Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Włochy, Watykan Ilona Włochy, Watykan Ilona

2024.12.02-03 Watykan & Rzym, IT (dzień 4-5)

Czterdziesty pierwszy kraj do mojej kolekcji… kolega kiedyś powiedział mi, że jego plan to mieć na swoim koncie co najmniej tyle odwiedzonych krajów co ma lat. Było na styk, już prawie myślałam, że spadnę i ilość krajów na moim rachunku będzie poniżej mojego wieku… ale się udało. Watykan, najmniejsze państwo świata ale pewnie jedno z najbogatszych, jak nie najbogatsze.

Czy zwykły człowiek może odwiedzić Watykan? To zależy jak na to się spojrzy. Teoretycznie na Plac Świętego Piotra może wejść każdy a wg. mapy to już jest Watykan, więc tak można być jedną nogą w dwóch krajach jednocześnie. Są teorie i ludzie którzy jednak uważają, że plac Świętego Piotra nie należy do Watykanu i jest jeszcze częścią Rzymu. Przeświadczenie to wynika z faktu, że Watykan jest ogrodzony murami i jest bardzo mocno strzeżony przez Gwardię Szwajcarską.

My tylko zwykli turyści, żadnych specjalnych przepustek nie mamy więc papieża nie odwiedzimy, ale mury przejdziemy… pierwsze w planie mieliśmy zwiedzanie muzeum Watykańskiego zakończonego wizytą w Kaplicy Sykstyńskiej. Po muzeach planowaliśmy na spokojnie odwiedzić Bazylikę Świętego Piotra. Pod Watykan zajechaliśmy jednak dość wcześnie i podeszliśmy pod Bazylikę przed muzeum.

Skoro byliśmy za wcześnie to podeszliśmy na Plac Św. Piotra wcześniej, i dobrze. Jak zobaczyliśmy kolejkę do Bazyliki to się przestraszyliśmy. Masakra… kilka godzin stania jak nic. Wejście jest za darmo więc nie można robić rezerwacji, kupować biletów itp. Było wejście boczne “na modlitwę” i już myślałam z niego skorzystać ale jednak chęć zobaczenia wszystkiego bardziej mnie pociągała. Co w takiej sytuacji? Szybko wyciągnęłam telefon i zaczęłam szukać czy możemy się dopisać do jakiejś wycieczki z przewodnikiem na dziś. Założenie było, że przewodnik chyba nie musi stać w tych kolejkach, na pewno mają jakieś boczne wejście… udało się, wykupiłam szybko wycieczkę na popołudnie więc nadzieja, że wejdziemy była.

Ja naprawdę nie wyobrażam sobie co tu się dzieje w lato. Czy ludzie naprawdę stoją na tym placu, w słońcu, skwarze i upale po kilka godzin? Nie dziwię się, że muszą zamykać atrakcje skoro napływ turystów jest tak duży, że wszędzie trzeba czekać w kolejkach.

My kolejki mieliśmy w PRLu więc teraz unikamy ich jak możemy. Albo mamy bilety na specjalne godziny albo po prostu olewamy atrakcję. Fajnie jest być w wielu miejscach ale nie za wszelką cenę. Bilety na konkretną godzinę mieliśmy do Muzeum Watykańskich więc na placu dużo czasu nie spędziliśmy.

Watykan jest bogaty, nie da się ukryć. Przez lata kościół gromadził dzieła sztuki, ich biblioteka ma prace Galileusza i innych światowych naukowców. Ogólnie to część rzeczy zabrali w trakcie przeróżnych procesów o herezje, część powstała na ich zlecenie, i pewnie było jeszcze wiele innych dróg do stworzenia takiej kolekcji. W muzeum Watykańskim wystawiona jest tylko część. Nam na muzeum średnio zależało, ale muzeum trzeba przejść aby dojść do Kaplicy Sykstyńskiej która nas najbardziej interesowała.

Mieliśmy audiobook i nawet fajnie opowiadali. W pierwszej sali (Egipt) słuchaliśmy dość uważnie. Tak nas zainteresowały mumie, piramidy i hieroglify, że nawet zachciało nam się pojechać do Egiptu. Musimy tylko poczekać, aż tamten rejon świata się trochę uspokoi politycznie.

Potem było już tego wszystkiego za dużo. Niesamowita ilość rzeźb, obrazów i innych arcydzieł. Wszystko fajnie opowiadane ale było tego za dużo, żeby zapamiętać. Podziwialiśmy więc z daleka przechodząc z sali do sali. Sam wystrój no i sufity przyciągały już uwagę i krzyczały swoim przepychem.

Sala a właściwie korytarz map przykuł naszą uwagę. Mapy różnych rejonów Włoch były wymalowane w bardzo dużym formacie na ścianach. No tak wtedy nie mieli map rozkładanych, papierowych czy Google Maps. Żeby cesarz czy król wiedział co ma pod swoim władaniem musiał mieć mapy namalowane ze szczegółami ukształtowania terenu.

Po sali map przyszła pora na polski akcent i mogliśmy podziwiać obraz pędzla Jana Matejki przedstawiający Jana Sobieskiego pod Wiedniem. Obraz olbrzym… trzeba przyznać, że Matejko małych obrazów nie malował.

My w muzeum spędziliśmy około 2h a wiele miejsc pomijaliśmy, myślę, że koneser sztuki może tam spędzić dzień jak nie dwa. Udało nam się w końcu dojść do Kaplicy Sykstyńskiej. Niestety tam nie wolno robić zdjęć. Zainteresowanych zachęcam do poszukania zdjęć w Internecie bo można znaleźć ich całkiem sporo. My niestety zdjęcia nie mamy, ale wrażenia jednak zostały. Co mnie zaskoczyło to brak mebli, prawie w ogóle nie ma tam ław do siedzenia, ołtarz to tylko (albo aż) dzieło Michała Anioła, Sąd Ostateczny. Cała dekoracja to malowidła na ścianach, niby skromnie ale z przepychem bo malowidła są niesamowite, pełne szczegółów i kunsztu pracy.

To właśnie w Kaplicy Sykstyńskiej odbywa się konklawe. To tutaj kardynałowie z całego świata debatują i wybierają następną głowę Kościoła. Zasady mówią, że po każdym głosowaniu, kartki są palone i dodawane są proszki które sprawiają, że dym jest biały albo czarny. Jak biały to znaczy, że papież jest wybrany, jak czarny to znaczy, że narada dalej trwa. Intrygowało mnie gdzie oni to palą i jakoś nie mogłam znaleźć… może było gdzieś w koncie przykryte.

Uff… nachodziliśmy się po tym muzeum aż przerwy nam się zachciało. Dobrze, że niedaleko Watykanu jest bardzo przyjemna niemiecka knajpka. Nie mogliśmy jednak długo siedzieć bo mieliśmy kolejną wycieczkę, tym razem do Bazyliki ale spóźnić się nie chcieliśmy bo jak już tu jesteśmy to dobrze by było wejść do środka.

Idąc do umówionego miejsca musieliśmy znów przejść plan Św. Piotra. Tym razem kolejka była mniejsza ale my nadal mieliśmy nadzieję na szybkie wejście, bo przecież z przewodnikiem. Niestety… nadzieja matką głupich. Jak się okazało, przewodnicy (może nie wszyscy ale nasz na pewno) też muszą stać w tych kolejkach. Na szczęście udało nam się, że po pierwsze kolejka nie była najgorsza a po drugie Pani fajnie opowiadała i jakoś te 20 minut w kolejce zleciało.

Zwiedzanie Bazyliki zaczęliśmy od drzwi… drzwi których za rok już nie będzie. Co 25 lat w Watykanie są uroczystości zwane Jubileuszem. Wcześniej były co 50 lat ale stwierdzono, że to za rzadko więc teraz mamy co 25 lat… Drzwi mają symboliczne znaczenie. Znajdują są one w 4 największych kościołach w Rzymie i z początkiem roku są niszczone. Każdy chrześcijanin który przejdzie przez wszystkie 4 drzwi w roku Jubileuszu zostaje odkupiony ze wszystkich grzechów. Dlatego cały Rzym jest w remoncie… szykują się na zjazd wszystkich grzeszników.

Drzwi póki co są zamknięte więc do głównej nawy poszliśmy przez podziemia. Można wejść do Bazyliki głównym wejściem ale nasza przewodniczka stwierdziła, że lepiej będzie zacząć od podziemi gdzie pochowani są papieże aby skończyć na najważniejszym grobie Jana Pawła Drugiego. Jan Paweł Drugi, uznany jako święty jest pochowany na górze w głównej części kościoła.

Bazylika Świętego Piotra jest największym kościołem na świecie. Ma powierzchnię ponad 15tys metrów kwadratowych i zbudowana jest na grobie Świętego Piotra. Do samego grobu Św. Piotra nie można się dostać ale wg. tradycji każda następna głowa kościoła jest pochowana właśnie tu w podziemiach.

Papież należy do kościoła i dlatego jest tu pochowany ale bogactwo jego rodziny decyduje jak bardzo zdobiony jest sarkofag. Ci bogatsi mieli grobowce zakończone swoją płaskorzeźbą naturalnych rozmiarów. Gest ten miał sprawić, że ciało jest bliżej Boga po śmierci. Inni mieli skromniejsze sarkofagi. Jak na przykład Jan Paweł I. Jest to papież który najbardziej walczył z korupcją i kościele i próbował wyprostować finanse i skandale kościoła. Nie do końca mu się to udało i dlatego później Karol Wojtyła przyjął jego imię aby kontynuować walkę z korupcją. Też pewnie nie do końca się mu to udało choć jako główną zasługę przypisuje mu się powiększenie kościoła. Za jego bowiem panowania najwięcej ludzi wstąpiło do Kościoła i przyjęło wiarę katolicką.

Nie zatrzymywaliśmy się przy każdym grobie papieża. Nasza pani przewodnik wybrała czterech według niej najbardziej zasługujących na wspomnienie. Po wizycie w podziemiach ruszyliśmy do wnętrza bazyliki. Wyszliśmy bocznym wejściem z podziemi i od razu doznaliśmy szoku. Potężne było pierwsze słowo jakie przyszło mi na myśl. Przepych też jest ale nie rażący. Wiadomo, złoto, marmury, alabastry to drogie materiały wykorzystane do budowy i dekoracji ale przy tak ogromnej powierzchni nie razi to w oczy a bardziej wzbudza podziw, że przetrwało to setki lat.

Czy przewodnik jest potrzebny, tak… pomimo, że ilość informacji nas przerosła i nie byliśmy w stanie wszystkiego zapamiętać to pomogło nam zwrócić uwagę na szczegóły i naprawdę podziwiać to nie tylko święte miejsce ale przede wszystkim dzieło architektoniczne.

Nie sądzę czy kiedykolwiek widziałam piękniejszą Bazylikę. Ale z drugiej strony jak najładniejsze nie byłaby w Watykanie to coś by było nie tak. Nie dość, że “siedziba główna” zawsze jest najbardziej reprezentacyjna to Włochy i Watykan mieli dostęp do bardzo najzdolniejszych artystów jak Michał Anioł, Bernini i wielu innych.

W Bazylice jest też słynna rzeźba Michała Anioła, Pieta. Przedstawia ona Matkę Boską trzymającą w rękach Jezusa ściągniętego z krzyża. Piet jest klika na świecie ale właśnie ta Watykańska jest podobno najsłynniejsza. Koncept Piety (czyli Matki Boskiej trzymającej Jezusa) był popularny już wcześniej ale Michał Anioł przez wykonanie idealnej wersji i prowadzeniu paru zmian w spojrzeniu sprawił, że jego wersja stała się najsłynniejsza.

W Rzymie i Watykanie zdecydowanie dużo się nauczyliśmy. Skoro już napełniliśmy nasze mózgi wiedzą to przyszła kolej aby napełnić nasze brzuchy. W Bazylice mogliśmy spędzić jeszcze trochę czasu na własną rękę ale pani przewodnik tak ładnie nam wszystko opisała, że byliśmy gotowi przetrawić tą porcję wiedzy przy jakimś winku i makaronie.

Ostatnia kolacja na tym wyjeździe. Tym razem postawiłam na sieć restauracji Tonnarello, lokalizację San Pietro. Miałam nadzieję na domową kuchnię gdzie włosi krzyczą Mama Mia!!! Niestety albo byliśmy za wcześnie albo w zbyt turystycznej dzielnicy po pomimo, że jedzenie było dobre to klimatu nam troszkę brakowało.

Objedliśmy się ale nie chcieliśmy kończyć jeszcze przygody z Rzymem. Wróciliśmy spacerkiem w naszą część miasta. Powłóczyliśmy się po mieście, żeby spalić troszkę kalorii i wylądowaliśmy w dobrze znanej nam restauracji z pierwszego dnia…

Darek miał ochotę popróbować włoskie wina. Ja zdecydowanie wolałam wino na trawienie niż zapychać się piwem. Tak więc skoro, Rimessa Roscioli miało bardzo fajną kartę win postanowiliśmy odwiedzić ich ponownie. Naszego kelnera dziś nie było, ale był inny, równie zabawny i fajny. Oczywiście, najpierw dali nam stolik tylko na godzinę ale potem jak zamawialiśmy wina bez etykiet (bo stare) i kelner doceniał, Darka wiedzę o winach to nikt nas już nie popędzał tylko podawali coraz to nowe rzeczy do spróbowania.

Wino bez przedniej etykiety było z 1999 roku. Przynajmniej z tyłu miało etykietę więc wiedzieliśmy co pijemy. Tak nam zasmakowało, że stwierdziliśmy, że jedno byśmy wzięli do NY. Wzięliśmy… tylko drugie już nie miało żadnej etykiety. Pan pokazywał nam podobieństwa, trochę jak w Foro Romano, widzicie tą linię… to jest pozostałość po tym napisie… hmmm… uwierzyliśmy mu. Wino daliśmy w prezencie ale osobie która na pewno wyczuje czy jest stare i dobre. Może nawet się podzieli i sami będziemy mogli przypomnieć sobie ten smak, ta starą skórę.

Jutro już wyjeżdżamy. Ostatnimi rzeczami na naszej liście było Cannelloni i Gelato. Czyli rurka z kremem i lody. O dziesiątej w nocy przynajmniej nie ma kolejek do cukierni więc przechodząc koło jednej skusiliśmy się na coś słodkiego! Było pyszne… ale po winie z 1999 roku chyba wszystko lepiej smakuje.

Plan na jutro? Pobudka, śniadanie, taksówka i niestety fajny weekend europejski dobiega końca. Ten wyjazd sprawił, że mam najwyższy status w Delcie… dlatego zapowiada się wygodna podróż powrotna bo udało nam się dostać upgrade do pierwszej klasy. Miejmy tylko nadzieję, że wszystko będzie bez opóźnień.

PS. podróż minęła bez przygód choć samolot był trochę stary więc i pierwsza klasa nie taka fajna. Ale jak to się mówi, darowanemu koniowi nie patrzy się w gębę…

Read More
Włochy Ilona Włochy Ilona

2024.12.01 Rzym, IT (dzień 3)

Dzisiejszy dzień był zaplanowany przez Darka. Troszkę na spontanie, troszkę taki dzień na TAK. Nie wiem czy znacie taką zabawę, w dzień na TAK. Polega to na tym, że trzeba zgadzać się na wszystko co druga osoba zaproponuje. Tak właśnie wyglądał nasz dzień dziś.

Zaczęliśmy od leniwej kawki i śniadania na ostatnim piętrze naszego hotelu. Śpimy w Marriocie Grand Flora i w sumie cały czas się zastanawiamy co tu było wcześniej. Przecież coś musiało być, bo budynek wygląda na stary i mieści się w murach miasta. No więc w pierwotnej formie budynek ten był troszkę mniejszy. Wybudowany w 1895 był pierwotnie przeznaczony na rezydencję księżnej Borghese, ale po pierwszej fazie budowy projekt przejął niemiecko-rosyjski Krumbugel i zmienił przeznaczenie na hotel. Finalnie hotel został kupiony przez rodzinę Signorinis którzy powiększyli go. W 1925 budynek przeszedł zmiany architektoniczne i powstała aktualna forma.

Nas jednak bardziej od hotelu interesowały mury. Widzieliśmy je codziennie rano otwierając okno a za nimi piękny park. Zarówno park jak i mury zainteresowały Darka więc zwiedzenie zaczęliśmy od obejścia murów a potem spaceru wzdłuż nich.

Jak to pan przewodnik na wczoraj opowiadał… jak wąska cegła to znaczy, że oryginał. Nie trudno się domyślić, że mury są murami miasta ale zaskoczyło nas, że są one z III wieku. No tak, wąska kostka jak nic.

Przeszliśmy się wzdłuż murów zobaczyć jak daleko idą ale niestety za dużo ich nie przetrwało i dość szybko się skończyły. Wylądowaliśmy za to przy schodach hiszpańskich. W nocy wyglądały one dość fajnie, miejsce spotkań ludzi którzy sobie siedzą, gadają, piją winko ale wszystko kulturalnie. W dzień to tłum, masa turystów i ludzi robiących zdjęcia w sumie nawet pewnie nie wiedzą czemu.

Schody Hiszpańskie są jedną z tych atrakcji o których się mówi. Barokowe schody mają w sobie trochę romantyzmu który inspirował artystów przez lata. Jednak teraz stały się wyznacznikiem ekskluzywnej dzielnicy bo to właśnie tu ulokowały się wszystkie najdroższe sklepy.

Jak najdroższe sklepy to i najdroższe restauracje i kawiarnie. Caffe Greco, powstałe w 1760 roku zwane jest również Tea Room. Jest to najstarsza i najbardziej artystyczna kawiarnia w Rzymie. To tu przesiadywała cała śmietanka artystyczna jak Goethe, Andersen, Wagner, Mark Twain, Nietzsche, no i Cyprian Norwid. My też usiedliśmy na chwilkę. Ale dosłownie na chwilkę bo jak zobaczyliśmy, że za Cappuccino chcą 15 EUR a za piwo ponad 20 to wyszliśmy. Tak, wiem, że tam się płaci ze możliwość podziwiania rzeźb i obrazów których oryginałów jest tam dość dużo. Tak czuje się człowiek jak w muzeum i na pewno są ludzie którzy to docenią. My jednak koneserami sztuki nie jesteśmy więc poszliśmy dalej.

Darek zaczął kierować nas w kierunku parku… tego samego co widzimy z okien pokoju. Troszkę się wystraszyłam ale dzień na TAK musi być więc nic nie mówiłam tylko grzecznie szłam. Parku to się nie bałam. Parki zawsze są fajne… ale miałam tylko nadzieję, że nie wpadnie na pomysł oglądania świątecznych światełek. W parku bowiem na święta zrobili wystawę dekoracji świecących. Prawdopodobnie za wejście trzeba płacić a potem ogląda się tylko plastik, jakoś nie jest to moja preferowana atrakcja. Na szczęście zamiast światełek dostałam piękny widok na miasto, grajka z gitarą w tle i popiersia słynnych ludzi. Nawet Pitagoras się załapał.

Pogoda idealna na chodzenie po parku. Ogólnie to ociepliło się po wczorajszym dniu. Dziś już fajnie świeciło słoneczko i kurtki były nie potrzebne. Idealna na leniwą niedzielę w parku. Nie tylko my mieliśmy taki pomysł. Dużo ludzi przychodziło z krzesełkami, siadali w parku, słuchali przydrożnych grajków i odpoczywali w promieniach słońca z chłodnym piwkiem w ręce. My krzesełka nie mieliśmy więc ruszyliśmy dalej szukać jakiegoś miejsca ze stołkami.

Zeszliśmy na Piazza del Popolo z nadzieją, że znajdziemy tu jakąś fajną knajpkę na przerwę. Niestety wszystko to bardziej restauracje i ceny piwa dość wygórowane. Po wczorajszych dobrych doświadczeniach z Irish Pub zaczęliśmy takich właśnie szukać ale okazało się, że to dopiero po drugiej stronie rzeki. Na szczęście do rzeki mieliśmy nie daleko więc dość szybko znaleźliśmy się po imprezowej części miasta.

Jak się później dowiedziałam to właśnie strona gdzie jest Watykan jest ta bardziej imprezową stroną miasta. Niby knajpy są wszędzie ale to bardziej restauracje. Jak chce się znaleźć nocne życie, bardziej bary niż restauracje to trzeba iść do dzielnicy Trastevere. Podróże kształcą więc następnym razem tam weźmiemy hotel i pozwiedzamy inną część Rzymu. Tą mniej turystyczną a bardziej imprezową.

Darek znalazł Irish Pub i mogliśmy usiąść na chwilkę na przerwę. Usiedliśmy tylko na chwilkę bo jakoś bez klimatu ten bar. Po 13 latach w Stanach widzę różnicę między barami w Stanach a na świecie. W Stanach jak tylko się siądzie przy barze to od razu barman coś tam zagada. Głupie jak minął dzień, skąd jesteś i już jest jakoś tak przyjemniej. Do tego można zawsze pogadać z barmanem i dowiedzieć się coś o mieście, gdzie chodzą lokalni. Nawet nasz dzielnicowy barman w NY daje nam sugestie co się w mieście dzieje i gdzie fajnie iść. Tego niestety brakuje na świecie. Pewnie jest jakaś tam bariera językowa ale myślę, że to jednak wychowanie i kultura a nie język.

Bar był dość blisko Castel Sant'Angelo (Zamku Świętego Anioła) więc się ucieszyliśmy, że może uda nam się tam zaglądnąć. Zamek ten był bardziej jako dodatkowa atrakcja. Nie kupowałam wcześniej biletów bo nie wiedziałam czy coś innego nie przyciągnie naszej uwagi i w ogóle to chcieliśmy mieć taki jeden dzień bez większych planów, tak na poszwendanie się. Będąc jednak tak blisko stwierdziłam, że może zaglądniemy. Jak tylko zobaczyliśmy kolejkę to już wiedzieliśmy, że nie zaglądniemy… okazało się, że w niedzielę dużo atrakcji (włącznie z Zamkiem Św. Anioła) jest za darmo. WOW… chyba nie chciałoby mi się czekać godzinami w kolejce tylko po to żeby za darmo wejść. No więc jak się domyślacie tą atrakcję odłożymy na następny raz, kiedy to będzie można kupić bilety i wejść jak człowiek bez kolejki.

Skierowaliśmy się więc w kierunku kolejnej atrakcji która przykuła naszą uwagę. Widoczna jest bowiem prawie z każdego punktu w Rzymie (a przynajmniej z każdego wzniesienia), Monument to Victor Emmanuel II. Marmurowa świątynia na część pierwszego króla Rzymu i żołnierzy poległych w pierwszej wojnie światowej.

Uważni czytelnicy będą kojarzyć imię Victor Emmanuel II z naszego pierwszego wpisu. Jest on bowiem pochowany w Panteonie i jego grób natychmiast rzuca się w oczy. Nam w oczy rzucił się monument na jego cześć bo widoczny był i z ruin Foro Romano, i z dachu naszego hotelu i jeszcze z wielu innych miejsc.

Z początku myślałam, że to jakiś dobrze odbudowany pałac cesarza. Pomimo, że monument ten jest niedaleko Palatine Hill (siedziby cesarzy) i Foro Romano (centrum w którym powstał Rzym) jest on nowszy i został wybudowany dopiero między 1885 a 1935 rokiem. Jak to nasz przewodnik powiedział…. to jest baby. No tak w Rzymie jak coś ma 100-200 lat to nadal traktowane jest jak dziecko.

Na szczęście do wejścia nie było kolejki a wejście za darmo. Ciekawe czy dlatego, że trzeba pokonać niezliczoną ilość schodów czy po prostu wpuszczają więcej ludzi bo świątynia jest potężna. Wychodzi się dość wysoko i przez to jest piękny widok na miasto ale też można podziwiać to architektoniczne cudo które przetrwało Drugą Wojnę Światową i wiele więcej.

Tak naprawdę Rzym nie miał wiele zniszczeń w czasie Drugiej Wojny Światowej. Bliskość Watykanu uchroniła go od bombardowania. Mediolanowi się dostało i innym miastom Włoskim ale Rzym na szczęście uchronił swoje zabytki.

Victor Emmanuel II urodził się w 1820 roku w królestwie Sardynii. W XIX wieku Włochy były podzielone i Victor Emmanuel wstąpił na tron jako Król Sardynii (1849). Większość swojego panowania poświęcił pojednaniu Włoch, co mu się udało w 1861 roku. 17 Marca 1861 roku Victor Emmanuel II został koronowany na króla zjednoczonych Włoch. Myślę, że za takie coś zasłużył na pamiątkowy monument.

Jak wspominałam widok z góry był niesamowity. Dodatkowo byliśmy tam po zmierzchu więc widzieliśmy miasto nocą, co zrobiło dodatkowe na nas wrażenie. Bardzo miłe zakończenie dnia który z początku nie mieliśmy pojęcia jak się potoczy.

Zbliżała się siódma godzina więc mogliśmy iść na kolację. Tutaj restauracje otwierają dość późno więc przed 7 ciężko jest coś zjeść, poza jakąś pizzą. My wybraliśmy kolejną włoską knajpkę, Osteria Circo.

Makarony mi się troszkę przejadły… wiem, nie sądziłam, że to powiem, więc postawiłam na inne słynne włoskie danie, klopsiki. Darek poszedł w jagnięcinę w trzech postaciach. Jedzenie było smaczne. Nie wiem czy jest to jakieś wow do którego będziemy wracać ale zdecydowanie smaczne więc jak jesteście w okolicy to polecamy.

To nasze chodzenie cały dzień sprawiło, że wylądowaliśmy po drugiej stronie miasta. Tak więc do hotelu mieliśmy kawałek, jakieś 45 minut. Standardowo nie znaleźliśmy żadnego miejsca żeby po drodze usiąść i odpocząć przy drinku więc dzień zakończyliśmy w hotelowym barze. Tym razem było więcej ludzi (oczywiście amerykanów) więc pogadaliśmy z nieznajomymi z Miami, a z kelnerami pośmialiśmy się z cen w Caffe Greco. Było wesoło…

Read More
Włochy Ilona i Darek Włochy Ilona i Darek

2024.11.30 Rzym, IT (dzień 2)

Oczywiście, że dopadł nas jet-lag. Czemu miałoby być inaczej. Ja obudziłam się o 1:30 rano i przez 2h pisałam bloga, Darek o 4 rano i przez 2h czekał na wschód słońca…no i się doczekał.

Dziś jest najbardziej wyczekiwana atrakacja, Koloseum. Wybudowany w roku 70 AD, jest zdecydowanie cudem świata. Z listy 7 cudów świata to druga budowla którą widzieliśmy. Pierwszą na naszej liście jest Chichen Itza w Meksyku. Został nam jeszcze Taj Mahal, Wielki Mur Chiński, Petra, Machu Picchu i statua Jezusa w Rio.

Koloseum dawnej nazwane po prostu Amfiteatrem zachowało się do dziś. 40% jest nadal oryginalne, 20% to rekonstrukcja a reszta została zniszczona. Szkoda, ale nawet te 60% widoczne teraz robi niesamowite wrażenie.

Zanim jednak doszliśmy do punktu kulminacyjnego dnia to było wiele innych przystanków. Do Koloseum wzięliśmy przewodnika bo po pierwsze było ciężko kupić bilety a po drugie stwierdziliśmy, że może się nauczymy czegoś i to prawda. W miejscach tak historycznych przewodnik jest wskazany. Bez odpowiedniej wiedzy, miejsce to tylko stos kamieni. Dobrze opowiadający przewodnik potrafi ożywić te kamienie.

Wycieczkę mieliśmy dopiero o 13 godzinie więc rano poszliśmy na spacerek po mieście. Tu jakaś fontanna, tu jakiś kościół. Przez to, że Rzym jest bardzo rozłożysty można na każdym kroku napotkać coś zabytkowego. Dla koneserów sztuki to raj na ziemi bo większość rzeźb na fontannach czy kościołach jest wykonana przez słynnych artystów.

Ja koneserem sztuki nie jestem ale doceniam ilość talentu potrzebnego do sworzenia nie tylko czegoś co jest piękne ale co przetrwa setki jak nie tysiace lat. W Rzymie jak się mówi, że coś jest z lat 70…to ma się na myśli naprawdę rok 70 a nie 1970.

Zwiedzanie Koloseum jest połączone z Palatine Hill i Foro Romano. Najpierw przeszliśmy się z Darkiem po okolicy sami. Próbowaliśmy sobie wyobrazić jak to wyglądało lata temu ale niestety pozostałości nie są za duże więc ciężko było sobie to wszystko poskładać do kupy.

Na szczęście przewodnik miał reprodukcję i bardzo fajnie nam pokazywał co gdzie stało. Która kolumna przetrwała, którą część nadbudowali. Bo jakieś 2tys lat temu to Foro Romano było rynkiem gdzie zjeżdżali się kupcy, gdzie były trzy sądy i inne budynki administracyjne. To tu wrzało życie.

Widzicie podobieństwa? My musieliśmy szukać. Fajna zabawa i kolejny dowód, że przewodnik to całkiem fajna sprawa.

Po Foro Romano ruszyliśmy na Palatino, czyli wzgórze gdzie urzędował cesarz. Aktualnie zostały z niego głównie fundamenty ale widok miał niesamowity, trzeba mu przyznać. Obszar jaki zajmował pałac też robi wrażenie. Od razu przypomniały mi się filmy gdzie cesarz przyjmował ludzi na obszernym tarasie z pięknym widokiem na miasto. Na wzgórze prowadzi betonowa rampa. W dawnych czasach oczywiście wyjeżdżali tam końmi czy powozami. My wspinaliśmy się na nogach. Muszę przyznać, że strome to podejście.

Jak widać cesarz do Koloseum daleko nie miał. Oczywiście miał drogę prowadzącą prosto do tego słynnego amfiteatru więc i my mogliśmy zakończyć naszą przygodę z Foro Romano, Palatino i przejść jak cesarz prosto do Koloseum.

Jeśli oglądaliście film Gladiator to właśnie przez ten łuk przechodzili gladiatorzy, my przechodziliśmy obok ale sam fakt, że byliśmy tak blisko jest nie do uwierzenia. Koloseum też robi wrażenie… choć na Darku zdecydowanie większe niż na mnie. To znaczy się na mnie zrobiło duże wrażenie, Darek nie mógł przestać o tym mówić. Więc pozwolę jemu przejąć pałeczkę i opisać wrażenia.

Koloseum, ta historyczna budowla  wywarła na mnie największe wrażenie ze wszystkich zabudowań jakie widzieliśmy w Rzymie i nie tylko. Nawet stadion olimpijski w Atenach nie wywarł na mnie aż tak wielkiego wrażenia! No popatrzcie sami…

Jak człowiek, 2,000 lat temu mógł coś takiego zbudować. Coś co przetrwało dwa milenia, niezliczoną ilość wojen i grabieży, pożary, trzy wielkie trzęsienia ziemi i wiele problemów polityczno finansowych. 

Zbudowanie czegoś takiego w tamtych czasach (w sumie w teraźniejszych też) wymagało wielkiego planowania i potężnych nakładów finansowych. Rzym miał ten plus, że miał tanią siłę roboczą. Ciągle podbijał nowe tereny, a lokalną ludność zabierał do siebie jako niewolników. Zaplanowali, że będą to budować przez około 15 lat, a Koloseum powstało w niecałe 10. Oczywiście to wiązało się z potężnymi kosztami w ludziach. Dziesiątki tysięcy niewolników zginęło podczas tej niewyobrażalnie wyczerpującej pracy. Nawet do tej pory nie został pobity rekord i Koloseum jest największym amfiteatrem jaki został zbudowany na naszej planecie. Mógł pomieścić nawet +70,000 ludzi. 

Mieliśmy specjalny bilet i mogliśmy nawet wejść w podziemia tej gigantycznej budowli. Ponoć to nie jest takie proste i maksymalnie może być tylko 25 ludzi na dole i cały czas w towarzystwie pracowników Koloseum. 

Co tam się kiedyś działo to aż strach myśleć. Jakie nieludzkie warunki tam panowały to pewnie tylko się dowie ten kto tam był. 

Czy wiecie, że Koloseum miało windy? Tak, i to nie jedną, nie 10, miało ich 60! Każda obsługiwana przez 8 niewolników. To już 250 osób, plus cała obsługa, gladiatorzy, dziesiątki zwierząt…. i oczywiście te 70,000 ludzi musiało się gdzieś załatwiać. Siedzieli, jedli i pili tam cały dzień. 

Do tego było ciemno, więc musieli używać pochodni do rozświetlenia tych podziemi. Panował tam ogromny upał, brak tlenu i straszliwy smród od tego wszystkiego. Często niewolnicy padali z wycieńczenia. Nie było z tym żadnego problemu bo szybko byli wymieniani na nowych. 

Z podziemi wyszliśmy na główną część gdzie mogliśmy ten ogrom oglądać od środka. Cała arenę mieliśmy jak na dłoni. 

Oj działo, działo się tam przez jakieś 400 lat. Od walk gladiatorów, poprzez polowania, różnego rodzaju pokazy, a skończywszy na egzekucjach więźniów i niewygodnych ludzi. Szacuje się, że na tej arenie zginęło około 400,000 ludzi i ponad 1 milion dzikiej zwierzyny! 

Masakra, co?

Nasz bilet zezwalał nam na zwiedzenie prawie całego Koloseum, więc mogliśmy zaglądać w większość miejsc, a nie ograniczać się tylko do turystycznej części. Oczywiście cały czas musieliśmy być w towarzystwie pracowników Koloseum. 

Jedyne miejsce dopuszczone dla zwiedzających, a nie było na naszym bilecie to sama góra. Ponoć można wyjść na górne poziomy i oglądać to wszystko z góry. Ale nie można iść do podziemi i na górę w tym samym czasie. Za długo by to wszystko trwało. Ileż można zwiedzać jedną budowlę. Przewodnik powiedział nam, że znacznie więcej „atrakcji” jest na dole niż na górze. A po drugie ani Cesarz ani wybitni Rzymianie nie wychodzili na górę, więc po co my mielibyśmy wychodzić. 

Zwiedzaliśmy ten przepiękny amfiteatr chyba ze dwie godziny. Co chwilę przewodnik nas gdzieś zabierał i opowiadał ciekawe historie. Tak to można zwiedzać. 

Tak, zdecydowanie polecamy zwiedzanie z przewodnikiem. Zwłaszcza budowli o znaczeniu historycznym o których mamy średnio małą wiedzę. To przewodnik pokaże że to są schody… choć schodów już nie ma to można sobie łatwo wyobrazić co powyższa dziura miała za zadanie.

Koloseum zwiedzaliśmy do ostatniej minuty. Byliśmy ostatnią grupą i dzięki temu nie przeraził nas tłum turystów bo na pewno jest ich tu trochę. A może to były zdolności przewodnika, że prowadził nas tam gdzie mało kto dochodził? Najważniejsze, że wycieczka się udała, nauczyliśmy się dużo nowych rzeczy i byliśmy pod dużym wrażeniem. Jedyne co to troszkę wymarzliśmy… dziś było dość chłodno… jak na Rzym to bardzo chłodno, dlatego prosto po Koloseum poszukaliśmy jakiegoś miejsca, żeby się ogrzać i usiąść po ponad 3h chodzenia, stania i słuchania.

Znaleźliśmy bardzo przyjemny bar gdzie akurat puszczali mecz. Nie sądziłam, że w Rzymie aż tak będą za ligowymi meczami w piłkę nożną. Tu to się musi dziać podczas mistrzostw. Trafił nam się mecz Celtics z kimś innym… z kimś mniej ważnym bo Celtics ładowało bramkę za bramką i już na koniec pierwsze połowy było 5:0. Wow… dla kogoś kto ogląda tylko mistrzostwa takie sytuacje rzadko się widzi.

Ogrzaliśmy się i poszliśmy szwendać się dalej. Drugi dzień w Rzymie i drugi wszystko na nogach oglądamy. Tak się najlepiej zwiedza a też mamy plus, że mieszkamy w miarę blisko wszystkich atrakcji a do tego centrum Rzymu nie jest aż tak rozłożyste jak np. Londyn gdzie jednak przejście z jednego końca na drugi zajmuje ponad godzinę.

Na kolację wybraliśmy Astemio, Wine Bar. Mieliśmy nadzieję, że jak wine bar to sobie popróbujemy jakiś fajnych winek. Niestety na kieliszki mieli dobry wybór ale nie powalający a jak Darek się spytał o kartę win to kelner powiedział, że mają tak dużo, że nie ma szans tego zmieścić w książce… ok… ale to jak w takim razie mamy wybrać? Nie zaprosił nas do piwniczki, ani na pogadankę o winach przy półkach więc olaliśmy ich i zamówiliśmy na szklanki. Jednak wczoraj była zdecydowanie fajniejsza atmosfera. Jedzenie było dobre ale brakowało klimatu rozrabiaków więc pewnie już tam nie wrócimy. Zobaczymy co inne restauracje mają nam do zaoferowania.

Objedzeni pizzą, makaronem i oczywiście tiramisu poszliśmy na spacer w kierunku hotelu. Chcieliśmy może jeszcze gdzieś wejść na drinka przed snem ale Rzym nie ma za wiele barów. Może nie wiemy gdzie chodzić ale tak, żeby iść ulicą i gdzieś wejść to nie jest proste. To chyba najbardziej nas zdziwiło. No nic, pozostał bar hotelowy. Tam też może być wesoło i od lokalnych barmanów można się zawsze coś ciekawego dowiedzieć.

Read More
Włochy Ilona Włochy Ilona

2025.11.28-29 Rzym, IT (dzień 1)

Według tradycji na Święto Dziękczynienia powinien być indyk, ziemniaczki ubijane z sosem spod mięsa, sos żurawinowy, nadzienie indyka z chleba kukurydzianego, fasolka zielona no i ciasto dyniowe...

Czy o czymś zapomniałam? Pewnie tak....ale podstawowe składniki są wymienione. W tradycji nie ma jednak mowy gdzie ten świąteczny obiad powinien być zjedzony... choć oczywiście najlepiej jeśli wśród bliskich osób.

Nasz dziękczynny obiad był dość wcześnie bo już o 2 pm i w dość wyjatkowym miejscu jakim jest lotnisko ale wśród bliskiej osoby. Niestety dość dużej części tych bliskich ludzi brakowało ale to nadrobimy innym razem.

Gdzie tym razem lecimy? Do Rzymu. Aż wstyd się przyznać, że jeszcze nas tam nie było. Bilety kupiliśmy dużo wcześniej. Było to na zasadzie… Delta otworzyła non-stop połączenie, cena jest dość dobra a po środzie już nikt w sklepie alkoholu nie będzie kupował więc czemu by nie polecieć na jakieś dobre makarony, pizzę no i oczywiście tiramisu.

Mam nawet swoją liste….4 dni, 4 makarony…

Carbonara

Cacio e pepe

Pasta alla gricia

All'amatriciana

Mam też listę punktów do odwiedzenia… z tym może być większy problem żeby wszystko odchaczyć ale postaramy się dużo pochodzić. Nie wiem tylko jaką listę ma Darek…mam nadzieję, że jest to lista włoskich win.

Jak na Europejski lot to był to dość długi lot. A wiecie dlaczego….dlatego, że NY jest na tej samej szerokości geograficznej co Rzym. Może nawet NY jest minimalnie niżej (40.7 stopni vs. 41.9). Stopnie sprawiaja, że klimat i długość dnia między tymi miastami jest podobna, natomiast sprawia też, że trzeba lecieć po równoleżniku prawie prosto a to oznacza dłuższy lot. I tak lot do Rzymu zajął nam troche ponad 8h. Dla nas był to dzienny lot więc ze spaniem ciężko było ale lot jakoś zleciał.

O 7 rano (1 w nocy czasu NY) wylądowaliśmy w Rzymie i odrazu pojechaliśmy do hotelu. Pokój na nas czekał bo rezerwację zrobiłam już od czwartku. Fajnie, że Marriott miał deal, że 5 noc gratis więc nam się idealne udało. Tak więc o 8 rano, byliśmy już w pokoiku i mogliśmy nawet na śniadanie się załapać.

Śpimy w Rome Marriott Grand Flora. Pani na dzień dobry powiedziała, że mamy super lokalizację. Pewnie nie najgorszą. Do 30 min można dojść do większości atrakcji. A atrakcji to jest tu trochę… non stop jakieś stare mury, fontanny czy inne niesamowite budowle. Jak to jest, że jak dawniej coś zbudowali to nic temu nie dało rady. A teraz… teraz mocno uderzysz w ścianę i odrazu dziura.

Miasto Rzym, założone około 756 roku przed naszą erą. Kiedyś potęga. Za czasów Imperium Rzymskiego było to najwieksze miasto w Europie a pewnie i na świecie…i co się stało? Wiele.

Ciężko jest być największym… nie ważne czy miastem, krajem czy biznesem. Imperium Rzymskie rozrosło się do takich wielkości, że ciężko było je kontrolować. Stworzenie Imperium które sięga od dzisiejszej Angli przez Portugalię po Maroko aż do Egiptu i dalej do Syrii było niesamowite. Ale ile wojen było potrzebnych do takiego podboju. Koszty wojen, korupcja, zawiść, walka o władzę, niewolnictwo i bieda w najniższej klasie społecznej nie były niestety przykładem mocnego państwa.

W 330 roku naszej ery, Imperium Rzymskie zostało podzielone na zachodnie z siedzibą w Rzymie i wschodnie ze stolicą w Konstantynopolu (obecnie Istambuł). Prawie 150 lat później (476 AD) zachodnie imperium upadło a tysiąc lat później (1453 AD) po upadku Konstantynopola przestała istnieć również jego wschodnia część i zaczął się okres Imperium Bizantyjskiego.

Wow… taka historia ale co jest bardziej niesamowite to, że trochę budowli zachowało się z tamtych czasów. Dlatego po paro godzinnej drzemce ruszyliśmy zwiedzać miasto i uczyć się historii dalej.

Pantheon. Najlepiej zachowana budowla. Dzisiejsza wersja ma prawie 2000 lat bo wybudowana była w 126-128 AD. Pierwszy Pantheon powstał już w 27 BC, niestety zniszczony został przez pożar, potem była jeszcze jedna wersja, też spalona aż w końcu zbudowali coś nie do zniszczenia, coś co przetrwało prawie 2tys lat…wow… potwierdzenie do trzech razy sztuka pasuje tu idealnie.

Pantheon to aktualnie kościół katolicki. Został on jednak wybudowany jako kościół wszystkich bogów, kościół pogański.

Co nas najbardziej zaskoczyło? Potęga tej budowli. Mury mają na dole 6m szerokości a na górze 2m. A wejście chronią 16 tonowe drzwi z brązu. Tego już nie da się spalić. Kolumny przed wejściem zostały przywizione w jednym kawałku z Egiptu, i jak widać czas im nie straszny. Wnętrze zostało rozgrabione niestety ale sam fakt, że taka budowla przetrwała czas robi wrażenie.

W kopule Pantheonu jest dziura…z początku myśleliśmy, że jest ona oszklona, jednak okazało się, że jest to otwarty otwór przez który pada deszcz. Jednak nie leje on strumieniami bo kopuła jest tak stworzona, że zanim deszcz doleci do ziemi to się skrapla. Zaskoczyło nas to…ale wytlumaczyło to dlaczego środek jest ogrodzony i nie można tam chodzić.

W Pantheonie pochowanych jest też parę znanych ludzi. Raphael najsłynniejszy artysta Renesansu. Ci co czytali Anioły i Demony, Dan’a Brown mogą go kojarzyć bo to jego sztuka jest przewodnim motywem książki.

Poza Raphaelem pochowany jest też król Victor Emmanuel II, pierwszy król zjednoczonego królestwa Włoch, jego syn Król Umberto I i żona Umberto Królowa Małgorzata.

Po Panteonie powłóczyliśmy się jeszcze troszkę i natknęliśmy się na fontannę Trevi. Fontanna jest jednym z najpopularniejszych atrakcji Rzymu. Nie da się ukryć, że jest wspaniałym dziełem architektury Barokowej ale ilość ludzi jaka tam jest nas jednocześnie załamała i rozśmieszyła.

Aby podejść bliżej trzeba stać około pół godziny w kolejce…a to jest koniec listopada i podobno nie ma sezonu. Nie chcę wiedzieć co się tu dzieję w lato przy 40C upałach. My zdjęcie odchaczyliśmy i poszliśmy dalej, na jakieś włoskie piwko.

Bar amerykański ale co się dziwić. Amerykanie w każdym kraju tworzą największy procent turystów a tym bardziej w stolicach Europejskich. A że są dumni ze swoich universytetów to cieszą się jak w barze są proporce ich reprezentacji sportowych.

Na kolację poszliśmy do Rimessa Roscioli. Restauracje Roscioli zostały mi polecone przez kolegę z pracy. Roscioli Salumeria con Cucina wygląda bardziej klimatycznie ale później ją otwierają a my już głodni byliśmy. Poszliśmy więc do siostrzanej lokalizacji i wcale nie żałujemy. Rimessa Roscioli zaczynała jako winoteka a potem dołożyli restaurację. Można wziąć doświadczenie z degustacją wina i jedzenia albo tak jak my po prostu zamawiać z karty.

Zanim jednak udało nam się zamówić wino to Darek zaprzyjaźnił się z somalierem, Francesco który tylko donosił nowe butelki wina i kazał nam każde spróbować. Wcale nie narzekaliśmy. Popróbowaliśmy kilka wcale nie narzekając ale poszliśmy w stare Barbaresco z 2012 roku. U nas tak stare wina Europejskie są trudno dostępne i dość drogie.

Do mięska wino było idealne natomiast do mojego makaronu Carbonara gość szybko przyniósł mi coś innego. Pomimo, że wino pijemy do jedzenia często i Darek zawsze dobiera to dopiero teraz poczułam różnicę co znaczy miec źle dobrane wino.

Z początku makaron mi nie bardzo smakował i byłam trochę rozczarowana. Przede wszystkim był za słony. Jak Francesco zobaczył co jem do Barbaresco to szybko przyniósł mi pomarańczowe wino z Umbri. Smak zmienił się momentalnie. Nagle sól została zbalansowana winem i skończyłam z apetytem.

Tiramisu też było dobrze zbalansowane…Darek jako rodzinny ciasteczkowy potwór ocenia je dość wysoko. Nie najwyżej ale dość wysoko. No nic…będziemy szukać dalej idealnego Tiramisu.

Po takim obrzarstwie trzeba było się przejść. Byliśmy blisko rzeki Tiber. Doszliśmy do zamku świętego anioła (Castel Sant’Angelo). Zobaczyliśmy Bazylikę Świętego Piotra z daleka i porobiliśmy fajne nocne zdjęcia.

I znów nawiązanie do książki Anioły i Demony. To właśnie w tym zamku była wg. książki siedziba Iluminatów.

Spacerkiem doszliśmy do hotelu, po drodze zachaczając o schody hiszpańskie. Pewnie w ciągu dnia są tu takie same tłumy jak przy fontannie Trevi ale późnym wieczorem można spokojnie przejść.

Pierwsze wrażenie Rzymu jest bardzo pozytywne. Miast bardzo fajne, choć ilość samochodów na wąskich ulicach, super wąskie chodniki i duża ilość ludzi nie sprzyja turystom wgapionych w mapy czy stających i robiących zdjęcia.

Read More
Polska Ilona Polska Ilona

2024.09.11 Gdańsk, PL

Wolne miasto Gdańsk…nie wiem skąd mi się to wzięło ale jak tylko słyszę Gdańsk to na myśl przychodzi mi określenie “wolne miasto Gdańsk”. Może dlatego, że ciężko sobie wyobrazić, że jakiekolwiek miasto może być samo w sobie wolne i niezależne tym bardziej z początku XX wieku gdzie wojna goniła wojnę.

No i nie wytrzymał długo jako wolne, niezależne miasto. Gdańsk za czasów Unii Polsko Litewskiej (Rzeczpospolitej Obojga Narodów) należał do Rzeczpospolitej. Niestety Polska nie pożyła długo na mapie świata i podczas rozbiorów Prusy szybko zachamęcili Gdańsk. Potem wpadł Napoleon Bonaparte, bo też chciał tu rządzić. I tak biedne miasto Gdańsk przechodziło z rąk do rąk aż w 1920 roku ustanowiono go Wolnym Miastem Gdańsk. Wówczas większością mieszkańców byli niemcy. Wolne Miasto Gdańsk miało jednak wpływy zarówno niemieckie jak i polskie. W efekcie ta mieszanka wybuchowa przesądziła, że to właśnie tu zaczęła się Druga Wojna Światowa.

Dlaczego akurat Gdańsk? Ze względu na ukształtowanie wybrzeża jest on naturalnym portem. Jest on też jednym z największych portów na Morzu Bałtyckim. Tak więc kto miał Gdańsk ten rządził na Morzu Bałtyckim. A morze to jest strategiczne bo i Niemcy i Rosjanie (Kallimgrad i St. Petersburg) mają tam swoje porty. Wygląda, że to zawsze chodziło o Rosję.

Początek Drugiej Wojny Światowej to atak na Pocztę Polską i Westerplatte. Oczywiście było więcej punktów strategicznych ale te najbardziej zapamiętałam ze szkoły. No więc i my zaczęliśmy zwiedzanie Gdańska od Poczty Polskiej.

Potężny to był gmach, chyba nadal tam jest poczta. Muzeum jednak jest dość małe i pomimo, że była to niewatpliwa tragedia wyszłam z niego z niedosytem wiedzy.

Aby zaspokoić apetyt wiedzy postanowiliśmy przenieść się w czasie do drugiej polowy XX wieku i ruchu Solidarności. A jak Solidarność to nic innego jak Stocznia Gdańska.

Całej historii nie będę tu opowiadać bo po pierwsze pewnie parę błędów historycznych bym popełniła, po drugie na temat Solidarności można tomy pisać…a nie jakiś śmieszny wpis na bloga.

Czy jednak skoro jest to tak ważny etap historii komukolwiek uda się to zamknąć w czterech ścianach muzeum? Myślę że się udało. Muzeum Solidarności na terenie Stocznii Gdańskiej jest zdecydowanie warte odwiedzenia.

Naprawdę człowiek czuje się jakby wszedł na zakład, przeplatanie wystawy, multimediów, i rekwizytów z tamtych czasów, a wszystko z podkładem audio przewodnika pokazuje całokształt wydarzeń.

Jakieś dwa lata temu czytałam książkę Anny Walentynowicz “Anna szuka raju”. Teraz wchodząc na halę stoczni, widząc jej suwnicę wspomnienia z książki powróciły i fajnie, bo łatwiej było to wszystko poskładać do kupy.

Co na mnie zrobiło największe wrażenie? Historia wiadomo, niesamowita, tragiczna ale potrzebna. Zaskoczyło mnie jednak jak pokazywali mapę i pomału wszystkie kraje bloku wschodniego stawały się białe czyli wyzwoliły się z komunizmu. Niektóre bardziej pokojowo, niektóre z większym przelewem krwi. Jednak to co mnie zdziwiło to, że ostatni kraj który wyzwolił się z komunizmu w Europie zrobił to dopiero w 2006 roku i było to Kossovo.

Czy muzeum przypomniało nam parę rzeczy z dzieciństwa? Okrągły stół, ogłoszenie stanu wojennego i brak teleranka, kartki żywnościowe czy kolejki za niczym zdecydowanie pamietamy. Mniej lub bardziej ale pamiętamy. Samego powstania Solidarności, przewrotów w Stoczni Gdańskiej nie bardzo ale potem komunę to chyba nikt nie zapomni.

Parę dni przed przyjazdem do Gdańska byliśmy w Muzeum Humoru i Absurdu w Uradz. Ty pokazywali tą wesołą stronę komuny, parodię którą życie pisało a potem Bareja przekładał na filmy.

Dwie strony medalu. Z jednej strony tragedia, z drugiej parodia. Dobrze że w tej całej szarówce znalazły się chwile śmiechu. Ja też jestem pod niesamowitym wrażeniem jak wtedy powiedzenie “Polak potrafi” naprawdę działało i wiele potrafiliśmy. Z perspektywy czasu jak się pomyśli, że taki film jak KingSize powstał bez żadnych efektów komputerowych ale z efektami na pewno….szacunek.

Ale wracając do Gdańska. Muzeum Solidarności też próbowało poprzeplatać troszkę humoru, jednak barykady policyjne, powykrzywiane bramy wjazdowe i inne tragedie ludzi, którzy zginęli przytłoczyło absurd.

Oczywiście w czasach buntu nie obyło się bez graffiti, nielegalnych drukarni, pracy czy ulotek rozdawanych w podziemiu. Jedno graffiti szczególnie wpadło mi w oko…

Moje pokolenie o nie wiele walczyło dzieki naszym rodzicom. Urodziliśmy się w dobrych czasach gdzie docenialiśmy wiele a jednocześnie mieliśmy wolność i warunki do rozwoju. Ale nadal się buntowaliśmy. Jak patrze na dzisiejszą młodzież to ich walka jest chwilowa, słomiana i rozkojarzona, nie bardzo wiedzą o co walczyć bo jest tego za dużo. Myślę, że źle to wróży rewolucja. A rewolucja co pół wieku wcale nie jest zla i nie zawsze musi być krwawa.

Dobra…koniec tych poważnych rozmyślań. Czas się zrelaksować, w końcu to nasz ostatni dzień wakacji! Poszliśmy więc na stare miasto, powłóczyć się, i odpocząć przy piwku.

Starówka Gdańska jest przyjemna. Podobna do Krakowa czy Wrocławia. Może tu jest mniej na planie kwadratu a wiecej skupia się nad rzeką. Ale kamieniczki, sklepiki z bursztynem czy inne atrakcje turystyczne są bardzo podobne na całej długości szlaku bursztynowego.

Stare miasto wydaje się stosunkowo małe więc jak już obeszliśmy całe to usiedliśmy na obiad. Tym razem polska kuchnia w restauracji co waży swoje własne piwo, Gdanski Bowke.

Gdański Bowke to miejsce gdzie czas się zatrzymał i nadal można poczuć portowy klimat sprzed 200 lat. Tak piszą na stronie a my możemy to potwierdzić. Może gostek co śpiewał bardziej pop niz szanty do tego portowego klimatu nie pasował ale i tak miło że muzyka na żywo była.

To już koniec naszej przygody z Polska i kolejnej nauki historii, historii tak bliskiej a tak dalekiej.

Read More
Polska Ilona Polska Ilona

2024.09.10 Sopot, PL

Obiecałam, że będzie od gór do morza więc teraz czas na morze. Trójmiasto… nikomu nie trzeba tłumaczyć, że jest to Sopot, Gdańsk i Gdynia. My Gdynię tym razem sobie odpuścimy ale Gdańsk i Sopot chcieliśmy zobaczyć. A tak się jeszcze ładnie złożyło, że akurat nam loty z Gdańska spasowały i wszystko ładnie się logistycznie zeszło.

Spaliśmy w Sopocie więc zaraz jak tylko oddaliśmy auto ruszyliśmy nad Bałtyk. Polskie może wraca do łask. Po okresie gdzie wszyscy wymienili Bałtyk na morze Śródziemne, teraz Bałtyk znów wraca do łask. Głównie przez ocieplenie klimatu. Niestety teraz w lipcu i sierpniu nad morzem Śródziemnym nie da się wytrzymać a bardziej na północ Bałtyk zaczyna przyciągać turystów… nie jest jednak on tani. Czy nadal jest taniej jechać na południe, zdecydowanie, ale czy nie lepiej dopłacić i mieć troszkę przystępniejsze temperatury a nie patelnię?

Sopot z tych wszystkich nadmorskich miast jest najdroższy i najbardziej “ekskluzywny”. No to skoro jest taki ekskluzywny to pewnie ostrygi z szampanem można dostać…

No i można… naganiaczy na ostrygi było trochę. My wybraliśmy Seafood Station, polecaną przez TasteAway.pl. Nigdy chyba w Europie nie jedliśmy ostryg (albo nie pamiętamy) więc bardzo byliśmy ciekawi co mają do zaprezentowania. Troszkę żartowałam, że jak ostrygi to i szampan Ruinart by się przydał, ale żart stał się rzeczywistością. O dziwo mieli go w karcie. Cena co prawda mocno Nowojorska więc skończyło się na Cavie.

Ostrygi bardzo dobre ale dużo droższe niż w Stanach. Ostryga w Sopocie kosztuje 40-50 zl ($10-12), w bardzo dobrej restauracji na Manhattanie ok $4-5 za sztukę. Załoga bardzo dobrze się znała na ostrygach i opowiadała czym się różnią w smaku, wielkości itp. Ostrygi nie były z Polskiego morza Bałtyckiego bo tu ich za bardzo nie ma ale już Niemcy w swoim Bałtyku mają i od nich zaczęliśmy. Lepsze i droższe sprowadzają je z morza Północnego z rejonów Belgii i Francji.

W Sopocie do zwiedzania nie ma wiele. Jest słynne molo sopockie którym chcieliśmy się przejść ale jak się okazało, że trzeba płacić za wejście to ich olaliśmy. Niby nie dużo 10zł. Ale dla zasady jakoś molo nie wydaje mi się czymś za co warto płacić. Kawałek deptaka. To tyle płaci się za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego a obszarem, atrakcyjnością tras i w ogóle całym przygotowaniem szlaków, bije na głowę trochę desek wchodzących w morze.

Od mola do stacji kolejowej ciągnie się ulica Bohaterów Monte Cassino, potocznie zwana Monciak. Kiedyś była to po prostu ulica morska (Seestrasse) ale po drugiej wojnie światowej aby upamiętnić Bohaterów Monte Cassino została przemianowana. Monciak jednak przyjął się bardzo szybko i mało kto używa pełnej nazwy. Monciak jako przedłużenie mola został oczywiście zagospodarowany dużą ilością restauracji, barów i innych sklepów z pamiątkami. Na tej ulicy jest też słynny Krzywy Domek, takie cudo ktoś sobie kiedyś wybudował.

Sopot jest przyjemnym miastem do spacerowania. Deptaki wzdłuż morza, plaża dla tych co wolą piasek albo chcą zanurzyć stopy. Nam to wyciszenie się podobało. Zwłaszcza, że turystów było mało, dla nas idealna ilość. Wybitnie widać było, że jesteśmy po sezonie ale to nam się najbardziej podobało.

Sopot to była dla nas jednak kulinarna wyprawa bardziej niż kulturalna. A dokładnie była to rybna przygoda kulinarna bo skoro jesteśmy tak blisko morza to pewnie ryby powinni tu mieć dobre. Tak więc zdecydowanie wygrał Fisherman (Rybak) jako wybór restauracji na dziś.

Poleciały ryby. Na przystawkę metka z suma i tatar z pstrąga a potem dalej ryby sandacz z Jeziorowni i halibut. Ale wszystko było pyszne.

Fisherman jest restauracją pana Rafała Koziorzemskiego który wyróżniany jest na różnych festiwalach i wygrywa konkursy szefów kuchni. Niestety dziś go nie było, więc nie mieliśmy okazji pogratulować mu ale kazaliśmy przekazać kelnerowi wyrazy uznania. Naprawdę jakość na najwyższym poziomie. Nawet zwykłe truskawki to niebo w gębie!

Do tego załoga… wyluzowana a jednak profesjonalna. Kelner bardzo szybko złapał Darka poczucie humoru a że nie było za dużo ludzi w restauracji to zarówno kelner jak i my mieliśmy dobrą zabawę. Na koniec kelner podsumował “Dawno nie miałem takiego stolika”. Mówiąc to miał uśmiech od ucha od ucha więc chyba nas polubił. No tak… nie jesteśmy ludźmi co zadzierają nosa i dlatego, że znają się na winach biorą wszystko serio. Życie jest po to żeby się śmiać!

Dzień zakończyliśmy w barze Przystań. Bar ma super położenie na samej plaży. Jest to olbrzymi budynek, kiedyś jednak taki nie było. Kiedy w 1992 roku dwóch właścicieli zaczynało współpracę, zaczynali od małego gospodarczego budynku wynajętego od Centrali Rybnej. A pierwsze ryby smażyli na palniku gazowym i patelni przyniesionej z domu. Pasja i ciężka praca jednak się opłaca i ponad 30 lat później Bar Przystań nadal przyciąga spragnionych turystów na rybkę i piwko a jego budynek nie jest już szpetnym budynkiem gospodarczym tylko bardzo klimatyczną restauracją. Jeść tu już nie jedliśmy ale pożegnaliśmy się z plażą i morzem bo jutro cały dzień planujemy spędzić w Gdańsku.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2024.05.01 Paryż & Reims, FR (dzień 7)

Czas opuścić Paryż i zobaczyć coś nowego a co? Szampanię… Na wakacje we Francji przeznaczyliśmy tydzień ale nie chcieliśmy siedzieć tylko w Paryżu. Korzystając z okazji, że mamy więcej dni na zobaczenie Francji postanowiliśmy podzielić wyjazd na dwie miejscowości. Do tego biorąc pod uwagę, że Darek ma niesamowite benefity z pracy, aż grzechem byłoby nie skorzystać i nie odwiedzić jakiegoś Chateau co produkuje szampany.

Zanim jednak na dobre pożegnamy się z Paryżem chcieliśmy zobaczyć postępy prac nad Katedrą Notre Dame.

Katedra Notre Dame budowana była przez 200 lat (1163 - 1345) a spalona została w 15h. Niestety pożar to potężny żywioł który trawi wszystko co napotka na swojej drodze. Na szczęście katedra nie spaliła się doszczętnie. Główne szkody objęły drewniany dach i drewnianą konstrukcję ale wiele kamiennych części się uchowało. Dlatego podjęto decyzję odbudowy katedry i dali sobie na to pięć lat. Pięć lat mija w tym roku.

Kiedy 15 Kwietnia 2019 roku usłyszałam, że pali się katedra Notre Dame w Paryżu stwierdziłam, że Paryż już nigdy nie będzie taki sam. Tak odbudują ją, zrobią idealną kopię ale nie na szukaniu czy tworzeniu kopii polega życie. Zniszczenie katedry Notre Dame było chyba największym zniszczeniem zabytku za moich czasów. Chyba w XXI wieku nie było większego pożaru a przynajmniej mnie może ten najbardziej dotknął bo w 2011 roku byłam tam, robiłam zdjęcia potworków na dachu i uznałam, że jest to jedno z ładniejszych miejsc Paryża.

Zdjęcie z 2011 roku

Idąc pod katedrę nie spodziewałam się dużego placu budowy ale i tak zaskoczyło mnie, że prawie nie widać zniszczenia jak się popatrzy na przednią fasadę. Cieszę się, że uwinęli się z pracami i otwarcie w grudniu tego roku jest realistyczne.

Zaskoczyła mnie zdecydowanie ilość ludzi oglądająca katedrę nawet przy ograniczonej widoczności. Widać nie tylko my jesteśmy ciekawscy i chcieliśmy zobaczyć postępy renowacji. Ludzi się troszkę nagromadziło w koło. Tak się zastanawiam… teraz jest tu multum ludzi a to ani nie sezon ani nie Olimpiada. W Polsce jest weekend (tydzień) majowy więc Polaków można było w Paryżu dużo spotkać. Zwiedzali jak i my. Natomiast dla większości Europejczyków to nie jest to jakiś wielki sezon. Początek maja nadal uważany jest za poza sezonem… Ale cieszę się, że jesteśmy tu z początkiem maja a nie w lato gdzie będzie upał, tłumy, i ograniczony ruch bo pewnie dużo miejsc będzie zamkniętych ze względu na Olimpiadę. Już jak wchodzisz na oficjalną stronę wieże Eiffel to jest komunikat o zmienionym ruchu zwiedzania. Terrorystów pewnie też się boją więc czy na pewno Olimpiada w stolicy to dobry pomysł? Nie lepiej zrobić to gdzieś w mniejszym mieście i wykorzystać okazję na podreperowanie ruchu turystycznego tam gdzie trzeba a nie tam gdzie już jest na dość wysokim poziomie? Pewnie druga strona kija to czy małe miasteczko udźwignie Olimpiadę… pewnie nie.

Paryż w tym roku jest organizatorem Olimpiady Letniej. Przygotowania widać pełną parą i chyba najbardziej widoczne było to jak podeszliśmy pod słynny hotel De Ville. W sumie to nie dziwota bo Hotel De Ville nie jest już hotelem. Aktualnie jest przerobiony na ratusz.

Czas uciekać z tych tłumów… jeśli tylko uda nam się wyjechać z tego wąskiego parkingu podziemnego to będziemy na prawie pustych drogach prowadzących do Reims. Oczywiście wyjechać się udało bo mamy najlepszego kierowcę na świecie.

Wróćmy jednak do Katedry Notre Dame. Jakby na to nie patrzeć to jest to największa atrakcja dzisiejszego dnia (poza napiciem się szampana w Szampanii). Wydawać by się mogło, że Katedra Notre Dame w Paryżu jest najważniejszą katedra we Francji. Widomo, stwierdzenie najważniejsza jest mało obiektywne i ludzie mogą mieć różne opinie w tej kwestii. Patrząc jednak z punktu historycznego to katedra w miasteczku Reims to którego jedziemy miała większe znaczenie symboliczno-historyczne. To w niej bowiem koronowano wszystkich królów Francji od XI do XIX wieku.

Porównuję te dwie katedry bo architektonicznie są bardzo podobne. Początki katedry w Reims sięgają V wieku choć aktualna budowla została ukończona w XIV wieku. Tu też było parę pożarów które sprawiły, że katedra musiała być odbudowywana. Zresztą teraz też trochę ją remontują.

Chyba najsłynniejsza koronacja była króla Charles’a (Karola) VII w 1429 roku. Panował on we Francji od 1422 do 1461 roku. Był to okres dość burzliwy bo trwała wówczas stuletnia wojna między Francją a Anglią. Sam ojciec Karola VII (Charles VI) w 1420 roku zdegradował swojego syna i uznał Henryka V, króla Anglii jako prawowitego władcę i dziedzica korony Francuskiej. To by się porobiło jakby nie było Francji tylko wszystko to jedna Anglia. Nie dziewie się, że Francuzi tak bardzo nie lubią Anglików. Jak widać Francja jednak istnieje. Jest to zasługa Joanny d’Arc. Pewnie nie tylko jej ale ja lubię historię silnych kobiet więc skupię się na niej. Joanna d’Arc, przebrana za mężczyznę prowadziła wojska francuskie do wygranej ofensywy Orleanu i innych strategicznych miast. Przeszła też przez miasto Reims które w tamtych czasach było pod okupacją Anglików. Jej bohaterska postawa doprowadziła do koronacji króla Charles VII w katedrze w Reims w 1429 roku. Ważne było aby koronacja odbyła się w katedrze w Reims w której od wieków koronowano wszystkich królów Francji aby nie została podważona.

W tym samym czasie a dokładnie w 1431 roku Henry VI król Anglii chciał koronować się na króla w katedrze Notre Dame w Paryżu ale nie zostało to uznane i Remis pozostało jedynym oficjalnym miejscem koronacji królów Francji.

No to “Cheers to that!” (Wypijmy za to!). Jadąc do Reims nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy jak ważne historycznie jest to miasto. Tak chciałam kiedyś napić się szampana w Szampanii ale nie sądziłam, że aż taka historia rozgrywała się na tych ziemiach.

Jak szampan to tylko z Szampanii. Często alkohole mają swoje nazwy od rejonów w których się znajdują Porto, Koniak, Szampan. Pomimo, że wino musujące jest wyrabiane w innych rejonach na całym świecie to szampan który potocznie używamy na wino musujące jest tylko z Szampanii. W planie mamy zamiar odwiedzić dwa Chateau które produkują szampany więc na pewno dowiemy się więcej o magii tego rejonu.

Szukając noclegu w Szampanii dwa miasta się pojawiły Reims i Epernay. Reims jest większym miastem (jedenastym największym we Francji) więc wybór padł na Reims. I nie żałujemy. Przywitało nas bardzo przytulne małe miasteczko, nasz hotel okazał się zaraz przy ulicy spacerowej z multum restauracji i ogródkami na zewnątrz. Idealne aby odpocząć po ruchliwym i głośnym Paryżu.

Popołudnie minęło nam na rose w ogródku, pizzy w pokoju i szampanie za kupony w barze hotelowym. Były też spacerki po mieście. Katedrę postanowiliśmy odwiedzić jutro albo pojutrze bo nie do południa zwiedzamy winiarnie ale popołudniu nie mamy większych planów. Natomiast dziś skupiliśmy się na włóczeniu się po mieście i korzystaniu z pięknej słonecznej pogody.

Na dziś nie mieliśmy rezerwacji w restauracji. Niestety nie wiedziałam, że jest to również dość duże święto (Święto Pracy) we Francji i dużo miejsc jest zamkniętych. Restauracje były pootwierane ale dużo z nich serwowało tak zwane fix menu (czyli ustalone z góry 5 potraw). My po dość dużym lunchu nie byliśmy nawet głodni więc zadowoliliśmy się pizzą i szampanem za kupony z hotelu. Hotel w ramach powitalnego gestu dał nam kupony na darmowego szampana w hotelowym barze. Szampan był całkiem dobry a kuponów dali dość dużo bo aż 12… idealnie na naszą grupę. Zwłaszcza, że Darek przekabacił kelnera, że piwo też może być na kupony. I tak minął nam wieczór. Nie zawsze trzeba iść do fancy restauracji żeby było miło i smacznie.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2024.04.30 Paryż, FR (dzień 6)

Wersal… mogę się założyć, że każdy zna to miejsce. Przynajmniej kojarzy z nazwy, wie, że miało to coś wspólnego z zamkiem, królem i przepychem. Wszystko się zgadza.

I ten właśnie przepych co rocznie chce zobaczyć 15 mln ludzi… Jak czytaliście dokładnie wcześniejszy wpis to powinno wam się teraz nasunąć pytanie, jak to… więcej ludzi odwiedza Wersal niż wieżę Eiffel? Ciężko w to uwierzyć nie, a jednak. Nie ma to jednak nic wspólnego z popularnością. Obie atrakcje są polecane jako “co zobaczyć w Paryżu”. Jednak do Wersalu zdecydowanie więcej ludzi wpuszczają, zwłaszcza, że część ludzi odwiedza tylko ogrody. Szczerze? Dobrze robią.

O ile jechałam zobaczyć Wersal z całym możliwym entuzjazmem o tyle stanie w kolejce przez 45 minut zdecydowanie mi odebrało cały entuzjazm.

Wersal znajduje się pod Paryżem. Można do niego dojechać kolejką C i wysiada się prawie pod zamkiem. Można też wziąć pociąg L, który dojeżdża do miasteczka Wersal. Stacja jest jakieś 15-20 minut od zamku ale też fajnie się przejść miasteczkiem. My przyjechaliśmy C a wróciliśmy L. L było fajniejsze… nowsze i mniej ludzi.

Pierwszą rezydencją monarchii Francuskiej był The Palais de la Cité. Położony na wyspie Cite na Sekwanie (ta sama wyspa na której jest Notre Dame). Aktualnie miejsce to jest przeznaczone na sąd najwyższy. Potem monarchia przeniosła się do Palais du Louvre. Wersal był kolejnym etapem. W czasach kiedy monarchia urzędowała w Paryżu popularną rezydencją była też Château de Fontainebleau. Piękna posiadłość jakieś 70 km pod Paryżem. Wszystko to jednak było za mało i Ludwik XIV postanowił stworzyć najpiękniejszy pałac.

Powstanie Wersalu podobno było trochę z zazdrości, trochę aby udowodnić potęgę króla. Prawda jest, że jedno nie wyklucza drugiego. Château de Vaux-le-Vicomte wybudowane przez ówczesnego ministra finansów (Nicolas Fouquet) była najpiękniejszą posiadłością we Francji w XVII wieku. Ludwik XIV bywał częstym gościem Nicolas’a i ogarniała go zazdrość, że jego podwładny ma lepsze Chateau niż król. Zazdrość nie prowadzi do niczego dobrego, w tym przypadku nam dała Wersal a Nicolas’a niestety zapędziła do celi bo Ludwik XIV posądził go o machloje. Nie wierzył, że taki majątek można uczciwie zarobić.

Skoro Ludwik dał nam Wersal który przetrwał obie wojny światowe to teraz możemy sobie postać w kolejce aby potem z tłumem ludzi zobaczyć te przepiękne komnaty. Komnaty są przepiękne. Naprawdę robi to wrażenie, zwłaszcza sala lustrzana. Niestety zdecydowanie wpuszczają za dużą ilość ludzi. Jest ciasno, często trzeba się przepychać, żeby zobaczyć jaki numer wcisnąć na audioguide, i nie ma atmosfery do delektowania się i podziwiania sztuki. Obrazów to tam mają niezłą kolekcję.

Sala lustrzana, najbardziej znana sala w całym pałacu robi wrażenie. Kryształy, lustra, potężne okna. Teraz lustra troszkę poczerniały ale można łatwo sobie wyobrazić jak to pięknie wyglądało w XVII wieku. Na mnie wrażenie zrobiła też długość tej sali, szczególnie, że łączyła ona komnatę króla z komnatą królowej. Musieli się nachodzić nie ma co. Podobno są tu tunele, przejścia między komnatami które królowa wykorzystywała jak chciała odwiedzić króla. Ciekawe czy jego kochanki też miały swoje tunele.

Sala przygotowująca do snu, sypialnia, sala zabaw, sala tak i inna… i komnaty się mnożą. Król zajmował między 20 a 30 komnat. Królowej dostało się tylko 11 ale już najpiękniejszej kochance króla 20. Nie dziwne więc, że przy tysiącu mieszkańców plus dziesiątkach tysięcy służby brakowało w Wersalu miejsca.

Wersal też nie słynął z higieny. Brakowało wody, ludzie spali po kątach i na całą posiadłość było tylko kilka łazienek. Perfumy, peruki czy malowanie twarzy białym podkładem to tylko niektóre zabiegi jakie kobiety stosowały aby przykryć dość ubogą higienę.

Jak widać monarchia nie do końca umiała skupić się na właściwych priorytetach. Ważniejsze było aby król imprezował w złotych komnatach niż, żeby ludzie mieli jedzenie, warunki mieszkalne i czystość.

Rewolucja Francuska była przełomowym okresem dla Wersalu. Podupadła finansowo i na władzy rodzina królewska po ponad 100 latach urzędowania w Pałacu w Wersalu w 1789 roku przeniosła się do Pałacu Tuileries w Paryżu. Po uśmierceniu króla Louis XVI w 1793 roku Palac w Wersalu przeszedł w ręce ludu. Usunięto z niego wszelkie insignia królewskie i były nawet dyskusje o zniszczeniu pałacu, co na szczęście nie doszło do skutku. Pałac i ogrody bez opieki ulegał zniszczeniu dzień po dniu. Dopiero Napoleon Bonaparte podjął się renowacji, w 1801 roku uruchomił pokaz fontann co było znakiem przywrócenia Wersalu do życia.

Nie zwiedziliśmy całego Wersalu. Skupiliśmy się na głównej części pewnie jak większość ludzi. Ale po ponad godzinie chodzenia po komnatach mieliśmy ochotę na mniej oblegane a przynajmniej bardziej przestronne ogrody.

Ogrody są piękne i potężne. Część terenu była jeszcze w trakcie sadzenia nowych kwiatów po zimie. Ale to co było dostępne to i tak potężne tereny, labirynty z żywopłotów i piękne fontanny. I co najważniejsze, w ogrodach była też restauracja. W końcu mogliśmy usiąść na piwko i zupę cebulową. Chyba bardziej zmęczyło nas stanie w kolejkach i powolne poruszanie się po komnatach za tłumem niż samo chodzenie. Tak, że przerwa była wskazana. Bo w ogrodach można też zwiedzać Hamlet Królowej (wioskę królowej).

Hamlet Królowej (Hameau de la Reine) to zbiór budynków wybudowanych na zlecenie Marii Antoniny w 1784 roku. Na wzór Normandii powstała wioska gdzie urzędowała królowa. O ile z zewnątrz wyglądało to dość skromnie o tyle wykończenie było na miarę królowej. Znajdował się tu dom królowej, sala bilardowa, boudoir, młyn, wieża i wile innych budynków odzwierciedlających małą wioskę.

Mi to trochę przypominało Hobbiton tylko budynki były większe. Położone nad jeziorem te dobrze zachowane budynki przenosiły nas w magiczny świat bajek. I było tu zdecydowanie mniej ludzi. Jak dla mnie była to wisienka na torcie.

Wersal pomału zamykali. Byliśmy tu jakieś 5h. Czas zleciał z początku wolniej, potem szybciej ale w nogach czuliśmy te wystane minuty czy przechodzone kilometry. Na szczęście po Wersalu jeździ kolejka która odwiozła nas z samego końca ogrodów gdzie znajduje się Hamlet do wejście głównego. A jako ekstra atrakcję mogliśmy zobaczyć z kolejki inną część ogrodów i sławetny pokaz fontan.

Potem kolejnym pociągiem, tym razem większym i szybszym. Podjechaliśmy w rejony naszego hotelu. Dziś jemy nie daleko hotelu w restauracji Perlimpinpin. Restauracja ma ciekawy koncept… tatary. Wybierasz sobie jaką chcesz podstawę, opcja wegetariańska, wołowina czy łosoś. Oczywiście jak na tatar przystało wszystko surowe. I do tego wybierasz sobie styl. Na przykład grecki będzie mieć ser feta, oliwki itp. Wersja podstawowa, jajko, pietruszkę itp. Na koniec wybierasz wielkość michy i gotowe. A jak ktoś nie lubi surowego mięsa czy ryby to albo ma wersję wegetariańską albo może sobie zamówić porcję grillowanego mięsa. Pierwszy raz byliśmy w restauracji co miała taki wybór tatara ale jak przed wyjazdem szukałam restauracji to wygląda, że są one bardzo popularne w Paryżu.

Paryż żegnał nas deszczem… dziś ostania noc w tym mieście miłości (chyba już nie), stolicy świata (też już chyba stracili ten tytuł), miasto świateł (też raczej nie)… nie ważne jak się nazywa najważniejsze, że nadal ma swój urok. Trzeba tylko umieć go znaleźć. Fajnie było tu wrócić i odkryć kolejną warstwę tego pięknego miasta… miasta mostów, sztuki i pięknej architektury.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2024.04.29 Paryż, FR (dzień 5)

Paryż rocznie odwiedza 40 mln ludzi, wieżę Eiffel 7 mln. Średnio co piąta osoba która odwiedza Paryż odwiedza też wieżę Eiffel. My te statystyki zawyżymy bo z naszej ekipy 3 osoby pójdą zwiedzać wieżę a dwie wybiorą mniej oblegane ulice Paryża i eklerki w parku.

Kupienie biletów na wieżę Eiffel nie należy do łatwych. Parę miesięcy przed wyjazdem chciałam kupić bilety na wyjazd na samą górę. Niestety jedyna opcja wtedy była z szampanem i to po 80 EUR na osobę. Troszkę przesada zwłaszcza, że szampana będzie pewnie mało i nic godnego uwagi. Dlatego zdecydowaliśmy się podzielić na dwie grupy. Tą co pojedzie na wieżę i tą co będzie biegać w kółko po Paryżu.

Ostatecznie udało się kupić tydzień przed wyjazdem bilety w normalnej cenie, bez śmiesznego szampana ale planów już nie zmienialiśmy i zostaliśmy przy dwóch grupach, dwóch planach.

Ja z mamą ruszyłam na odznaczanie budynków z książki 1001 budynków, i przypominanie sobie starych ścieżek. Ruszyłyśmy w kierunku rzeki Sekwany i w miarę szybko doszłyśmy do La Madeleine. Jest to kościół i sala koncertowa z XIX wieku. Szkoda, że nie można było akurat wejść do środka. Musiałyśmy się zadowolić podziwianiem tej potężnej budowli z zewnątrz.

Wcześniej to chyba do mnie nie dotarło ale Paryż jest pełen potężnych budowli które pokazują jak potężne było to miasto w XIX wieku. Aktualnie nie buduje się dużo wysokich biurowców w historycznej części miasta. Dlatego nawet mniej znane kościoły czy budowle odznaczają się swoją potęgą i wyniosłością.

La Madeleine jest niedaleko Galerii Lafayette czy Opery. My zakupów w galerii nie planowałyśmy ale się okazało, że w jednym z budynków galerii całe piętro poświęcone jest ciastkom więc nie obyło się bez tradycyjnych francuskich eklerków.

Eklerki zjadłyśmy dopiero w ogrodach Tuileries do których bardzo łatwo jest dojść przez plac Vendome. Jest to kolejny ważny punkt spaceru po Paryżu, przynajmniej dla mnie. Ostatnio słuchałam książki Mistress of the Ritz i zauroczyła mnie historia Blanche Auzello, i hotelu Ritz w którym od wieków zatrzymywały się największe sławy jak Coco Channel czy Princess Diana (niestety dla niej ta wizyta skończyła się tragicznie). Niestety w bluzach dresowych i bez podjechania jakimś Maserati ciężko jest wejść do środka. Ale nawet bycie na zewnątrz i obserwowanie porterów i ludzi wchodzących i wychodzących z Ritza jest magiczne przez umiejscowieniu akcji książki w rzeczywistości.

Ogrody Tuileries są piękne. Ciągną się od placu Concorde do muzeum Louvre. Idealnie przystrzyżona zieleń, rzeźby i fontanny w ogrodach a do tego cudowna wiosenna pogoda. Czego chcieć więcej. Człowiek od razu przenosi się w czasie do XVIII czy XIX wieku gdzie piękne bale, promenady i pikniki były codzienną okazją do świętowania.

Z Louvre przez wyspę Cite poszłyśmy w kierunku Pantheon’u. Do Pantheon’u można wejść tylko z biletem. My byłyśmy w środku parę lat temu i nie miałyśmy w planach odwiedzać go dziś. Jeśli jeszcze nie byliście w środku to polecam odwiedzić wnętrze, szczególnie, że nie ma tam kolejek jak się kupi bilet wcześniej na internecine. No i jak można odmówić odwiedzenia Marie Curie Skłodowskiej która jest tam pochowana. Francja była kiedyś pionierem. Język francuski słychać było na dworach nie tylko we Francji, dużo Polaków emigrowało do Francji w poszukiwaniu lepszego życia a także aby skorzystać z okazji studiowania na sławetnej Sorbonie. Ciekawe co się stało, że Francja z takiej potęgi kulturowej i naukowej stała się krajem który nie wiele ogarnia.

Do Paryża ściągali malarze, pisarze, naukowcy. W czasach gdzie Fitzgeraldowie, Hemingway i inni artyści spotykali się w Paryżu aby naprawiać świat popularną restauracją był Polidor. Założony w 1845 roku. Restauracja Polidor jest nadal otwarta i jest jednym z najstarszych bistro w Paryżu. Akcja filmu “O północy w Paryżu” działa się właśnie w tej restauracji. Weszłyśmy na małą przerwę aby napić się winka i odpocząć. Niestety nie była to północ i nie przeniosłyśmy się w czasie aby spotkać imprezową śmietankę Paryża z początków XX wieku ale i tak było miło. Kiedyś fajnie by było tu przyjść na kolację, zapamiętam na przyszłość.

Jeśli chodzi o sławne albo powinnam napisać unikatowe restauracje w Paryżu to Darek z rodzicami też znaleźli dość ciekawą miejscówkę. Renoma Cafe and Gallery. We wczesnych latach 2000 Maurice Renoma otworzył restaurację która łączy kawiarnię z galerią. Cały wystrój to jedna wielka galeria prac pana Renoma i troszkę Warhola. Jak dotarłyśmy tam, żeby spotkać się z resztą ekipy to było dość pustawo… chyba wczesne popołudnie to nie najbardziej popularna godzina dla Francuzów którzy restauracje otwierają dopiero o 19:00. A te co są otwarte wcześniej to albo mają gorsze recenzje, albo są droższe. Renoma jest ok… ale czy wrócimy tam kiedyś, chyba nie.

No chyba, że po wieży Eiffel jesteś spragniony i chcesz piwko dostać szybko to polecamy Renomę…. na koniec dowiedzieliśmy czemu piwo donosili w pięć minut… jak piwo kosztuje 14 EUR to prędkość dostawy jest wliczona w cenę.

W Renomie spotkaliśmy się całą ekipą. My z mamą byłyśmy zmęczone kilometrami jakie przeszłyśmy, Darek i jego rodzice staniem. Pomimo, że mieli bilety na wieżę Eiffel na konkretną godzinę to i tak ochrona, kolejki i wąskie przejścia sprawiły, że ponad godzinę przestali w kolejkach. Męczenie i bezczynność bardziej męczy niż bycie w ruchu więc nie dziwiłam się jak po nich zmęczenie było bardziej widoczne niż po nas.

Wieża jak zwykle okazała ale robią ją coraz mniej dostępną. I tak na przykład z nowości to cała wieża jest otoczona grubym murem ze szkła. Ma to zapobiegać terrorystom ale myślę też, że ludziom zaślepionym w Instagram. Niestety przez Instagram i inne portale społecznościowe jest łatwo zobaczyć piękne zdjęcie które potem chce się skopiować w rzeczywistości. I tak w 2018 roku widzieliśmy panienki przebierające sukienki, z balonikami i berecikami robiące sobie zdjęcia. Teraz z szybą w tle trochę im to utrudniono i już fani Instagramu muszą przenieść się w inny punk widokowy a nie pod samą wieżę.

Miasto z góry robi zawsze wrażenie. Choć ja osobiście wolę widok z Łuku Triumfalnego. Po pierwsze z łuku widzisz wieżę (duży plus), po drugie możesz popatrzeć na pięcio pasmowe rondo u podnóża łuku i pośmiać się troszkę z niedzielnych kierowców, a po trzecie mogłam zobaczyć tarasy mojego CEO , bo główna siedziba Publicis jest właśnie przy Łuku Triumfalnym. Same plusy nie?

Skoro tak to poszliśmy na łuk po zregenerowaniu sił w Renomie. Jakby mi i mamie było mało to skusiłyśmy się na schody i na samą górę wyszłyśmy na nogach. Tu nie było zwariowanych kolejek i ilość ludzi też wg. mnie była idealna. Tak, że spokojnie można było podziwiać widoki i obejść wszystko ile tylko razy się chciało.

Przy łuku zaczyna się jedna z najsławniejszych ulic w Paryżu, Pola Elizejskie. Z ciekawostek to w NY sławetna 5 AV też zaczyna się łukiem… tylko troszkę mniejszym bo i ulica węższa.

Pola Elizejskie to dość szeroka ulica, w końcu armia Napoleona musiała mieć miejsce do przemarszu. A szli kawałek, trochę ponad 2 km mieli do Placu Concorde choć pewnie szli nawet dalej. My na 2 km zakończyliśmy… przeszliśmy Polami Elizejskimi do placu Concorde i podziwiając ogrody Tuileries podjęliśmy decyzję aby wskoczyć w metro i podjechać do Czarnego Kota na kolację.

Wskoczenie w metro jednak do łatwych nie należy. Niestety Francja jeszcze nie ogarnęła żeby płacić karta kredytową zaraz przy bramkach. Londyn, NY już to wprowadzili, a Paryż na coś czeka. Szkoda, że nie udało im się tego wdrożyć przed Olimpiadą. Na pewno by im to pomogło rozładować tłumy. Niestety bilety trzeba kupować, tylko jedna maszynka działa a do tego ich menu jest tak skomplikowane, że nawet nie wiadomo gdzie klikać. Chyba z 20 minut czekaliśmy, żeby kupić głupi bilet na metro. Już widzę jak te setki tysięcy turystów co ma przylecieć na olimpiadę stoi w kolejkach po bilet do jednej maszyny bo pozostałe 3 są zepsute.

Długi dzień, oj długi… ale zasłużyliśmy na nagrodę. Dziś na kolację wybraliśmy Le Chat Noir. Restauracja szczyci się swoimi powiązaniami z kabaretem Le Chat Noir. Niedaleko placu Pigalle w XIX wieku powstał i działał kabaret Le Chat Noir. Był to okres bohemy i kabarety powstawały jak grzyby po deszczu. Szczególnie upodobali sobie wzgórze Montmartre. Moulin Rouge i Le Chat Noir były chyba najsławniejszymi. Le Chat Noir (czarny kot) już nie działa ale do restauracji mam sentyment. Byłam tu za każdym razem jak jestem w Paryżu i za każdym razem Creme Brule smakuje wyśmienicie. I na tej właśnie słodkiej przyjemności zakończyliśmy cudowny dzień w Paryżu.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2024.04.28 Paryż, FR (dzień 4)

Angielska taksówka… zaliczona…

Londyn podobnie jak Nowy Jork ma specyficzne taksówki które stały się turystycznym symbolem miasta. Teraz przy Uber i innych podobnych firmach taksówki się zacierają ale nadal turyści chętnie dodają na swoją listę rzeczy do zobaczenia, żółte taksówki w NY czy czarne w Londynie. My też jak prawdziwi turyści chcieliśmy się przejechać typową angielską taksówką.

Angielska taksówka jest bardzo ciekawie zrobiona w środku. Ma 6 siedzących miejsc z czego trzy się składają i albo można rozciągnąć nogi, położyć walizki albo to i to. A gdzie taksówka nas zawozi? Na dworzec główny międzynarodowy.

Ogólnie z Darkiem zgadzamy się w 99%… jest jeden procent w którym mamy odrębne poglądy… w tym jednym procencie jest nasze podejście do podróży pociągami i samolotami. Ja zdecydowanie bardziej wolę samoloty, on pociągi. Ja pociągi uwielbiam ale te japońskie. Każde inne są ok ale jak ktoś mi daje wybór polecieć czy pojechać pociągiem z NY do DC, Bostonu czy Londyn-Paryż to zawsze stawiam na samoloty. W życiu kompromisy są jednak ważne więc do Paryża jedziemy pociągiem a wracamy samolotem.

Ja podróż do Paryża przespałam. Jakoś byłam dość zmęczona. Wcale nie poimprezowaliśmy wczoraj ale jednak nie całe 6h spania dały mi się odczuć. Tak, że jak tylko weszliśmy do pociągu to ja się wyłożyłam przy oknie i starałam się nadrobić minuty snu.

Darek za to poświęcił całą uwagę obserwowaniu ile na godzinę ma pociąg. Tak, że on może opisać coś więcej o doświadczeniu ze sławetnym pociągiem pod kanałem La Manche.

“No tak, czymś w końcu w podróżach musimy się różnić. Dobre pociągi nie są złe i potrafią przenieść cię z punktu A do B w miarę szybko i w lepszym komforcie niż  samolot.
Oczywiście, że na długie międzykontynentalne podróże samoloty wygrywają (jak narazie), ale na „krótsze” dystanse pociągi stają się wielką konkurencją dla samolotów. Rozpoczynają i kończą bieg w centrum miast, więc odpada czas i koszt podróży na lotniska. Nie ma tak wielkich restrykcji na bagaże i jest znacznie więcej miejsca.

Europa goni Azję jeśli chodzi o szybkość i komfort podróży. 300km/h już pociąg Londyn Paryż osiąga. Prawie jak japońskie bullet trains co jadą 320-350km/h.
Stany „trochę” zostają w tyle za Europą i ogólnie to nie ma pociągów. Ja wiem, że to duży kraj i pociąg z Nowego Yorku do Kalifornii by jechał za długo. Ale taki NY do Miami w 6 godzi to można by jechać. Nawet samolotem ciężko jest zrobić szybciej jak się wliczy podróż z centrum miast.

Jeszcze jak się dorzuci ochronę środowiska to już w ogóle jest interesujące. Pociąg zabiera 1000+ ludzi na pokład, a samolot może z 200 pomieści. Same plusy!
Pociąg Londyn - Paryż jedzie bez przystanków i średnio leci 16 składów dziennie w każdą stronę. Dużo tego, nie? Ludzie chyba coraz bardziej podróżują. Czas przejazdu to jakieś 2:15-2:20 z czego 50 km jest w tunelu pod kanałem La Manche.

Ilonka sobie smacznie spała, a ja albo oglądałem widoki przez okna, albo zwiedzałem pociąg. Znajduje się tu też wagon restauracyjny (nawet dwa). Można się posilić albo ugasić pragnienie obserwując jak wszystko zostaje w tyle!”

Dwie godzinki szybko zleciało i wjechaliśmy w Paryż.

Do Paryża pojechaliśmy, żeby spełnić marzenie Darka rodziców. Bardzo chcieli zobaczyć Paryż więc nie pozostało nic innego jak połączyć siły i zobaczyć trochę Paryża. Oboje z Darkiem znamy Paryż ale w sumie ciekawie jest wrócić do miasta po 6 latach i zobaczyć jak bardzo się zmieniło.

Spotkanie nastąpiło w hotelu Rendez-Vous Batignolles. I bardzo fajnie się rozpoczęło. Oczywiście każdy cieszył się ze spotkania ale najbardziej Darek cieszył się z niespodzianki, Pichingera. Dziękujemy bardzo!!!! Jak zawsze był najlepszy….ciekawe czy kiedyś dorównam ekspertce i zrobię podobny. Andruty już mam. Po powrocie będę się uczyć.

Jeśli chodzi o hotel to jest bardzo fajny zwłaszcza jeśli ktoś szuka podstawowych rzeczy w dogodnej cenie. Hotel jest blisko bazyliki Sacre Coeur a w sumie do Łuku Triumfalnego też nie ma daleko. Do tego blisko metro więc ogólnie to wszystko pod ręką.

Pierwszy dzień w Paryżu mamy spokojny. Skoro jesteśmy nie daleko Montmartre to nie pozostało nic innego jak przejść się dzielnicą artystów która stała się dzielnicą turystów, odwiedzić Sacre Coeur i zobaczyć Moulin Rough bez skrzydeł bo całkiem niedawno spadły.

W XV wieku Montmartre było wioską otoczoną winiarniami…. aż ciężko uwierzyć, że kiedyś Paryż ograniczał się do małego skrawka nad Sekwaną. Wioska Montmartre została przyłączona do Paryża dopiero w 1860 roku. A kilkadziesiąt lat później (1876-1919) wybudowano słynną na cały świat bazylikę Sacre Coeur.

Wzgórze Montmartre miało też duże znaczenie militarne. Teraz podziwiać można stąd piękną panoramę Paryża ale w XV - XVIII wieku był to strategiczny punkt obserwacyjny. W XIX wieku Montmartre zostało przyjęte do Paryża i upodobali sobie je artyści. Urbanizacja trochę trawa dlatego młyny i pola nadal często pojawiają się w sztuce artystów którzy tworzyli na wzgórzu Montmartre.

Wraz z artystami pojawiały się też kabarety które szybko zaadoptowały młyny do spotkań towarzyskich i rozwoju kabaretów. Słynne kabarety to La Chat Noir i oczywiście Moulin Rouge.

Moulin Rouge teoretycznie nie znajduje się w dzielnicy Montmartre ale szybko zdobył sławę. Założony w 1889 roku kabaret zasłynął z “opatentowania” tańca Kan-kan który szybko rozprzestrzenił się po całej Europie.

Dziś Montmartre jest dzielnicą turystyczną i schodzą tam tłumy. Niestety od jakiegoś 2018 roku widzę, że ilość turystów się zwiększyła. Wydaje mi się, że też turystyka stała się bardziej intensywna. Używanie publicznych środków transportu i Google Maps ułatwia poruszanie się po nowych miastach więc zamiast łażenia po miastach i odkrywania zakątków coraz więcej ludzi podróżuje na zasadzie… trzeba zobaczyć Montmartre, podjedźmy metrem, wysiądziemy, zrobimy zdjęcie i dalej do następnego punktu. My na szczęście tacy nie jesteśmy i z hotelu na Montmartre poszliśmy na nogach, wybierając te mniej oblegane uliczki aby dojść pod sławetne Sucre Coeur.

Sucre Coeur od początku robi na mnie niesamowite wrażenie i chętnie tam wracam. Ale jednak ilość ludzi mnie odstraszyła. Dobrze, że można wejść do środka i w miarę w ciszy podziwiać wnętrza ten przepięknej bazyliki.

Kolację postanowiliśmy zjeść na Montmartre skoro już tam byliśmy. Wybór padł na La Vache et le Cuisinier. Pomimo, że to nie był mój pierwszy raz we Francji to w sumie zastanawiałam się z czego słynie ich kuchnia. No bo to, że mają pyszne sery, wina i musztardę to wiem… że jedzą ślimaki i żabie udka też, ale co oni jedzą na co dzień. Szybko przekonaliśmy się, że ich kuchnia jest oparta na mięsie… ryby się pojawiają ale jednak różnego rodzaju steaki, jagnięcina, kaczki czy wieprzowina przejawiają się w każdym menu.

Restauracja bardzo kameralna, jak to we Francji, dość ciasno, mało stolików ale jedzonko przepyszne i obsługa też bardzo miła. Dobrze było usiąść i zapomnieć o tym tłumie co jest za oknem na pobocznych ulicach.

Read More
Anglia Ilona Anglia Ilona

2024.04.27 London, UK (dzień 3)

Przygodę z Londynem zakończyliśmy w stylu Churchilla, i James’a Bonda. Ostatnią atrakcją przewidzianą do zwiedzania w Londynie była kwatera główna Winstona Churchilla z której dowodził Drugą Wojną Światową.

Podziemia znajdują się w okolicy Parlamentu, zamku Buckingham i 10 Downing Street. Pomimo, że Churchill jak przystało na premiera mógł mieszkać na 10 Downing Street to ze względu na bezpieczeństwo i bliskość centrali dowodzenia przeprowadził się na dół do podziemi.

Teraz podziemne korytarze udostępnione są dla turystów. Więc czemu nie zaglądnąć zwłaszcza, że bardzo podobał nam się film Czas Mroku. Darek nawet oglądał go w samolocie w drodze do Londynu więc w ogóle miał świeżą historię w głowie. Skoro znaliśmy historię to czy nas coś zaskoczyło? Tak! Wielkość podziemi, ilość pomieszczeń, sypialni i innych pokoi oraz co za tym idzie ilość ludzi zaangażowanych w całą operację.

Wiadomo, wojna wymaga poświęceń i wiele ludzi spało w swoich mini gabinetach. Włącznie z Churchillem. On też wolał spać w gabinecie, blisko sztabu dowodzenia i prysznica niż chodzić ze swojej sypialni, codziennie rano i wieczorem, żeby wziąć prysznić.

Pewnie są ludzie, którzy Chirchilla nie lubią, nie podziwiają, i są ludzie w nim zakochani. My nie należymy do żadnych choć zdecydowanie jest jednym z tych przywódców co odznaczali się inteligencją i starali się ją wykorzystać w dobrym celu i pokonania Hitlera.

W podziemiach można nie tylko zwiedzać pomieszczenia gdzie Chirchill negocjował z Roosevelt’em aby dali mu więcej czołgów. Nie zawsze negocjacje były delikatne, czasem rzucanie słuchawkami też było. No ale tak bywa, stawka była wysoka więc i zaangażowanie. W podziemiach można też zwiedzać wystawę poświęconą życiu Chirchill’a. Mnie jednak bardziej interesowały makiety które odzwierciedlały życie załogi podczas Drugiej Wojny Światowej.

Zaangażowanie było wśród całej ekipy Churchilla. Duże ilości godzin, zero weekendów i praca w podziemiach na pewno nie były łatwe ale kiedy wojna jest łatwa. Jednak podziw jaki załoga miała dla Churchill’a był duży i ułatwiał poświecenia. Jak to się mówi opuszcza się szefa a nie pracę.

Po Churchill’u chcieliśmy odwiedzić James’a Bond ale niestety internet zrobił swoje i nie udało się zdobyć stolika. W hotelu Dukes jest bar w którym od 1908 roku siedzieli słynni ludzie a nawet rodzina królewska. Ian Fleming też lubił tam przesiadywać i dlatego umieścił tam James’a Bonda który pił tu sławetne Martini, wstrząśnięte nie mieszane. Słynny drink Bonda to Vesper. Jest to troszkę ulepszona wersja martini. Vespera napić można się też w innych miejscach i dlatego my napiliśmy się go w naszym hotelu i też było super!

Nasz hotel też jest fajny i należy do tych sławniejszych… został on wybudowany pomiędzy 1924 a 1927 rokiem. W 1996 roku został on kupiony przez markę Sheraton…a potem już wiecie, Sheraton został kupiony przez Starwood, Starwood przez Marriott i takim oto sposobem my tam wylądowaliśmy. Podobno hotel ten jest dość popularny do kręcenia filmów i tak nakręcone były tu sceny do oryginalnego filmu Titanic, Złoty Kompas czy Johnny English. W sali balowej królowa uczyła się tańczyć a Nelson Mandela jak został zwolniony z więzienia to właśnie w Sheratonie spał podczas swojej pierwszej podróży do Londynu.

Na kolacje wybraliśmy dziś Mina, ciekawa śródziemnomorska restauracja w mniej turystycznej dzielnicy. Ciekawe tak po ukrywane knajpeczki po wąskich uliczkach.

A’propo wąskich uliczek to pochowane są tam nie tylko restauracje ale też angielskie puby. Pomimo, że padał deszcz (ale to chyba nie nowość w Anglii) to ludzie nadal stali na ulicy przed knajpą ze swoimi piwkami. Ciekawe rzeczy zaobserwowaliśmy w kulturze barowej w Londynie. O pipach z których polewają piwo pisałam wczoraj. To była pierwsza różnica, druga to że bardzo mało ludzi pije/stoi przy barze. W niektórych jest to nawet zabronione. Za to Anglicy uwielbiają stać na zewnątrz i pić piwo na stojąco. Po części pewnie dlatego, że palą papierosy a po części w barach jest stosunkowo ciasno więc lepiej na zewnątrz postać.

Oczywiście my też musieliśmy doświadczyć tego lokalnego rytuału. Ostatnią różnice jaką zauważyłam to, że bardzo mało ludzi (prawie nikt) piję cos innego niż piwo. No tak do pubu się chodzi na piwko….do baru na drinka. No to na zdrowie!

Read More
Anglia Ilona Anglia Ilona

2024.04.26 Londyn, UK (dzień 2)

Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje…piękne Polskie przysłowie. Chyba się sprawdza bo wstaliśmy dziś dość wcześnie i w ramach nagrody dostaliśmy piękną pogodę. W Londynie nie jest to gwarantowane a pogoda jest wybitnie w kratkę.

Dzień zaczęliśmy od typowego wakacyjnego śniadania czyli Darek omlet a ja jak najbardziej lokalnie. Może nie miałam wszystkich składników bo brakowało mi pomidorów, pieczarki i kiełbaski ale fasolka była. Fasolka zawsze była dla mnie najdziwniejszym wyborem jeśli chodzi o śniadania ale jak tak się jada to trzeba spróbować.

Dziś w planach mieliśmy Tower of London. Na nogach do Tower mamy z hotelu ponad godzinę ale spokojnie mieliśmy z czasem więc poszliśmy odkrywać kolejne zakątki miasta. Dobra rada - nie planuj więcej niż jednej atrakcji biletowej na dzień. Można połączyć Tower Bridge z Tower of London ale jest to dość męczące. Dwie atrakcje to góra. Więcej to już duża męczarnia.

Londyn ma to do siebie, że jak tylko wejdzie się w ulice poza tymi głównymi gdzie jest Big Ben, Parlament itp. to od razu nie ma ludzi. Czasem tylko przy wyjściach z metra się kotłują ale w miarę szybko się rozchodzą i znów można się cieszyć całą ulicą dla siebie.

Tak więc przeszliśmy przez China Town które tu zmieszało się z Korean Town, kościół St. Dunstan z ogrodami no i Barbacan (Barbican).

Barbakan zasługuje na osobny paragraf albo nawet dwa. Pewnie mało kto wie ale kiedyś marzyło mi się studiowanie architektury. Niestety moje umiejętności malarskie stanęły na drodze i skończyłam na zarządzaniu… W każdym razie zamiłowanie do architektury i podziwianie ciekawych projektów zostało mi. Kupiłam sobie nawet książkę 1001 budowli które musisz w życiu zobaczyć. No więc przed wyjazdem do Londynu kilka naniosłam na mapę. Wiem, że wszystkich nie zobaczę ale jak coś jest w miarę po drodze to czemu nie zerknąć. I takim właśnie budynkiem jest Barbican.

W miejscu gdzie teraz stoi Barbican w 1940 na powierzchni 35 akrów (14 ha) zniknęło wszystko. Oczywiście na skutek bombardowania. Po wojnie London County Council (LCC) zleciło architektom zaprojektowanie kompleksu z dużą przestrzenią i jak największą ilością mieszkań. Ciężkie do zrealizowania, nie? Nie było to łatwe. A do tego nadal mieli w okolicy stare mury miasta i inne ruiny które fajnie by było utrzymać. Architekci postanowili się wzorować na Wenecji i zrobić miasto pozimowe. Wyszło im to super. Z jednej strony masz przestrzeń, ogródki, kanały itp. Z drugiej masz mostki i duże wieżowce mieszkalne.

Z jednej strony przypomina mi to Nową Hutę, Ruczaj czy inne dzielnice Krakowa gdzie do wieżowców nie było fajnie wchodzić, z drugiej jest to arcydzieło architektoniczne. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się w tym Barbakanie wstąpić na jakąś przerwę na ochłodzenie ale niestety poza ławeczkami to nie mieli wiele do zaoferowania i może i dobrze bo przestrzeń ma służyć mieszkańcom a nie turystom szukających Instagramowych zdjęć.

Po Barbakanie uderzyliśmy w stronę Tamizy. Przecież przy rzece na pewno będzie jakiś fajny bar. W Anglii niestety nie jest tak łatwo z barami jakby się wydawała. Są ulice gdzie masz pub na pubie a potem głucha cisza. W okolicy zabytków jest z tym gorzej bo pewnie wszystko zabytkowe i nie można dotykać więc jak doszliśmy do Tower of London to nie mieliśmy dużego wyboru. Weszliśmy do jedynej miejscówki w okolicy, Gunpowder.

A co to za mały kufelek… fajny nie? Darek sobie zamówił normalne piwo a ja wiedziałam, że wolniej piję więc spytałam się czy mają coś mniejszego… no i mieli. Trochę mi to przypomniało trzęsienie ziemi w NY vs. trzęsienie ziemi w Kalifornii, takie mini mini.

Po przerwie ruszyliśmy na zwiedzanie Tower of London. Co to jest Tower of London to ciężko nazwać. Tak naprawdę to chyba było wszystko.

Wybudowane zostało jako pałac Wilhelma I Zdobywcy. Przez parę wieków pełnił taką funkcję. Pamiętajcie jednak, że w XI, XII wieku itp to pałac i stolica byli tam gdzie król. Królowie podróżowali wtedy dużo albo powinnam napisać długo. Ponieważ podróżowali ze wszystkim włącznie z meblami to ich poruszanie było ograniczone do parudziesięciu kilometrów na dzień. Tak więc pierwsi mieszkańcu Tower of London spędzali tam tylko ok 50-60 dni w roku.

Tower of London pełniło też rolę więzienia, miejsca egzekucji, arsenału, mennicy a teraz nawet sejfu dla klejnotów królewskich.

Co zapamiętałam z tego najbardziej? Ładny widok na Tower Bridge, przepiękne korony i insygnia królowej i misia polarnego na łańcuchu co łowił ryby w Tamizie.

W Tower of London przez długie lata przebywały dzikie zwierzęta. Królowie i władcy krajów bowiem dawali sobie w prezentach egzotyczne zwierzęta jako gest szacunku. I takim oto sposobem w Tower of London wylądowały małpy, lwy, węże, strusie i wiele innych ciekawych gatunków. Znalazł się też miś polarny. Aby jednak miś mógł nadal polować na ryby został przywiązany do muru łańcuchem i mógł sobie wskakiwać do rzeki kiedy tylko chciał. Masakra, czego to ludzie nie wymyślą a tym bardziej ludzie z kasą i władzą. Ostatnie dzikie zwierzę zostało oddane do Zoo w 1832 roku.

Tower of London nie miał najlepszego audio guide. Mieli parę ciekawych historii o więźniach których napisy w ścianach można oglądać do dziś, o klejnotach królewskich czy innych ciekawostkach z życia. Niestety jednak było to dość ciężko śledzić. Brakowało nam czegoś w stylu, naciśnij w tym miejscu 1 w tamtym 2 itp.

Troszkę czasu jednak zeszło w Tower of London. Jest to dość duży teren więc jak się chce zaglądnąć w każde miejsce to tak z 3h dobrze jest poświęcić. Do tego jak się chce zobaczyć korony i inne insygnia królewskie to trzeba postać w kolejce bo troszkę limitują liczbę ludzi. I dobrze, bo jakby na raz wszyscy się rzucili to by było nie ciekawie.

Jedyne na co mieliśmy czas po Tower of London to szybkie przekąszenie czegoś… a tym czymś okazało się tradycyjne angielskie fish and chips (ryba z frytkami). Bary angielskie mają swój klimat. Bardzo często są tu kominki, nie które jeszcze działają. Po drugie jedzenie mają barowo angielskie jak właśnie ryba z frytkami czy jakiś inny prosty specjał kuchni angielskiej. Ciężko natomiast spotkać skrzydełka z kurczaka, zapiekany ser itp. No i dobrze, nie wszystko musi być zamerykanizowane.

Co mi się jeszcze podoba to świeżość piwa w Anglii. Używają oni troszkę innych pomp do polewania piwa. Tutaj też nie dali się zamerykanizować (zresztą oni są z tym amerykanizowaniem się oporni). Angielskie pompy są przeznaczone do lekkich piw typu lager. Angielski system sprawia, że piwo jest mniej gazowane. Dziwne bo wydawało mi się, że bardziej widziałam tańczące bąbelki w szklankach w Anglii ale może to tylko takie złudzenie. Amerykański system używa więcej CO2 do pompowania piwa z beczki przez co piwo staje się bardziej gazowane, ale połączenie między beczką a dystrybutorem (nalewakiem) może być dłuższe.

Dziś nie śpimy w Lodynie. Jedziemy na obrzeża do naszych przyjaciół. W Londynie jak i w Nowym Jorku mało ludzi, którzy mają dzieci mieszka centralnie w mieście. Większość wybiera obrzeża gdzie mogą mieć domek z ogródkiem, spokojniejsze życie a dzieci lepszą szkołę. Miasto oczywiście widzi potencjał w tym rozwoje i na szczęście wspomaga okoliczne miasteczka lepszymi połączeniami z centrum. Do tej pory do naszych przyjaciół jeździliśmy pociągiem. W tym roku jednak spotkała nas niespodzianka, pociągnęli do nich metro.

Wow… Linia Elizabeth jedzie od Lotniska aż do Shenfield i przecina centrum Londynu. Cała linia ma długość 118 km (73 mile) i jest stosunkowo nowa, otwarta w 2022 roku. Widać, że jest nowa. Perony są już fajnie zabudowane więc nikt przez przypadek nie wskoczy na tory. Pociągi są nowe, wygodne, szersze i długie. Do tego nie mają wagonów tylko co tak zwanym wężem czyli wszystko jest połączone. Aż dziw, że nie ma tam bezdomnych… ale nie ma. W metrze w Londynie nie spotkaliśmy bezdomnych… na ulicy się zdarzał. Mało ale bywali. Czyli da się mieć metro z mega długą trasą i bez bezdomnych… ciekawe kiedy NY dojdzie do takiego poziomu inteligencji. “Mind the gap” które jest taką samą atrakcją turystyczną jak szczury w Nowojorskim Subwayu nadal jest. Ciekawe, że nie potrafią ogarnąć, żeby przerwa, stopień i inne nierówności między podłogą pociagu a peronem zniknęły.

Read More
Anglia Ilona Anglia Ilona

2024.04.24-25 Londyn, UK (dzień 1)

Zatęskniło nam się za Europą. Lubimy Europę i raz do roku staramy się ją odwiedzić. Jakoś tak wyszło w zeszłym roku, że nam się nie udało spędzić ani jednej nocy w Europie (shh…Polska się nie liczy). Tak więc w tym roku trzeba to nadrobić. Tak mi się tęskniło za Europą, że co jakiś czas sprawdzałam bilety lotnicze i nagle bum…. 50tys punktów i możemy lecieć do Londynu. Wow… trzeba wykorzystać. No ale jak Londyn to może od razu Paryż bo po co latać tam i z powrotem przez ta dużą kałużę. Zwłaszcza, że Darka rodziców marzeniem było zobaczyć Paryż… a marzenia są po to żeby je spełniać.

Dla mnie Londyn jak dla Darka Paryż, dla Darka Londyn jak dla mnie Paryż. Tomato, tomato… ale tak serio… Darek był w Paryżu z 6 razy… dokładnie tyle ile ja byłam w Londynie. Natomiast on w Londynie był tylko dwa razy, dokładnie tyle ile ja byłam w Paryżu.

Pomimo, że oboje byliśmy w Londynie to nigdy tak naprawdę nie bawiliśmy się w turystów. Nigdy nie byliśmy na Tower Bridge, Tower of London…jedyną atrakcję turystyczną jaką zaliczyliśmy było London Eye, czyli młyńskie koło.

Tym razem, śpimy przy Hyde Park. Zakupiliśmy bilety na główne atrakcje i jesteśmy gotowi nadrobić zaległości. Już wiemy, że nie uda nam się odwiedzić króla (Buckingham Palace), parlamentu i wielkiego Bena (Big Ben). Te atrakcje są czynne głównie w lipcu jak wszyscy są na wakacjach w Szkocji. Kiedyś narobimy….polecimy do Londynu na parę dni a potem na północ do Szkocji albo na Wyspy Owcze.

Póki co jest jest 7pm a my siedzimy na lotnisku, podziwiamy samoloty i pijemy piwko…wakacje oficjanie rozpoczęte!

Udało się dolecieć bez problemów i opóźnień. Mam nadzieję, że nie zapeszę ale póki co rok nie ma najgorszych statystyk jeśli chodzi o opóźnienia.

Z lotniska do hotelu dojechaliśmy metrem. Rozważaliśmy różne opcje, ekspessowy pociąg (droższy i trzeba się przesiadać), uber/taxi (droższe a i tak stoi w korkach i jedzie tyle co metro. Tak więc stanęło na lokalnej tubie czyli underground (metro). Słowa subway nie można tu używać. Subway w Stanach to metro tu przejście podziemne. Choć o ile oznaczenia Subway widzialam dość często jakieś 15 lat temu tak teraz widzę, że zmienili to na underpass. Chyba za dużo Amerykanów tu przylatuje i się dezorientowali.

Jak Europejczyk przyjeżdża do Stanów to mówi jakie tu wszystko duże. Jak Amerykanin przylatuje do Europy to oczywiście mówi jakie to wszystko małe. Siedzieliśmy w tym ichniejszym metrze i się zastanawialiśmy jak oni ogarniają godziny szczytu. Pomyśleliśmy, że pewnie Londyn jest mniejszy niż NY….ale to nie prawda. Londyn ma ponad 1mln ludzi więcej (9.5 M vs 8.1 M). Natomiast jest trochę mniej zaludniony bo powierzvhniowo jest dwa razy wiekszy od NY.

No to zaskoczenie. Jak takie dość małe wagoniki przerzucą tyle ludzi do ich moejsc pracy o spowrotem. Pewnie chodzi o skoncentrowanie ludzi. No tak, w NY wszystko skoncentrowane jest na Manhattanie i 1.6M ludzi codziennie tam jedzie. W Londynie jest London City ale też biura są rozrzucone w innych częściach miasta. Tak więc do London City dojeżdża dziennie tylko 360tys ludzi.

To, że Londyn jest większy niż nam się wydawało, przekonaliśmy się idąc na naszą pierwszą atrakcję czyli Tower Bridge. Po krótkiej drzemce ok. 2h ruszyliśmy na miasto. Ambitnie myśleliśmy dojść tam na nogach. Przecież trzeba robić kroki. Niestety po przejściu 15 min zobaczyliśmy ze ciężko z tym przesuwaniem się na mapie i wskoczyliśmy w metro.

Metro było dobrym pomysłem bo oczywiście przywitała nas typowo angielska pogoda. Padało… i właśnie w tym deszczu musieliśmy stać w kolejce na Tower Bridge. Dobrze, że most jest zadaszony i całe zwiedzanie polega właśnie na wejściu to wież i przejściu góra, mostkiem łączącym dwie wieże.

Budowa mostu rozpoczęła się w 1886 i trwała 8 lat. Był to jeden z wiekszych i zaawansowanych mostów jakie wtedy istniały. Wyzwanie było stworzyć most który nie przeszkadzał w poruszaniu się statków po Tamizie a jednocześnie łączył dwa brzegi rzeki w celu transportu ludzi.

Połączenie dwóch wież na górze pierwotnie służyło ludziom. Miało na celu udostepnienie przejścia na drugą stronę nawet jak most jest podniesiony. Ze względu na małe zastosowanie przejście zostało zamknięte w 1910 roku. Teraz przejście na górze to jedna z większych atrakcji turystycznych. Zwłaszcza, jak zrobili szklaną podłogę i można oglądać przejeżdżające samochody.

Most jest podnoszony, żeby mogły pod nim przepływać statki. Aż do połowy XX wieku napędzany był parą. Nadal można zejść do podziemi i zobaczyć starą maszynerię.

Podobno maszyneria taka czysta była nawet w czasach używania. W przerwach między podnoszeniem mostu załoga czyściła o dbała o każdą część. W 1894 roku most był podnoszony 20-30 razy dziennie. W 1976 20-30 razy na tydzień.

Po moście nie spieszyliśmy się już nigdzie na żadną konkretną godzinę i w końcu mogliśmy się napić pierwszego piwka w Londynie w typowym barze z kominkiem.

Byliśmy dość daleko od hotelu, na szczęście przestało padać więc mogliśmy się powłóczyć i na nogach wrócić do hotelu. Włóczenie jest fajne bo zawsze można coś ciekawego zobaczyć, zwłaszcza jak robisz duże dystanse… jakieś 20tys kroków zrobiliśmy ale za to po drodze mogliśmy zobaczyć i Trafalga square, i Piccadilly Sqr … i parę innych ciekawych miejsc jak Graffiti Tunel.

Dzień nas zmęczył. Prawie nieprzespana noc, długi dzień pod kątem chodzenia i jet lag nas dołapał. Dlatego po kolacji meksykańskiej jak to się mowi grzecznie prysznic, paciorek i do łóżka. Dobranoc i do jutra!

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2023.08.11-12 Auckland, NZ (dzień 12-13)

12 sierpnia był najdłuższym dniem w naszej historii. No może porównywalny do szóstego listopada 2016 roku. Pomyślicie, że przecież każdy dzień zawsze trwa 24h… czy aby na pewno? Nasz dwunasty sierpień trwał 40h. Zanim jednak obudziliśmy się w Auckland 12 sierpnia to musieliśmy się do niego dostać…

Queenstown jest piękne. Jest stolicą południowej półkuli i chyba nie ma fajniejszego miasta w tej części świata. Nie ma też za dużej konkurencji bo większość miast to jednak Europa i Stany ale zdecydowanie Queenstown pobija wiele miast, nawet tych na północnej półkuli. Niestety jest daleko. Dlatego 11 sierpnia (w piątek) zaplanowaliśmy powrót do domu. Tak powrót nam trochę zajmie więc już w piątek rozpoczęliśmy przemieszczanie się na północ.

Dziś lecimy do Auckland, śpimy tam jedną noc a potem długi lot przez Pacyfik i trzeci z zachodniego na wschodnie wybrzeże Stanów. Troszkę się nalatamy. W Queenstown mieliśmy cudowny czas i cudowne góry więc w piątek już nic nie planowaliśmy. Samolot mieliśmy o 2 popołudniu więc akurat, żeby się wyspać, spakować i wio na lotnisko.

Lot minął spokojnie i po ok. 2h byliśmy w Auckland. Uber i prosto do hotelu, JW Marriott. Marriott ma tylko dwa hotele w Nowej Zelandii i to oba w Auckland. Chcieliśmy spać w Marriocie bo mamy late check-out czyli możemy opuścić pokój dopiero o godzinie 16. To jest nam na rękę bo samolot do Stanów mamy dopiero późno wieczór (koło 8 w nocy).

W hotelu przywitali nas kieliszkiem. Pojawiały się słowa miód, herbata ale przy tych ich akcencie dalej się pogubiliśmy co oni właściwie nam oferują. Zgadzaliśmy się jednak na wszytko i Pani polała nam po kieliszeczku i dała kartkę wyjaśniającą co to jest. Widzę, że nie tylko my mamy problemy ze zrozumieniem, chyba więcej ludzi potrzebuje karteczkę.

Na spróbowanie dali nam herbatę na zimno z miodem Manuka. Powiem, że całkiem dobre to było. Na zimno więc orzeźwiało, jednocześnie miód dodał słodkości a herbata balansowała smak. Miód Manuka jest bardzo popularny w Nowej Zelandii. Sam miód pochodzi z drzewa Manuka które występuje tylko w NZ i części Australii. Podobno ma on niesamowite właściwości lecznicze. Pani w recepcji jeszcze dodała, że z tego co wie to w stanach jest trudno dostępny. Hmmm… chyba wiem co przywiozę na pamiątkę z NZ.

Potem jak Darek odpoczywał w pokoju a ja goniłam po sklepach, żeby kupić pamiątki to miód, albo kosmetyki z miodem widziałam wszędzie. A jak już wylatywaliśmy z Auckland to na bramkach częste było sprawdzanie kto ma ile miodu. Chyba rzeczywiście jest trudno dostępny albo drogi w innych krajach.

My jednak zamiast za miodem woleliśmy się uganiać za piłką. Pamiętacie nasz drugi dzień w Auckland? Troszkę czasu minęło i parę meczy zostało rozegranych. Póki co załapaliśmy się na ćwierć finały. Dziś był mecz Portugalia - Holandia i Japonia - Szwecja. Poszliśmy w kierunku portu bo tam jeszcze nas nie było i zaczęliśmy szukać restauracja/baru gdzie można zjeść jakąś kolację a jednocześnie oglądnąć mecz.

Auckland ma potężny port ale jakie wypasione w nim stoją łódki. Niektóre na wynajem ale niektóre to chyba bogatych ludzików. Światło niby się świeci ale okna tak przyciemnione, że nie można podglądnąć kto jest w środku. Ciekawe ile bogatych Rosjan tu uciekło na swoich yachtach.

Bardzo przyjemnie się chodziło. Aż nie chce się wracać do upalnego Nowego Jorku. Tutaj wieczorem lekka kurtka się przydaje. Jest cieplej niż było w Queenstown ale co się dziwić. Auckland jest w końcu położone w podobnej odległości od równika jak Charlotte w Północnej Karolinie.

Nawet mają trochę knajpek, restauracji nad wodą tak, że weszliśmy do pierwszej która nam się spodobała, nie była za głośna i miała telewizory.

Nie było jednak kibicowego nastroju. Mało kto się emocjonował. Parę ludzi oglądała ale bardziej w spokoju, a zagłuszani byliśmy większymi grupami które schodziły się na kolację. My też zjedliśmy tu kolację, ale jak tylko była przerwa to stwierdziliśmy, że przeniesiemy się w miejsce z większą ilością kibiców. Pamiętaliśmy taki jeden bar koło którego często przechodziliśmy na początku naszego pobytu tu. Zawsze tam było głośno jak były mecze więc mieliśmy nadzieję dołączyć do reszty kibiców. I tak też zrobiliśmy.

Tu już każdy kibicował. A najgłośniej Japończycy… no tak, oni tu mają najbliżej. Nikt nie będzie za jakąś odległą Europą kibicować. Przecież dla nich to jakiś koniec świata. Niestety Japonia nie wygrała ale starali się. Wygrała Szwecja i muszę powiedzieć, że bardzo ładnie dziewczyny grały. Dużo lepiej niż amerykanki.

Po meczu wróciliśmy do centrum dowodzenia czyli do naszego hotelu. Chyba trochę ważnych ludzi z FIFA też tu śpi. No całkiem niezłe sobie wybrali miejsce na centrum dowodzenia. Niestety amerykanki już się spakowały więc nie mamy żadnych autografów ani zdjęć. A szkoda bo mogła być nie lada pamiątka.

Sobota - najdłuższy dzień w życiu podróżnika. Ciekawa jestem jak najdłużej można naciągnąć jeden dzień? 48h przychodzi na myśl ale czy zdąży się człowiek tak szybko przenieść i cofnąć w czasie? No chyba, że wynajmiemy jedną łódkę z portu podpłyniemy pod południk 180C i myk, szybkie przekroczenie i cofnięcie w czasie o 24h jest możliwe.

Nas na łódkę jednak nie stać ale na piwo jeszcze tak. Tak więc przetransportowaliśmy się do browaru… I też cofnęliśmy się w czasie aż do 1898 roku. Właśnie wtedy powstał pub i hotel Shakespeare Tawern. Jest to najstarszy bar w Auckland i niestety tak się składa, że najbliższy bar od naszego hotelu.

Tak więc po śniadaniu (w końcu mogliśmy zjeść jajka), ja poszłam na zakupy, Darek do pracy.. bo ktoś musi zarabiać, żeby ktoś mógł wydawać, a potem na piwko. Normlanie nie jadamy jajek częściej niż raz w tygodniu. Tak więc fakt, że przez ostatnie 6 dni w hotelu nie mieli jajek nie powinien na nas zrobić wrażenia. Jednak człowiek jest takim dziwnym stworzeniem, że najbardziej chce tego czego nie ma albo nie może mieć. I tak skoro przez cały tydzień hotel nie serwował jajek to najbardziej nam się właśnie ich chciało. Marriocik stanął na wysokości zadania i nie tylko serwował jajka ale też przepyszne świeżo wyciskane soczki.

Potem były zajęcia w podgrupach ale koło południa znów nasze drogi się spotkały i postanowiliśmy odwiedzić Shakespear’a. Bardzo przyjemny bar, typowo angielski. Pogoda też była angielska więc człowiek w ogóle nie czuł się jak na końcu świata.

Fajnie się siedziało i wspominało kolejną cudowną wycieczkę. Co zrobiło na nas największe wrażenie… góry, góry i jeszcze raz góry. Byliśmy tu drugi raz i drugi raz nas oczarowały. Za pierwszym razem chodziliśmy po najbardziej znanych szlakach. Były piękne ale tego właśnie się człowiek spodziewa po najbardziej znanych szlakach. Natomiast tym razem chodziliśmy bardziej po lokalnych trasach… i te lokalne szlaki były niesamowite. Nie wiem czy jest drugi taki raj dla górołazów. Ktoś powie, że Himalaje, Patagonia… pewnie tak, tylko tamte góry nie są aż tak dostępne. Tutaj wychodzi się prawie z podwórka i już jest idealnie.

Samolot mamy dopiero o ósmej wieczór, pokój musimy opóźnić o czwartej. Wszystko dobrze się składa do tego stopnia, że jeszcze możemy skorzystać z szybkiej drzemki. Trzeba akumulować sen bo następny dopiero za dużo godzin. Nawet nie chce mi się liczyć bo się załamię.

Pożegnanie z barmanem, pożegnanie z Auckland, pożegnanie z Nową Zelandią, pożegnanie z jagnięciną… Darek nie mógł wybrać nic innego na swój ostatni posiłek w tym kraju. Ciekawe czy kiedyś tu jeszcze wrócimy. Bardzo byśmy chcieli. Mam nadzieję, że jak wrócimy to polecimy już lepszą klasą bo ten SkyCouch nie jest najlepszą opcją dla dwóch dorosłych ludzi.

Wystartowaliśmy o czasie i nawet nadrobił trochę w powietrzu. Lot był jak to lot. Kręcenie się, lekkie przysypianie i ogólnie to próby zabijania czasu ile się da. Człowiek jednak był dość zmęczony więc za cokolwiek się wzięliśmy to zaraz nam opadały głowy. Tak więc film, drzemka, książka i powtórka. I tak minęło 10h. Wylądowaliśmy w San Francisco nawet o sensownej godzinie. Samolot do NY mieliśmy za 11h. Na szczęście udało nam się szybko wskoczyć na wcześniejszy lot. Odebraliśmy bagaże, przeszliśmy kontrolę paszportową i miły pan celnik powiedział nam po polsku “Witajcie!”. Nie było krzyczenia jak na JFK, nie było ponurych twarzy. Jakoś sprawniej tu to poszło. Nie idealnie… nadal Stany muszą się nauczyć jak się robi odprawę paszportową od innych krajów, SFO robi to lepiej niż JFK.

Nie wiem czy to adrenalina, czy jakaś część naszego mózgu się wyłączyła ze zmęczenia ale po wyjściu z samolotu stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi na następny. Delta się super zachowała i nie dość, że przerzuciła nas na wcześniejszy lot to jeszcze dała nam bardziej komfortowy rząd i dostaliśmy trzy siedzenia na nas dwoje. Dziękujemy! Kolejne 6h lotu. Przynajmniej Delta miała w swojej kolekcji Władcę Pierścieni więc mogłam przypomnieć sobie film… niestety dość szybko usnęłam. Ale i tak fajnie było zobaczyć parę kadrów i powiedzieć… tam byliśmy.

Nasza sobota skończyła się dokładnie jak wsiadaliśmy do Ubera na lotnisku. To był zdecydowanie długi dzień ale teraz mamy cały dzień na odespanie… niedziela będzie krótka… bo większość prześpimy.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2023.07.31 Auckland, NZ (dzień 1)

Poniedziałek… tak wystartowaliśmy w sobotę ale wylądowaliśmy w poniedziałek. Lecąc do NZ przekracza się granicę daty i takim oto sposobem Niedziela dla nas nie istniała. Za to z powrotem będzie cofanie się w czasie. Wystartujemy w sobotę o 22 godzinie a wylądujemy w sobotę w południe. Pogubić się można…ale kto na wakacjach śledzi jaki jest dzień tygodnia.

Wiedzieliśmy, że będziemy mega zmęczeni po podróży więc na dziś planowaliśmy głównie spanie a potem się zobaczy. Nie ma nic lepszego niż ciepły prysznic i wygodne łóżeczko po 32h w podróży. Zjedliśmy tylko szybko jakieś śniadanie i padliśmy.

Nową Zelandię odwiedziliśmy w 2016 roku. Kraj nam się spodobał i dlatego wracamy tu po 7 latach ale to co najbardziej zapamiętaliśmy z pierwszego wyjazdu to trzy rzeczy:

1) jajka mają piękne pomarańczowe żółtko

2) trawa jest niesamowicie zielona

3) jedzenie jest pyszne nawet w McDonaldzie czuć smak mięsa w hamburgerze.

Oczywiście wiele innych rzeczy wywarło na nas wrażenie, jak krajobraz, spokój, piękno i harmonia.

Pierwszy punkt chcieliśmy sprawdzić od razu…i zgadza się jajka są nadal pyszne (lepsze niż wszystkie organiczne w Stanach), mają piękny żółty kolor i z ciekawostek…jajecznica ma troszke inna formę (zdj. powyżej) ale smakuje dobrze i to się liczy.

Z ciekawostek, kolor żółtka nie świadczy o wartościach odżywczych ale o diecie kur. Na kolor żółtka wpływ mają karotenoidy. Niektórzy mogą dorzucać do jedzenia pigmenty albo wzbogacać dietę kur używając kukurydzy czy innych roślin bogatych w karotenoidy. Czyli ściema? Pewnie tak… nie można nabrać się na wygląd jedzenia bo zazwyczaj to co najładniej wygląda jest najmniej zdrowe. W naszym odczuciu NZ i tak ma jedną ze zdrowszych żywności i wszystko nam tu smakowało. Liczymy, że i tak będzie tym razem.

Jak już mówimy o jedzeniu to zauważyliśmy, że tu na produktach jest poziom zdrowia. I tak ciastka miały dość niski. Tylko 0.5 w skali 5 gwiazdkowej a jogurt 4.5. My jadamy w restauracjach więc nie mieliśmy w rękach wielu produktów spożywczych pakowanych ale, że ciastka mają tylko 0.5 ma sens.

Odespaliśmy troszkę lot i trzeba było zacząć zwiedzanie. Hotel mamy w centrum więc wszędzie na nogach. Auckland nie jest dużym miastem ma 1.67M ludzi. Porównywalnie do Warszawy, choć wydaje się mniejszy. Może jest bardziej rozłożyste miasto. Wieżowców jest tu zdecydowanie mniej niż w Warszawie.

Zwiedzanie zaczęliśmy od wybrzeża. Auckland położone jest nad zatoką Shoal która łączy się z Pacyfikiem. Podobno jest tu największy port na yachty na południowej półkuli….w sumie jakby na to nie patrzeć to nie mają za dużej konkurencji. Ameryka Południowa, Afryka czy Indonezja pewnie nie ma zapotrzebowania na aż tyle statków dla bogaczy. Z Australią mogliby konkurować ale wygląda, że wygrali i są bardziej popularni. Albo w Australii porty są bardziej rozdzielone po miastach.

Nam w oczy wpadł browar… nie mogło być inaczej, nie? Brew on Quay jest położony nad samą zatoką. Piwo piwem…ale budynek. Wybudowany w 1904 roku był przez pierwsze 50 lat kwaterą główną cukrowni. Strategiczne położenie przy porcie i koleii było idealną lokalizacją. W latach 60tych budynek został zaadaptowany na posterunek policji a dziś….a dziś jest tam browar. Bardzo przyjemny.

Miła pani, która była bardziej śpiąca niż my poinformowała nas, że aktualnie jest tydzień piwa. Wow…my to trafimy zawsze na coś fajnego. W związku z tygodniem piwa mają promocję wagu hamburger i piwko za 30NZD ($18). Niezły deal zwłaszcza, że mięsko wagu.

Miasta powinno się zwiedzać na zasadzie atrakcja / przerwa / atrakcja itp. Było nabrzeże, piwko (choć w historycznym budynku to nie wiem jak to liczyć…) więc przyszedł czas na kolejną atrakcję.

Skytower - każde miasto ma to i Auckland musi mieć wieżę widokową. Otwarta w 1997 roku ma 328 metrów wysokości czyli jest wyższa od Eiffel Tower. Z ciekawostek to podobno wybudowana jest aby przetrwać różne anomalia pogodowe, nawet trzęsienie ziemi do 8 w skali Richtera (jeśli epicentrum jest 20m od wieży, lub dalej).

SkyTower ma kilka pięter, które można odwiedzić. Na 50 piętrze znajduje się bar, najwyżej położony w NZ, raczej nie dziwne skoro jest na najwyższej wieży w kraju. Na 51 piętrze jest VR experience. Jak robiłam virtualne reality to było to lata temu i wiele się od tego czasu zmieniło. Dlatego pomimo, że jest to bardziej atrakcja dla dzieci, ja też zdecydowałam się wykupić dla nas.

VR (virtual reality) jest symulacją jakbyś zjeżdżał na zjeżdżalni. Tylko że zjeżdżalnia jest długa, zawieszona w powietrzu na górze wieży. Gdyby jakość wyświetlanej animacji była lepsza to człowiek mógłby uwierzyć, że to prawda i się przestraszyć. Dla nas była to śmieszna atrakcja ale szczerze spodziewałam się czegoś lepszego. Całe doświadczenie VR trwało jakieś trzy minuty. Tak więc szału nie ma ale zawsze to coś nowego.

Po VR wyjechaliśmy na najwyższe piętro (56). Fajnie było zobaczyć miasto z góry. Zawsze to daje perspektywę i można zobaczyć cały przekrój miasta. Port i rejony nabrzeżne już znaliśmy z poziomu ulicy. W oko natomiast wpadł nam stadion na który jutro się wybieramy aby oglądać mecz. Wypatrzyliśmy też wzgórze (park w środku miasta), który mamy ochotę odwiedzić przed samym wylotem jeśli czas i siły pozwolą. Dziś czy jutro już tam nie zdążymy zaglądnąć ale ostatnią noc też spędzamy w Auckland więc może rano przed wylotem się uda.

Podobno jak na innych wieżach jak ktoś szuka adrenaliny to może przejść się po krawędzi albo nawet skoczyć, my jednak woleliśmy dostać się na dół przy pomocy windy.

Pisałam wyżej że przerwa/atrakcja/przerwa itp. tym razem przerwa to była woda z supermarketu. Samoloty jednak odwadniają na maksa. Darek powie pewnie, że nic lepiej nie nawadnia jak piwo…ja jednak się z tym nie zgodzę. Wodę trzeba pić bo bez wody nie ma życia…ciągle się tego uczymy i ciągle zapominamy, że woda to nasz największy skarb.

Przerwa była więc teraz atrakcja. W Nowej Zelandii i Australii aktualnie trwają mistrzostwa świata w piłkę nożną kobiet. Polska się nie zakwalifikowała ale Stany bronią tytułu. My na mistrzostwa specjalnie nie polecieliśmy ale jak już tu jesteśmy to czemu nie. Poszliśmy więc do strefy kibica aby zaopatrzyć się w jakieś bluzy kibica. Niestety nic ciekawego nie wpadlo nam w oczy. W ogóle jakaś taka ponura ta strefa kibica. Chyba powinni pojechać do Europy na Euro Cup żeby uczyć się od najlepszych.

Strefa kibica może nas nie wciągnęła ale za to położenie i okolica tak. Akurat byliśmy tam na zachód słońca a samo położenie jest nad wodą. Idealne połączenie. Nie ma ładniejszego zachodu słońca niż ten nad wodą jak pomarańczowe kolory rozpływają się na tafli wody.

Przerwa…no tak strefa kibica to kolejna atrakcja. Teraz pora na przerwę. Ta przerwa będzie najdłuższa i najbardziej oczekiwana. Kolacja…

Jak byliśmy w Nowej Zelandii 7 lat temu to zasmakowała nam kolacja w knajpie Botswana Butchery. Okazało się, że mają 4 lokalizacje i jedna z nich jest w Auckland. Tak więc na pierwszą kolację nie mogło być nic innego jak Botswana. Darek ocenił jagnięcinę na 4.25…w skali 1 (nigdy nie pójdę tam znów) a 5 będę jadł codziennie. To są jego słowa. Podobno ta w Queenstown sprzed 7 lat była lepsza….hmmm…ciekawe na ile nasze mózgi ja wyidealizowały. No bo przecież mózg wyrzuca z pamięci złe rzeczy a pamięta tylko te dobre. Najważniejsze, że było pyszne.

Pomimo drzemki popołudniowej padliśmy szybko spać. Miejmy nadzieję, że to dobry znak i jet lag jakoś nas ominie. Zobaczymy jutro rano.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.19 Guayaquil, EC (dzień 2)

Dziś na luziku, wyspani zeszliśmy na śniadanie kolo 9 rano. Dobrze jest mieć dzień przerwy bez napiętego planu. Chcieliśmy odwiedzić Historyczny Dystrykt Guayaquil ale pozatym to gdzie nas nogi poniosą.

W Guayaquil czujemy się bardzo bezpiecznie. Na kazdym rogu jest ochrona. Choć dają nam do myślenia ich kamizelki kuloodporne. Czyżby, aż tak było źle? Wiadomo my jesteśmy w najbardziej turystycznej dzielnicy. Co w takim razie musi się dziać w pozostałych częściach miasta? Niedługo się przekonamy.

Rozsądek (a może te kamizelki) podpowiedział nam jednak żebyśmy zasięgnęli języka w recepcji zanim zamowimy Uber, i pojedziemy odkrywać nowe zakątki. Stwierdziliśmy, że podpytamy w hotelu co i jak. Wczoraj jak chodziliśmy tam i spowrotem po deptaku to zainteresowała nas kolejka linowa. Spytaliśmy się czy jedzie on na wyspę Santay. Pani powiedziała, że wyspa jest piękna i warto tam pojechać ale żeby kolejki nie brać. Kolejka łączy Guayaquil z miastem Duran którego w hotelu nam nie polecają. Polecają nam za to wynająć kierowcę z hotelu i nie brać taksówki. Tak też zrobiliśmy. Wsiedliśmy do auta, powiedzieliśmy, że chcemy na wyspę Santay i ku naszemu zaskoczeniu ruszyliśmy w kierunku Duran. Rzeczywiście dobrze, że nie wpadliśmy na pomysł brania kolejki. Miasteczko typowo robotnicze, troszkę biedne i takie dość lokalne. To właśnie z miasta Duran jest most na wyspę Santay i dlatego tu wylądowaliśmy. Niestety most był podniesiony i nie wiadomo było kiedy go znów otworzą. Panu kierowcy było nam to trudno wytłumaczyć ale Google Translate przyszedł z pomocą. On pisał po hiszpańsku, Google tłumaczyło a potem w drugą stronę. Czyli wyspa nie wypaliła.

W takim wypadku wróciliśmy do pierwotnego planu i pojechaliśmy do Historic District. Jest to kraj w miniaturce. Bardzo małej ale przyjemnej miniaturce.

Zwiedzanie zaczyna się od mini parku gdzie mozna spotkać jakiego krokodyla czy papugę. Nie jest to duże ale ciekawe bo można zobaczyć unikatowe dla tego rejonu zwierzęta w jednym miejscu.

Najbardziej przypadł mi do gustu leniwiec. Chyba pierwszy raz widziałam go na żywo. Występuje on bowiem tylko w Ameryce Południowej i Centralnej.

Możecie pomyśleć, że to się nie liczy bo to trochę jak zoo. Ale prawda jest taka, że większość tych zwierząt nie miała klatek. Niektóre miały zagrody ale ogólnie to małpki czy taki leniwiec mogły sobie przeskoczyć po drzewach gdzie indziej. Ale pewnie po co jak tu dostają codziennie świeże jedzonko.

Krokodyl też zrobił na nas wrażenie. Siedział nieruchomo z otwartą paszczą. Paszcza otwarta, żeby była wentylacja (klimatyzacja). Z początku myślałam że to jakaś odlana z wapna figura. Dziwne tylko, że ten posąg z wapna zaczął się ruszać. Mnie zwykłego śmiertelnika zdziwiło też jak suchą miał buzię w środku. Ludzie ciągle muszą ją nawilżać a krokodyl siedzi tak godzinami z otwarta, suchą gębą.

Największe jednak wrażenie zrobił na nas deser. To podanie, to połączenie smaków….niebo w buzi! Nie wiem czy kiedykolwiek ktoś z nas jadł lepszy deser.

Po przejściu parku trafiliśmy do historycznej części. Jest to bardzo malutka reprezentacja zabudowy z XIX wieku. Jest tu kościół, bank i dom opieki nad biednymy i chorymi. Dom opieki przerobiony został na super hotel. Natomiast w budynku banku powstała restauracja Casa Julian która właśnie podaje ten pyszny deser i inne dania nie do pogardzenia.

Zanim jednak doszliśmy do Casa Julian pozwiedzaliśmy okolicę. Pierwszy był budynek banku który przekształcają pomału na muzeum. W latach 1880-1890 w Ekwadorze był boom na kakao. Tak jak w Stanach mieli gorączkę złota tak pare dekad później w Ekwadorze, też mieli złoto…złote ziarna bo tak nazywali ziarna kakaowca.

Popularność kakaowca rozniosła się szybko i sprawiła, że Ekwador w XIX wieku stał się największym eksporterem kakao na świecie. Do dziś jest pionierem i prześcignąło go tylko Wybrzeże Kości Słoniowej. Oczywiście wzrost eksportu spowodował zapotrzebowanie na banki i nie tylko.

Chodząc po okolicy w tym upale oczywiście nie obyło się bez ochoty na chłodne piwko. Ponieważ Casa Julian była jeszcze zamknięta to poszliśmy do hotelu (tego przerabionego domu opieki na hotel), z założenia, że w hotelu pewnie jakiś bar będzie. Weszliśmy do tego fancy miejsca po czym pani recepcjonistka stwierdziła, że musi zadzwonić do baru o dowiedzieć się czy są wolne stoliki bo bar jest tylko dla gości hotelowych. Grzecznie poczekaliśmy, dostaliśmy pozwolenie na wejście i ku naszemu zdziwieniu nikogo w barze w nie było…ale dobrze że się upewnili. Może stwierdzili że my tak źle ubrani, że nie możemy wejść jak ktoś tam siedzi.

Ochłodziliśmy się, zwiedziliśmy jezcze trochę okolicę i akurat otwarli Casa Julian. Jest to restauracja polecona nam przez znajomych. Wg. internetu wyglądała fajnie ale przerosla nasze wszelkie oczekiwania. Już o deserze który zdobył nasze serce pisałam. Ale wszystkie dania tam były niesamowite. Wzięliśmy kilka przystawek, żeby popróbować a też się nie najeść. Każda jedna była przepyszna.

Siedzielibyśmy tak jeszcze długo ale kierowca już na nas czekał. Skoro hotel nie poleca Uberów czy taksówek z postoju to woleliśmy sobie umówić kierowcę, żeby po nas przyjechał tam gdzie nas zostawił.

Popołudniu niestety zaczęło padać a jak w tropikach pada to dość mocno. Tak więc wieczór spędziliśmy w hotelu, nadrabiając bloga, oglądając zdjęcia i opowiadając jako to dobry deser mieliśmy, jakie fajne były papugi i znów wracaliśmy myślami do deseru.

W przerwie między opadami deszczu udało nam się pójść na kolację i znów trafiliśmy na szaszłyki z haka. Blisko hotelu, pyszne jedzenie i dobra Sangria do tego 2 za 1… czy naprawdę musieliśmy szukać dalej?

Jutro zaczyna się prawdziwa przygoda. Lecimy na wyspy Galapagos. Mamy cały dzień w podróży i wiele rzeczy może pójść nie tak…jesteśmy jednak dobrej myśli i nie ma co się martwić na przyszłość.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.18 Guayaquil, EC (dzień 1)

W Guayaquil śpimy 2 noce. Nie jest to nasza główna destynacja ale skoro na Galapagos leci się albo przez Quito albo przez Guayaquil to czemu przy okazji nie zwiedzić miasta i przestawić się na tropiki. Bo my ogólnie to nie lubimy bardzo wysokich temperatur….wiem mówią to ludzie którzy w maju lecą na równik. Wiemy jednak, że widoki, atrakcje i zwierzątka sprawią, że zapomnimy o niedogodnościach pogodowych.

Oczywiście o 8 rano pokoju w hotelu nie dostaliśmy ale mogliśmy skorzystać z przechowalni bagażu i hotelowego śniadania. Tak…kawa to bardzo dobry pomysł! Tego nam trzeba.

Typowe śniadanie, u Darka omlet a u mnie papki. Im bardziej nie rozumiem opisu tym wieksze prawdopodobieństwo, że to spróbuję. Trzeba być otwartym na różne eksperymentu.

Nasz hotel jest idealnie położony przy deptaku nad rzeką Rio Guayas. Jest to podobo jedna z bardziej turystycznych dzielnic a świadczy o tym ilość restauracji i kawiarni przy deptaku. O dziwo mało tu sklepikow z pamiątkami. No tak na piwie więcej można zarobić niż na jakiś magnesach.

Deptakiem można dojść do Melecon 2000 albo odbić wczesniej w prawo i rozpocząć wspinanie się po 444 schodach do góry. 444 schody prowadzą na wzgórze Santa Anna. Wzgórze Świętej Anny jest początkiem miasta Guayaquil. To tutaj w latach ok. 1540 hiszpan Diego de Urbina założył swoją osadę.

Schody, podnóże wzgórza to dzielnica Las Penas. Dzielnica ta początkowo zamieszkana przez rybaków i artystów przejęta została przez arystokrację. W 1920 roku w Ekwadorze był boom na plantacje kakao i arystokracja szybko się wzbogaciła. Zaczęli wówczas budować piękne domy i kamienice.

Dobra, czas wspinać się na szczyt. Robienie tego w południe w najbardziej wilgotnym rejonie świata pewnie nie jest najlepszym pomysłem ale nie mieliśmy za dużo wyjścia. Pan kierowca co nas wiózł z lotniska do hotelu mówił, że spokojnie można iść tam rano albo ogólnie w ciągu dnia ale żeby wieczory omijać. Bardzo szybko jak weszliśmy na schody się przekonaliśmy co miał na myśli. Co około 50-80 schodów stał pan albo pani z ochrony. Widać, że miasto chce rozwijać turystykę i dba o bezpieczeństwo ale pewnie całą dobę nie opłacają ochrony. Pewnie się nie przekonamy bo wieczorami nie planujemy włóczyć się po mieście.

No nic….trzeba zacząć się wspinać. Dobrze, że schody ponumerowane to można się dogadać że w połowie drogi przerwa na piwko.

I tak też zrobiliśmy. W okolicy 200 schodka zrobiliśmy sobie przerwę u lokalnego pana. Siedział przy drzwiach swojej małej knajpki, lodówka z piwami na widoku i zapraszał. Darek tylko spytał się swoim łamanym hiszpańskim “frio carvesa”, pan odpowiedział “si” no i nas namówił.

Oczywiście o klimatyzacji można tu zapomnieć, więc siedzieliśmy na zewnątrz. Dzięki temu mogliśmy podziwiać lokalne safari. W krajach południowych jak Ameryka Południowa czy Maroko jest dużo bezdomnych kotów. A jak to bywa i wśród ludzi, czasem jak się spotka napalony mężczyzna i kobieta to może do czegoś dojść….tak też właśnie było z dwoma kotkami, dopóki kot nie popchal za bardzo i kotka tak warknęła, że nawet Pan z naszej małej knajpki zareagował i pogonił kota. Kot wracał jeszcze parę razy ale bezskutecznie. Kotka miała obrońcę w postaci Amigo.

Szliśmy wyżej i wyżej i oczywiście co dziesięć schodów ktoś nas zachęcał żeby wejść na coś na ochłodę. Darek tylko mówił później, później a my człapałyśmy coraz wyżej.

Wyszliśmy, 444 schody pokonane. Na szczycie był fajny widok na miasto. Podobno największe miasto w Ekwadorze. Był też bardzo przyjemny kościółek i latarnia. Nie było tylko wiatru. Niestety wilgoć i temperatura nie spadała.

Porobiliśmy zdjęcia, podziwialiśmy widoki i ruszyliśmy na dół. Darka koledzy jednak o nas nie zapomnieli i znów było “zapraszamy, zapraszamy”. Wybraliśmy jedną miejscówkę z ładnym widokiem z balkonu. Knajpa jak to knajpa. Ktoś po prostu otworzył drzwi i okna, włożył parę stołów i krzeseł i będzie. Ważne, że piwo jest zimne.

Po przerwie ruszyliśmy na dół a potem w kierunku hotelu. Mieliśmy nadzieję, że nasze pokoje są już gotowe i będziemy mogli się zdrzemnąć. Podróż nas trochę zmęczyła. Pokoje na szczęście były gotowe.

Po nabraniu energii znów ruszyliśmy na deptak. Tym razem podziwialiśmy rzekę. Byliśmy w szoku jak szybko tak duża rzeka płynie i ile trawy, gałęzi i kwiatków płynie z dżungli. Rzeka rano płynie w kierunku oceanu a wieczorem w przeciwnym. Pewnie są duże przypływy i ocean pcha wody pod prąd.

Na dziś nie mieliśmy dużo planów bo wiedzieliśmy, że będziemy zmęczeni po podróży. Z góry wzgórza Św. Anny wypatrzyliśmy żaglowiec więc przed kolacją na zaostrzenie apetytu postanowiliśmy się tam przejść.

Po drodze mijaliśmy różne pomniki. Te poważne i te mniej poważne ale wszystkie związane z historią albo miasta albo naszego dzieciństwa.

Przy deptaku jest wszystko i podobno można dość daleko zajść. Są tu stragany z pamiątkami, restauracje, place zabaw, wesołe miasteczko, kino itp. Nawet pani na chodniku krzyczy, że sprzedaje pizzę. Chyba musi być trochę zimna ale może oni tak lubią. Ogólnie tu jest normalne kupowanie jedzenia czy papierosów od zwykłych ludzi na ulicy. To zachowanie wchodzi też do Stanów, zwłaszcza do NY który jest miksem wszystkich narodowości.

Po zrobieniu 15 tys kroków w końcu zgłodnieliśmy ale przede wszystkim byliśmy na maksa spragnieni. Widać to po naszym zamówieniu na 3 ludzi 5 szklanek wjechało…. zaczęło się od lemoniady. Pyszna! A potem Sangria…też super. Dziś na kolację wybraliśmy Ganchos. Dobre opinie, blisko i dość rozbudowane menu, że każdy znajdzie coś dla siebie. Rozbudowane menu nie bardzo się przydało bo i tak każdy zamówił to samo….zgadnijcie co… każdy zamówił gancho.

Gancho oznacza hak - stąd nazwa restauracji, popularnego dania no i tłumaczy to haki przy każdym stole. Dla nas to szaszłyk zawieszony żeby tłuszcz kapał. Zwał jak zwał ale najważniejsze, że przepyszne. Poszły dwa ganchos z krewetkami (zdecydowanie polecamy) i jeden z miksem kurczaka i kiełbaski chorizo (miała być wołowina ale kelner mnie źle zrozumiał). Mięsna opcja też całkiem sobie. Do tego pełno dodatków no i nie zawodna w ciepłych klimatach Sangria. Sangria wygrała… nie jest to mój drink pierwszego wyboru ale skoro w recenzjach zachwalali to spróbowałam i nie żałowałam ani trochę. Zresztą nikt z naszej grupy nie narzekał bo naprawdę nie było na co.

Pierwszy wieczór zakończyliśmy w hotelowym barze gdzie jak się okazało codziennie jest muzyka na żywo. Pan fajnie grał na saksofonie, a nam się bardzo fajnie siedziało.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.17 Guayaquil, EC (dzień 0)

Przygoda, przygoda...od 4 lat nie byliśmy nigdzie poza Europą czy Stanami. Przyszedł więc czas żeby zapakować plecaki i ruszyć w nieznane...

A gdzie tym razem? Galapagos. Jak to się mówi złówik zapakował domek na plecy i ruszył do złówików. W tym roku mamy z Darkiem okrągłe urodziny. Nie jesteśmy za bardzo za markowymi rzeczami ani ogólnie za prezentami które potem leżą gdzieś na dnie szafy. Zdecydowanie bardziej wolimy i cenimy jakąś wycieczkę, przygodę itp.

Pierwszą wyprawę ja wybrałam...Darek ma swoją wycieczkę zaplanowaną na sierpień. Dlaczego wybrałam Galapagos? Bo trzeba go odwiedzić póki jeszcze nie jest rozdeptany przez turystów. Fascynujące jest jakim cudem tyle unikatowych gatunków powstało na wyspach stworzonych przez lawę na środku oceanu. Większość zwierząt na Galapagos nie potrafi pływać czy latać w ogóle albo na długie dystanse.

Lecimy do Guayaquil. I tu przygoda sie zaczyna...zaczyna się od wylotu o 2 w nocy. Jeszcze nigdy w życiu nie miałam tak późnego lotu. Byłam nawet przekonana, że samoloty nie latają od północy do 6 rano. Wygląda jednak, że przepustowość lotnisk osiągnęła swoje maksimum. Teraz jak linie chcą otworzyć nowe połączenie to niestety muszą latać w środku nocy.

Tak późny wylot wymaga (albo powinna napisać pozwala) na właściwe przygotowanie do podróży. A taka wyprawa wymaga odpowiedniego szampana.

No i oczywiście odpowiedniej kolacji. Na lotnisku nie ma dobrych restauracji. W samolocie tym bardziej. Tak więc zjedzenie bardzo dobrej kolacji w mieście jest zalecane. Oczywiście jak ma być dobra kolacja to musi być steakhouse albo sushi. Tym razem decyzja szybko została podjęta i wybór padł na Harry's.

Dobrze, że się najedliśmy i zrelaksowaliśmy szampanem bo Avianca nie popisała się. Niestety jak się lata poza Europę i Stany to trzeba używać lini drugiej albo trzeciej kategorii. Po tym locie Avianca nam spadła do kategorii trzeciej a dlaczego….oj było parę “why?” (“dlaczego”).

Pierwsze why?

Dlaczego nie możemy dopisać swojego kodu TSA Pre Check? Dlaczego pomimo, że wpisujemy numer nie pojawia się na karcie pokładowej. Dlaczego o północy specjalna linia dla TSA Pre jest już zamknięty? Odpowiedzi nie dostaliśmy więc grzecznie ściągnęliśmy buty i przeszliśmy przez skanery.

Drugie why?

Dlaczego boarding zaczynają ponad godzinę wcześniej? Dlaczego załoga chodzi tam i spowrotem po poczekalni gadając coś po hiszpańsku cały czas. Dlaczego just tu tyle wózków dla osób potrzebujący pomocy? Tu odpowiedź przyszła jak zobaczyliśmy kolejkę ok. 30 wózków inwalidzkich ze starszymi ludźmi, którzy poprosili o specjalną asystę na lotnisku. Widuje się takich ludzi ale aż tyle? Zaskoczenie było. Ja rozumiem, że ludzie mogą potrzebować pomocy ale część z nich udawała bo potem czekając w przejściu sami chodzili. Śmialiśmy się, że cudowne ozdrowienie. Troszkę też to opóźniło boarding i czekaliśmy z godzinę w korytarzu przed samolotem, żebyśmy w ogóle weszli na poklad.

Największe jednak WHY pojawiło się w samolocie jak poprosiłam o wodę. Okazalo się, że nie dość, że nie było serwisu, żadnej kolacji (to do przeżycia bo my mieliśmy super kolację), to za wodę trzeba było płacić. Masakra.. może jakbym poprosiła o kubek wody to bym dostała za darmo ale przez to, ze w ogóle nie podawali wody przez cały lot to już wolałam zapłacić $3 i dostać butelkę. No ale tak…żeby za wodę płacić w samolocie to mi siesie zdążyło pierwszy raz na moje 300-400 lotów. Nawet w Ryanair podają wodę.

Jedyne co było pozytywne to siedzenia. Szerokie i wygodne. Nie cały samolot był taki ale zdecydowaliśmy się dopłacić do pierwszych rzędów, żeby wygodniej się wyspać. Dopłata nie była duża, $140 w dwie strony na osobę. Pewnie za mało dopłaciliśmy i dlatego wody nie było.

Na szczęście lot (ok. 7h) minął w miarę szybko. Udało się nawet pospać i o 8 rano wylądowaliśmy w upalnym i wilgotnym Ekwadorze. Uff…ale tu jest wilgoć….ponad 90%.

Z ciekawostek Ekwador nie uznaje podwójnego obywatelstwa. W Ekwadorze byłam raz (11 lat temu), i ponieważ wtedy wjeżdżałam na Polskim paszporcie to i teraz musiałam użyć Polskiego paszportu. Dobrze, że coś mnie tknęło, żebym wzięła paszporty Polskie na wszelki wypadek. Wygląda, że już tak będzie zawsze i jak coś się stanie to Polska będzie mnie ratować…nie powiem, żebym wierzyła, że wyślą po mnie samolot czy helikopter, ale trzeba wierzyć, że żadnego kataklizmu nie będzie.

Read More
Polska Ilona Polska Ilona

2023.05.01-04 Poznań, PL

Odwiedzając Polskę na przełomie kwietnia maja, poza odwiedzeniem rodziny i spędzeniem czasu w znajomych zakątkach Polski, postanowiłam na chwilę zatrzymać się w Poznaniu.

Po pierwsze ze względu na koszty biletu, a po drugie z ciekawości, łatwiej mi było spędzić parę dni w mieście, gdzie rano mogłam zwiedzać a wieczorem pracować. Tak naprawdę miałam tylko dwa dni na zwiedzanie bo przyjechałam w poniedziałek po południu a już w czwartek wylatywałam z powrotem do NY.

Poznań jest pięknym Polskim miastem z dużą ilością parków (szczególnie Park Cytadela), starą zabudową (szczególnie kamieniczki rzemieślników) ale też niesamowitą historią.

Cały czas byłam przekonana, że pierwsza stolica Polski była w Gnieźnie. Jakbyście się mnie spytali jeszcze parę dni temu to bym powiedziała, że to właśnie tam urzędował Mieszko I, tam był chrzest polski etc. Jednak stojąc na rynku w Poznaniu, czekając aż o 12 w południe z wieży ratusz wyjdą dwa koziołki dowiedziałam się, że to nie tak…. że to Poznań powinien nazywać się miastem królewskim bo to tu urzędowali i są pochowani pierwsi Piastowie.

Poznań też ma swój Ostrów Tumski. Tak samo jak Wrocław. Zbieżność nazw wynika z tego, że Ostrów Tumski tak naprawdę oznacza wyspę więc zarówno Wrocław jak i Poznań mają taką część miasta która otoczona jest ze wszystkich stron rzekami. Ze względu na otoczenie przez wodę bardzo szybko wyspy takie stawały się rezydencją królów czy innych dygnitarzy. W Poznaniu na Ostrowie Tumskim znajduje się przede wszystkim Katedra Poznańska. To właśnie tą katedrę polecam zwiedzić jak chcecie się dowiedzieć coś więcej o hisotri Polski.

Wycieczka z panią przewodnik kosztuje 20zł a naprawdę można się dowiedzieć ciekawych rzeczy. Tak więc dowiedzieliśmy się, że to właśnie tu urzędował Mieszko I. To tutaj Dobrówka miała swoją kapliczkę czyli de facto powstał pierwszy kościół na ziemiach Polski.

Co w takim razie z Gnieznem? Prawda jest taka, że między Poznaniem a Gnieznem jest ok. 50km odległości. Za czasów panowania pierwszych Piastów, król się często przemieszczał. Miał po temu różne powody ale jednym z większych były zapasy jedzenia. Jeśli jedzenie skończyło się w jednej wiosce to jechał do kolejnej. W tamtych czasach również nie było oficjalnej stolicy i stolica była tam gdzie akurat mieszkał król.

Tak więc oba Gniezno i Poznań można uznać za miasta gdzie rozpoczęło się panowanie Piastów i powstał nasz kraj. A co z chrztem? Chrzest Mieszka I a co za tym idzie Polski odbywał się kilka razy. Mieszko przystępował do chrztu kilka razy aby dać przykład podwładnym. W kronikach chrzest jest wspomniany kilkakrotnie, jednak nigdy nie jest wspomniane miejsce.

Archeolodzy jednak znaleźli w wielu miejscach w Polsce, i między innymi również w katedrze w Poznaniu, misy chrzcielne. Takie jak na zdjęciu poniżej. Jest to dowód, że właśnie tu Mieszko otrzymał chrzest a co za tym stoi cała Polska stała się chrześcijańska.

Również w Katedrze Poznańskiej pochowani zostali pierwsi Piastowie. Zaczynając od Mieszka I , przez Bolesława Chrobrego aż po Przemysława II. Ciekawe musiały być losy piastów. Kłótnie o władzę, walki o ziemię i tworzenie nowego kraju. Na tyle ciekawe są losy Polski, że zainspirowały one panią Elżbietę Cherezińską do stworzenia serii książek przypominającej Grę o Tron ale na podłożu Polskiej historii. Chyba już wiecie co będę czytać niedługo.

Najbardziej na mnie wrażenie zrobiło, że przechodzę koło kamieni, które są grobem Mieszka I. A co poza historią? Polska historia jest często urozmaicona legendami. Poznań nie byłby polskim miastem gdyby nie było legendy. Najsławniejsza Poznańska legenda jest o koziołkach.

Kiedy po wielkim pożarze miasta odbudowano ratusz, postanowiono zamówić u mistrza Bartłomieja z Gubina specjalny zegar na ratuszową wieżę. Postanowiono hucznie uczcić to ważne wydarzenie. Zaplanowano wydać wielką ucztę. Na główne danie kucharz miał podać pieczeń z sarniego udźca. Do obracania pieczeni na rożnie został wyznaczony mały kuchcik Pietrek. Nie wytrzymał on jednak i postanowił tylko na chwilkę zostawić pieczeń i chociaż raz spojrzeć na zegar i na te wszystkie wspaniałości na poznańskim rynku. Niestety nieobecność kuchcika przeciągnęła się ponad miarę, pieczeń spadła do ognia i spaliła się na węgielek. Przerażony chłopiec nie stracił głowy. Pobiegł ile sił w nogach na pobliską łąkę, gdzie mieszkańcy miasta wypasali swoje zwierzęta, porwał dwa koziołki i siłą zaciągnął je do ratuszowej kuchni. Koziołki czując, że ich koniec jest bliski, w ogólnym zamieszaniu wyrwały się chłopcu i uciekły na wieżę. Tam na oczach zgromadzonej przestraszone zaczęły się trykać rogami. Widok koziołków tak rozbawił burmistrza, wojewodę i wszystkich gości, że darowali Pietrkowi jego winę, a zegarmistrzowi polecili wykonanie specjalnego mechanizmu, który uruchamiałby każdego dnia zegarowe koziołki. Od tego czasu codziennie w samo południe, kiedy trębacz gra hejnał pokazują się zgromadzonej gawiedzi dwa trykające się koziołki.

Oczywiście ja też wysyłam swoję, żeby przez 10 min pooglądać koziołki. Szkoda tylko, że rynek w Poznaniu taki rozkopany i nie można bardziej pooglądać kamieniczek, uliczek i innych zakamarków.

Zakamarki za to można znaleźć w parlu Cytadela. Stare cmentarze, muzeum lotnictwa i czołgów, piekne łąki, alejki itp. Naprawdę można spędzić godziny w tym parku.

Poznań to oczywiście też fajne restauracje, pyszne polskie jedzenie i oczywiście pijalnie wódki. Wódki to ja nie pijam ale jedzonko…dużo na bazie ziemniaków jak przystało na pyry poznańskie ale wszystko pyszne. Tak więc do następnego razu…chętnie tu jeszcze wrócę.

Read More
Francja, Szwajcaria Ilona Francja, Szwajcaria Ilona

2023.03.10-12 Chamonix, FR & Genewa, CH (dzień 7-9)

Z Chamonix, Francją, pięknymi górami, nartami a przede wszystkim wspaniałym czasem z rodzicami żegnaliśmy się w sumie dwa razy… a może nawet trzy. Tak więc ten wpis będzie cały o pożegnaniach a co się z tym wiąże będzie dużo jedzenia i jeszcze więcej wina!

Alpy żegnały nas śniegiem. W piątek od samego rana równomiernie z nieba spadał świeży puch. Widok był kojący i można było tak patrzyć się godzinami w ten hipnotyzujący śnieg. Świat jednak jest lepszy jak się go podziwia z zewnątrz niż przez okna balkonu więc narciarze ruszyli na stoki a my do miasteczka. Był to ostatni dzień więc bardziej skupiliśmy się na ostatnich zakupach pamiątek niż zwiedzeniu. Największą jednak atrakcją piątku (poza śniegiem) była kolacja. I to od niej dziś zacznę… w chodzeniu po sklepach nie ma przecież nic interesującego.

Dziś się podzieliliśmy. Część ekipy wybrała Aux Dix Vins, restauracja wyglądała super i podobno najlepsza w Argentiere ale niestety nie mieli miejsca na dużą grupę. A szkoda bo specjały kuchni Savoy wyglądały ciekawie. My na spontanie poszliśmy do Le Monchu, przechodziliśmy fajnie wyglądało więc siedliśmy… no i 3 godziny później, i pięć butelek wina później dalej siedzieliśmy. Przekichane z tymi pociągami. Jeżdżą co godzinę i jak nie wycyrkujesz żeby skończyć butelkę wina to czekasz na następny i tak w kółko, aż w końcu nie masz wyjścia i musisz się zebrać bo ostatni pociąg odjeżdża.

Le Monchu ma w swojej karcie raclette. Takie prawdziwe raclette gdzie podają pół sera (albo ćwiartkę) uwielbiam. Tak naprawdę to wolę jak podają pół ale tylko w jednym miejscu tak dostaliśmy. Może jak się jest większą grupą to można dostać pół koła sera ale na dwie osoby to rzeczywiście troszkę szkoda. Tak więc ja od razu wiedziałam co zamawiać. Darek nie miał wyjścia bo raclette jest na dwie osoby. To co nas jednak zaskoczyło to forma w jakiej to podali.

Tym razem nie była to maszynka wkładana do kontaktu ale żeliwny kosz z rozgrzanymi węgielkami. Cudo… pomysł genialny! Po pierwsze oryginalne, po drugie można wziąć na biwak, ognisko itp. Jak gdzieś takie zobaczę to chyba sobie kupię.

Jak widać ser poszedł cały. Ogólnie wszystkim smakowało jedzenie bardzo. Mieli różne przysmaki, zupę cebulową, żeberka, rybki, przeróżne mięsko itp. Każdy znajdzie coś dla siebie. Troszkę żałowałam, że nie znaleźliśmy tego miejsca wcześniej bo naprawdę fajny klimat. Tak więc jak ktoś będzie w okolicy to polecamy. Z ciekawostek spotkaliśmy tam też Polaka z Greenpointu. Chłopaczek w wieku ok. 25 lat przyjechał sobie na narty. On dopiero zaczynał przygodę - szczęściarz. Tyle śniegu mu nasypało, że na pewno będzie mieć nie zapomniane wrażenia.

Wraz z upływającymi godzinami i butelkami wina mieliśmy coraz to lepszego kolegę w naszym kelnerze. Okazało się, że pochodzi z Brazylii i przyjechał tu na sezon dorobić. Tylko raz był na nartach ale ogólnie mu się bardzo tu podoba. I od razu się wyjaśniło, jakim cudem on tak dobrze po angielsku mówi. Kolega taki się z niego zrobił, że deser przyszedł z całą otoczką właściwą dla solenizanta.

Na deser zamówiliśmy gruszkę w winie. Nie był to pierwszy raz jak to jadłam ale totalnie zapomniałam o tej potrawie. Gruszka, troszkę podgotowana bo bardzo mięciutka jest wrzucona do ciepłego wina (grzańca). Jakież to proste… a jakie dobre!

Żeby strawić takie ilości sera i ogólnie jedzenia trzeba było żołądkowi pomóc. Dlatego wino było konieczne. We Francji i ogólnie w Europie mają plus bo w restauracjach wino jest w bardzo przystępnej cenie. Już za 35-40 EUR można wyrwać naprawdę fajną butelkę, gdzie w stanach pewnie trzeba by wydać co najmniej $100. Super siedziało się, gadało, wspominało ale jak trzeba było się zebrać na ostatni pociąg to świat wydawał się troszkę rozmazany.

Na drugi dzień (sobota) wracaliśmy już do Genewy. Żeby nie spieszyć się na samolot bo nigdy nie wiesz jaka będzie droga to ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Genewie. Nigdy tam nie byliśmy więc fajnie było zobaczyć coś nowego.

W górach zima na całego, na granicy Francusko-Szwajcarskiej małe korki więc dobrze, że nigdzie się nie spieszyliśmy. Nie było, źle i droga zajęła nam ok. 1.5h ale sam fakt, że nikt nie musi się stresować pomaga. Granic niby nie ma w Europie (tzn. pomiędzy krajami Schengen) ale jak przejeżdża się granicę między Szwajcarią i Francją to jest zwolnienie i straż graniczna obserwuje. Czasem kogoś może wziąć na bok i go prześwietlić jeśli coś im się nie podoba. Ale ogólnie samochód po samochodzie idzie w miarę szybko.

W Genewie śpimy w Marriocie przy lotnisku. Nowiutki hotel. Aż pachnie nowością. Po naszym apartamencie w Chamonix, gdzie w rogach widać było gdzie nie gdzie pajęczyny to Marriott był miłą odskocznią. Poza małą sytuacją, że z Darkiem zablokowaliśmy drzwi do pokoju (niechcący) i nie mogliśmy wejść to nie traciliśmy wiele czasu w hotelu. Od razu chcieliśmy wszyscy ruszyć na miasto. Niestety zamykając drzwi do pokoju jakoś tak nie fortunnie to zrobiliśmy, że blokada od środka się aktywowała i nie mogliśmy otworzyć drzwi. Nie był to pierwszy incydent bo Pani na recepcji dokładnie wiedziała o co chodzi i po jakiś 30 minutach udało się to naprawić i znów wejść do pokoju. Hmmm… chyba ktoś coś nie do końca przetestował.

Genewa słynie z pięknego położenia (jezioro i góry), z fontanny na jeziorze, zegarków, banków i ogólnie bardzo drogich sklepów. To co mnie najbardziej zaskoczyło to brak sklepów z pamiątkami. Chodziliśmy po starym mieście, po różnych uliczkach, wokół jeziora i spotkaliśmy tylko dwa sklepy z pamiątkami. Jeden to budka koło jeziora a drugi to bardziej sklep spożywczy co sprzedawał też magnesy i inne suweniry.

Strasznie mi się to spodobało. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo sklepy z pamiątkami zakrywają prawdziwe oblicze miasta. A tutaj było dużo sklepów z bardzo drogimi produktami albo jakimiś małymi sklepikami z wyrobami lokalnych artystów. Do tego miasto miało klimat miasta a nie centrum turystycznego. Naprawdę dobra robota Genewa! Myślę że na takim zegarku Patek zarobią tu więcej niż na jakiś śmiesznych magnesach.

Drugie co mnie zaskoczyło to knajpki. Najpierw poszliśmy do restauracji na lunch. Restauracja jak to restauracja, dobra była, pyszne rybki, ostrygi i inne mięsne potrawy. Ale potem chodząc trochę więcej zachciało nam się kawy. Nie bardzo widzieliśmy gdzie wejść ale na placu na starym mieście była knajpa obok knajpy. Tak więc weszliśmy do pierwszej lepszej. Dużo ludzi siedziało na zewnątrz i pili równego rodzaju napoje. W środku jednak wyglądało to trochę jak bar ze stolikami i taboretami. Sceptycznie do tego podeszłam ale przerwa była wskazana więc zgarnęłam taboret i zamówiłam cappuccino. Cudów nie oczekiwałam a tu… wow… kawa przepyszna, super podana a do tego jeszcze można było zamówić szarlotkę albo ciastko czekoladowe. I to nie byle jakie ciacho. Takie babcinej roboty.

Po takiej kawie i ciachu ruszyliśmy na miasto i kolejna niespodzianka. Genewa ma wzgórza prawie jak San Francisco. Chodziliśmy góra dół, zaglądając przez okna do małych sklepików gdzie można było podglądnąć warsztat pracy zegarmistrza, małą galerię sztuki czy sklepik z lokalnymi wyrobami. Takie spokojne, przyjemne miasteczko.

I tak nam minął ostatni dzień na włóczeniu się po Genewskich ulicach. Nie dziwię się, że miasto to jest lubiane przez sławnych ludzi. Ja wiem o Tina Turner która tam mieszka ale podejrzewam, że jest ich więcej. Szwajcaria ceni sobie prywatność a Genewa wygląda na idealne miejsce aby ukryć się przed wścibskimi ludźmi.

Po obfitym lunch i dużym ciastku nie myśleliśmy nawet o kolacji. Dlatego postanowiliśmy wziąć Ubera i usiąść przy drinku w hotelu. A jak ktoś zgłodnieje to zawsze można coś tam zamówić.

W niedzielę wracaliśmy. Mieliśmy dzienny lot więc większość spędziliśmy na pracy, czytaniu itp. Na szczęście w samolotach jest już wi-fi więc można się troszkę przygotować na nadchodzący tydzień pracy. I wylądowaliśmy w “cudownym” Nowym Jorku. I jednego nie rozumiem… przechodzimy granice w różnych krajach, w Europie jako obywatele, w Azji, Ameryce Południowej jako obcokrajowcy. I nigdzie nie ma takich kolejek jak w NY. A lądujemy na naprawdę dużych lotniskach jak Paryż, Frankfurt, Singapur, Doha, Tokyo itp. Wjeżdżamy do własnego kraju i nadal musimy odstać około 45-1h w kolejce żeby ktoś sprawdził nasz paszport. Masakra… Ciekawe jak wygląda immigration w Denver…

No i kto daje narty na karuzelę z bagażami. JFK jest zdecydowanie jedyne w swoim rodzaju…

Read More