dużo turystów. W końcu samo miasteczko ma ok. 100 hoteli a tylko 40 tys mieszkańców.
I pewnie nie wiele mniej kotków. Koty są bardzo popularne w Maroku i można je spotkać na każdym kroku. Ja tam zdecydowanie cieszyłam się, że one są bo gdyby nie kotki pewnie byłoby tu pełno szczurów.....a przecież kotki są dużo przyjemniejsze od szczurów.
Otaczające górki wyglądają bardzo fajnie. Myślę, że jest to miejsce w którym można spędzić parę dni. Odpocząć sobie od zgiełku dużych miast jak i połazić po górkach. Ale jak chcecie tu dojechać to jedźcie od Casablanki czy Tangier, z tamtych stron drogi są znacznie lepsze o czym się przekonaliśmy wracając z powrotem do Casablanki. Tym razem droga minęła nam spokojnie, szybko i bez większych dziur.
2015.09.23-24 Fes, Maroko (dzień 5-6)
Ała, ała, ała......takimi okrzykami rozpoczęliśmy dzień próbując wstać z łóżka. Przez ostatnie dwa dni nasze nogi wykonały dużo pracy. Dzisiaj większośćdnia spędzimy w samochodzie, więc mamy nadzieję, że nasze nogi trochę odpoczną. Jedziemy do najstarszego miasta w Maroko, Fes. Mamy do pokonania ponad 500 km, na szczęście większość autostradami.
Często opisy dróg są w trzech językach: arabskim, berbera i francuskim.
Oczywiście wyjazd z Marrakeszu nie był łatwy. Ilość pasów na drogach nie ma żadnego znaczenia, kierowcy i tak jeżdżą jak im się podoba, łamiąc wszystkie przepisy. Gdy wjechaliśmy na autostradę odetchnęliśmy i pomyśleliśmy, że najgorsze za nami, ale byliśmy w błędzie. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co dla nas Fes przygotowało. Drogi szybkiego ruchu i autostrady w Maroko są nawet dobrej jakości więc szybko zleciała nam droga.
Ciekawie się jedzie przez Maroko, większość terenów jest górzysta i nie zalesiona, a także mało kto uprawia grunty. Pewnie dlatego, że ilość opadów jest niska i raczej nic tu nie urośnie. Bliżej oceanu widać więcej upraw i drzew.
Autostrady są bardzo drogie jak na lokalne warunki. Za ten przejazd zapłaciliśmy ponad 200 Dirhamów czyli ok. 80zł. Występuje dużo policji. Zwłaszcza w rejonach miast gdzie policja stoi z kolczatkami i obserwuje samochody.
Ok. 18:30 zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy do Fes. Tutaj zaczęła się jazda. Podstępem zaczepił nas lokalny na skuterze, któremu przez przypadek zajechałem drogę (to musiało być ustawione). Zaczął przepraszać, zobaczył w samochodzie mapy więc się zapytał gdzie jedziemy Odpowiedzieliśmy, że do centrum, do hotelu. Zaoferował nam pomoc w znalezieniu drogi, ale mu odmówiliśmy, zamknęliśmy okno i pojechaliśmy własną drogą. Oczywiście on zawrócił i nas znalazł, dalej oferując pomoc w dotarciu do hotelu. Jego droga pokrywała się z naszą na GPSie więc jechaliśmy za nim. Wjechaliśmy w centrum gdzie ulice są tak wąskie, że ciężko się tam zmieścić i dalszy dojazd o hotelu był raczej nie możliwy.
Lokalny pokazał nam garaż gdzie parkuje się samochody wszystkich hoteli w centrum. Szybkość z jaką kazali nam parkować i całe zamieszanie trochę nas przeraziły. Oczywiście chcieli kosmiczne pieniądze za parking więc powiedzieliśmy im, że musimy potwierdzić w hotelu, że jest to parking hotelowy. Nie chcieli się na to zgodzić ale byliśmy stanowczy więc nam pozwolili. Wzieliśmy najcenniejsze bagaże i wraz z Panem ze skuterka poszliśmy do hotelu, który był oddalony o 5 minut. Jak tylko weszliśmy do hotelu Pan na recepcji poczęstował nas tradycyjną ich herbatką z miętą i powiedział, nie martwcie się pomogę wam wyciągnąć stamtąd samochód. No i udało się. Wraz z pomocą lokalnego przeparkowaliśmy samochód z garażu na ulicę, gdzie podobno ma byćbezpieczniej. Po tych wydarzeniach musieliśmy się odstresować więc wyszliśmy na dach hotelu i zamówiliśmy dobre Bordeaux.
Widok jak sami widzicie był dosyć ładny a Pan z recepcji opowiedział nam troszkę o mieście i jego historii. Miasto Fes jest najstarszym miastem w Maroko. Jego historia sięga ponad 1200 lat wstecz. Jedną z ciekawostek jest fakt, że pod miastem jest sekretny tunel, który łączy dwa domu założyciela miasta i ma długość parę kilometrów.
Fajnie się siedziało, piło winko, patrzyło na miasto, które pogrążało się pomału w sen a jednocześnie przygotowywało się do ich największego święta. Jutro rano gospodarz każdego domu będzie miał przywilej zabicia baranka. Tak jak w Starym Testamencie zrobił to Abraham zamiast zabijać swojego syna Izaaka. Z każdej strony dochodziły głosy baranów, które chyba wyczuwały co je czeka bo bardzo głośno beczały. Z oddali dochodziły też głosy modlitw i przy tych dźwiękach bezpiecznie zasnęliśmy.
Śniadanko oczywiście zamówiliśmy na dach i zaraz po nim udaliśmy się w najstarszą część miasta. Medina, czyli stare miasto jest otoczone murem, który posiada 19 bram. Najsłynniejsza jest brama niebieska, od której to zaczęliśmy zwiedzanie.
Miasto Fes jak i Marrakesz ma dużo zabytków ale dalej nie mogą jakoś ich pokazać turystom Ich najważniejszym celem jest oczywiście handel. Jak nam powiedział Pan w hotelu miasto jest zamknięte bo jest święto i całe miasto jest zamknięte. Nie mógł zrozumieć, że nam nie chodzi o sklepy ale o zabytki i architekturę.
Pierwsze wrażenie, bród, syf i malaria. Wąskie, ciasne uliczki na nich pełno śmieci, krwi z zarżniętych baranów i gówien zwierząt. Od czasu do czasu widać było jak lokalni palili oderżnięte głowy baranów. Całe szczęście, że miasto jest zamknięte bo jakby do tego jeszcze dołożyć tysiące naganiaczy, którzy chcą Ci coś sprzedać jak i multum turystów to nie wiem czy bym się mógł tu odnaleźć. Było trochę lokalnych siedzących na schodach zaczepiających nas, usiłującym nam pomóc trafić ale sami nie wiedzieliśmy gdzie idziemy.
Po około dwóch godzinach szwędania się po Fes wróciliśmy do hotelu mając negatywną opinię o tym mieście. Odebraliśmy nietknięty samochód i ruszyliśmy w dalszą drogę do miasteczka Chefchaouen. Zanim jednak wyjechaliśmy na autostradę przejechaliśmy przez lotnisko odebrać moją siostrę, która też chciała zobaczyć ten inny kraj i obrzeżami miasta udaliśmy się na północ.
Z samochodu udało nam się poobserwować lokalną ludność jak świętuje ten ich najważniejszy dzień. Na ulicy było bardzo dużo śmieci, skór, jak i palących się głów baranów. Była też potężna ilość ludzi, która brała udział w tym święcie.
Słyszeliśmy dużo dobrego o tym mieście. Między innymi, że Fes to jest taki stary Marrakesz, nie zniszczony przez cywilizację. Ale jak tak wyglądałMarrakesz to dobrze, że się zmienił. Obydwa miasta mają jeden wielki cel sprzedać Ci wszystko ale w Marrakeszu robi się to bardziej na placach albo w większych, szerszych ulicach. Może święto, które aktualnie było dodało wiele negatywnych punktów. Miejmy nadzieję, że w innych okresach Fes sięznacznie lepiej prezentuje niż podczas święta Eid al-Adha. Może mam za wysokie oczekiwania od Maroka. Chyba za bardzo chciałem ten kraj porównać do krajów Europy południowej, które są jednak znacznie lepiej rozwinięte. W Maroku mają tak samo dużo zabytków jak w Europie, ale jakoś nie potrafią ich pokazać turystą. Ich król, Mohammed 6 bardzo stawia na turystykę, która przynosi krajowi duże dochody. Pewnie za parę lat kraj się zmieni i będzie bardziej przyjazny turystyce niż jest obecnie, ale to ludzie też muszą chcieć tego. Z tego co widziałem to nie potrafią, a może nie chcą zmienić wizerunku swojego kraju. Może taki im się podoba, taki kraj kochają, nie chcą z niego robić bardziej "europejskiego" kraju. Bo jak by na to nie patrzeć to jest nadal Afryka.
2015.09.22 Góry Atlas, Maroko (dzień 4)
3:45 rano z namiotu dochodzi dźwięk budzika. Wstajemy. Mamy 15 minut na wybranie się z namiotów, ubranie się na hike (dobrze bo jest 5C, jak to w Afryce). O 4 nad ranem zebraliśmy się w piwnicy schroniska gdzie śniadanie było serwowane na ziemi, a siedzieliśmy na betonowych murkach na których jeszcze parę minut temu spał nasz przewodnik. Oczywiście ciemno, parę świeczek dawało lekkie światło, może i dobrze bo źle wyglądaliśmy. Każdy z grupy prawie nie spał tej nocy, wiadomo jest to ciężkie na wysokości 3200 m, bez aklimatyzacji. Wybór na śniadanie był dość duży ale my zdecydowaliśmy się tylko na chleb z serkiem topionym. Woleliśmy nie ryzykować otwartych wcześniej słoików z drzemami, jajek ugotowanych na twardo chyba w czasie transportu czy jogurtów z wypukłym wieczkiem. Nasz przewodnik stwierdził, że jogurt jest dobry bo przecież jego data ważności jeszcze nie minęła.
4:30 plecaki na plecach i ruszamy na szczyt Toubkal 4167 m n.p.m. To jest tylko 1000 m, nie jest aż tak dużo ale na tej wysokości to jest wiele. Na początku szliśmy po ciemku. Trasa ostro zaczęła piąć się do góry. Przechodziliśmy koło jakiś wodospadów, dużych urwisk co jak potem wracaliśmy to aż dziwiliśmy się, że tędy szliśmy.
Przewodnik robił mało przerw, ale tempo nawet nie było za duże. Ok. 6:30 nad ranem zaczęło świtać i pojawiały się kontury otaczających nas gór. My dalej serpentynami po rumowisku skalnym wspnaliśmy się do góry. W okolicach 3700 m. brak tlenu coraz mocniej dawał się we znaki i częstsze przerwy na wyrównanie oddechu były wskazane.
Przełęcz (3900 m) między Toubkal a Wschodni Toubkal przywitała nas promieniami słońca. Przez ostatnie kilkaset metrów szło się już nawet fajnie bo wszystko było zmarznięte i ziemia już się tak nie osuwała spod butów. Idziemy dalej, przewodnik pokazał nam punkt z którego idzie się tylko 15 minut do szczytu. Punkt wydawał się być bardzo blisko ale szliśmy do niego prawie godzinę...Wysokość!!!
Nie wiem do końca jakie to ma znaczenie ale przewodnik Hassan często wspominał, że jesteśmy jego wyjątkową grupa ponieważ pierwszy śnieg tego roku spadł w tym samym czasie kiedy my się pojawiliśmy. W górach widzieliśmy nie tylko wczorajszy śnieg ale też z poprzedniego sezonu. W tym rejonie jest resort narciarski, który oczywiście zamierzam odwiedzić zimą.
Nie dużo po 8 rano nasze stopy stanęły na najwyższym szczycie Afryki północnej, góra Toubkal 4167 m n.p.m. Byłem rozczarowany, bo ponoć ze szczytu widać Saharę, ale widoczność nie była, aż tak dobra. Pomimo braku widoku pustyni widok wszystkich gór pode mną był niesamowity. Widok był tak piękny, że nie zwracałem uwagi na ujemną temperaturę i wiatr.
Odpoczynek na szczycie po tak wyczerpującej wspinaczce jest tak niesamowitym uczuciem, że siedzieliśmy, jedliśmy energetycznego batona, piliśmy wodę i podziwialiśmy widoki.
Na szczycie spotkaliśmy innego pana, który parę dni wcześniej zdobył Kilimandżaro. Mówił, że w niektórych miejscach Toubkal jest cięższy niż Kili. Nie do końca nas to zdziwiło, bo przed wyjazdem do Maroka podobną opinię na internecie znalazła Ilonka. Na Kilimandżaro idzie się 6 dni ale podejście jest stosunkowo łatwe. Natomiast tu są pewne odcinki trochę stromsze.
Po pamiątkowym zdjęciu z przewodnikiem pod metalowym wigwamem ruszyliśmy na dół. Schodziło się nawet dosyć szybko, ziemia była dalej zamarznięta, więc się nie usuwała nam spod nóg. Z każdym krokiem byliśmy niżej, z każdym krokiem ból głowy się zmniejszał (na wysokościach ból głowy to standard). Wszystko wyglądało inaczej, barwniej w promieniach słońca niż jak szliśmy do góry.
Często mijaliśmy ludzi którzy bardzo powoli szli do góry. Pytali się nas, jak jeszcze mają daleko do szczytu. Odpowiadałem, 15-20 minut, przewodnik poprawiał, jakąś godzinkę. W sumie tak, Hassan miał racje, do góry idziesz trzy razy wolniej. Po około dwóch godzinach wróciliśmy do schroniska. Gdzie przywitały nas nasze muły.
Jak się wybiera trzydniową opcję zdobywania tego szczytu, to już by był koniec dzisiejszego hiku. My niestety takiego luksusu nie mamy i musimy jeszcze schodzić w dół, aż do miasteczka Imlil. Szybkie spakowanie namiotu, lunch na ziemi, na kocu obok schroniska i w dół. Schodziliśmy tą samą trasą co wczoraj wychodziliśmy do góry. Różniła się tylko tym, że nie padało, czyli było gorąco.
Po jakiś 4 godzinach zobaczyliśmy pierwszą cywilizacje, a po kolejnych 30 minutach doszliśmy do bazy w Imlil.
Została nam jeszcze tylko godzinka samochodem do Marrakeszu i w końcu możemy odpocząć, ochłodzić się w basenie i zrelaksować przy dobrym winku.
Były to dwa trudne, ciężkie dni. Wiadomo, widzieliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy, poznaliśmy parę osób, doświadczyliśmy wiele i oczywiście zdobyliśmy szczyt. Może trochę za wysoki szczyt jak na tak krótki okres, ale daliśmy radę. Jest to do zrobienia za dwa dni (gdy by się nie dało to firmy tego by nie organizowały), ale jak ktoś tylko lubi górki, a ich nie kocha tak jak ja, to polecam iść na niższy szczyt, albo spędzić w górkach trzy dni. Na koniec przewodnik powiedział, że mają fajne hiki po górach na 6 dni i czy nie chcemy ich spróbować. Ja powiedziałem.... hmmmmm, a Ilonka na to: powodzenia, baw się dobrze i porób dużo zdjęć. Namówię ją, mam namiary na przewodnika.
Po baseniku była marokańska kolacja w towarzystwie lokalnego.
Jeszcze jedno chciałem dodać. Ludność w górach żyje bardzo biednie. Jest im ciężko, widzieliśmy biedę. Chcemy im troszkę pomóc. Rozmawialiśmy z przewodnikiem, i on powiedział, że możemy pomóc wysyłając paczkę z używaną odzieżą. Najlepiej sportową, do chodzenia po górach, dla niego i innych przewodników. Mają niskie wypłaty, z reguły parę dzieci i niepracujące żony, a takie rzeczy są tam droższe niż w Europie czy w Stanach. Będziemy im wysyłać paczkę. Jak ktoś ma coś co chce im odstąpić, to proszę o kontakt z nami. Chcemy wysłać paczkę jeszcze w tym roku. Jak to Hassan powiedział: idzie zima, w górach będzie zimno i dużo śniegu, a oni dalej muszą pracować.
2015.09.21 Góry Atlas, Maroko (dzień 3)
Żadna wycieczka nie może być udana bez fajnego hiku. Tym razem mamy w planie bardzo fajny hike, dwudniowy. Wychodzimy na najwyższą górę w północnej Afryce, Mt Toubkal, 4167m. Szlak nie jest bardzo trudny, ale dosyć wysoko trzeba wyjść.
W Maroko mówi się paroma językami, arabskim, francuskim i berbera. Żadnego z nich nie znamy, więc wybraliśmy opcje przewodnika dla ułatwienia zadania, a także bezpieczeństwa.
O 8 rano przyjechał po nas kierowca i powiedział: zabawy czas zacząć....!!!
Jechaliśmy samochodem przez ponad godzinę na południowy-wschód od Marrakeszu w serce gór Atlas, do miasteczka Imlil, które znajduje się na wysokości 1800 metrów. Miasteczko Imlil wygląda jak baza wypadowa w wiele rejonów górskich. Lokalni się plątają, połowa na telefonach dopina wszystko na ostatni guzik. Na ulicach turyści z plecakami i więcej mułów niż samochodów. Muły załadowane do pełna bagażami, pieczywem lub innymi rzeczami, które mają ułatwić turystom zdobycie szczytów.
Około 10:15 ruszyliśmy do góry. Nasza grupa składała się z siedmiu hikerów (my, para z Holandii i jakieś trzy dziewczyny z Anglii), przewodnika, kucharza, mułowego i oczywiście dwa muły, które niosły nam prawie wszystkie rzeczy.
Naszym pierwszym celem jest dotarcie do górskiej wioski o nazwie Chamharouch, zamieszkiwanej przez ludność Berbera, wysokość 2250 metrów. Tam mamy zjeść lunch. Trochę się zastanawiamy jak nasze żołądki wytrzymają dwa dni w górach. Widzieliśmy jak ładują nasze jedzenie w upale na muły do brudnych toreb, wodę (ponoć zdatną do picia) do prawie czarnych z brudu karnistów, wokół mułów latają setki much..... pomyśleliśmy, przygoda, przygoda, ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy w góry. Na wszelki wypadek w plecaku mieliśmy tabletki na problemy żołądkowe.
Nasz przewodnik Hassan mówi nawet dobrze po angielsku, więc zaczął nam opowiadać ciekawostki z życia ludzi w górach, o roślinach, zwierzętach.... Umilało nam to hike i nawet nie zauważyliśmy jak przeleciał pierwszy kilometr i doszliśmy do miasteczka Aroumd.
Zupełnie inaczej chodzi się po górach Atlas niż po europejskich czy amerykańskich górach. Szlaki są słabo oznaczone, więc przewodnik jest bardzo zalecany. Chyba, że się naprawdę przygotujesz i będziesz miał dokładne mapy i GPS. Nie ma lasów, cały czas się chodzi w słońcu gdzie w lato temperatura na dole przekracza 40C. Jest bardzo brudno w górach. Wszędzie jest dużo papierów, puszek, butelek. Przechodzi się przez wioski, koło "restauracji", albo koło pojedynczych, zamieszkałych domów, gdzie gospodarz chce wszystko sprzedać.
Jest gorąco, prądu nie ma, a coca-cola zimna.
Po trzech godzinach cała wycieczka z mułami dotarła do "restauracji" gdzie mamy zjeść lunch. Tak naprawdę z restauracją nie miało to nic wspólnego. Był to mały domek, połączony ze sklepikiem a z tyłu na zapleczu nasz kucharz przygotował nam posiłek. Nasz przewodnik zniknął na jakiś czas. Jak się okazało poszedł do pobliskiej świątyni ducha, który jak wierzą lokalni potrafi uzdrowić ciało i duszę. Tylko ludzie wierzący powinni tam wejść. Nie zabronił nam tam wejść ale dał do zrozumienia, że nie jest to miejsce dla turystów.
Jedzenie, jak większość posiłków w tym kraju podawane jest grupowo, tzn. Jeden talerz i dzielcie się. Posiłek zaskoczył nas pozytywnie. Proste rzeczy ale czuć świeżość i wszystko dobrze i ciekawie przyprawione. Lunch był ładnie podany i składał się z przystawki (sałatki), dania głównego i deseru (owoców). Woleliśmy nie zaglądać do kuchni bo z zewnątrz wszystko wyglądało dość prymitywnie.
Godzinka szybko zleciała i przewodnik rzucił hasło do roboty. Do pokonania mamy dużo kilometrów i około 1000 metrów w pionie. Tu już było znacznie trudniej, stromiej no i oczywiście pogoda się zmieniła. Zaczęło lekko kropić. Hassan powiedział, że zaraz przejdzie. Wiec usiedliśmy pod blaszanym zadaszeniem stoiska z pamiątkami i coca-colą przy trasie.
Po 15 minutach pogoda się zmieniła. Zaczęło jeszcze bardziej padać i nie zanosiło się na poprawę wiec kto miał to ubrał przeciwdeszczowe kurtki i niestety w deszczu ruszyliśmy dalej w kierunku schroniska.
W końcu po ok. 2h naszym oczom ukazało się schronisko Toubkal Refiugio (3200 m n.p.m). Wszyscy przemoczeni wpadli do świetlicy żeby się ogrzać i wysuszyć przy kominku. Nikt póki co nie myślał o rozkładaniu namiotu. Oczywiście w schronisku została nam podana Berber Whiskey, czyli gorącą herbata z mięta, która skutecznie nas rozgrzała.
Schronisko nas pozytywnie zaskoczyło warunkami sanitarnymi, gościnnością i wielkością. Nie spaliśmy w środku i nie wiemy dlaczego. A jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o kasę. Przewodnik powiedział, ze w lato lepiej jest spać w namiotach niż w schronisku. Mówił, że jest dużo ludzi, głośno i wszyscy chrapią.
Deszcz przestał padać, więc błyskawicznie rozłożyliśmy namiot bo już czekała na nas kolacja. Po kolacji próbowaliśmy nauczyć holendrów grac w tysiąca. Nawet nam to wychodziło ale o 21 już zaczęli gasić światła bo jutro nad ranem o 3:30 pobudka.
2015.09.20 Marakesh, Maroko (dzień 2)
Po wczorajszej jeździe samochodem Darek nie chciał słyszeć o ruszaniu samochodu z hotelu. Jazda po autostradach to jedno, jazda po mniejszych drogach z miasta do miasta też da się przeżyć ale kierowanie po mieście, szukanie parkingu – masakra. Na szczęście właściciel hotelu doradził nam, że można wziąćtaksówkę na pół dnia i wtedy taksówkarz obwiezie nas po najważniejszych miejscach i zabierze do lokalnych zakładów produkcji, różnego rodzaju wyrobów. Brzmiało ciekawie i wcale nie drogo. Dlatego na taki sposób zwiedzania się dziś zdecydowaliśmy.
Marrakesz jest dużym miastem, założonym około 1000 lat temu, ale ludzie się już tutaj osiedlali wiele lat wcześniej. Znajduje się on na wysokości 450 metrów u stóp pasma gór Atlas. Jest jednym z główniejszym miast handlowych Maroko. Występuje tu straszny kontrast między bogatymi a biednymi. Bogaci Francuzi, albo ludzie z innych krajów kupują przepiękne posiadłości, gdzie w ponad 20,000 domów dalej nie ma wody ani prądu.
Niby powiedzieliśmy kierowcy jakie atrakcje nas interesują ale większość miejsc i tak była wybrana przez naszego taksówkarza. Jako pierwsze miejsce odwiedziliśmy Pałac El Bahia...no dobra nie do końca. Zaparkowaliśmy pod pałacem ale weszliśmy najpierw do sklepu zwanego perfumerią. Z jednej strony jest to perfumeria a z drugiej miejsce gdzie można kupić przyprawy.
Pracownica sklepu bardzo ładną angielszczyzną opowiedziała nam o produkcji olejku z drzewa Argani. Drzewa ta są unikatowe dla wschodnio-południowego rejonu Maroka. Jednak to co nas najbardziej zaszokowało w tym drzewie to kozy.....kozy bowiem wchodzą na to drzewo i wyjadają jego owoce.
Tak to nie jest fotomontaż. Takie zdjęcie pokazała nam Pani w sklepie i początkowo myśleliśmy fotomontaż.....ale potem w internecie znaleźliśmy dużo podobnych zdjęć. Tak więc kozy wychodzą na drzewo, wyjadają owoce i wypluwają pestki z których produkowany jest olejek. Kozy wypasa berber (mężczyzna żyjący w górach) natomiast resztę pracy wykonują już kobiety, które ręcznie ucierają pestki i wytwarzają olejek.
Oczywiście musieliśmy zrobić tam zakupy w ramach „podziękowania” więc kupiliśmy przyprawy i herbatkę + miętę aby parzyć sobie w domku ich narodowy napój zwany Berber Whiskey.
W końcu przyszedł czas na pałac. Pałac wybudowany w 19 wieku miał być podobno największy w tych czasach w Marrakeszu. Łączy w sobie style architektury islamskiej i marokańskiej. Ładny ale zdecydowanie dużo uboższy, niż Alhambra w Hiszpanii. Spodziewałam się dużego zamku, z dużą ilościąkorytarzy pokoi czy pięknymi ogrodami. Jednak tu wszystkie pomieszczenia wyglądały podobnie a cały pałac może być dużo lepiej zagospodarowany. Zdobienia nadal jednak przykuwały moją uwagę i bardzo je podziwiałam.
Po zamku przyszedł czas na ogrody Majorelle. Podobno najładniejsze ogrody w całym Marrakeszu. Jacques Majorelle, francuski malarz, był on pod tak dużym wrażeniem Marrakeszu, że postanowił się tu osiedlić. Tak więc w 1923 kupił ziemię, która teraz jest znana jako Jardin (ogrody) Majorelle.
Stworzył tam swoje studio, które zostało zaprojektowane w stylu Art Deco a jego ściany zostały wymalowane w kolorze Majorelle Blue. Wokół studia stworzył przepiękne egzotyczne ogrody gdzie sprowadzał okazy z różnych części świata. W 1947 roku udostępnił ogrody do zwiedzania. Niestety po jegośmierci w 1962 ogrody podupadły i przez 18 lat niszczały. Dopiero w 1980 roku ogrody te kupił Yves Saint Laurent razem z Pierre Berge i ogrody odzyskały swoją świetlność. Aktualnie ogrodami zajmuje się fundacja YSL a w byłym studium malarskim jest muzeum opowiadające historie ludów Maroka zwanych Berber.
Niedaleko ogrodów jest park palmowy. Jest to obszar gdzie ze względu na pustynny klimat jest dużo palm a także oczywiście lokalni zarabiają pieniądze wożąc ludzi na wielbłądach. My z wielbłądów zrezygnowaliśmy (jeździliśmy na nich w Emiratach Arabskich, nic specjalnego) z czego może nie do końca byłzadowolony nasz przewodnik czy lokalni ludzie. No ale cóż...nie możemy płacić za wszystko co oni chcą a my nie koniecznie. Mamy zamiar tu wrócić i pojechać na Saharę na parę dni na wielbłądach, a nie po jakiejś małej pustyni jeździć.
Kolejne miejsce nas znów zaskoczyło. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie jedziemy bo nasz taksówkarz średnio (znał parę słów) mówił po Angielsku. Próbował nam coś wytłumaczyć o produkcji czego....ale czego to nie zrozumieliśmy...a okazało się, że chodziło o skóry. Tak więc wysiedliśmy z auta i na dzień dobry dostaliśmy miętę. Darek myślał, że mu zaraz dadzą herbatkę z miętą o to nam dali jako maskę. Zaprowadzili nas bowiem do miejsca gdzie obrabiane są skóry. Leżą one w dużych betonowych kotłach i nabierają swoich właściwości.
Śmierdzi tam skórami, amoniakiem i innymi farbami. Bo jak skóra jest już obrobiona i wyschnięta to również tam nadają jej kolor. Mięta nam się przydała bo jak tylko drażnił nas zapach to wąchaliśmy miętę, która zabijała go skutecznie.
Podziwiam ludzi tam pracujących. Naprawdę, ciężkie warunki. Nie czuliśmy się jednak niebezpiecznie bo widzieliśmy tam innych turystów. Sami na pewno nigdy byśmy tam nie trafili a doświadczenie warte przeżycia. Oczywiście później w ramach podziękowania wypadało coś kupić tak więc tym razem skończyło się na pasku i poszewce na poduszkę w sumie za 1000 Dirhamów (ok $100). Nie taka zła cena biorąc pod uwagę jak ciężko ludzie pracująwyrabiając to wszystko. Cena wywoławcza była 2500, ale kto się nie targuje ten przepłaca.
Zdecydowanie szybciej zwiedza się z kierowcą, do tego korki i niektóre skrzyżowania są nie do pokonania dla turystów. Znaleźliśmy się na takim jednym gdzie każdy chciał kierować ruchem (wyobraźcie to sobie), mówili tylko po arabsku lub w języku berber (nie rozróżniam) i każdy skręcał jak mu się podobało. Do tego piesi, rowerzyści i jakiś osiołek też się znalazł. Nasz kierowca tylko powiedział „ojjojojojo...” i jakoś wybrnął z tego zaplątania.
Saadian Tombs czyli groby członków dynastii Saadi. Groby odkryte zostały w 1917 roku a zostały stworzone ok. 1570 – 1600 roku. Groby same w sobie to głównie płyta na ziemi ale dekoracje pomieszczeń są niesamowite. Przepięknie „dziergane” mury wyglądają jakby ktoś wyszył to a nie stworzył w kamieniu. Miejsce to jest niewielkie ale zdecydowanie warte odwiedzenia. Do tego nadal remontują i pewnie za niedługo stworzą tam piękne ogrody.
Ostatnim punktem wycieczki a jednocześnie najbardziej popularnym był plac Jemaa el-Fnaa. Jak to lokalni nazywają „duży plac”. Ponoć jest to największy plac handlowy w Afryce. Rzeczywiście ludzi jest tam tysiące, a handlarzy jeszcze więcej.
Na placu głównie handlują berbers, którzy sprzedają wyroby ze skóry, głównie ich słynne buty. Darek nawet chciał sobie kupić jakieś jako pantofle ale Pan sprzedawca nie miał klapek...tylo japonki albo typowe marokańskie buty. No taka tu jest moda. Mnie jak zwykle najbardziej spodobały się kolory. Wszystko jest takie żywe.
Ale na placu można kupić jeszcze dużo innych rzeczy, właściwie to podejrzewam, że można tam kupić wszystko.
Zaskoczyła nas ilość stoisk z sokami pomarańczowymi, świerzo wyciskanymi na poczekaniu. Było tego multum. Zdecydowanie dobry pomysł na ochłodzenie się bo słoneczko już przyświecało i coraz bardziej chciało się pić.
Jak już wspomniałam na placu można kupić pewnie wszystko ale też można zobaczyć wszystko...ktoś ma małpę, ktoś zaklina węża, ktoś ma sokoła....każdy próbuje zarobić pieniądze jak się tylko da. My możemy się poszczycić, że wydaliśmy tylko 10 Dirhamów ($1) na magnesik. Uczymy się robić zakupy uczymy....potem zobaczyliśmy jeszcze meczet, podobno największy w Maroku i najwyższy w Afryce. Zobaczyliśmy tylko z zewnątrz bo nie można tam wchodzić.
Co myślimy o Maroku i Marrakeszu po tych prawie dwóch dniach.....odczucia mamy mieszane. Trudno pisać o całym kraju jeśli tak naprawdę widzieliśmy tylko Marrakesz. Marrakesz niestety nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. Nasz hotel i ludzie w hotelu super, przyjaźni, wszystko zrobią dla Ciebie, czujesz się jak król i dostajesz serwis lepszy niż w znanych pięcio-gwiazdkowych hotelach. Natomiast poza murami...poza bezpiecznym hotelem jesteś „chodzącym portfelem”. Każdy chce Ci pokazać drogę (i dostać za to kasę), możesz zobaczyć jak coś robią czy pooglądać sklep....ale spróbuj czegoś nie kupić. Ceny mają z kosmosu i trzeba od razu dzielić co najmniej na trzy. W takiej atmosferze nawet odechciewa się kupować pamiątki czy chodzić po placu targowym dla rozrywki. Jest to bardzo męczące. Osobiście myślę, że zarobili by dużo więcej jakby traktowali klientów jak europejczycy. Jest cena, możesz sobie oglądać i przymierzać do woli. Są strasznie nachalni. Nie wiem czy to nasza „zachodnia” mentalność gdzie każdy woli być schowany za swoim telefonem komórkowym. Fakt, faktem, tutaj życie toczy się na ulicy. Ludzie idą do domu tylko spać. Każdy z każdym się wita, nawet w tak dużym mieście jak Marrakesz nasz taksówkarz non-stop mówił komuś „Assalaamu'Alaikum”. Ciężko uwierzyć, że nasz kierowca znał wszystkich. Myślę, że to otwartość ludzi, przyjazność itp. Wiele ludzi myśli, że ten kraj jest niebezpieczny. Nie myślę tak. Nie sądzę, że mają tu kieszonkowców czy ktoś cię okradnie (oczywiście przy zachowaniu zdrowego rozsądku) natomiast wszędzie chcą, żebyś coś kupił. Nie widać tu dużo żebraków (spotkaliśmy może dwóch) a więcej jest naganiaczy. Trzeba mieć duże nerwy i starać się nie rozmawiać z nikim...bo inaczej....znów sięgniesz do portfela a potem do bankomatu.
Byliśmy już w wielu krajach ale po raz pierwszy w Afryce Północnej. RPA jest dużo lepsze. Bardziej cywilizowane, większość ludzi mówi po angielsku ale z drugiej strony widać większe kontrasty między lokalnymi a anglikami. RPA też zwiedzaliśmy bardziej parki więc byli tam przewodnicy. Nie zagłębialiśmy się w mniejsze miasteczka (poza Coffee Bay) ale nie byliśmy tak „otoczeni”. Tutaj pocieszające jest, że każdy pracuje – tzn. chce coś sprzedać ale smutne, że widzą w tobie chodzący portfel i myślą, że sypiesz dirhamami na prawo i lewo....ciekawe jaka będzie nasza opinia o tym kraju pod koniec wyjazdu.
2015.09.19 El Jadida, Maroko (dzień 1)
Maroko od dawna było na naszej liście. Kraj ten kusił mnie zawsze swoją arabską architekturą. Pierwszy raz urzekła mnie ona w Hiszpanii na zamku Alhambra w Granada, parę lat temu. Wiedziałam, że to tylko marne wpływy kultury arabskiej więc chciałam zobaczyć kraj w który jest tego kolebką. No i oczywiście kolory...tu wszystko jest take kolorowe. A Darka najbardziej ciekawią ludzie, jedzenie i góry.
Tak więc jak dostałam ofertę polecieć za prawie darmo (plusy pracy w biznesie turystycznym) to nie wahałam się ani sekundy i postanowiłam urodziny spędzić na innym kontynencie. Pomimo, że bilet ten był dla mnie nagrodą z firmy nadal linie lotnicze myślały, ze jestem ich pracownikiem.....pomyślicie, że jak pracownik to pewnie go od razu do business klasy dadzą.....niestety nie. Pracownicy mają bardzo duże zniżki ale do ostatniej chwili nie wiedza czy polecą....oczywiście wszystko dobrze się skończyło i już siedzimy w samolocie czekając na odlot i słuchając lokalnej arabskiej muzyki....zapowiadają się kolejne wyjątkowe wakacje.....
Tak wiec po 6,5 godzinach lotu wylądowaliśmy w Casablance gotowi na naszą przygodę. Wszyscy z was na pewno kojarzą film Casablanca (nakręcony w 100% w Hollywood) ale czy wiecie, ze Maroko ma dużo więcej wspólnego z filmami? Od ponad 118 lat (pierwszy film został nakręcony w 1897 roku) Maroko przyciąga reżyserów i producentów filmowych z całego świata. Podobno Maroko jest w pierwszej piątce krajów gdzie kręcone są filmy. Przez ostatnie 5 lat, ponad 140 zostało tu nakręconych. Niektóre tytuły były dla nas totalnym zaskoczeniem, jak na przykład: Liga niezwykłych dżentelmenów, Zawód: Szpieg, Troy, Babel, Gladiator, Asterix i Obelix misja Cleopatra, Snajper no i oczywiście nie można zapomnieć o Grze o Tron. W tym roku to kin wejdą kolejne filmy z fragmentami kręconymi w Maroku: Mission Impossible V i najnowszy James Bond, Spectre. Niesamowita sceneria, egzotyka a także studia filmowe przyciągają coraz więcej producentów do tego niezwykłego kraju. Spowodowało to rozwój nie tylko biznesu filmowego ale również edukacji. Ludzie z całego świata przyjeżdżają do Maroka studiować produkcje filmowe.
Tak więc czas zabawić się w kamerzystę i stworzyć kolejny film. Tym razem o przygodach dwójki troszkę zwariowanych ludzi...Tak wiec czas w drogę...
Maroko postanowiliśmy zwiedzać samochodem. Daje nam to swobodę jak i możliwość dojechania w miarę szybko z miasta do miasta. Wiele ludzi nas uprzedzało ze po Maroku się jeździ źle a ludzie to wariaty....no chyba nie może być trudniej niż na Manhattanie. Okazało się jednak ze może. Tutaj specjalne podziękowania dla kierowcy, który dzielnie i cierpliwie walczył z samowolka jaka panuje tu na ulicach (zwłaszcza w miastach) a do tego miał biegówkę. Już odbierając samochód z wypożyczalni Pan powiedział ze to normalne w Maroku, że samochód ma tak dużo otarć. Darek w całej historii wypożyczeń samochodów (a ma ich trochę na swojej liście) jeszcze nie widział tak wypunktowanej deklaracji odbioru samochodu. Po prostu samochód ma otarcia wszędzie.
Nasz pierwszy przystanek to miasteczko El Jadida. Niewielkie portowe miasteczko założone przez Portugalczyków, była to też ich ostatnia osada w Afryce (aż do roku 1769). W 2004 roku miasto to zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie mieliśmy wiele planów do zwiedzania.....ogólnie chcieliśmy zobaczyć miasteczko portowe i jak żyją ludzie poza dużymi miastami. Zdecydowanie widać tam większą biedę, zaskoczyła nas też negatywnie ilość śmieci na ulicy, ogólnie ludzie mało używają koszy na śmieci (przykre). Ponieważ było to nasze pierwsze miasto jakie odwiedziliśmy a nasz samochód stał zaparkowany na ulicy ze wszystkimi naszymi bagażami postanowiliśmy podejść tylko nad wybrzeże i zobaczyć panoramę miasta z murów obronnych.
Oczywiście nie udało nam się przejść ulicami bez bycia zaczepianym przez lokalnych sprzedawców pamiątek. To nie było dla nas zaskoczeniem i twardo udawaliśmy że jesteśmy z wycieczka i mamy mało czasu. Ale zaskoczyło nas jak oni dobrze mówią po polsku. Poza oczywistym dzień dobry potrafili powiedzieć zapraszam do mojego sklepu, jak się masz, dziękuje itp. Do tego mieli bardzo ładny akcent.....miło...widać że dużo Polaków tu przyjeżdża i dobrze...świat jest aby go zwiedzać.
Z nad wybrzeża do Marrakeszu było ok 200 km więc czekało nas parę godzin jazdy. Dlatego nie tracąc czasu ruszyliśmy w drogę do naszego hoteliku (riad), który znajduje się na obrzeżach miasta. Tu już nie jechaliśmy autostradą tylko lokalną drogą gdzie użytkownikami nie koniecznie były samochody. Na drodze było dużo pieszych, rowerzystów a także niezliczona ilość osiołków, które ciągły wozy pełne ludzi, owoców, warzyw i innych produktów...nie można też zapomnieć o baranach, które przewijały się od czasu do czasu.
Musimy przyznać że ostatni odcinek drogi do hotelu dał nam do myślenia czy my aby na pewno mamy tu hotel ale jak dotarliśmy to przywitały nas 4 osoby i sprawiły, że poczuliśmy się jak w domu. Piękny hotel/riad (Palais Riad Bérbère), ogrodzony bramą (przynajmniej nie będziemy się bali zostawić tu auto jak pojedziemy w góry). Riady charakteryzują się dużą gościnnością i domowym przyjęciem. Poczuliśmy to od pierwszych chwil. Oczywiście przywitano nas herbatką z mięty, właściciel oprowadził nas po posesji, porozmawiał z nami, poopowiadał co zobaczyć, co robić a najbardziej nam się spodobało, że powiedział że śniadanie będzie o której chcemy. Jak wstaniemy to nam zrobią....super. Zamówiliśmy kolacje (też przyrządzaną specjalnie dla nas) a do kolacji wzięliśmy wino, które musimy Panu odkupić....bo oficjalnie nie może nam sprzedać. Jak się okazało Maroko ma własne wina...całkiem nie głupie.
Jutro dzień pełen wrażeń, czeka na nas Marrakesz....tak wiec dobranoc.
PS. Muszę wspomnieć, że Darek jest chyba aktualnie najbardziej podejrzanym gościem Maroka. Najpierw na lotnisku nie chcieli nas wpuścić bo mieliśmy w walizce nóż i musieli sprawdzić czy aby na pewno Darek nie jest notowany....na szczęście nie jest i nóż nam oddali. Potem zatrzymała nas policja za przekroczenie prędkości ale jak powiedzieliśmy Hello zamiast Bonjour czy Assalaamu'Alaikum (witam po arabsku) to nas puścili.....pewnie stwierdzili że się z nami nie dogadają. No a na zakończenie dnia w hotelu daliśmy Panu polski paszport w którym Darek nie ma ani jednej pieczątki więc teoretycznie jest nie legalnie (nie legalnie jako polak)....ehhh...przygoda, przygoda....