2015.09.20 Marakesh, Maroko (dzień 2)

Po wczorajszej jeździe samochodem Darek nie chciał słyszeć o ruszaniu samochodu z hotelu. Jazda po autostradach to jedno, jazda po mniejszych drogach z miasta do miasta też da się przeżyć ale kierowanie po mieście, szukanie parkingu – masakra. Na szczęście właściciel hotelu doradził nam, że można wziąćtaksówkę na pół dnia i wtedy taksówkarz obwiezie nas po najważniejszych miejscach i zabierze do lokalnych zakładów produkcji, różnego rodzaju wyrobów. Brzmiało ciekawie i wcale nie drogo. Dlatego na taki sposób zwiedzania się dziś zdecydowaliśmy.

Marrakesz jest dużym miastem, założonym około 1000 lat temu, ale ludzie się już tutaj osiedlali wiele lat wcześniej. Znajduje się on na wysokości 450 metrów u stóp pasma gór Atlas. Jest jednym z główniejszym miast handlowych Maroko. Występuje tu straszny kontrast między bogatymi a biednymi. Bogaci Francuzi, albo ludzie z innych krajów kupują przepiękne posiadłości, gdzie w ponad 20,000 domów dalej nie ma wody ani prądu.

Niby powiedzieliśmy kierowcy jakie atrakcje nas interesują ale większość miejsc i tak była wybrana przez naszego taksówkarza. Jako pierwsze miejsce odwiedziliśmy Pałac El Bahia...no dobra nie do końca. Zaparkowaliśmy pod pałacem ale weszliśmy najpierw do sklepu zwanego perfumerią. Z jednej strony jest to perfumeria a z drugiej miejsce gdzie można kupić przyprawy.

Pracownica sklepu bardzo ładną angielszczyzną opowiedziała nam o produkcji olejku z drzewa Argani. Drzewa ta są unikatowe dla wschodnio-południowego rejonu Maroka. Jednak to co nas najbardziej zaszokowało w tym drzewie to kozy.....kozy bowiem wchodzą na to drzewo i wyjadają jego owoce.

Tak to nie jest fotomontaż. Takie zdjęcie pokazała nam Pani w sklepie i początkowo myśleliśmy fotomontaż.....ale potem w internecie znaleźliśmy dużo podobnych zdjęć. Tak więc kozy wychodzą na drzewo, wyjadają owoce i wypluwają pestki z których produkowany jest olejek. Kozy wypasa berber (mężczyzna żyjący w górach) natomiast resztę pracy wykonują już kobiety, które ręcznie ucierają pestki i wytwarzają olejek.

Oczywiście musieliśmy zrobić tam zakupy w ramach „podziękowania” więc kupiliśmy przyprawy i herbatkę + miętę aby parzyć sobie w domku ich narodowy napój zwany Berber Whiskey.

W końcu przyszedł czas na pałac. Pałac wybudowany w 19 wieku miał być podobno największy w tych czasach w Marrakeszu. Łączy w sobie style architektury islamskiej i marokańskiej. Ładny ale zdecydowanie dużo uboższy, niż Alhambra w Hiszpanii. Spodziewałam się dużego zamku, z dużą ilościąkorytarzy pokoi czy pięknymi ogrodami. Jednak tu wszystkie pomieszczenia wyglądały podobnie a cały pałac może być dużo lepiej zagospodarowany. Zdobienia nadal jednak przykuwały moją uwagę i bardzo je podziwiałam.

Po zamku przyszedł czas na ogrody Majorelle. Podobno najładniejsze ogrody w całym Marrakeszu. Jacques Majorelle, francuski malarz, był on pod tak dużym wrażeniem Marrakeszu, że postanowił się tu osiedlić. Tak więc w 1923 kupił ziemię, która teraz jest znana jako Jardin (ogrody) Majorelle.

Stworzył tam swoje studio, które zostało zaprojektowane w stylu Art Deco a jego ściany zostały wymalowane w kolorze Majorelle Blue. Wokół studia stworzył przepiękne egzotyczne ogrody gdzie sprowadzał okazy z różnych części świata. W 1947 roku udostępnił ogrody do zwiedzania. Niestety po jegośmierci w 1962 ogrody podupadły i przez 18 lat niszczały. Dopiero w 1980 roku ogrody te kupił Yves Saint Laurent razem z Pierre Berge i ogrody odzyskały swoją świetlność. Aktualnie ogrodami zajmuje się fundacja YSL a w byłym studium malarskim jest muzeum opowiadające historie ludów Maroka zwanych Berber.

Niedaleko ogrodów jest park palmowy. Jest to obszar gdzie ze względu na pustynny klimat jest dużo palm a także oczywiście lokalni zarabiają pieniądze wożąc ludzi na wielbłądach. My z wielbłądów zrezygnowaliśmy (jeździliśmy na nich w Emiratach Arabskich, nic specjalnego) z czego może nie do końca byłzadowolony nasz przewodnik czy lokalni ludzie. No ale cóż...nie możemy płacić za wszystko co oni chcą a my nie koniecznie. Mamy zamiar tu wrócić i pojechać na Saharę na parę dni na wielbłądach, a nie po jakiejś małej pustyni jeździć.

Kolejne miejsce nas znów zaskoczyło. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie jedziemy bo nasz taksówkarz średnio (znał parę słów) mówił po Angielsku. Próbował nam coś wytłumaczyć o produkcji czego....ale czego to nie zrozumieliśmy...a okazało się, że chodziło o skóry. Tak więc wysiedliśmy z auta i na dzień dobry dostaliśmy miętę. Darek myślał, że mu zaraz dadzą herbatkę z miętą o to nam dali jako maskę. Zaprowadzili nas bowiem do miejsca gdzie obrabiane są skóry. Leżą one w dużych betonowych kotłach i nabierają swoich właściwości.

Śmierdzi tam skórami, amoniakiem i innymi farbami. Bo jak skóra jest już obrobiona i wyschnięta to również tam nadają jej kolor. Mięta nam się przydała bo jak tylko drażnił nas zapach to wąchaliśmy miętę, która zabijała go skutecznie.

Podziwiam ludzi tam pracujących. Naprawdę, ciężkie warunki. Nie czuliśmy się jednak niebezpiecznie bo widzieliśmy tam innych turystów. Sami na pewno nigdy byśmy tam nie trafili a doświadczenie warte przeżycia. Oczywiście później w ramach podziękowania wypadało coś kupić tak więc tym razem skończyło się na pasku i poszewce na poduszkę w sumie za 1000 Dirhamów (ok $100). Nie taka zła cena biorąc pod uwagę jak ciężko ludzie pracująwyrabiając to wszystko. Cena wywoławcza była 2500, ale kto się nie targuje ten przepłaca.

Zdecydowanie szybciej zwiedza się z kierowcą, do tego korki i niektóre skrzyżowania są nie do pokonania dla turystów. Znaleźliśmy się na takim jednym gdzie każdy chciał kierować ruchem (wyobraźcie to sobie), mówili tylko po arabsku lub w języku berber (nie rozróżniam) i każdy skręcał jak mu się podobało. Do tego piesi, rowerzyści i jakiś osiołek też się znalazł. Nasz kierowca tylko powiedział „ojjojojojo...” i jakoś wybrnął z tego zaplątania.

Saadian Tombs czyli groby członków dynastii Saadi. Groby odkryte zostały w 1917 roku a zostały stworzone ok. 1570 – 1600 roku. Groby same w sobie to głównie płyta na ziemi ale dekoracje pomieszczeń są niesamowite. Przepięknie „dziergane” mury wyglądają jakby ktoś wyszył to a nie stworzył w kamieniu. Miejsce to jest niewielkie ale zdecydowanie warte odwiedzenia. Do tego nadal remontują i pewnie za niedługo stworzą tam piękne ogrody.

Ostatnim punktem wycieczki a jednocześnie najbardziej popularnym był plac Jemaa el-Fnaa. Jak to lokalni nazywają „duży plac”. Ponoć jest to największy plac handlowy w Afryce. Rzeczywiście ludzi jest tam tysiące, a handlarzy jeszcze więcej.

Na placu głównie handlują berbers, którzy sprzedają wyroby ze skóry, głównie ich słynne buty. Darek nawet chciał sobie kupić jakieś jako pantofle ale Pan sprzedawca nie miał klapek...tylo japonki albo typowe marokańskie buty. No taka tu jest moda. Mnie jak zwykle najbardziej spodobały się kolory. Wszystko jest takie żywe.

Ale na placu można kupić jeszcze dużo innych rzeczy, właściwie to podejrzewam, że można tam kupić wszystko.

Zaskoczyła nas ilość stoisk z sokami pomarańczowymi, świerzo wyciskanymi na poczekaniu. Było tego multum. Zdecydowanie dobry pomysł na ochłodzenie się bo słoneczko już przyświecało i coraz bardziej chciało się pić.

Jak już wspomniałam na placu można kupić pewnie wszystko ale też można zobaczyć wszystko...ktoś ma małpę, ktoś zaklina węża, ktoś ma sokoła....każdy próbuje zarobić pieniądze jak się tylko da. My możemy się poszczycić, że wydaliśmy tylko 10 Dirhamów ($1) na magnesik. Uczymy się robić zakupy uczymy....potem zobaczyliśmy jeszcze meczet, podobno największy w Maroku i najwyższy w Afryce. Zobaczyliśmy tylko z zewnątrz bo nie można tam wchodzić.

Co myślimy o Maroku i Marrakeszu po tych prawie dwóch dniach.....odczucia mamy mieszane. Trudno pisać o całym kraju jeśli tak naprawdę widzieliśmy tylko Marrakesz. Marrakesz niestety nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. Nasz hotel i ludzie w hotelu super, przyjaźni, wszystko zrobią dla Ciebie, czujesz się jak król i dostajesz serwis lepszy niż w znanych pięcio-gwiazdkowych hotelach. Natomiast poza murami...poza bezpiecznym hotelem jesteś „chodzącym portfelem”. Każdy chce Ci pokazać drogę (i dostać za to kasę), możesz zobaczyć jak coś robią czy pooglądać sklep....ale spróbuj czegoś nie kupić. Ceny mają z kosmosu i trzeba od razu dzielić co najmniej na trzy. W takiej atmosferze nawet odechciewa się kupować pamiątki czy chodzić po placu targowym dla rozrywki. Jest to bardzo męczące. Osobiście myślę, że zarobili by dużo więcej jakby traktowali klientów jak europejczycy. Jest cena, możesz sobie oglądać i przymierzać do woli. Są strasznie nachalni. Nie wiem czy to nasza „zachodnia” mentalność gdzie każdy woli być schowany za swoim telefonem komórkowym. Fakt, faktem, tutaj życie toczy się na ulicy. Ludzie idą do domu tylko spać. Każdy z każdym się wita, nawet w tak dużym mieście jak Marrakesz nasz taksówkarz non-stop mówił komuś „Assalaamu'Alaikum”. Ciężko uwierzyć, że nasz kierowca znał wszystkich. Myślę, że to otwartość ludzi, przyjazność itp. Wiele ludzi myśli, że ten kraj jest niebezpieczny. Nie myślę tak. Nie sądzę, że mają tu kieszonkowców czy ktoś cię okradnie (oczywiście przy zachowaniu zdrowego rozsądku) natomiast wszędzie chcą, żebyś coś kupił. Nie widać tu dużo żebraków (spotkaliśmy może dwóch) a więcej jest naganiaczy. Trzeba mieć duże nerwy i starać się nie rozmawiać z nikim...bo inaczej....znów sięgniesz do portfela a potem do bankomatu.

Byliśmy już w wielu krajach ale po raz pierwszy w Afryce Północnej. RPA jest dużo lepsze. Bardziej cywilizowane, większość ludzi mówi po angielsku ale z drugiej strony widać większe kontrasty między lokalnymi a anglikami. RPA też zwiedzaliśmy bardziej parki więc byli tam przewodnicy. Nie zagłębialiśmy się w mniejsze miasteczka (poza Coffee Bay) ale nie byliśmy tak „otoczeni”. Tutaj pocieszające jest, że każdy pracuje – tzn. chce coś sprzedać ale smutne, że widzą w tobie chodzący portfel i myślą, że sypiesz dirhamami na prawo i lewo....ciekawe jaka będzie nasza opinia o tym kraju pod koniec wyjazdu.

Previous
Previous

2015.09.21 Góry Atlas, Maroko (dzień 3)

Next
Next

2015.09.19 El Jadida, Maroko (dzień 1)