Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2023.08.30 Houston, TX (dzień 0)
Houston mamy problem. Miałam nadzieję, że nie będę musiała użyć tego słynnego powiedzenia na blogu. Miałam nadzieję, że w blogu pojawi się to w troszkę innym kontekście. Nadzieję trzeba mieć ale podróżowanie jak i życie jest nie przewidywalne.
Słynne powiedzenie “Houston mamy problem” zostało pierwszy raz użyte przez załogę Apollo 13, w 1970 roku. Podobno prawdziwe brzmienie to “Okay, Houston…mamy tutaj problem”. Mass media uprościły to stwierdzenie i teraz każdy używa to częściej lub rzadziej ale zawsze w tym samym celu… mamy problem. Ironia, że nasze “Houston mamy problem” naprawdę tyczyło się Houston.
Pamiętacie naszą wycieczkę na Galapagos? Jak nie to zapraszamy na wcześniejsze wpisy na blogu. Galapagos był moją wycieczką urodzinową. Darek też ma okrągłe urodziny w tym roku więc i on mógł sobie wybrać destynację marzeń. Texas? Ale dlaczego, pomyślicie. Texas w środku lata gdzie temperatura codziennie przekracza barierę 100F (37.8C). Nie pasuje do nas, nie? Texas był jednak tylko pośrednim zakłóceniem. Miało być małą przerwą, stało się małą przeszkodą.
Darek wybrał na swoje urodziny krainę, którą oboje kochamy, ale która jest bardzo daleko. Nowa Zelandia, jeden z naszych top krajów na świecie. Tym razem lecą z nami buty narciarskie więc od razu się domyślacie, że będzie dużo śniegu, gór a wyjazd będzie inny niż typowe zwiedzanie Nowej Zelandii.
Zanim jednak będzie zimno, musi być ciepło i tak padło na przesiadkę w Texas. Air New Zealand, którym lecimy ma połączenie z NY, LA, San Francisco i Houston. Niestety non-stop z NY nie mial opcji SkyCouch (potem opiszę co to) więc musieliśmy się gdzieś przesiąść i padło na Houston.
Niestety Delta ostatnio ma same problemy. O ile dawniej mieliśmy może co dziesiąty lot z opóźnieniem tak teraz niestety jest to nagminne. Jak tylko zobaczyłam poniższy rysunek z demotywatorów to od razu pomyślałam o Delcie. Co tym razem? Tym razem odwołali nam samolot i nie przeżucili nas na nic innego. Tak więc do 2 w nocy siedziałam z Deltą na telefonie i udało im się przenieść nas na lot do Austin. Austin jest 3h samochodem od Houston więc autem musimy to nadrobić. Na szczęście mamy w Austin przyjaciół a oni byli tak mili, że odebrali nas z lotniska i zawieźli do Houston. Dziękujemy!
Co się stało? Nikt do końca nie wie. W piątek samolot, który miał przylecieć z Houston do NY został zawrócony w trakcie lotu i wylądował w Detroit. Czyli NY nie miało dla nas samolotu i skasowali całe połączenie. W momencie jak się dowiedziałam że jest lot skasowany to zaczęłam szukać innych linii lotniczych…niestety wszystkie loty do Houston zostały wykupione. Masakra … zero miejsc. Wtedy pomyśleliśmy o pobliskich lotniskach i Austin wydało się najlepszą opcją.
Z Deltą byłam na telefonie do 2 rano. Przynajmniej scones się upiekły. O4:30 rano już trzeba było wstawać na samolot. Nie zaczyna się dobrze. Nastepny sen za jakieś 34h. W samolotach pomimo, że mamy jakieś małe udogodnienia się na pewno nie wyśpimy. No ale cóż, kto powiedział, że latanie jest miłe i przyjemne. Tak nawet ja już dochodzę do wniosku, że nie lubię latać. Lubię być na miejscu, odkrywać nowe rejony świata ale nie latać.
Na szczęście samolot do Austin nie nawalił. Jakby tak było to chyba byśmy olali całą NZ i pojechali do Catskills na dwa tygodnie. Po śniadanku w samolocie padliśmy i obudziliśmy się dopiero na lądowanie. Udało się dolecieć do Texasu…postęp!
Do Austin chciałam polecieć i pozwiedzać ale nie jak jest ponad 100F (38C). Tak więc zwiedzanie trzeba było zrobić z auta i skupić się tylko na klimatyzowanych miejscach jak stodoła z najlepszym BBQ w mieście.
Pierwsze piwko zaliczone więc wakacje oficjalnie zaliczone. Fajnie było się spotkać z dawno niewidzianymi przyjaciółmi i posłuchać historii o Texasie. Bo Texas to stan ale umysłu!
Samolot do Auckland, NZ mieliśmy dopiero o 22 godzinie tak więc mieliśmy nie wiele ponad 12h przesiadki. Taka przesiadka jest wskazana, żeby zapomnieć o wcześniejszym samolocie. Pierwotnie mieliśmy wielkie plany, że zobaczymy muzeum i stację kosmiczną w Houston. Plan był zrobienia zdjęcia stacji kontroli i wtedy dopiero napisać “Houston mamy problem”. No nic, NASA będzie musiała poczekać na następny raz. Może i dobrze, bo zwiedzanie na szybkiego po 2h spania chyba nie byłoby najbardziej efektowne. W zamian za to udało nam się doładować troszkę baterie w samochodzie do Houston. Dobrze, że nie musieliśmy prowadzić.
W Houston chyba za wiele nie ma do zwiedzania. Samo miasto (a przynajmniej dzielnica gdzie zatrzymaliśmy się na kolację) dość przyjemna. Ale 109F (43C) zdecydowanie nie zachęcało do wysiadania z auta. Tak więc podjazd pod restaurację i kolacja…. a potem znów lotnisko i znów AC. Nie do końca przepadamy, za takim stylem życia, żeby tylko od AC do AC więc cieszyliśmy się, że uciekamy na południe… ale to dalsze południe, to zimne południe.
Na kolację wybraliśmy włoską restaurację La Griglia. Bardzo, bardzo miła obsługa i pyszne jedzenie. Przy takim upale jeść za bardzo się nie da więc ja delikatnie wybrałam tylko sałatkę. Natomiast Darek zaeksperymentował z dzikiem.
Był to trochę dziwny dzik bo nie był dziki… Nie smakował dziczyzną ale nie był to “nudny” smak wieprzowiny. Najważniejsze, że smakowało choć z godzę się z Darkiem jak na dzika to mięso nie zalatywało dziczyzną.
Jedzonko, wino, desery…. aż nie chciało się jechać na lotnisko. Ale po coś te buty narciarskie targamy ze sobą więc trzeba je w końcu wykorzystać. Przyjaciele odwieźli nas na lotnisko, pożegnaliśmy się z obietnicą, że wrócimy tu jak będzie chłodniej, no i ruszyliśmy przed siebie. Odprawa poszła szybko, lotnisko nie za wielkie ale na szczęście pasażerów też dużo nie było więc jakoś wszystko szło sprawnie. I przyszedł czas na dużego ptaka… Ogrom, 60 rzędów a w każdym rzędzie 10 miejsc, układ 3-4-3.
Jak wspominałam wyżej my mamy SkyCouch. Na 16h lot wiedzieliśmy, że chcemy coś więcej niż siedzenie w zwykłej klasie. Klasa business albo pierwsza byłaby najlepsza ale cena nie była zachęcająca. Tak więc do wyboru mieliśmy Premium albo SkyCouch. Stwierdziliśmy, że spróbujemy ten SkyCouch. Za dopłatą $500 w każdą stronę, mamy 3 siedzenia dla siebie. Wykupujemy jakby cały rząd. Do tego jest to specjalny rząd w którym podnóżek się tak rozkłada, że zamyka przerwę między fotelami i można się położyć.
Idealna opcja jak się podróżuje z dziećmi. Jeden rodzic jedno dziecko. Dla nas grubasów było troszkę ciasno ale i tak jak się wymienialiśmy to udawało nam się podreperować sen przez 2h i potem zmiana. Nadal uważamy, że SkyCouch jest troszkę lepszy od premium bo można wyprostować nogi.
“Załoga proszę przygotować samolot na lądowanie”. Najcudowniejsze słowa na tym wyjeździe. Darek czekał na nie od 48h, ja też się bardzo ucieszyłam, że w końcu koniec. Wiedzieliśmy, że jeszcze musimy odpowiadać na parę pytań czy nie przywozimy ze sobą żółwia albo błota na butach ale przynajmniej można robić to na stojąco poruszając się albo przynajmniej dreptać w miejscu.
I tak też było. Po wylądowaniu była najpierw odprawa paszportowa, mój nie przeszedł przez automat i troszkę czasu straciliśmy ale to nic…dzięki temu mam pieczątkę, a Darek nie. A pieczątka z Nowej Zelandii na wagę złota. Jak to się mówi, “ja nie zbieram rzeczy tylko pieczątki w paszporcie”. Po pieczątkach odebranie walizek a potem rozmowa z panią co mamy w walizkach i dlaczego. Czy mamy owoce, mięso, no i standardowo błoto. Na pytanie czy mamy sprzęt górski odpowiedzieliśmy grzecznie, że tak, mamy buty, kijki no i buty narciarskie. Pani się spytała czy buty używane ale my już wiedzieliśmy jakie będzie kolejne pytanie więc od razu dodaliśmy, że używane ale czyste, bo my zawsze myjemy buty po hiku.
Przeszło. Wyszliśmy na zewnątrz i tu od razu udeżył nas chłod. Aż ubraliśmy kurtki puchowe. Była 6 rano, ciemno, mgliście i chłodno. Było jakieś 5-8 C. Po tych wszystkich upałach cudo. Zawołaliśmy ubera i już o 7 rano byliśmy w hotelu.
Śpimy w lokalnym hotelu DeBretts w centrum Auckland. Od razu zrobiłam rezerwację od niedzieli (pomimo, że u nas już poniedziałek) bo chciałam mieć gwarancję, że pokój będzie na nas czekał jak tylko się pojawimy. I tak też się stało! Yupiii…. w końcu łóżeczko.
2022.01.27-28 Palisades Tahoe, CA & Reno, NV (dzień 7-8)
Dziś żegnamy się z Palisades Tahoe, Alpine Meadow, polami golfowymi i resortem nad Squaw Creek. Ze względu na ceny hoteli (podwójne) i dużo ludzi w górach w weekend zdecydowaliśmy się wracać do Reno w piątek. Ja cały tydzień pracowałam. Pobudki o 5 rano nie należały do najprzyjemniejszych ale za to kończenie pracy o drugiej popołudniu, piękne widoki i spacerki w słońcu rekompensowały wszystko.
W Palisades Tahoe nie można niestety chodzić trasami narciarskimi. Nasz hotel za to położony był zaraz przy polach golfowych. W dużej ilości resortów, pola golfowe na zimę przekształcają w tak zwane nordic trails czyli trasy na narty biegowe i rakiety. Ja nie miałam ani tego ani tego ale dobre buty wystarczyły i można było troszkę kilometrów zrobić. Zejście wszystkich tras to około 4-5 mil (7-8km). Szału nie ma ale zawsze to przyjemnie pochodzić w słoneczku i popatrzyć na górki.
Raz wybrałam się też tunelami śnieżnymi do sklepu spożywczego. Niestety w wiosce jak i naszym resorcie sklepy spożywcze są dość drogie. Tak więc pewnego dnia wzięłam plecak na barki i ruszyłam 30 minut w każdą stronę. Najpierw szło się super bo odśnieżyli chodnik. Do tego tak odśnieżyli, że porobiły się tunele... trochę śniegu tu im nasypało a podobno ma sypać jeszcze więcej.
Jak już wspominałam wczesne wstawanie nie jest idealne ale pozatym jest więcej plusów niż minusów. Pracowanie z pokoju hotelowego czy z recepcji która ma piękny widok pobija mojego widoku z biura. Widok z biura nie jest najgorszy ale nie tak piękny jak tu.
Dziś zrobiłam sobie tylko pół dnia pracy. Piątki zawsze są luźne a mi było żal siedzieć przed kompem w tak piękny dzień. Tak więc ja żegnałam się z polami golfowymi, robiąc ostatnie okrążenia szybkim krokiem. Darek żegnał się z nartami a potem oboje żegnaliśmy się z miasteczkiem i naszym hotelowym barem.
Barmani namawiali na jeszcze jedno piwko ale niestety nasz kierowca już pisał, że do nas jedzie. Z Reno do Palisades Tahoe przyjechaliśmy Uberem ale spowrotem wynajeliśmy już transfer. Cena podobna a przynajmniej mieliśmy pewność, że przyjedzie o określonej godzinie. Jak się potem dowiedzieliśmy to kierwcy z Reno niestety nie mogą odbierać ludzi w Kalifornii. Reno jest w Nevadzie a Palisades Tahoe w Kaliforni. Dlatego często na aplikacji uber pojawiało nam się, że nie ma aut w pobliżu.
Palisades Tahoe jest małym miasteczkiem, 5 restauracji, parę sklepików z ciuchami i sprzętem narciarskim. Mają jednak wszystko co potrzeba więc w sumie bez auta można się tu obejść. Położenie naszego hotelu też było super bo prosto z windy wychodziło się pod wyciąg. Ogólnie Palisades Tahoe bardzo lubimy. To już nasz chyba trzeci raz (Darka pewnie z piąty) ale chętnie tu wracamy.
Piątek nie jest popularnym dniem na powroty z resortu. Dlatego udało nam się i pomimo, że przyjechał po nas busik to byliśmy sami. Dzięki temu nie tylko szybko zajechaliśmy pod hotel, bez zbędnych przystanków to jeszcze kierowca się rozgadał o Nevadzie i poopowiadał parę ciekawostek.
Kierowca w wieku około 27-30 lat cały życie spędził w Reno. Lubi tu mieszkać choć nie wiele świata zna poza okolicą Lake Tahoe. Ale z drugiej strony jak się ma takie góry i piękne jezioro w okolicy to nie trzeba wiele wyjeźdżać. W każdym razie jak wszyscy wiemy Nevada ma legalny hazard. Zarówno Las Vegas jak i Reno są właśnie położone w tym stanie. Reno jest bardziej na północ, ma chłodniejszy klimat i jest zdecydowanie mniejsze i mniej tandetne.
Nasz kierowca pracował przez lata jako ochroniaż w kasynach. Mówi, że jeśli naprawdę ktoś chce wygrać to nigdy na automatach tylko poker jest najelpszą grą. Od dawna wiemy, że maszyny są zaprogramowane, żebyś za często nie wygrywał więc nawet ich nie próbójemy. Poker natomiast to człowiek gra człowieka. Karty są ważne ale często dobry blef czy wyprowadzenie innego gracza z równowagi zwiększają sznase na wygraną.
Oczywiście tam gdzie nerwy, hazard i alkohol to również wiele bijatyk i niepotrzebnych awantur. Jedno stwierdzenie mi się spodobało. „Wystarczy sekunda, żeby człowieka nastrój się zmienił na złe.” I jest to niebezpieczne bo właśnie w tej sekundzie ludzie robią głupie rzeczy. Wystrczy sekunda, żeby stracić kontrolę nad grą, sekunda aby przegrać wszystko, sekunda aby emocje wzięły górę i zaczęła się awantura albo co gorsza nawet szczelanina. Bo oczywiście w Nevadzie broń jest legalna. W Nevadzie wszystko jest legalne... albo prawie wszystko.
Z ciekawostek to skoro prostytucja jest legalna to jest ona uznawana za zawód taki sam jak każdy inny. W związku z tym prostytutki albo jak to się teraz nazywa (sex-worker / pracownik seksualny) może ubiegać się o bezrobocie itp. Nie wiem na ile to jest prawda ale ostatnio wyczytałam w książce, że były przypadki, gdzie kobiety które długo nie mogły znaleźć pracy w normalnych zawodach (np. Sekretarka) były zmuszane do pracy seksualnej albo traciły bezrobocie. Nie wiele się o tym pisze ale z tego co wyczytałam to było to trochę temu i naszczęście rozsądek wygrał i nikt nie jest zmuszany (przynajmniej oficjalnie) a jak jest naprawdę to nigdy się nie dowiemy. Jak widać każdy kij zawsze ma dwa końce.
My w Reno chodziliśmy po kasynach tylko żeby zjeść dobrą kolację. Poza jednym dollarem symbolicznie włożonym do maszyny omijaliśmy stoły z pokerem, black jackiem itp. Po pierwsze nigdy nas do tego nie ciągnęło, po drugie w kasynach można palić więc nie fajnie było tam siedzieć w dymie z papierosów a po trzecie to smutny widok.... przeszliśmy ze dwa razy przez te sale kasyn i smutno się zrobiło patrząc na tych ludzi przegrywających ostatnie pieniądze. Ja tam w szybką kasę nie wieżę więc tym bardziej to smutny widok.
Kasyna za to mają dość dobre restaruacje. Głównie steakhouse bo przecież amerykanie kochają zjeść dobrą krówkę. W pierwszą noc poszliśmy do kasyna Atlantis do restauracji Bistro Napa. Knajpa była całkiem dobra ale stwierdziliśmy, że na ostatnią noc może spróbujemy coś nowego. Spytaliśmy się kierowcy co poleca a on polecił dwa kasyna (no jakby mogło być inaczej). Jedno to Peppermill a drugie to Grand Sierra Reosrt. Wybraliśmy Peppermill. My przez cały tydzień jedliśmy głównie hamburgery, steaki i inne ciężkie mięso więc tym razem mieliśmy ochotę na coś lżejszego. Na szczęście mieli też pysznego łososia i short ribs czyli tak zwane rosołowe... rosołowe w innym przygotowniu niż nasze typowe polskie ale bardzo dobre.. lepsze nawet bym powiedziała.
Za pierwszym i drugim razem spaliśmy w Reno w hotelu Aloft zaraz przy lotnisku. Nic specjalnego ale blisko lotniska i ma transfer na lotnisko więc spełnił nasze potrzeby. Niestety Aloft jest podstawowym hotelem, zwłaszcza jak jest przy lotnisku gdzie większość ludzi zatrzymuje się tylko na dzień czy dwa. Hotel średni ale śniadanie nawet nie było średnie. Jakieś odgrzewane w mikrofalówce jedzenie z Costco. Żeby było tanio i szybko. Dlatego nawet pomimo, że śniadanie mieliśmy w cenie stwierdziliśmy, że pójdziemy na naleśniki.
Chyba nigdy nie jadłam naleśników na śniadanie i to z jajecznicą. Ale muszę przyznać, że całkiem fajne wyszły. Pięc minut na nogach od hotelu, pomiędzy jakimiś sklepami i domami towarowymi jest mała przytulna knajpka, i o dziwo pełna ludzi. Zjedliśmy ze smakiem naleśniki i byliśmy przeszczęśliwi, że wreście koniec z papierowym jedzeniem. Jednak jak człowiek się przyzwyczai do domowej granoli, domowego chlebka i domowych obiadków to potem ciężko jeść cały tydzień w restauracjach i to takich sobie restauracjach. Bo w Palisades Tahoe restauracji może jest trochę ale głównie to bary, hamburgery, pizzeria itp.
Lotnisko w Reno jest super małe. Remontują je czyli planuja większy ruch ale póki co za wiele tu się nie dzieje. Szybko przeszliśmy wszystkie bramki... to znaczy ja szybko przeszłam. Darek musiał przechodzić dwa razy. Okazwało się, że tak się pakował, że zapomniał z podręcznego bagażu wyciągnąć scyzoryka. Tak więc musiał wyjść na zewnątrz, znależć pocztę i wysłąć scyzoryk do domu. Okazało się, że nie był pierwszy. Pan z TSA otworzył boczne drzwi, pokazał mu budę... buda była przygotowana do wysyłki zabronionych rzeczy. Trzeba było wypsiać karteczkę włącznie z podaniem karty kredytowej, wrzucić karteczkę i przedmiot do woreczka zamykanego i wszystko wrzucić do skrzynki. Podobno ma to do nas dojść do domu za tydzień albo dwa... hmmm... zobaczymy.
Niestety wszystko jest przed skanowaniem więc Darek musiał znów przechodzić bramki. Dobrze, że lotnisko jest małe, mało ludzi stąd lata a i my byliśmy wyjątkowo wcześnie przed odlotem.
Lot do Salt Lake City minął spokojnie, półtorej godziny przesiadki (akurat na jakiś lekki lunch) i znów do samolotu. Nie lubimy latać z przesiadkami ale z drugiej strony zaoszczędzliśmy dużo na transporcie drogowym. I czasu i pieniędzy. Nie musieliśmy jechać z SF do resortu jakieś 4-5h, nie musieliśmy wynajmować samochodu na tydzień tylko po to żeby stał na parkingu, no i nie musieliśmy płacić za parking. Bo o ile nasz hotel w górkach był super o tyle był za duży wypas i za wszystko trzeba było płacić. Na szczęście my to jakoś logicznie ogarnęliśmy i ominęło nas płacenie $50 za szafkę na narty, $65 za vallet parking (albo $35 za zwykły) czy $7 za butelkę 0.5L wody... i to wszystko na dzień. Można tu popłynąć z kasą... nie?
Salt Lake City pożegnało nas przepięknym zachodem słońca.
Te góry, otoczone śnieżnymi płaszczyznami, to odbijające się słońce i ten zachód przypominały mi bardziej Islandię niż Stany... nie pamiętam, żeby kiedyś był ładniejszych zachód słóńca z samolotu.
2022.01.24-26 Palisades Tahoe Alpine, CA (dzień 4-6)
Tak jak wcześniej pisałem, dwa dni z sześciu narciarskich postanowiłem spędzić w sąsiednim resorcie w Alpine Meadows.
Jest on mniejszy od Palisades ale wystarczająco duży i różnorodny żeby przez dwa dni tam się nie nudzić.
Z Palisades gondolą w 16 minut można dostać się do Alpine.
Z budową tej gondoli to też było ciekawie. Plany budowy były już chyba z 10 lat temu, ale niestety pomiędzy tymi resortami jest puszcza o nazwie Granite Chief. Jest to ścisły rezerwat przyrody nietknięty przez cywilizację.
Długo trwały rozmowy pomiędzy resortami a parkiem o zezwolenie na budowę. W końcu po wielu latach dogadali się na ścisłych warunkach. Warunków jest wiele, znam parę.
Wszystkie tymczasowe drogi jakie musieli wybudować do transportu słupów i kabli muszą być zniszczone, drzewa zasadzone i wszystko ma wrócić do stanu jaki był przed budową.
Ma nie być żadnego śladu po ciężkim sprzęcie który tam wjeżdżał.
Wszystkie maszyny musiały mieć limitowaną ilość głośnych dźwięków jakie podczas pracy wydają.
Jak była migracja zwierzyny to wszystkie prace musiały być przerwane. Czasami to trwało nawet i tygodnie.
Słupy musiały być tak skonstruowane żeby jak najmniej szpeciły krajobraz i jak najmniej były widoczne….. i pewnie jeszcze było wiele obostrzeń których nie znam.
Może i dobrze, że tak dbają o parki. W sumie Ameryka ma ich wiele i są naprawdę piękne. Mamy w planie je wszystkie odwiedzić, zwiedzić (a nie zaliczyć). Nawet te mało dostępne na w odludnej części Alaski.
Przejazd gondolą szybko zleciał. Zwłaszcza, że jechałem z pracownikiem resortu. Młody chłopaczek z Argentyny już tu drugi sezon pracuje i wie coś niecoś o lokalnych górkach. Dał mi parę rad gdzie jechać i jakie rejony są ciekawe.
Tak też się stało. Poszedłem za jego podpowiedziami i jak tylko wysiadłem z gondoli to wsiadłem na szybki wyciąg krzesełkowy Treeline.
Była młoda godzina, więc nie spiesząc się nigdzie zrobiłem sobie parę rozgrzewających zjazdów pod wyciągiem. Super ubite niebieskie trasy idealnie do tego się nadawały.
„Kolega” z gondoli proponował dwa rejony. Jeden z nich to tylne rejony resortu. Wielkie otwarte przestrzenie, mało ludzi i przepiękne widoki. Tak też zrobiłem póki mam jeszcze energię. Jest tam mało ubitych tras, więc większość jedzie się lasami a wyżej po otwartej nieubitej przestrzeni.
Ludzie mieli rację, widoki cudowne. Zwłaszcza na jezioro Tahoe.
Było tam zachęcających parę śladów w dół w las, ale niestety za mało znam ten rejon żeby się odważyć tam pojechać. Czekałem parę minut na jakiegoś lokalnego co można zna ten rejon, ale niestety nikt tu się nie pojawił.
Pojeździłem z tyłu jeszcze trochę. Czasami po trasach, a czasami głębiej zapuszczałem się w doliny. Tam było trochę ciężej, więc wkrótce przerwę na lunch musiałem sobie zrobić.
Dzisiaj mam cały plecak odpowiedniego prowiantu, więc uczta w słoneczku z widokiem na jeziorko była. Pyszne kanapeczki ze starą szyneczką (jakieś 2 lata), serek, oliwki i napoje…. no i oczywiście ciasteczka na deser!
Po przerwie wróciłem w główną część resortu i na niebieskich trasach uprawiałem karwing. Alpine słynie z tego. Na głównej części mają takie długie, dobrze przygotowane i szerokie trasy do szybkich zlotów w dół.
Drugim rejonem jaki został mi polecony to na prawo z wyciągu Summit Express. Wielkie obszary z urozmaiconym terenem. Można ponoć tam dzień spędzić i odkrywać nowe obszary.
Dla bardziej zaawansowanych polecane jest też podejście na lokalne wzgórza co pozwala na odkrywanie jeszcze większych obszarów i ciekawe zjazdy. Ponoć można też wjechać do słynnego parku Granite Chief, ale to pewnie już z przewodnikiem albo z lokalnym co bardzo dobrze zna te tereny.
Spędziłem w tym rejonie jakieś dwie godziny starając się zwiedzić jak najwięcej terenu.
Na mapie tego tak nie widać, ale dopiero na miejscu można zobaczyć jakie to są ogromne przestrzenie.
Około godziny 15 zjechałem na dół i zapakowałem się do gondoli którą wróciłem do mojego resortu. Do Palisades.
Zrobiłem parę zjazdów i dokładnie o godzinie 16 zamknęli wyciągi i w końcu można było przestać jeździć na nartach i odpocząć w wiosce. Ilonka też już tutaj dotarła i na miejsce odpoczynku wybraliśmy irlandzki pub, Auld Dubliner Tahoe. Ponoć mają najlepsze skrzydełka w całym Tahoe i duży wybór piw.
Piw rzeczywiście mają dużo a skrzydełka były dobre, ale nie wiem czy najlepsze w Tahoe. Trochę za bardzo pikantne jak dla mnie.
Dwa dni później znowu wróciłem do resortu Alpine. Już troszkę lepiej go znam, więc szybciej można było się przemieszczać
Pogodę też miałem idealną z dobrą widocznością, co się przełożyło na kolejny świetny dzień.
Odwiedzałem miejsca w których już byłem dwa dni temu, a także starałem się w miarę możliwości nowymi trasami zjeżdżać.
Dzisiaj nie brałem plecaka z lunchem, więc musiałem odwiedzić jakąś knajpkę w górach. Wybór padł na The Chalet.
Restauracja znajduje się gdzieś w połowie góry i ma dużo miejsc na zewnątrz, co w słoneczny dzień jak dzisiaj jest świetnym pomysłem.
Za bardzo nie lubię się objadać na nartach bo potem nie chce się jeździć. Tak też było dzisiaj. Kotlet z czerwoną kapustką był pyszny, więc najadłem się jak świnka.
Szkoda marnować pięknego dnia na siedzenie w knajpie. Zapiąłem narty i ruszyłem w dół.
Dwa łatwe i szybkie zjazdy i już wszystko wróciło do normy. Dzisiaj jeździłem w Alpine do końca. Pod koniec dnia wziąłem gondolę i wróciłem do Palisades.
Dzisiaj Ilonka nie przychodziła do miasteczka, bo postanowiliśmy zjeść kolację w naszym hotelu. Zrobiliśmy rezerwację w Six Peaks Grille.
Oczywiście jak to w resortach narciarskich był to Steak House. Nie mieli wielkiego wyboru w menu ale wystarczający żeby coś ciekawego znaleźć. Wybór padł na Tomahawk. Po całym dniu jeżdżenia trzeba konkretnie uzupełnić kalorie. Dobre było!
Dzień zakończyliśmy na małym spacerku po hotelu a potem na posiedzeniu przy jego wielkim kominku. W końcu trzeba zacząć bloga pisać i tak w ogóle obyć się z hotelem. Dobrze, że do pokoju nie mieliśmy daleko bo jakoś oboje nie mieliśmy już siły na dłuższe wędrówki.
2023.01.23-25 Palisades Tahoe, CA (dzień 3-5)
Zostało mi 5 pełnych dni narciarskich w tych przepięknych górach. Dzisiaj jest poniedziałek, wyjeżdżany dopiero w piątek o godzinie 18.
Resort w którym mieszkamy, Palisade został połączony za pomocą gondoli z innym resortem, z Alpine Meadows. Oczywiście oba są na moim bilecie i mam nielimitowany dostęp do wszystkich wyciągów przez cały rok. Nie wiem jak to im się opłaca, ale to już nie moja w tym głowa.
W Alpine Meadows nigdy nie jeździłem. Zawsze wybierałem większy resort czyli Palisade (dawniej zwany Squaw Valley). Tym razem oczywiście, że go odwiedzę. Lokalni na wyciągach mówią, że warto tam pojechać. Jest mniej ludzi i puch się dłużej utrzymuje. Są wielkie otwarte tereny i długie niebieskie dobrze ubite trasy do szybkiego karwingu.
16 minut gondolą i już można być w innym resorcie. A przecież z gondoli na pewno są piękne widoki. Tak jak pisałem, mam jeszcze 5 dni. 3 spędzę w Palisade a 2 w Alpine Meadows.
W Palisade już byłem parę razy i wiele terenów odkryłem. Wiele na pewno jeszcze jest do odkrycia, wiem mam co robić przez 3 dni.
Pogoda na cały tydzień zapowiada się dobra. Ma być słonecznie i bez opadów. Ogólnie to fajnie, tylko szkoda, że tak w środku tygodnia nie sypnie jakiś metr śniegu, żeby trochę w miękkim puszku się pobawić. Oczywiście ilość śniegu jest wystarczająca, ale kto by nie chciał czasami po kolana się zakopać. Jedyne co mówią, to, że mogą być silne wiatry i wtedy górne wyciągi będą zamykane.
Tak też było. W niektóre dni górne wyciągi były zamykane. To zależało w którym kierunku wiatr wiał. Jak w kierunku w którym jedzie wyciąg to dalej go trzymali otwarty, bo krzesełkami aż tak nie kołysało.
Poranki były najciekawsze. Zwłaszcza na wyciągu koło hotelu. Nikt tam prawie nie jeździł, więc poranne rozgrzewki po idealnym sztruksie to sama przyjemność.
Rozgrzany po paru zjazdach ruszałem dalej. Z reguły miałem plan na każdy dzień, ale zawsze mogłem skręcić tam gdzie mnie narty albo wzrok poniósł.
W tygodniu na wyciągach jest znacznie więcej samotnych lokalnych ludzi niż weekendowych rodzin. W związku z tym jest znacznie łatwiej uzyskać informacje o ciekawych terenach, które nie zawsze można zauważyć na mapie.
Cały rejon Eldorado jeszcze nigdy nie został przezemnie odwiedzony. Wjazdy do niego nie są przy głównych trasach, a z jakiś powodów patrol tych terenów nie poleca. Pewnie nie chce bo to jest wielki i trudny teren. Łatwo pobłądzić, telefony tam nie działają, a pewnie im się nie chce po nocy nikogo tam szukać.
Natomiast lokalny przy piwie na wyciągu wszystko ci ładnie opowie. Jak np. gdzie wjechać i w jaki rejon Eldorado się zapuszczać na początku. Póżniej jak lepiej poznasz teren to można powoli zapuszczać się głębiej. Ale ostrożnie. Bo można pobłądzić, a w śniegu po pas ciężko iść w lesie do góry i szukać wyciągu. No i oczywiście pod żadnym pozorem nie wolno tam jechać jak jest słaba widoczność. Śnieżyca, mgła czy chmury. Wtedy o wypadek nie trudno. Można gdzieś wjechać i spaść albo wpaść do strumyka. Tak jak w górach, jak jesteś nierozważny to o wypadek nie trudno. Telefony tam nie działają.
Lokalny powiedział, że jak dobrze jeżdzę poza trasami to mogę spróbować tam wjechać przez bramkę #7 albo trasę Oregon trail.
Wjechałem obiema. Oregon trail bardziej mi się podobała. Wielkie, otwarte przestrzenie i bardzo mało ludzi, którzy ubiją ten dziewiczy śnieg. Brak dobrego oznaczenia przy wjeździe i wymagane podejście na początku na pewno wielu zniechęca.
Narty w takich resortach traktuje jak zwiedzanie gór. W zimie za pomocą wyciągów można o wiele szybciej się przemieszczać i odkrywać nowe tereny. Latem niestety człowiek znacznie wolniej się przemieszcza. A góry zimą są równie piękne.
Drugim takim ciekawym rejonem jest Granite Chief. Jak ten wyciąg jest czynny to wszyscy tam jadą. Wychodzi on wysoko w góry i jest bardzo odsłonięty. W związku z dużymi wiatrami często jest zamykany. Też jak jest słaba widoczność to go zamykają, bo nie chcą żeby ludzie pobłądzili. Znajduje się tam wiele rozległych terenów i zabłądzić łatwo.
Parę lat temu już w tym rejonie byłem, ale tylko mogłem zjechać południową stroną. Północna była zamknięta ze względu na zagrożenie lawinowe.
Teraz obie strony były otwarte. Było dużo śniegu, ale już nie sypało parę dni i patrol zabezpieczył teren (czytaj: pospuszczał trochę lawin).
Oczywiście też polecam ten rejon dla dobrych narciarzy którzy lubią odkrywać nowe tereny i nie straszne im jest czasami podchodzenie do góry.
Z ciekawszych terenów to mogę jeszcze polecić rejon szczytu Palisades. Zwłaszcza Sun Bowl. Wielkie i szerokie tereny z różnymi trudnościami.
Lubię powracać do resortów które już parę razy odwiedziłem i w miarę je znam. Nie muszę wtedy poznawać wszystkiego od nowa, a mogę się skoncentrować na odkrywaniu nowych terenów.
Resztę czasu spędzałem na odpoczynku na łatwiejszych trasach, robieniu zdjęć, albo na opalaniu się i podziwianiu widoków.
Po nartach zostawałem w wiosce. Ilonka dochodziła do mnie z naszego hotelu i już razem „zwiedzaliśmy” jej zakątki.
Palisades może nie ma wielkiego miasteczka jak Vail czy Zermatt ale wystarczająco duże, żeby się nie nudzić i „pobłądzić” w uliczkach
Widzę, że zachodnie Stany stają się bardziej europejskie, gdzie après ski jest wielkie i prawie każdy narciarz po intensywnym dniu na nartach ma ochotę wypić parę piwek, stojąc lub siedząc na zewnątrz w słoneczku i przytupywać w rytm muzyki w butach narciarskich.
Do hotelu nie mieliśmy daleko. Jakieś 20 minut spacerkiem po ubitych trasach spacerowych.
Przyjemnie tak się spacerowało po zmrożonym śniegu. W Kalifornii w ciągu dnia jest ciepło, ale jak tylko słońce zajdzie to momentalnie się ochładza. Zgrzyt pod butami nam o tym ciągle przypominał. Natomiast blask księżyca (i lampka na czole) oświetlała nam drogę.
Nasz hotel widać było z daleka. Posiada wiele oświetlonych choinek, które jak gwiazda polarna wyznaczały nam drogę do ciepłego schronienia.
2023.01.21-22 Palisades Tahoe, CA (dzień 1-2)
Jest już połowa stycznia a ja byłem tylko 3 dni na nartach. Coś tu chyba nie pasuje. Ale niestety, jest jak jest i trzeba zaległości szybko nadrabiać.
Ze śniegiem i pogodą na wschodzie jak zwykle kiepsko, więc nie pozostaje nic innego jak gdzieś polecieć. Jest sobota rano, a my oczywiście na lotnisku. Ilonka jak zwykle pracuje a ja planuje nartki.
Gdzie lecimy? A no lecimy na zachód. Dokładnie do Reno w stanie Nevada. Potem w godzinkę samochodem dostajemy się w rejony jeziora Tahoe i tam siedzimy w górach prawie tydzień. Świetny pomysł, nie?
Prawie. Oczywiście pojawiły się problemy. Delta nie lata do Reno z NYC. Musi być przesiadka. Nie jest to może duży problem, ale przedłuża lot o dwie godziny. My oczywiście musimy latać Deltą bo mamy super oferty. Nie wiem jak to Ilonka robi, ale w tym sezonie mamy w planie lecieć 4 razy na zachód na narty, a ja tylko płacę za jeden lot!
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i podziwialiśmy cudowne widoki stanu Utah.
A to już przy samym lądowaniu w Salt Lake City
Szybki (nie koniecznie smaczny) lunch na lotnisku i dalej w drogę. Do Reno w stanie Nevada mamy tylko godzinny lot. Oczywiście samolot na maxa pełny, a połowa ludzi to narciarze wnoszący buty narciarskie na pokład. Bardzo dobry pomysł. No bo co zrobić jak linie lotnicze zgubią ci bagaże. Narty można wypożyczyć, a nie ma to jak swoje dopasowane buty. Zwłaszcza w tak dużych górach.
A dlaczego są aż tak pełne samoloty do Salt Lake City i Reno? Zima!!! I to nie byle jaka zima. Resorty narciarskie dostały tyle śniegu w ciągu ostatnich tygodni, że pobijały rekordy opadów. Jak się później dowiedziałem to resort narciarski Mammoth, CA w górach Sierra dostał tyle śniegu, że pobił tygodniowy rekord opadów na Ziemi. Nie wiem ile dokładnie tam spadło, ale ponoć sypało 7” (17 cm) na godzinę przez parę dni. To jest 168” (ponad 4 metry) na dobę!!!
Resort był zamknięty na parę dni bo nie można było do niego dojechać, a po drugie było tyle śniegu, że wyciągi były zasypane.
W Reno wylądowaliśmy po południu i poszliśmy prosto do hotelu na lotnisku. W góry dopiero jedziemy jutro, czyli w niedzielę.
Spanie w resortach narciarskich w weekend (piątek-niedziela) jest za drogie. Ceny za hotele są chore, a i ilość ludzi jaka jest na nartach sprawia, że to wszystko przestaje mieć sens. Lokalni nazywają to weekendowym zoo. Lepiej przeczekać noc w Reno, iść na fajną kolację, a na narty pojechać jutro rano.
Tak też się stało. Ilonka znalazła fajną restauracje w kasynie Atlantic. Pyszne lokalne mięska.
Ja oczywiście zajadałem się jagnięciną z pobliskich gór stanu Kolorado, a Ilonka znalazła sobie jakąś ciekawą krówkę.
Ogólnie klasyka. A jeszcze jak do tego lał się Malbec z Argentyny to uczta na całość. Dobry pomysł żeby zostać w Reno noc i za zaoszczędzoną kasę zrobić sobie ucztę.
Po kolacji wróciliśmy na lotnisko, czyli do hotelu i padliśmy do łóżek po całym dniu.
Jutro wczesna powódka, bo przecież śnieg i narty czekają.
Reno położone jest blisko gór, praktycznie jest u ich podnóża. W niecałą godzinę samochodem można się dostać do wielu resortów położonych w rejonie wielkiego jeziora Tahoe.
Nie ma sensu wypożyczać samochodu w Reno. Za niecałą $100 Uber cię zawiezie w rejon Tahoe. Gdzie samochód 4x4 kosztuje z $500 na tydzień plus koszty parkingu w resorcie które mogą sięgać $40 za dobę. W górach nie potrzebujesz samochodu. Wszystko jest blisko i dostępne na nogach.
Tak też się stało. Lokalny przyjechał po nas i ruszyliśmy w góry. Nie muszę kierować, mogę siedzieć wygodnie z tyłu i podziwiać widoki. Do tego kierowca (urodzony w Reno) opowiada ciekawe historie.
Ponoć w Reno rzadko jest śnieg. Od 20 lat nie było, a w tym sezonie ostro sypnęło. Jak już tu, na dole, na pustyniach Nevady leży go sporo, to co będzie dalej, wyżej w górach.
Autostradą 80 powoli zaczęliśmy się wspinać do góry. Im wyżej tym śniegu przybywało i widoki stawały się ciekawsze. Gdzieś po 30 minutach dojechaliśmy do miasteczka Truckee. Tutaj dla nas podróż autostradą się zakończyła i wjechaliśmy w górską drogę 89. Jadąc dalej na zachód autostradą 80 za 3 godziny można zjechać w dół do Pacyfiku i do San Francisco.
Droga 89 serpentynami wiła się do góry. Za wiele nie było widać, bo cały czas szła lasem a poza tym paro metrowe zwały śniegu wszystko zasłaniały.
Za kolejne 30 minut wjechaliśmy do resortu.
Ostatnie parę minut pokonaliśmy prawie w śnieżnych tunelach.
Nie wiem jak to się stało ale nie śpimy w hotelu Marriott. Gorzej, śpimy u ich konkurencji, Hyatt. Ponoć mamy tutaj jakieś punkty jak kiedyś jeszcze rezerwowaliśmy hotele na hotels.com.
Ogólnie nie narzekam. Hotel jest położony trochę z boku resortu ale ma swój prywatny wyciąg który wywozi cię w góry. Ma parę restauracji, no i oczywiście trochę barów. Jest też parę tras zjazdowych do tego hotelu. Tak jak pisałem wcześniej, do niczego nie potrzebujesz samochodu.
Do hotelu przyjechaliśmy około 10:30 rano. Pokój nie był jeszcze gotowy. Przygotowałem się na taką ewentualność i już tutaj przyjechałem ubrany w strój narciarski. Walizki oddaliśmy do przechowalni bagażu i wyszliśmy na zewnątrz.
Oczywiście kalifornijskie słońce nawet w styczniu nie pozwoli ci iść prosto na narty. Zanim dojdziesz do stoków to po drodze masz bar z „obowiązkowym” piwkiem. No bo jak tu nie usiąść w ciepłym słoneczku na jednego….
Piwko zaliczone można zabrać się do roboty. Ja na wyciąg a Ilonka na spacer po okolicy. Jest tu wiele tras na spacery, narty biegowe czy po prostu na szwendanie się po okolicy.
Jak przyjemnie jest usiąść na krzesełku i w ciszy przemieszczać się w górę. Wszystko pokryte jest grubą warstwą śniegu. Drzewa, słupy od wyciągu czy krzaki, całe przysypane śniegiem po którym biegają małe wiewiórki.
Wyjechałem pierwszym wyciągiem i ukazał się wspaniały widok wielkiego jeziora Tahoe.
Zdjęcie zrobione. Można rozpocząć narciarskie wakacje. Ruszyłem w dół. Dzisiaj mam zamiar delikatnie się rozgrzewać. Będę tu przez 6 dni, więc mam wiele czasu na ciekawe zabawy.
Po paru rozgrzewających zjazdach postanowiłem sprawdzić co się dzieje w lasach. Tutaj się przekonałem jaka ogromna ilość śniegu spadła.
Zapowiadają się wspaniałe zjazdy po lasach. Zwłaszcza, że 100% terenu jest otwarte.
Opuściłem rejon koło hotelu i udałem się w główną część resortu.
Była już niedziela popołudniu i ludzi w górach ubywało. Obawiałem się, że w głównej części resortu będzie jak w ulu, ale nawet nie było tak źle. Ponoć sobota i niedziela do południa są najgorsze. Lokalni nie jeżdżą w tym czasie bo mówią, że jest jak w zoo. Jak też staram się nie jeździć na nartach w te dni i używać je na przemieszczanie się.
Ilonka doszła do miasteczka, ja już trochę pojeździłem i oboje zgłodnieliśmy. Dzisiaj nie mam ze sobą lunchu ani plecaka, więc zjechałem na dół. W Palisades już byliśmy parę razy więc wiemy gdzie mają dobre hamburgery. Poszliśmy do Rocker.
Dobre jedzenie i duży wybór lokalnych piwek.
Oboje najedzeni dostaliśmy zastrzyk energii. Ja wróciłem w góry, a moja kochana żona…….. po piwo.
W resorcie nie kupisz nigdzie piwa, chyba, że w barze. Nie mamy samochodu, a do najbliższego sklepu jest 30 minut na nogach. Ilonka w tym śniegu ruszyła na poszukiwanie piwa, żebym miał na kolejne dni na nartach. Udało się! Zakupiła odpowiednie zapasy i dociążona z pełnym plecakiem wróciła do resortu. Co za poświęcenie…
Ja natomiast jeszcze pojeździłem z dwie godziny i około godziny 16 wróciłem w nasz rejon. Świetnie góry Sierra Nevada wyglądały przy zachodzącym słońcu.
Dzisiaj już nie opuszczaliśmy naszego hotelu. Postanowiliśmy w nim zjeść kolację i lepiej go poznać. Zwłaszcza, że dzisiaj jest chiński Nowy Rok (rok królika) i mają puszczać zimne ognie.
Mamy tutaj parę restauracji do wyboru. Dzisiaj zjedliśmy żeberka w Sandy’s Pub. Fajny klimat pubowy, a żeberka mogły być lepsze. No nic, mają duże menu i hamburgery wyglądały ciekawie. Zapewne ich jeszcze odwiedzimy.
Po paru dniach wróciliśmy. Tym razem na lunch. Był to dobry wybór. Hamburgery były pyszne, znacznie lepsze niż żeberka parę dni temu. Poza tym klimat dopisał. W ciepłym, kalifornijskim, styczniowym, górskim słoneczku wszystkie smakuje lepiej!
2022.10.03-04 Las Vegas, NV (dzień 3-4)
Pierwszy raz spałam w rejonie Lake Las Vegas. Hotel Westin w którym się zatrzymaliśmy jest bardzo resortowy. To znaczy, że ma dwa baseny, pola golfowe, tarasy i dużo miejsca na relaks. Rano zarządziliśmy czas dla siebie. Część załogi chciała iść na basen, część wybrała klimatyzowany pokój a ja wybrałam spacer po okolicy. Nie była to najmądrzejsza decyzja przy 30C upale ale siedzenie w pokoju mnie nie interesowało a basen też jakoś niespecjalnie.
Nasz hotel otoczony jest polami golfowymi ale niestety tam nie można spacerować. Pewnie boją się, że ktoś dostanie piłeczką w głowę. Można natomiast przejść się przez osiedla domków do tzw. miasteczka. Ja to nazywam miasteczkiem ale tak naprawdę są tam dwie uliczki na krzyż. Jest tam natomiast troszkę knajpek i restauracji. Wszystko otoczone jest hotele Hilton. To właśnie do hotelu Hilton należy bardzo ciekawy mostek który łączy część turystyczną z mieszkalną.
Spacer zajął mi około godziny w dwie strony. Miasteczko było super wymarłe. Ja rozumiem, że poniedziałek i po sezonie ale chyba wszystkie restauracje otwierają dopiero na wieczór. Myślimy tu przyjść na kolację to się przekonamy.
Ja pospacerowałam, inni po odpoczywali i popołudniu już każdy był gotowy na wycieczkę. Dziś zaplanowaliśmy Valley of Fire (Dolina Ognia). Jest to pierwszy park stanowy w Newadzie, powstały w 1935 roku. Po zdjęciach w Internecie wygląda dość ciekawie a jest tylko godzinę jazdy od nas. Taka mini wersja i skumulowanie w jednym miejscu tego z czego słynne są duże parki narodowe jak Arches czy Cannyon Lands. Oczywiście obszar i wysokość formacji skalnych jest dużo mniejsza niż przepiękne parki narodowe ale i tak Valley of Fire jest bardzo ładna i ciekawa.
Przez park przechodzą dwie drogi, jedna w kierunku Słonia (Elephant Rock) a druga w kierunku Białych Kopuł (White Domes). My popełniliśmy mały błąd bo zakładając, że zobaczymy wszystko pojechaliśmy najpierw do Słonia. Niestety tak fajnie się chodzi po tym parku, że potem pod koniec brakło nam czasu. Wydaje mi się, że droga do White Domes ma lepsze punkty widokowe więc polecałabym zaliczyć najpierw tamtą część parku a Słonia zostawić sobie na koniec.
Do Valley of Fire można przejechać też przez Lake Mead. Niestety przejazd ten jest płatny $20 za samochodu. Lake Mead ma wiele do zaoferowania dla miłośników sportów wodnych i nie tylko dlatego jest tam opłata, bo ktoś musi dbać o to wszystko. Jak się jedzie z Vegas przez Lake Meadow to wtedy wjeżdża się właśnie od strony Elephant Rock.
Między centrum informacyjnym a skałą słonia jest dość ciekawa formacja zwana Siedem Sióstr (Seven Sisters). Mi osobiście się bardziej podobała niż Słoń, który pomimo, że jest ciekawym ułożeniem skał nie był jakimś wow.
Po słoniu zawróciliśmy pod informację, ale zanim skręciliśmy w drogę w kierunku Białych Kopuł, to postanowiliśmy zatrzymać się przy Cabins. Z początku zaintrygowała nas boczna droga idąca nie wiadomo gdzie. Stwierdziliśmy, że może fajna miejscówka na pobawienie się dronem. Dronem niestety za bardzo się nie pobawiliśmy bo jednak nie można ale po skałkach z chęcią poskakaliśmy.
W końcu przyszedł czas zobaczyć najładniejszą część parku. Drogą na północ w kierunku Białych Kopuł (White Domes) ciągnie się przez 2.7 mil (4.3 km), i na prawo i lewo można podziwiać widoki. Pokonanie tej drogi w kabriolecie było bardzo fajnym pomysłem. Mogliśmy pstrykać zdjęcia bez ograniczeń widokowych. Przepięknie. Jedna z piękniejszych dróg jakimi jechałam.
W parku Valley of Fire można iść na hiki paro minutowe albo paro godzinne. My wybraliśmy takie do max 2 mil. Na szczęście w parkach rzadko można zrealizować cały plan. Są miejsca które człowiek nie planuje odwiedzić czy zatrzymać się ale w rzeczywistości wyglądają tak pięknie, że aż żal się nie zatrzymać. Są miejsca gdzie chce się człowiek zatrzymać ale dopadnie go zmierzch i trzeba do parku wrócić w inny dzień.
Trasa White Domes ma tylko milę (1.6 km) . Myśleliśmy go zrobić w 30 minut ale jak tylko weszliśmy w skały i kaniony to wiedzieliśmy, że szybko stąd nie wyjdziemy i już pewnie nic nie zobaczymy, ale to nic. Spacerek White Domes jest jednym z lepszych tu i rzeczywiście na wyciągnięcie ręki ma się wszystko, wąskie kaniony, duże przestrzenie, skały wyglądające jak mózg czy fala... Wszystkim się podobało nie ważne, co już się na świecie widziało.
Dlaczego takie widoki nam się zawsze kojarzą z kosmosem? Bo to właśnie tu albo w podobnych miejscach kręcone są filmy. Czy nasze wyobrażenie o Marsie jest na podstawie filmów, czy jednak miejsca (jak Valley of Fire) są takim odzwierciedleniem Marsa na ziemi. Tego chyba nam nie będzie dane porównać. Jedno jest pewne Star Trek, The Strand, 1,000,000 Lat BC to tylko niektóre filmy kręcone w tym parku a miejscami nawet w rejonach White Domes.
Spacerując między skałami złapał nas zachód słońca. Zdążyliśmy na parking zajść jeszcze za zmierzchu ale wiedzieliśmy, że nic więcej już niestety nie zobaczymy. Rzeczywiście piękny park i polecam wszystkim, którzy przy małym wysiłku chcą zobaczyć co to znaczy poczuć się jak na marsie, zobaczyć czerwone skały i poznać lepiej krajobraz południa. Stany takie jak Utah, Arizona, Nevada słyną właśnie z niezwykłych formacji skalnych i kanionów.
Na kolację też już nie zdążyliśmy. Po pierwsze poniedziałek, po drugie poza sezonem. Sprawdziliśmy parę restauracji w tym miasteczku koło hotelu ale niestety wszystko albo zamknięte albo właśnie zamykali. Tak więc skończyło się na kolacji w hotelowej restauracji. Dzień był cudowny tak jak i cały wyjazd. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i jutro już czas wracać do domku.
O ile na zwiedzanie parku Valley of Fire wypożyczenie Mustanga było rewelacyjnym pomysłem o tyle na dojazd na lotnisko z walizkami na 4 osoby nie było już tak łatwo. Przypomnieliśmy sobie wszystkie historie o tym jak się w pięć osób maluchem jechało nad morze i stwierdziliśmy, że musi się dać - no i się udało. Polak jednak potrafi.
To co nie zmieściło się do bagażnika, po upychaliśmy na siedzenia, pod nogi, na kolana. Dobrze, że dach można złożyć to i walizka weszła… i nie uwierzycie ale nawet udało się potem złożyć dach. Takie małe autko a potrafi… prawie jak nasz poczciwy maluszek.
2022.10.02 Las Vegas, NV (dzień 2)
Jak szybko uciekaliście z Vegas?
Myśmy najszybciej jak tylko było można. Helikopterami!
Las Vegas jest unikatowy na skalę światową. Niektórzy mówią, że to jest większe Atlantic City. Nie zgadzam się z tą teorią. Atlantic upada, a Vegas rozrasta się na maxa. Ciągle powstają nowe kasyna, hotele, atrakcje, przybywa mieszkańców tego miasta grzechu!
Miasto to nie tylko kasyna i przegrywanie fortun. To też miejsce rozrywki i businessu. Każda gwiazda muzyki robiąc koncerty w Stanach musi mieć na swojej drodze Vegas. Też ogromna ilość biznesów tutaj się rozkręca. Coraz więcej widzi się ludzi w krawatach przy 40 stopniowym upale. Przecież tutaj jest potężna kasa, która prawie leży na ulicy.
Dla mnie Vegas ma jeden plus. Niektórzy mówią, że leży na środku wielkiej pustyni, w środku niczego. Ja uważam, że leży na środku pustyni, ale w centrum wszystkiego. W ciągu paru godzin samochodem można się dostać do wielu parków narodowych. Każdy przecież słyszał o Wielkim Kanionie, Dolinie Śmierci, Zion, Bryce….
Tak też zrobiliśmy. Następnego dnia uciekliśmy z Vegas helikopterami do Grand Canyon.
Kiedyś to już zrobiłem. Było to dawno temu, więc trzeba było odświeżyć pamięć.
Cała szóstka plus pilot zapakowaliśmy się do helikoptera EC-130 EcoStar i odlecieliśmy w nieznane.
Mamy lecieć 30 minut, wylądować na dnie kanionu, tam spędzić z 30 minut i wrócić do bazy. Ogólnie zapowiada się dwu-godzinna wycieczka.
Jak tylko wystartowaliśmy to zaczął padać deszcz. Na szczęście krótki i przelotny. Z ciekawostek muszę dodać, że helikopter nie ma wycieraczek. Ale przy 200 km/h woda idealnie się rozpływała na półokrągłej przedniej szybie.
Pewnie producent helikopterów idzie po kosztach i też nie dokłada zbędnej wagi do i tak już ciężkiego i drogiej maszyny. Koszt takiej zabawki do 2.5-3 milionów dolców.
W pierwszej kolejnoście polecieliśmy nad Hoover Dam. Jest to jedna z największych zapór na świecie. Ma w sobie tyle beton, że można by z niego zbudować szeroki na metr chodnik który by okrążył Ziemię po równiku.
Niestety są tak wielkie susze w Nevadzie i okolicznych stanach, że praca tej elektrowni jest zagrożona. Po prostu za mało wody na pracę turbin i na ich chłodzenie. Hydroelektrownia dostarcza energii do ponad miliona ludzi.
Niestety pogoda nie była ciekawa. Chmury i deszcz. Udaliśmy się w kierunku kanionu.
Nasz lot przebiegał w rejonie Lake Mead. Miejsce odpoczynku mieszkańców Vegas i okolic.
Widać potężne susze. Tak niski poziom wód tego jeziora nigdy nie był rejestrowany.
Z góry to dopiero widać jakie tutaj są puste przestrzenie. Czasami tylko widać jakieś off-road ślady pojazdów przystosowanych na te tereny. Ludzie kupują różnego rodzaju ATV czy Jeep-o podobne zabawki i sprawdzają ich możliwości w tym terenie.
Grand Canyon jest już przed nami!
Helikopterami zwiedza się jego zachodnią część. W tym rejonie nie ma żadnych szlaków turystycznych. Pionowe, kilometrowe ściany uniemożliwiają bezpieczne zejście w dół.
Szlaki turystyczne znajdują się we wschodniej części kanionu, gdzie są słynne Północna i Południowa Krawędź. Perę razy udało nam się tamte rejony odwiedzić.
Jak masz odpowiedni pojazd to bezdrożami możesz podjechać pod zachodnie krawędzie tego wielkiego kanionu. Dalej niestety nie pójdziesz, jest za stromo.
Helikopter nadleciał nad krawędź i naszym oczom ukazała się brązowa rzeka Colorado.
Rzeka ma różne kolory. Czasami zielonkawa a czasami taką jaką widzicie, zamulona.
To zależy jakie glony aktualnie w niej się znajdują , albo jak duże opady były wyżej w górach i co woda wymywa po drodze
Powoli obniżaliśmy się w dół. Musieliśmy zlecieć dobry kilometr w dół.
Potem lecieliśmy nad rzeką parę minut, aż dolecieliśmy do lądowiska na polanie na dnie kanionu.
Delikatnie, bez żadnego wstrząsu nasz bardzo młody pilot (21 lat) wylądował. W sumie to było aż około 6 helikopterów.
Mieliśmy czasu około 30 minut na dole. Wszyscy rzuciki się na aparaty i na zdjęcia. Większość ludzi była pierwszy raz na dole Grand Canyon więc to jest zrozumiałe.
Niestety w tym miejscu nie można dojść do rzeki, natomiast można ją ładnie oglądać z płaskowyżu.
Temperatura była przyjemna jak na początek października. Jakieś 27-30C i lekki, suchy wiatr.
Każdy zrobił setki zdjęć i gdzieś po 20 minutach wrócił pod helikopter gdzie pan pilot przygotował nam przekąskę z szampanem.
Ja to bym z chęcią ubrał lepsze buty, wziął wodę i poszedł gdzieś na parę godzin. Ale niestety czas był ograniczony.
Po przekąsce wróciliśmy do helikoptera i ponownie unieśliśmy się w powietrze.
Powrót do bazy był inną trasą, więc z góry można było podziwiać nowe rejony kanionu i jego okolic.
Minęło 30 minut i około 15:30 bezpiecznie wylądowaliśmy w głównej bazie.
Część grupy udała się do naszego nowego hotelu z dala od miasta nad jeziorem Las Vegas, a my wróciliśmy do Vegas po samochód.
Jutro planujemy wyjazd w kaniony, więc jakiś pojazd by się przydał. Najlepiej taki z którego dobrze się robi zdjęcia i nagrywa.
Dołączyliśmy do reszty ekipy i w końcu można było odpocząć od Vegas.
Oczywiście mieszkaliśmy w Marriott hotelu, a dokładnie w sieci Westin. „Niestety” musimy sypiać w hotelach Marriott żeby mieć duże zniżki i dobre statusy.
Już dzisiaj nie opuszczaliśmy tego resortu. Tam też zjedliśmy kolację, a potem usiedliśmy na zewnątrz pod palmami koło kominka.
Nie było za gorąco ani za zimno. Tak w sam raz. Wygodnie na sofach każdy się rozłożył i wspominał dwa ostatnie dni.
Dużo się działo. Jutro kolejny dzień przygody. Valley of Fire (Dolina ognia)
2022.10.01 Las Vegas, NV (dzień 1)
Surprise!!!! O tak dziś była jedna wielka niespodzianka!!!
Dzień rozpoczęliśmy leniwie. Nigdzie się nie spieszyliśmy choć niestety nie możemy powiedzieć, że się wyspaliśmy. Westin słynie z bardzo wygodnych materacy, i na to nie możemy narzekać, naprawdę są fajne. Natomiast akurat Westin w Las Vegas ma bardzo głośną klimatyzację. Za każdym razem jak się wiatrak włączał to było głośno i się budziliśmy. Niestety ciężko wyłączyć klimatyzację jak na zewnątrz jest 90F (32C) od samego rana. Tak więc pół wyspani poszliśmy na późne śniadanie.
Ależ się cieszyliśmy, że mieszkamy w hotelu o którym nikt nie słyszał. Tu nie ma kasyn, nie ma cudów na recepcji, nie ma sztucznego nieba wymalowanego na suficie czy cyrku na lobby. Tutaj jest po prostu hotel. Słyszeliśmy, że w Ceasars nie dość, że śniadanie kosztuje $70 to jeszcze czekasz w kolejce ok. 2h. My śniadanie mieliśmy za darmo a do tego nie czekaliśmy ani minuty na stolik. Co więcej…. dostaliśmy 8 kuponów na drinki do baru. Normalnie w Marriocie dostajemy kupony na dwa drinki powitalne (jeden na osobę). Tym razem pani wzięła z kupki kupony i wyszło, że dostaliśmy ich z 8.
Nie bardzo mogliśmy chodzić po Vegas bo nie chcieliśmy się natknąć na solenizantkę. Bo przecież tak blisko była. Cały czas widzieliśmy naszych przyjaciół na Google Maps i tylko czekaliśmy aż reszta ekipy doleci i będziemy mogli zaskoczyć solenizantkę gdzieś na ulicach Vegas.
Vegas trochę znamy, byliśmy tu już ze dwa czy trzy razy. Na pewno jest to miejsce które trzeba odwiedzić ale nam nie zależało na zwiedzaniu więc zamiast wychodzić na upalne ulice zdecydowaliśmy się schładzać przy piwku w hotelowym barze. A mogliśmy się schładzać bo kuponów trochę mieliśmy. Dobrze, że znajomi do nas dołączyli zanim się skończyły kupony bo ciężko by było.
Plan był prosty. Darek przebrany za wieśniaka ze Skawiny będzie siedział gdzieś na ulicy tak żeby solenizantka się o niego potknęła i go zauważyła. Ja z czajona za palmą miałam wszystko nagrywać… kiedy będzie wielkie surprise i otworzymy szampana to kolejna para przyjaciół przejdzie koło nas z głośnikiem z którego będzie leciała jakaś polska muzyka… plan super, nie? Dobry plan to podstawa… do chwili jak coś się nie zepsuje… no i się zepsuło.
Solenizantka wymyśliła sobie, że chce iść na basen. No pomysł super. Baseny w Ceasars Hotelu są wypasione i nie dziwię się, że w upalny dzień jak dziś wybór padł na ochładzanie się nad basenem. Problem jest tylko taki, że my nie śpimy w Ceasars a co za tym idzie nie mamy kluczy i na basen nie wejdziemy. Trzeba było się trochę nakombinować ale się udało.
Niespodzianka była niesamowita. Śmiech, szok i łzy szczęścia przeważały. Dobra robota wszyscy - z niespodziankami zawsze jest tak, że ciężko jest je uchować w tajemnicy. Myślę jednak, że każdy spisał się na medal i udało się wszystko utrzymać w tajemnicy. W końcu można było przejść do normalnego planu wycieczki.
Po wypiciu urodzinowego szampana nad basenem pognaliśmy na kolację. W Vegas masz przeróżne restauracje. Są tu restauracje sławnych szefów kuchni, kuchnia z każdego zakątka a do tego topowe restauracje mają niesamowicie zaprojektowane wnętrza. My postawiliśmy na kuchnię Azjatycką i poszliśmy do Mott 32. Darka marzeniem zawsze było spróbować General Tso Chicken w fancy chińskiej restauracji. No i marzenie się spełniło.
Dobre było ale czy lepsze od naszego lokalnego chińczyka pod domem? Chyba nie - choć na plus było, że było mniej tłuste i pewnie kurczaka też lepszego dali. Mott 32 znajduje się w hotelu Venecian. Tam wszystko jest w jakimś hotelu. Hotele w Vegas zajmują hektary powierzchni i mają wszystko. Tak, że nawet nie trzeba wychodzić z hotelu. Gorzej jak trzeba się dostać z jednego hotelu do drugiego. Naszym następnym przystankiem było Colosseum w Caesars Palace. Początkowo myśleliśmy podjechać Uberem ale po 15 minutach czekania na auto stwierdziliśmy, że idziemy na nogach.
To jest problem w Vegas. Wszystko jest jedno na drugim więc taksówki stoją w korkach, albo czekają na wjazd pod hotel i ciężko jest zaplanować coś do minuty. Teoretycznie można chodzić na nogach i szczerze, polecam tą opcję. Ja na szczęście miałam wygodne sportowe buty to mogłam śmigać na nogach. W szpilkach niestety trzeba czekać na Ubery.
Na koncert się troszkę spóźniliśmy ale i tak udało się załapać na bardzo fajny show. Rod Steward wywijał na scenie jakby miał 20 lat i śpiewał wszystkie przeboje. Niektórzy krytykują koncerty w Vegas. Mówią, że gwiazdy tam jadą jak już im się kończy kasa i potrzebują dorobić. Wg. mnie rezydencja w Vegas to nie głupia sprawa. Nie dość, że artysta ma zagwarantowane koncerty to nie musi się cięgle przemieszczać i przez ok. 3 miesięcy może sobie pomieszkać w Vegas. Dla turystów z kolei jest to możliwość zobaczenia i usłyszenia swojego ulubionego wokalisty.
Koncert podobał nam się bardzo. Rod Stewart nie tylko oddał hołd Ukrainie ale też Zelenskiemu. No i niestety do mixu doszła jeszcze królowa Elżbieta. Dzieje się oj dzieje na tym świecie.
Uff…dzień pełen atrakcji. Jutro już opuszczamy Vegas więc chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Tak więc po koncercie powłóczyliśmy się jeszcze po Stripie. Skoczyliśmy na hamburgery do In-n-Out’a, odwiedziliśmy Flamingi, które niestety poszły już spać i dzień zakończyliśmy wystrzałowo przy fontannach Bellagio.
Przy fontannach spotkaliśmy panią które widziała już setki tych pokazów. W sumie to nie spytaliśmy się czy jest turystką czy lokalna, która lubi show. W każdym razie wiedziała dużo o pokazach i stwierdziła, że ten był jeden z lepszych. Nie dość, że Frank Sinatra grał w tle to jeszcze pokaz był dość długi i fontanny wysoko wyskakiwały. Nam pokaz się bardzo podobał ale za małe mamy doświadczenie z Bellagio więc ciężko porównywać. Ale na pewno show warty oglądnięcia.
Po prawie nie przespanej nocy i dniu pełnym wrażeń wszyscy rozeszli się do swoich hoteli. Jutro ciąg dalszy przygód.
2022.09.30 Las Vegas, NV (dzień 0)
Pamiętacie 30 urodziny siostry, a Darka 40? Działo się nie? A potem była jeszcze 70 szeryfa, no i 50 Grzesia. Ta ostatnia trochę popsuta przez COVID-a ale dalej niespodzianka. Parę lat minęło i do listy można dodać kolejną niesamowitą niespodziankę….co tym razem? Vegas Baby!
Ostatni raz w Vegas byliśmy w 2014 roku. Wtedy to była część wycieczki w kaniony. Tak żeby zwiedzać Vegas to chyba był 2012 rok. Kawał czasu, nie? No tak Vegas nie jest naszym topowym miastem. Raz na 5-10 lat można go odwiedzić na chwilę ale żeby latać parę razy w roku to nie bardzo. Jeden z większych plusów Vegas są wycieczki w pobliskie parki. Plan na ten wyjazd? Wszystkiego po trochu. Vegas experience na całego!
Aktualnie na wschodnim wybrzeżu szaleje huragan Ian. Zazwyczaj huragany nie dochodzą do NY bo jest już dość na północ. Wiatry i deszcze są wtedy większe ale w większości przypadków nie ma jakiś dużych szkód. Niestety jak są duże wiatry i deszcze to samoloty mogą być opóźnione. Największa niespodzianka jest w sobotę więc żeby mieć pewność, że się nie spóźnimy, wylecieliśmy już w piątek.
Lecieliście kiedyś z siatką IKEA? My też jeszcze nie…ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Testujemy nowy sposób podróżowania. Już od jakiegoś czasu lubimy podróżować z własnym alkoholem. Po pierwsze Darek ma dobre ceny, po drugie wolimy własne a nie przepłacać w barach i restauracjach. A po trzecie nie trzeba tracić czasu, żeby wybierać na miejscu. Pojawia się zawsze tylko jeden problem. Jak spakować więcej butelek? Problem został rozwiązany. Zgadnijcie co jest w pudełku?
Fragile to musi być coś ważnego. No i jest 9 butelek…. W pudełko ładnie mieści się 9 butelek. Można 12 ale lepiej nie ryzykować, że coś się rozbije. Na 6 ludzi, 4 dni to wcale nie tak dużo. A że Delta pozwala nam nadać po 2 walizki na osobę to pudełeczko może lecieć… aż nie chcę wiedzieć jak następny wyjazd na narty będzie wyglądał.
Nam odstukać udało się wylecieć o czasie i nawet wylądować przed. Gorzej bylo z naszymi przyjaciółmi, którzy nie dość, że mieli 5h opóźnienia to jeszcze potem na walizki czekali chyba z 3h. Znów na własnej skórze doświadczyliśmy braku ludzi do pracy. Niestety staje się to coraz bardziej uciążliwe. Widać to na całym świecie i nie ma reguły. Wydaje mi się, że my jako ludzie potrzebujemy więc ludzi do obsługi. Pomyślcie tylko o tym, dawniej jazda taksówką to był przywilej, teraz ludzie nawet jak mają przejść się 15-20 min to wołają Ubera bo szybciej, bo nie mają czasu. Zamawianie jedzenia, dostawy do domu, do pokoju …rozleniwiliśmy się i już nawet nie chce nam się zejść na dół i odebrać, a co dopiero gotować. Nie mowiac o zakupach…noszenie siatek i chodzenie od sklepu do sklepu jest już mało popularne … Amazon, Instacart itp robi wszystko za nas. Dodajemy teraz do tego, że coraz więcej ludzi podróżuje. Widać po zdjęciach, zdjecie zdjecie w tym samym miejscu sprzed 10 lat prawie w ogóle nie ma ludzi. A jak ludzie podróżują to nie dość że potrzebują ludzi w serwisie to jeszcze sami nie pracują. Uratować nas moze tylko automatyzacja. Ludzie mogą sami zamówić jedzenie ze stolika, robocik może je przynieść, płatność kartą odrazu przy zamawianiu i już będą oszczędności.
O tłumach które podróżują przekonaliśmy się stojąc w kolejce po taksówkę. Chyba z 30 min czekaliśmy a ludzi była masa. A potem chcąc zjeść kolację mieliśmy kolejny dowód, że brakuje ludzi do pracy. Bar/restauracja hotelowa otwarta tylko do północy… w Vegas? Wow. A jak poszliśmy na miasto to w In-n-out kolejka na pol godziny a w restauracji obok mają full pomimo, że mieli wolne stoliki. No tak nie wystarczy mieć stolik, trzeba też mieć kelnerów i kucharzy.
Na kolację były więc batoniki Lewandowskiej. I tak padliśmy odrazu. 5h w samolocie, zmiana czasu i ogólnie ciężki tydzień sprawiły, że o niczym bardziej nie marzyliśmy jak o spaniu. Niestety nie było pięknie….klima w pokoju była dość głośna. Ehhh….niby dobry hotel, wcale nie tani a takiej podstawy jak cicha klima nie ogarniają. A klima jest konieczna bo tu nadal ponad 25C, nawet w nocy.
2022.05.29 Palisades Tahoe, CA (dzień 9)
Kolejna fajna przygoda, kolejny piękny i słoneczny dzień w Kalifornii i kolejny piękny hike.
Nie ma to jak obudzić się rano z widokiem na góry, a po śniadaniu ubrać buty trekingowe i ruszyć prosto na szlak. Szlak który planujemy dziś zrobić jest niedaleko naszego lokum. Z pokoju na szlak mamy niecałe 10 minut na nogach. Tak to lubie.
Na dziś wybraliśmy szlak Shirley Canyon. W Palisades Tahoe imię Shirley, przejawią się dość często. Tak nazwany jest kanion, jezioro, wyciągi narciarskie ale też pizza czy hamburgery w lokalnych restauracjach. Dlaczego Shirley? Shirley Scott była wnuczką pierwszych osadników i bardzo lubiła się bawić nad wodospadami i jeziorem które znajdują się w kanionie do którego idziemy. Dlatego miejsce to zostało nazwane na jej cześć. No a wyciągi, pizza i hamburgery to już marketing współczesnego świata.
Jak to w resortach większość góry i szlakow w zimie jest przeznaczona na trasy narciarskie i inną infrastrukturę. Szlak Shirley Canyon, idzie tyłami góry i jest dostępny cały rok - o ile nie spadnie śnieg bo wtedy może być ciężko, wiem bo próbowałam wyjść nim w zimie ale nie był udeptany i trochę się człowiek zapadał już na samym początku a co dopiero dalej.
Koniec maja więc na dole śniegu się nie spodziewaliśmy ale czytaliśmy na aplikacji All Trails że jeszcze tydzień temu było trochę śniegu w górach więc spodziewamy się że raki sie przydadza.
Szło się bardzo fajnie. Szlak prowadzi wzdłuż rzeki więc czasem pojawiają się wodospady. Jeśli na rzece są wodospady to oznacza, że na trasie też nie jest lekko. Czasem trzeba było schować kijki i powspinać się trochę po skałach.
Zdecydowanie szlak ten bardziej przypominał szlaki w Adirondacks niż na zachodnim wybrzeżu. Byliśmy trochę zdziwieni a jednocześnie szczęśliwi. Fakt faktem, szlak wymagał troszkę wysiłku miejscami ale dzięki temu teren był różnorodny a widoki się zmieniały i za każdym razem zachwycały.
Podobno szlak ten jest dość popularny i rzeczywiście był to szlak na którym spotkaliśmy najwięcej ludzi jak do tej pory. Część ludzi dochodzi tylko do Shirley Lake albo skał zaraz przed jeziorem. Do skał nie ma śniegu i można potraktować to jako mały bieg przed obiadem. Ze skałek też jest piękny widok. Idealne miejsce na przerwę!
My wiedzieliśmy, że chcemy dojść do High Camp (koniec szlaku), a przerwa nad jeziorem bardziej kusiła niż na skałkach. Tak więc bez większego zastanowienia i przerwy poszliśmy dalej. Tutaj rzeczywiście śniegu przybywało i trochę bardziej trzeba było się naszukać szlaku.
Za nami szła grupa trzech chłopaków z Florydy. Stwierdzili że lubią iść za nami bo im przecieramy szlak. No tak, ktoś musi być najlepszy. Potem w ogóle to nam dziękowali bo im schody w śniegu robiliśmy.
Ale zanim przejdziemy do robienia schodów to zatrzymajmy się na chwilę nad jeziorkiem. Jezioro Shirley położone jest w przepięknej dolinie. W sezonie można tu zjechać na nartach i wyciągiem Solitude znów ruszyć w górki. Jak Darek wczoraj pisał to już jest ostatni weekend narciarski w tym resorcie więc ta część góry była zamknięta. Nie dziwię się bo pewnie trochę ludzi z rozpędu by powpadało do tego jeziora. W zimie chyba ono jest zamarznięte bo Darek który zjeździł ten resort już parę razy nie wiedział o jego istnieniu.
Po krótkiej przerwie nad jeziorem ruszyliśmy dalej po szlaku. Tu już śniegu było więcej. Raki jednak nie były za bardzo potrzebne bo śnieg był mokry i człowiek się nie ślizgał. Dobrze że mieliśmy ciężkie buty to ani nam nogi nie marzły ani się nie ślizgaliśmy.
Zabawa zaczęła się pod samym szczytem. Tutaj po raz pierwszy (teoretycznie) pojawiły się zig-zaki. Teoretycznie bo wg. mapy i szlaku miały być ale wszystko było przysypane śniegiem więc ciężko było iść po szlaku. Teren tu był już otwarty więc można było spokojnie iść na azymut i tak też zrobiliśmy.
To właśnie tu robiliśmy chłopakom schody. Nam do góry szło się bardzo fajnie. Wbijaliśmy szpice butów w śnieg i szliśmy równomiernie do góry. Jednocześnie robiliśmy “schody”/ślady które inni z trochę gorszym obuwiem mogli wykorzystać aby wspiąć się na górkę.
Udalo sie - po ok. 3h od wyjścia z pokoju stanęliśmy na High Camp. High Camp jest to górna stacja wyciągu który mogą brać ludzie w celach widokowych. Górołazy mogą zjechać tą kolejką na dół ale myśmy wiedzieli że wolimy schodzić i nacieszyć się jeszcze widokami i górkami.
Jak tylko pokonaliśmy ostatnie podejście i wyszliśmy na płaszczyznę koło stacji kolejki to uderzyła nas ilość ludzi. Znów byłam w szoku ile ludzi jest chętnych zapłacić $50 za wyjazd żeby tylko sobie zrobić zdjęcie. Pomimo tłumów ludzi udało nam się znaleźć całkiem fajną miejscówkę na zrobienie obowiązkowej przerwy.
Jak wspominałam jakoś ostatnio Darek do śniegu ciągnie bardziej niż do browaru. Był więc bardzo zawiedziony, że nie mógł sobie ubrać raków i pochodzić trochę w nich. Ja często używam raki chodząc po resortach narciarskich w zimie ale Darek ostatni raz raki to miał chyba w Szwajcarii w 2020 roku. Niestety tam gdzie śnieg się utrzymuje jeszcze nie było szlaków albo były tylko trasy narciarskie i to głównie czarne. Wyglada, że na tym wyjeździe nie uda się użyć raków.
Trzy godziny hiku to trochę mało dla nas więc jednogłośnie zdecydowaliśmy, że na dół schodzimy. Przynajmniej nadrobimy kroki i spędzimy więcej czasu w tych pięknych górkach. Zdecydowaliśmy się jednak schodzić trasami narciarskimi (już nie czynnymi), żeby widzieć coś innego. Jak tylko można zejść inną trasą niż wyjść to tak robimy - zawsze to coś nowego.
A widoki rzeczywiście były piękne. Dopiero bliżej miasteczka i końca szlaku spotkaliśmy ludzi. Wychodzili sobie na mniejsze lub większe spacerki z psami. Schodząc na dół widzieliśmy dużo więcej szlaków. Nie wiem jak wysoko wychodzą ale na pewno jest tu co robić też w lecie.
Zeszliśmy prosto pod nasz apartament. Było w miarę wcześnie (przed 15 godziną) więc jeszcze mocne słoneczko świeciło i zachęcało do spędzania czasu na zewnątrz. Zamieniliśmy tylko ciężkie górskie buty na lekkie adidasy i usiedliśmy nad stawem.
Żaby nie dawały o sobie znaku życia, pewnie koncert dadzą w nocy jak co wieczór, ale za to psy miały frajdę i wskakiwały non-stop do stawu. Mieliśmy ubaw obserwując jak beztrosko się bawią. A myśmy sobie odpoczywali w słoneczku i wspominaliśmy kolejne wspaniałe wakacje.
Z ławeczki wygoniły nas chmury które co jakiś czas zasłaniały słońce i robiło się chłodno. Poszliśmy po lepsze kurtki (tak z końcem maja ubieraliśmy kurtki puchowe) i ruszyliśmy zobaczyć co się dzieje w miasteczku. A tam się dużo działo. Był koncert, lokalni artyści sprzedawali swoje wyroby, dzieci tańczyły z hula hop a dorośli bujali się z piwem albo innym drinkiem w rytm muzyki.
Koło piątej po południu skończył się koncert, lokalni artyści pochowali swoje stragany a ludzie pochowali się po barach i restauracjach. My też poszliśmy na lokalnego hamburgera, oczywiście nazywa się Shirley.
Jutro już wracamy do NY. Nie będziemy pisać bo większość czasu spędzimy w drodze, na lotnisko albo w samolocie… no chyba że coś się wydarzy. W dzisiejszych czasach niestety nie można polegać na niczym a Delta podobno ma dużo odwołanych lotów w ten weekend. Miejmy nadzieję że nasz lot ogarną. Jak to się mówi - jak nie ma informacji to znaczy że są dobre informacje. Tak więc jak nie będzie bloga z kolejnego dnia to znaczy, że tym razem udało się i polecieliśmy bez większych przygód.
2022.06.28 Palisades Tahoe, CA (dzień 8)
Mimo, że wczoraj się dosyć dobrze wyjeździłem na nartach w Mammoth Lakes to jak tylko budzik dzisiaj rano zadzwonił to od razu wstałem z łóżka żeby sprawdzić przez okno jaka pogoda.
Słonecznie i brak śniegu. Idealnie na narty, nie?
Mieszkamy w Squaw Valley Lodge. Ja go nazywam trzy drzewa. Nazwa wzięła się od naszego pobytu tutaj parę lat temu. Wtedy był styczeń i wielka śnieżyca. Z góry wszystko wyglądało podobnie. Ciężko było trafić w odpowiednie wejście. Wielkie, kalifornijskie trzy drzewa wyznaczały mi drogę już z daleka. I tak już zostało.
Po śniadaniu ja wyruszyłem na narty a Ilonka na długi spacer/hike.
Palisade resort znajduje się na niższej wysokości niż Mammoth Lakes. O jakieś 600 metrów, i jest położony na 1,900 metrów. W związku tym na dole już prawie lato i zerowa ilość śniegu. Szybkim wyciągiem na dwóch linach w ciągu paru minut wyjeżdża się na 2,500 m. gdzie już są bardziej przyjazne narciarzowi widoki.
Ten wyciąg to ciekawe rozwiązanie. Wagoniki biorą do 28 osób i dzięki systemowi dwóch lin i czterech uchwytów mogą jechać w każdych warunkach. Nawet podczas potężnych wiatrów.
Wyżej w górach niestety nie ma tyle czynnych wyciągów i tras co w Mammoth. Chodzą tylko dwa krzesła i może jest 10-12 tras czynnych. Jednak wysokość robi swoje. Mammoth jest znacznie wyżej położony.
Na dole było słoneczko, tutaj niestety chmury i znacznie chłodniej. Widoczność i kontrast był słaby. Śnieg był mokrawy i lepki. Ja oczywiście nie miałem nasmarowanych nart więc na płaskich odcinkach kije stawały się moimi przyjaciółmi.
Lokalny na wyciągu mi powiedział, że drugi wyciąg Shirley Lake jest w znacznie ciekawszym rejonie gór i ma o wiele lepszy teren.
Oczywiście zaraz tam się udałem i ….. już w główną część nie wróciłem. No dobra, wróciłem koło południa na piwko i przerwę.
Tutaj stoki są północne, więc jest znacznie więcej i lepszego śniegu. Nachylenie też odpowiednie, więc już nienasmarowane narty za wiele nie hamowały.
Niestety ja nie byłem jedyny który wolał ten rejon, więc czasami paro minutowa kolejka do wyciągu się ustawiała. Przynajmniej mogłem posłuchać co lokalni mają do powiedzenia.
Wszyscy żyją następnym sezonem. Obok Palisad jest kolejny duży resort Alpine Meadows. Od wielu lat trwały rozmowy z właścicielami terenów między resortami żeby pozwolili wybudować wyciąg łączący oba resorty. W końcu się zgodzili i w następny sezon rusza szybka gondola co ma te resorty połączyć. Oba resorty są na moim sezonowym bilecie który już mam na następny rok. Wiecie co to oznacza, nie? Tak dokładnie, zdam relację jak to w praktyce wygląda.
Zjechałem parę razy i postanowiłem zagrzać się na ciekawszych terenach. Za lokalnymi pojechałem trawersem pod skały.
Tam w głębszym śniegu można było zrobić parę zakrętów. Za wiele nie można tam było jeździć. Mokry i głęboki śnieg to jednak „trochę” ciężko. Parę razy jednak trzeba było zjechać!
Wróciłem do głównej bazy na odpoczynek.
Po przerwie pojechałem znowu na parę zjazdów i około godziny 13 wziąłem kolejkę w dół, do wiosny.
W Mammoth mi się lepiej jeździło. Było znacznie więcej terenów i wyciągów otwartych. Po za tym wysokość sprawiała, że w Mammoth śnieg był lepszy i było go więcej. Wiadomo, byłem szczęśliwy, że oba resorty były jeszcze czynne i mogłem zakończyć sezon pod koniec Maja. A zakończyłem go 23 dniami narciarskimi. Nie jest to może najlepszy wynik, ale cokolwiek powyżej 20 jest OK. Zwłaszcza, że tylko dwa dni spędziłem na wschodnim wybrzeżu, a reszta na zachodzie!
Jechałem dzisiaj na krzesełku z gostkiem co świętował 102 dni w tym sezonie. Po raz pierwszy pobił magiczną stówkę. Jeszcze mi do niego „troszkę” brakuje.
Ciekawe co przyniesie następny sezon.
Zjechałem na dół, przebrałem się, wziąłem samochód i wyruszyłem na poszukiwanie mojej żony.
A żona szła i szła i szła…aż doszła do browaru… który był zamknięty. Tak pokrótce wyglądał mój dzień.
Palisades Tahoe jest w rejonie Lake Tahoe. Jest to jedno z bardziej (jak nie najbardziej) popularnych jezior w Stanach. Otoczone pięknymi górami jest rajem dla ludzi którzy lubią różne sporty. Pływanie, kajaki, łódki, hiki, spacery czy narty - wszystko można tu znaleźć. Oczywiście skoro tyle atrakcji to na weekend majowy zjechało się tu trochę hipków. My nad Lake Tahoe byliśmy lata temu, też przy okazji konferencji Google. Tak więc jeziora i okolic jakoś specjalnie nie musieliśmy zwiedzać ale jedna trasa nas zaintrygowała.
Jadąc do resortu narciarskiego autem wczoraj widzieliśmy trasę rowerową która się co jakiś czas wyłaniała z lasu i towarzyszyła nam przez całą drogę od Lake Tahoe do Palisades Tahoe. Tak więc ja jak zawodowy chodzik stwierdziłam, że trzeba to sprawdzić. Ubrałam adidasy i ruszyłam w kierunku Lake Tahoe a dokładnie Tahoe City.
Resort narciarski z miasteczkiem (Tahoe City) położonym nad samym jeziorem jest połączony trasą rowerową, po której oczywiście można chodzić, biegać itp. Odcinek od resortu do jeziora ma 7.6 mili (12 km). Idzie fajnymi terenami wzdłuż rzeki, przez las. Spacer mi zajął jakieś 2h… może trochę dłużej bo potem w miasteczku się sklepu pojawiły ale tam już nie liczyłam dystansu.
Miałam sobie zrobić przerwę w browarze ale niestety okazało się, że jest impreza zamknięta i nici z tego. Udało mi się za to znaleźć fajną miejscówkę “Jake’s on the lake”. Dość fajna restauracja która w menu ma głównie ryby w różnej postaci i taras z widokiem na jezioro. Czego chcieć więcej. Wysłałam namiary do Darka i czekałam aż mnie stąd odbierze.
Dotarł nawet szybko, chyba zapach rybek go przyciągnął. Zamówiliśmy hamburgery z tuńczyka. Jadłam już steak z tuńczyka ale jakoś nigdy nie wpadłam na pomysł aby zamknąć go w bułce i zjeść jak hamburgera. Bardzo ciekawy pomysł i rzeczywiście pyszne.
Fajnie się siedziało ale zaczęło się robić dość chłodno. Słońce zachodziło pomału więc spakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy do naszej zimy. Tam zaopatrzeni w bluzy ruszyliśmy na miasteczko ale zaczęło padać więc wróciliśmy do pokoju. Podobno dziś ma padać śnieg. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Póki co w bazie pada deszcz ale w górkach myślę, że śnieg będzie.
2022.05.27 Mammoth Lakes, CA (dzień 7)
Dwa dni temu przejeżdżając przez przełęcz Sonora bardzo mi się chciało wyjść z samochodu, ubrać buty narciarskie i iść w góry żeby sobie zjechać. Wiedziałem, że na to niestety nie mamy czasu. A szkoda, bo ładne tereny tam się znajdują.
Musiałem czekać dwa długie dni, aż dzisiejszy dzień nadszedł i mogłem zapiąć narty, wsiąść na krzesełko i ruszyć w górę.
Aktualnie znajdujemy się w Mammoth Lakes w stanie Kalifornia. Byliśmy tu dwa miesiące temu na nasze tygodniowe narciarskie wakacje w pełni sezonu. Teraz jest koniec Maja i niestety już nie wszystko jest otwarte, ale i tak jest cudownie. Czasami ten resort jest nawet czynny do Lipca.
O tej porze roku z czterech dolnych baz czynne są tylko dwie. The Mill i Main Lodge. Ta druga jest znacznie większa, ciekawsza i ma dostęp do znacznie większej ilości tras i wyciągów. Tą też wybraliśmy i dzisiaj rano zaparkowaliśmy tam samochód.
Ilonka poszła na hike na Minaret Vista. A ja spragniony nartek wziąłem pierwszy lepszy wyciąg i ruszyłem w góry.
Było w miarę ciepło i słonecznie z małymi chmurami. Na dole jakieś +10 do 15C. Na górze znacznie chłodniej +6 do 8C i mocniejszy wiatr. Ogólnie typowe wiosenne narty.
Ludzi bardzo mało, a co za tym idzie puste trasy.
Śnieg? Jak to na wiosnę, ciężki, ale nawet śliski. Tylko w bardziej nasłonecznionych odcinkach był mokry i wolny.
Mimo, że to koniec sezonu to 9-10 wyciągów było czynnych i spokojnie z kilkadziesiąt tras. A wyżej w górach to nawet można się było bawić poza trasami, gdzie śnieg był ciężki i nieubity ale spokojnie do zjechania.
Dwa wyciągi wychodziły na sam szczyt, na który to wczoraj wyszliśmy na nogach z drugiej strony góry.
Tu na górze już trochę bardziej wiało, ale widoki były śliczne i wiele ciekawych zjazdów.
Zjechałem parę razy ze szczytu. Jeden rejon mi najbardziej utkwił w pamięci z marcowego wyjazdu i chciałem tam pojechać, ale niestety się nie udało. Na górze mi powiedzieli, że niestety niżej jest mało śniegu i trzeba dużo chodzić, a także wyciągi z tamtej strony już nie działają i jeszcze więcej chodzenia jest wymagane. Zrezygnowałem…
Zjechałem na dół. Ilonka właśnie wróciła ze swojego hiku. Usiedliśmy w słoneczku i przy chłodnych napojach podziwialiśmy widoki i opowiadaliśmy sobie wspólne przeżycia.
Wróciłem jeszcze na narty na parę zjazdów. Wyjechałem znowu pustą gondolą na sam szczyt i opustoszałymi trasami, praktycznie samotnie zjechałem.
W celu jak najdłuższego utrzymania śniegu na trasach, zamykają resort o godzinie 14. Póżniej jest mocne słońce i topi śnieg, który jak jeszcze narciarze bedą rozjeżdżać to on się szybko roztopi.
W sumie to dobrze bo my dzisiaj się udajemy do innego resortu. Jedziemy na północ 300 km w rejon Lake Tahoe. Jest to największe górskie jezioro na kontynencie amerykańskim. Leży na granicy Kalifornii i Nevady.
Dokładnie śpimy w resorcie narciarskim Palisades Tahoe. Kiedyś miał inną nazwę: Squaw Valley. Resort jest czynny przez ponad 70 lat. W 1960 była tu olimpiada zimowa. Przez tyle lat nikomu nie przeszkadzała nazwa Squaw, dopiero teraz, w czasach gdzie już nic nikomu nie wolno resort musiał zmienić nazwę.
Droga w większości szla terenami górzystym stanem Kalifornia. Czasami się wjeżdżało do Nevady. Nawet jak nie zauważyłem napisu przy drodze o zmianie stanu to od razu było widać w jakim jest się stanie. Ceny paliwa są o wiele niższe w Nevadzie, no i oczywiście przydrożne kasyna prawie na każdym rogu.
Na kolację udaliśmy się do naszej ulubionej pizzerii Fireside Pizza. Smaczne pizze z różnymi ciekawymi dodatkami.
Jutro idę tutaj na narty. Porównam te dwa resorty.
2022.05.26 Mammoth Lakes, CA (dzień 6)
Z jakiejś bliżej nie określonej przyczyny od jakiegoś czasu chciałam mieć zdjęcie na szczycie Mammoth. O właśnie takie…
Nie jestem zwolenniczką brania kolejek na szczyty gór w celach widokowych. Zwłaszcza, że za wyjazd płaci się około $50 na osobę. Mammoth ma gondolę na sam szczyt za $49. Jest jednak dużo ludzi, którzy biorą gondolę, pstrykają zdjęcie jak ja i chwalą się, że byli na szczycie. Ja wolę szczyt zdobyć, wtedy czuję się dumna a nie zła, że wydałam $50 za parę minut lenistwa. Branie gondoli na dół prędzej rozumiem ale tylko jeśli jest za darmo. Często tak robię w Killington, VT. Wychodzę na górę ale potem już zjeżdżam. Gondola na dół to oszczędność czasu, a i tak największy trening ma się wychodząc do góry.
Na szczyt Mammoth chciałam wyjść w zimie jak byliśmy tu na nartach ale resort ten nie pozwala chodzić po szlakach narciarskich. Jak tylko pojawiła się okazja, że przyjedziemy tu znów w maju jak będzie mniej śniegu to się bardzo ucieszyłam, że pojawia się okazja zdobycia szczytu.
Na szczyt można wyjść z dwóch stron. Od strony wyciągów i głównej bazy albo od Twin Lakes. Dystans i wysokość do pokonania są porównywalne, a że mieszkamy bliżej głównej bazy to tam rozpoczęliśmy wspinaczkę.
Teoretycznie na szczyt jest wyznaczony szlak ale nie był za dobrze oznaczony. My używamy aplikacji All Trails więc wiedzieliśmy gdzie szlak idzie. Szedł on jednak lasami, w których dość długo utrzymuje się śnieg. Postanowiliśmy więc iść trasą narciarską Kamikadze i wyżej jak już nie będzie lasów wejść na trasę. Jak pomyśleliśmy tak też zrobiliśmy.
Szło się super, szeroką trasą która w sezonie jest niebiesko/zielona. Śniegu nie było, chyba stopniał bo na bokach też go prawie nie było. Byliśmy sami na szlaku, jakoś nikt tego dnia nie chciał iść w górki.
A niech żałują. Pogoda była idealna, widoki jeszcze lepsze. Jednym słowem idealny dzień na spędzenie w górach. Po około godzinie doszliśmy na tyły góry. Tu już były piargi i prawie w ogóle drzew. Zeszliśmy więc z trasy narciarskiej na prawdziwy szlak. Szlak zig-zakami miał nas wyprowadzić na sam szczyt.
Serpentynki były, i było ich chyba z 15. Ale wiatr też był. Im bliżej szczytu tym bardziej wiało. Czasem ścigaliśmy serpentynki ale na tej wysokości nie jest to łatwe zadanie. Jak tylko jest bardziej stromo i potrzebny jest większy wysiłek to czuje się brak tlenu. Ćwiczenie kardio na tej wysokości to nie dla nas mieszczuchów z nizin.
Gdyby nie serpentynki to ciężko by było wyjść. Jeszcze jakoś to kardio przeżyłoby się ale po takich piargach to robi się dwa kroki do góry i jeden na dół. Ogólnie serpentynki bardzo lubię, ale tym razem powiedziałam, że schodzić tędy nie będę. Czułam jak wiatr mi mózg przewiewa więc jeśli chodzi o opcje zejścia to albo trasą tą którą szliśmy na początku albo gondolą.
Pod sam koniec znów weszliśmy na trasę Kamikadze. Serpentynki były ale strasznie długie. Stwierdziliśmy, że ostatnią prostą wybierzemy nartostradę, która jest stromsza ale bez piargów i krótsza. Szczyt osiągnęliśmy ok 13 godziny - czyli wyjście zajęło nam nie całe 3h.
Na szczycie wiało i było dość chłodno. Na szczęście glowny budynek gdzie można usiąść, zagrzac się i odpocząć był jeszcze otwarty. Otwarty jest bo gondola jest czynna i wywozi ludzi, którzy są chętni zapłacić nie małe pieniądze za zdjęcie ze szczytu. Śmieję się trochę z tych ludzi bo wyjazd rodziny 4 osobowej to około $150 a większość z nich poza zdjęciem i odwiedzeniem sklepu z pamiątkami nic więcej nie robi. Jeśli ktoś nie ma siły wyjść to może choć niech zejdzie albo przejdzie się kawałek.
Po drodze jak szliśmy na górę znaleźliśmy walkie-talkie. Wyglądało na sprzęt któregoś z pracowników. Na górze przekazaliśmy walkie-talkie panu co obsługuje gondolę. Dzięki temu mogliśmy zjechać za darmo…bo bardzo się ucieszył, że oddaliśmy zgubę. To chyba nie jest tani sprzęt. Myślę, że gondolę tak czy siak mielibyśmy za darmo bo na dół biletów już nikt nie sprawdza ale miło zrobić dobry uczynek.
Przy batonikach energetycznych Lewandowskiej i i piwku podjęliśmy decyzję, że zjeżdżamy gondolą i pojedziemy sobie jeszcze nad Convict Lake.
Conbict Lake jest jednym z najładniejszych punktów widokowych w Mammoth Lakes dostępnym samochodem. Jedzie się tam około 15-20 min z miasteczka i podjeżdża się pod samo jezioro otoczone pięknymi górami. Ja już byłam nad jeziorem Convict zimą parę miesięcy temu. Ale chętnie chciałam zobaczyć jak wygląda latem. No i pokazać Darkowi.
Całe jezioro można obejść. Mają też możliwość wypożyczenia łódek. Super opcja na letnie upały. Może kiedyś przyjedziemy tu większą bandą w lecie i popływamy. My wybraliśmy spacer.
Piękna pogoda nam się udała w Mammoth Lakes. Bardzo lubimy to miasteczko za to, że jest prawdziwym miasteczkiem górskim i ma wiele do zaoferowania. Niestety pomimo, że atrakcji ma mnóstwo na cały rok to w miesiacach kwiecień-maj mają tak zwany “shoulder season” (słaby sezon) i wiele miejsc na kolację jest nadal zamkniętych. Otwierają je dopiero w weekend bo ten weekend jest w stanach długim weekendem, który oficjalnie otwiera lato. Za daleko nie chciało nam się szukać restauracji więc postawiliśmy na bar w hotelu (Clocktower pub). Stwierdziliśmy, że jak będą mieć schabowego (bo to kuchnia niemiecka) to zostajemy tam na kolację…
No i mieli…. A oprócz kotleta mieli też 400 rodzajów whiskey. Jak Darek zobaczył, że może spróbować whiskey które w sklepie sprzedaje za ok $330 to odrazu wiadomo było, że tym razem kolację sponsoruje Corkery. W końcu jak się ma własny biznes to nigdy nie przestaje się pracować. Tak na marginesie polanie takiego Stagg Jr było nie wiele droższe od piwa.
I tak zakończył się kolejny piękny dzień w górach. A jutro….jutro nartki a ja więcej łazikowania.
2022.05.25 Mammoth Lakes, CA (dzień 5)
Wczoraj nie pisaliśmy bloga…dlaczego? Bo wczoraj było tak….
Wczoraj był dzień pracy. Darek z hotelu, ja na konferencji. Nie ma łatwo i czasem trzeba połączyć pracę z przyjemnością, zwłaszcza jak spędza się około 60-70 dni rocznie w podróży. Pewnie się teraz zastanawiacie…no wszystko fajnie ale co Miley Cyrus ma wspólnego z pracą…no w sumie to nie wiele…poza tym, że Google zaprosiło ją tak poprostu na koniec konferencji, jako dodatek do drinków i kolacji. Ja nigdy nie pogardzę koncertem, zwłaszcza jak można być tak blisko sceny.
Dziś po koncercie trochę gorzej się wstawało. Chętnie pospałabym z godzinkę dłużej ale nie ma lekko, trzeba zwiedzać. Dzisiejszy plan to dostać się do Mammoth Lakes. Normalnie droga trwa ok. 5.5h ale ze wszystkimi przerwami i zwiedzaniem punktów widokowych zakładamy, że może zająć nawet pod 7h.
Do Kalifornii przyjechaliśmy z trzech powodów, hiki, konferencja i narty. Hiki już zrobiliśmy (będzie więcej), konferencja zaliczona (można spakować sukienki na dno walizki), no i narty…po narty to trzeba jechać do Mammoth Lakes albo rejonu Lake Tahoe (odwiedzimy oba).
Po śniadaniu w hotelu bez zbędnego tracenia czasu ruszyliśmy w drogę. Z okolic San Francisco na drugą stronę gór Sierra Nevada, można przejechać trzema trasami. Najlepsza jest przez Park Narodowy Yosemite. Niestety droga jest jeszcze zamknięta. W zimie nie jest ona odśnieżana. Teraz teoretycznie śnieg już usunęli ale muszą jeszcze coś naprawić więc będą otwierać dopiero za dwa dni. Druga trasa jest bardziej na północ przez Sonora Pass. To jest najlepsza opcja jak Yosemite jest zamkniete. Jest jeszcze jedna trasa, jeszcze bardziej na północ ale tam już wydłuża się czas podróży.
Najpierw wiadomo, autostradami musieliśmy podjechać pod zbocza gór a potem od miasteczka Sonora wspinaliśmy się w górę. Wraz z wysokością zmieniała się roślinność i widoki. Początkowo jechaliśmy otoczeni wysokimi drzewami… jak w tunelu….
Z miasteczka Sonora na przełęcz mieliśmy do pokonania 7,800 ft (prawie 2,400 m). Nieźle!
Wspinaliśmy się na górę podziwiając widoki i przejeżdżając przez miasteczka gdzie oficjalna ilość mieszkańców to dwu cyfrowa liczba. Darek liczył domy, żeby to sprawdzić i w sumie się zgadzało. Z czego żyją Ci ludzie? Głównie z turystyki. Tu jest stacja benzynowa, tam wycieczki w poszukiwaniu złota, gdzie indziej jakaś jazda na koniku. Biznes się kręci a w górach może istnieć wioska z 50 ludźmi.
Donnell Vista było naszym pierwszym przystankiem. Nie daleko przed szczytem jest droga, która odbija w bok. Ponieważ dobrze staliśmy z czasem to z czystej ciekawości skręciliśmy. Jakie było nasze zaskoczenie, jak się okazało, że to nie jest tylko punkt widokowy ale fajne trasy którymi można przejść do platformy widokowej, z widokiem na jezioro Donnell.
Naprawdę fajna miejscówka. Nie dość, że można sie przejść i rozprostować nogi po 3-4h w samochodzie to jeszcze widoki zapieraja dech w piersi. Sierra Nevada jest piękna i ogromna!
Gdyby nie te góry i śniegi które topniejąc nawadniają cały rejon to byłaby tu pustynia. Już teraz w Kalifornii są duże problemy z wodą, ziemia i drzewa są suche i niewiele potrzeba, żeby wszystko zaczęło sie palić.
Spędziliśmy tu chyba z pół godziny bo naprawdę było gdzie chodzić i co podziwiać!
Po Donnell View Point pojechaliśmy dalej na wschód szukać śniegu. Dojechaliśmy na szczyt przełęczy Sonora przez którą podobno przechodzi słynny szlak PCT. Szlaku nie znaleźliśmy ale kolejne miejsce z pięknymi widokami jak najbardziej.
No i najważniejsze, znaleźliśmy śnieg! Po tych wszystkich upałach w Dolinie Krzemowej aż przyjemnie było ubrać bluzę. Darek do śniegu ciągnie bardziej niż do browaru więc się nie obyło bez małego spacerku. O dziwo nie zapadaliśmy się. Śnieg był dość mokry i ciężki więc jakoś udało się przejść kawałek bez wpadania po kolana.
Z przełęczy na dół to już z górki na pazurki. W dosłownym tego słowa znaczeniu bo nachylenie drogi 25% szybko nas sprowadziło na doliny.
Super była ta droga. Oboje się zastanawialiśmy czemu wcześniej nigdy nią nie jechaliśmy. Przepiękne widoki, parę miejsc gdzie można rozprostować nogi, przejść się i podziwiać piękne góry Sierra Nevada. Bajka!
Po drugiej stronie gór przywitała nas niespodzianka… paliwo przekroczyło $7 za galon…wow… chyba najdroższe w całych Stanach. W rejonach San Jose ceny były delikatnie poniżej $6 a tu… ponad $7. Ops…Kalifornia rzeczywiście wygrała konkurs na nadroższe paliwo a rejon Mammoth Lakes wiedzie prym.
Dobrze, że my na codzień nie musimy używać auta i że nie mieszkamy w tych rejonach. Do Mammoth Lakes zajechaliśmy późnym popołudniem. To już nasz trzeci pobyt tu a drugi w tym roku. Tym razem śpimy w miasteczku. Tak więc zostawiliśmy auto pod hotelem i na nogach poszliśmy do restauracji. Trzeba chodzić i limit kroków dzienny wyrobić a nie być leniem i wszędzie autem. Niestety nasza ulubiona restauracj “Mogul” okazała się zamknięta na sezon. Otwierają dopiero 27 maja maja kiedy to miasteczko zaczyna na nowo żyć a entuzjaści sportów zamieniają narty na rowery. Znaleźliśmy inną restaurację, Morrison's. Też bardzo dobry wybór!
W drodze powrotnej zachaczyliśmy jeszcze o browar. Trzy razy byliśmy w tym miasteczku a tu nas jeszcze nie było. Warto chodzić do lokalnych browarów, dostaliśmy małą lekcję inwestycji w nieruchomości. Akurat obok nas siedział broker nieruchomości, który sprzedaje conda w Mammoth Lakes. Jest doradcą finansowym i brokerem. I tak za darmo mieliśmy 1h lekcji…. Muszę powiedzieć, że dał nam do myślenia. Czasem warto posłuchać kogoś mądrego!
Nie chcieliśmy i nie mogliśmy dłużej siedzieć bo jutro wspinamy się na górę Mammoth i trzeba mieć kondycję, żeby wyjść na 11,000 ft (3,350m). Tak więc grzecznie wróciliśmy do hotelu.
2022.05.23 San Jose, CA (dzień 3)
Nauczeni na wczorajszych błędach, dzisiaj postanowiliśmy wyruszyć wcześniej w góry. Oczywiście nie dało się super wcześnie rano, bo musieliśmy się przeprowadzać do innego hotelu. Bliżej Mountain View, tam gdzie ponoć większość kalifornijskich pieniędzy się znajduje. Przecież dzięki Google ta cała dziesięciodniowa wycieczka doszła do skutku.
Sama droga na hike była ciekawa. Przejeżdżało się koło głównej siedzimy Tesli, gdzie ich samochodów na drogach było znacznie więcej niż innych.
W pobliżu są główne siedzimy takich firm jak Google, Apple, Amazon… i oczywiście NASA ma tu swoje centrum badań.
Okoliczne „przydrożne” domy też nie miały wiele do życzenia. Widać, że w Mountain View da się mieszkać i nawet nie najgorzej płacą w tym firmach.
Gdyby nie te upały….
O 10 rano ruszyliśmy na szlak. Było chłodniej niż wczoraj i znacznie więcej drzew.
W planie mamy zdobyć górę Black Mountain, która znajduje się kilometr nad nami i jakieś 8km do góry szlakiem.
Tak jak pisałem, początek szlaku był idealny, w cieniu, szeroko, lekko do góry. Co jakiś czas się wychodziło z lasu i można było oglądać domki „prezesów” z góry.
Im wyżej tym ładniejsze widoki, ale też i mniej drzew. Coraz częściej pojawiały się polany, albo niskie krzaki.
Rejon ten posiada gęstą sieć szlaków. Co jakiś czas dochodziliśmy do rozgałęzień. Ale oczywiście ludzi jak wczoraj, bardzo mało. Wiem, że dzisiaj jest poniedziałek, ale przecież tutaj mało kto pracuje.
Ze względu na dużą aktywność Mountain Lion (Puma) nie wolno tutaj jeździć na rowerach górskich ani też chodzić z psami. Na dole były ostrzeżenia co robić jak się tego 70-80kg kotka spotka. „Niestety” nie udało nam się spotkać mieszkańca tych wzgórz, więc nie ma zdjęć.
Spotkaliśmy innych gospodarzy tych rejonów. Zające, nałe węże, jaszczurki, motyle, jastrzębie…
Wyżej było jeszcze mniej drzew. Mimo, że byliśmy już wysoko nad doliną to jednak nie było żadnego wiatru. Mocne słońce, bezwietrzna pogoda, brak cienia, suchy klimat…. Idealne warunki na hike, nie?
Po 3 godzinach, gdzieś koło godziny 13 stanęliśmy na szczycie. Schodzi tu się parę szlaków, ale oczywiście nie było nikogo.
Szczyt jest płaski, niezalesiony, bardziej trawiasty. Wiał lekki wiaterek, a w oddali można było zobaczyć Ocean Spokojny.
Posiedzieliśmy chwilę, zjedliśmy roztopionego energetycznego batona pani Lewandowskiej, wysuszyli koszulki, porobili parę zdjęć i ruszyliśmy z powrotem w dół. Słońce było za mocne na dłuższy odpoczynek.
W dół się znacznie lepiej idzie niż do góry w upalną pogodę. Szybko zlecieliśmy nasłonecznione tereny i znowu weszliśmy w las.
Teraz łatwą, górską ścieżką z wieloma serpentynami zbiliśmy kolejne 500 metrów i koło 15:30 doszliśmy na parking.
Jak zwykle Ilonka wywiązała się z zadania i za kilkanaście minut rozpoczęliśmy proces schładzania w lokalnym browarze.
Browar jak browar. Nic specjalnego w nim nie było…… poza robotami. Nie wiem kto i co testuje. Czy Google, Apple, NASA….. ale już nie trzeba kelnerów.
Siadasz przy stoliku, czytasz i zamawiasz z menu na telefonie a robot na kółeczkach przywozi ci posiłek. Wie gdzie jest twój stolik i dostracza kotleta.
Siedzieliśmy przy barze, więc robot tylko przywiózł posiłek do baru i barmanka nam podała. Ale jak siedzisz przy stoliku to podjeżdża pod odpowiedni stolik. Fajnie, przynajmniej nie musisz napiwku dawać.
Ilonka dzisiaj miała jakąś kolację z klientem, więc za długo nie mogliśmy obserwować robotów. Wróciliśmy do hotelu i każdy udał się w swoim kierunku. Ilonka do jakieś słynnej włoskiej knajpy na kolację a ja do najlepszej sieciówki w Kalifornii. Do In & Out. Którą miałem po drugiej stronie ulicy.
Lubię ich hamburgery. Zwłaszcza animal style (fajny sos z warzywami). Jak będziecie kiedyś w Kalifornii to polecam na maksa.
Podobają mi się dobre hotele Marriotta. Przynajmniej nie musiałem sam siedzieć w pokoju tylko w hotelowym barze mogłem brać czynny udział w degustowaniu trunków z lokalnymi.
2022.05.22 San Jose, CA (dzień 2)
Skoro już „musimy” spędzić parę dni w San Jose to przydałoby się coś tu zwiedzić. Wieczorami pochodzić po mieście a w ciągu dnia w górki się ochłodzić.
Pogoda jak prawie zawsze w tym rejonie: niebieskie niebo i bez opadów. Fajnie, nie? Nie do końca. Gwarantowana słoneczna pogoda ma swoje plusy i minusy. Plusem jest to że jest ciepło i nie pada. Te zalety są też i wadami. Jest sucho i gorąco.
Wszystko jest takie wysuszone, ziemia spękana, trawa żółta. O pożar to aż się prosi. Chcieliśmy iść na hike w jakimś lokalnym parku stanowym. Niestety większość z nich zamknięta. Bo albo już się spaliła i wszystko rekonstruują, albo się aktualnie pali lub jest bardzo wysokie zagrożenie pożarowe.
Na dzisiejszy hike/spacer wybraliśmy Sierra Azul Open Space Preserve. Jest to ciekawy rejon górzysty pomiędzy San Jose a miasteczkiem Santa Cruz, które znajduje się na wybrzeżu oceanu Spokojnego. W planie był 15 kilometrowy hike, ale niestety zrobił się o połowę krótszy.
Niestety rano musieliśmy jeszcze parę rzeczy załatwić więc dopiero wyszliśmy w górki o 11 rano. Było już ciepło. Niżej jeszcze były drzewa i czasami szło się w cieniu. Natomiast wyżej drzew brakło!
Jak Nowy Jork jest na długości geograficznej Rzymu to San Jose to już Sycylia. Było to czuć! Ogólnie to byliśmy przygotowani. Dużo wody, kapelusze, okulary, krem na słońce…Zapomnieliśmy tylko wziąść klimatyzatora z samochodu.
Czasami wspominaliśmy ten chłodny, mglisty poranek w NY co mieliśmy parę dni temu jak tutaj wyjeżdżaliśmy.
W połowie trasy postanowiliśmy zawrócić i zejść innym szlakiem, który w sumie miał znacznie więcej drzew, a co za tym idzie - miał cień!
Widzieliśmy parę ludzi w górach, ale naprawdę bardzo mało jak na niedzielę. Albo wychodzą dużo wcześniej, albo od maja do października spędzają czas w browarach a nie na szlakach.
Tak też się stało. Zeszliśmy na dół do idealnie nagrzanego samochodu który oczywiście stał w słońcu bo nie było innej możliwości.
Po paru kilometrach dojechaliśmy do browaru i zobaczyliśmy znacznie więcej ludzi niż na szlakach przez parę godzin. Dołączyliśmy do nich i rozpoczęliśmy proces zwany gaszeniem pragnienia
Wróciliśmy do hotelu. Na kolację wybraliśmy meksykańską restauracje. Tyle tu się ich widzi, słyszy ich kultury i ogromnego znaczenia dla lokalnej gospodarki, więc na pewno będzie pysznie.
Jedzenie było OK. Ale nie takie dobre żebym się o nim rozpisywał.
Jutro większy hike. Miejmy nadzieję, że uda nam się wcześniej wyjść.
2022.05.21 San Jose, CA (dzień 1)
Czy podróże mogą się znudzić? Czy nadejdzie taki czas, że powiem, że nie lubię latać? Chyba ten dzień się zbliża dużymi krokami.
Nadal uwielbiam odkrywać nowe miejsca, plątać się po nieznanych ulicach nigdy wcześniej nie odwiedzanych miast, zjeść coś unikatowego co pomimo, że w NY też jest to w innym miejscu smakuje totalnie inaczej, nadal lubię chodzić po górach, podziwiać widoki i relaksować się w promieniach słońca. Więc czego nie lubię? Pogarszajacego się serwisu, rosnacych cen i kolejek żeby zapłacić za wodę bo tylko jedna kasa jest czynna bo nie ma ludzi do pracy. Masakra….to wszystko idzie w złym kierunku, chyba trzeba się zamknąć w lesie i jak miś przeczekuje zimę tak my przeczekamy inflację… czy wiecie, że średnia inflacja w stanach to 8% ale hotele i samoloty poszły do góry o co najmniej 20-30%. Nie mówiąc o benzynie… ponad 40%.
Normalnie, w czasach przed COVIDem lubieliśmy spędzać ostatni tydzień maja na zwiedzaniu Europy. Wybieraliśmy jeden kraj i zwiedzaliśmy go tak dokladnie jak tylko można było w tydzień. Tym razem jednak Europa musi poczekać a pierwszeństwo dostało Silicon Valley (Dolina Krzemowa).
Nie sądzę żebyśmy się zdecydowali placic $1tys za bilet (na osobę) plus hotele też nie tanie gdyby nie okazja która nam się trafiła. Raz do roku jest dość ważna konferencja Google (GML). Nie łatwo dostać tam bilety i w całej mojej 16 letniej karierze tylko raz udało mi się w niej uczestniczyć osobiście. W tym roku wypadło że mogę przyjemność powtórzyć. Tak więc skoro część kosztów jest pokryta jako delegacja to nie pozostaje nic innego jak spakować narty, “poświęcić się” i zrobić tak zwany bleisure czyli połączenie business i leasire.
Praca zajmie 1.5 dnia a reszta pozostanie nam na zwiedzanie Kalifornii. Większość topowych miejsc zwiedziliśmy w 2016. Wtedy też połączyliśmy GML ze zwiedzaniem San Francisco, Lake Tahoe i okolic. W Kalifornii, byliśmy jeszcze parę innych razy na nartach jak Squaw Valley (altualnie Palisades Tahoe) i Mammoth Lakes (3 miesiące temu).
Tym razem chcieliśmy zwiedzać parki narodowe, Lassen Volcanic, Kings Canyon, Sequoia… niestety nie da się. Nie ma hoteli 15-20 minut od wjazdu do parku. Najbliższe byly minimum 60 minut od wjazdu. Czyli tracili byśmy dziennie ponad 2h na dojazd do parku a pamiętajcie, że potem jeszcze po parku dość długo się jedzie, żeby dojechać na szlak. I to właśnie mnie zniechęca, przez ilość ludzi podróżujących i brak infrastruktury nie można zwiedzać co się chce tylko co jest dostępne. Trochę jak za komuny. Nie kupowało się wtedy w sklepie co się chciało ale to co było.
Wychodząc z założenia, że Kalifornia jest duża i piękna nie zniechęciliśmy się i zaplanowaliśmy fajne wakacje gdzie połączymy hiki z nartami a góry będą nam towarzyszyć przez cały wyjazd.
San Jose to nasz pierwszy przystanek. Skoro Google to główny powód przez który tu jesteśmy, a Google to oczywiście Dolina Krzemowa, a stolicą Doliny Krzemowej jest San Jose….no więc nie mogło być inaczej jak odwiedzić San Jose.
San Jose jest trzecim najbardziej zaludnionym miastem w Kalifornii. Ma on ponad 1mln mieszkańców i tym sposob jest większy od San Franciosco. Prześciga go tylko LA i San Diego.
Jest to też jedno z bogatszych miast świata. GDP jest tu tak wysokie, że tylko Oslo i Zurich je pobija. San Jose było pierwyszm miastem Kalifornii, stworzonym w 1777 roku. Hiszpańscy, Vietnamscy i Portugalscy osadnicy opanowali i stworzyli to miasto. Niestety przez chwilę miasto zostało przejęte przez Mexico i należało do tego kraju. Dopiero po wojnie meksykanskiej miasto wróciło w ręce Stanów.
Gdzie niegdzie w San Jose hiszpańska architektura przeplata się z nowoczesnymi biurowcami, które zdecydowanie przeważają. Podobno jednym z wiekszych zabytków jest hotel w którym się zatrzymaliśmy. Wybudowany w 1926 roku Hotel Sainte Claire był najbardziej ekskluzywnym hotelem między San Francisco a Los Angeles. Teraz na pewno pozycja została zajęta przez jakieś nowe budowle ale swego czasu to właśnie ten hotel miał miano najlepszego.
Nas San Jose zaskoczyło zerową ilością korków i stosunkowo małą ilością ludzi. Wygląda, że jest ono bardziej rozległe bo zdecydowanie więcej ludzi widzieliśmy w San Francisco…
Poza tym miasto jest dość przyjemne. Jest trochę bezdomnych (gdzie ich nie ma), ale miasto jest czyste, przyjemne i zielone.
Samolot do SFO mielismy super wcześnie rano. Kiedyś sobie powiedzieliśmy, że nigdy więcej samolotu przed 9 rano….a tu co, znów coś nam nie wyszło i lecieliśmy o 7 rano. Czyli pobudla o 4 rano, a to oznacza spanie 2h. No bo zanim się spakowaliśmy, popracowaliśmy to wybiła 2 rano. Tak więc ”trochę” nie wyspani ruszyliśmy na lotnisko. Pocieszało nas tylko, że siedzimy w rzędzie tylko w dwie osoby i może uda nam się przespać większość lotu.
Tak też się stało. Prawie 6h lot przespaliśmy o tyle o ile da się spać w samolocie ale nawet szybko przez to nam minął lot. Jednak po wylądowaniu nie pragnęliśmy niczego więcej niż dojechać do hotelu i zrobić sobie drzemkę. Oczywiście najpierw musieliśmy pozbierać bagaże. Byliśmy trochę zaskoczeni, że tak mało narciarzy przyleciało. Zwłaszcza, że całkiem niedawno spadł tu śnieg…. Tak, w maju jeszcze jest tu co robić z nartami.
Wszystkie bagaże doleciały, samochód też się udało skołować fajny. Tak więc ruszyliśmy w drogę. Po podróży i dojechaniu do hotelu padliśmy w słynnym Heavenly Bed (Westin się szczyci, że ma najlepsze materace) i odlecieliśmy w krainę snów. Łóżko naprawdę było wygodne!
Dzień zakończyliśmy na pysznej kolacji. Padło na Portugalskie tapas. Nie byliśmy super głodni więc próbowanie wielu różnych ciekawych dań było idealne na zakończenie pierwszego dnia w Kalifornii.
2022.03.12-14 Los Angeles, CA (dzień 8-10)
Los Angeles, zwane w skrócie LA albo miastem aniołów. Aniołów to tu za wiele nie ma - a wręcz przeciwnie jest to miasto bogactwa, gwiazd filmowych, słynnych ludzi no i całego show biznesu. Od ponad 10 lat nie byliśmy w LA. Czasem tu lądowaliśmy, ale zawsze próbowaliśmy jak najszybciej stąd wyjechać. Powód - korki, tutaj nie da się jeździć autem. Autostrady po pięć pasów i wszystko stoi. Ilekroć chcieliśmy coś po drodze zobaczyć to korki nas zniechęcały i kończyło się na niczym.
Od jakiegoś czasu jednak chodził mi po głowie pomysł, żeby pojechać do LA, wynająć hotel w centrum miasta i na nogach albo taksówką pozwiedzać to miasto. Tak naprawdę poczuć miasto i zobaczyć czemu niektórzy lubią tu mieszkać.
Najbliższe lotnisko (z dużych miast) dla Mammoth Lakes to właśnie LA. Skoro nasi przyjaciele musieli wyjechać z Mammoth już w sobotę, a mi się udało kupić dużo tańsze bilety jak powrót będzie w poniedziałek to nie pozostało nam nic innego jak spędzić 2 noce w LA i pozwiedzać trochę to miasto.
Znak Hollywood, wzgórze Hollywood, Aleję Gwiazd, Beverly Hills, Rodeo Drive… te wszystkie miejsca odwiedziliśmy w 2010 roku podczas mojego pierwszego pobytu w LA. Było to troszkę na szybkiego bo mieliśmy tylko dzień przed lotem na Hawaje ale i tak turystyczne punkty można było wykreślić z listy. I dobrze bo już trochę wyrosłam z tłumów i przepychania się między nimi.
Tym razem chcieliśmy poznać miasto. Przyzwyczajeni, że w wielkich miastach najwięcej dzieje się w centrum i tym razem postanowiliśmy spędzić parę nocy w Downtown LA. Czyli w tak zwanym centrum. Niestety (albo na szczęście) plany nam się zmieniły jak pogadałam z kolegą, który w LA parę razy był i zna tam wiele ludzi. Jego stanowcze pytanie “Dlaczego?” na stwierdzenie, że planuję mieszkać w downtown mówiło wszystko. Niestety centrum LA jest oblegane przez bezdomnych. Zrobili oni sobie tam swoje królestwo. Jak potem oglądaliśmy na Google Maps to gdzie nie skręciliśmy tam pełno było namiotów z bezdomnymi. Zdecydowanie nie zachwycało nas to do plątania się tam po ulicach. Dlatego w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na hotel Westrdift (Autograph Collection by Marriott) w dzielnicy Manhattan Beach.
Chyba to racja, że mieszkańcy LA wolą mieszkać bliżej plaży gdzie mogą sobie rano pobiegać, pojeździć na rowerze. O Manhattan Beach słyszałam dużo dobrego a hotel też wyglądał bardzo ładnie. Tak więc po pokonaniu mil najpierw po prostej drodze przez góry i pustynie a potem przez mniej mil ale podobną ilość godzin w korkach w sobotę wieczorem dojechaliśmy do hotelu Westdrift. Tutaj dołączyli do nas inni przyjaciele, oddaliśmy auta do wypożyczalni i mogliśmy zrelaksować się przy drinku pod palmą. Takim oto sposobem ze śniegu w jakieś 5h przenieśliśmy się w gorące klimaty i palmy.
W sobotę nie zwiedzaliśmy za dużo. Zanim się ogarnęliśmy to już robiło się dość ciemno więc wzięliśmy taksówkę na Manhattan Beach molo i tam w okolicznej restauracji (Rock’n’Fish Manhattan Beach) zjedliśmy przepyszne rybki. Obiad był pyszny ale droga powrotna Uberem wygrała wszystko. Chyba nigdy nie jechałam w takim klimacie, zresztą zobaczcie sami…
Dawno się tak nie uśmiałam. Kierowca był z Albanii ale mówi, że polski język trochę rozumie i lubi słuchać polskiej muzyki. Okazało się, że na swojej liście przebojów ma kawałki disco polo, było wesoło ale w duchu cieszyliśmy się, że droga z restauracji do hotelu trwała tylko 15 minut.
Po takiej jeździe uśmiech nie schodził nam z ust i w radosnych humorach, nucąc piosenkę zasnęliśmy. Trzeba zbierać siły na jutro. Jutro mamy wielkie plany - będziemy zwiedzać LA na rowerach. Jak tylko uda nam się wstać wystarczająco wcześnie, żeby je zarezerwować.
NIEDZIELA
Po spaniu przez tydzień na niewygodnym łóżku, z szumiącym grzejnikiem siłą nie można nas było wyciągnąć z łóżka. Ponieważ w hotelu było wesele to mieliśmy nadzieję, że goście za wcześnie nie wstaną. Udało się, pomimo, że odespaliśmy trochę to jeszcze przed śniadaniem udało nam się dostać klucze do rowerków i po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku plaży.
Marzec w końcu, i ocean blisko to będzie wiało, nie? No i chłodno powinno być… nic bardziej mylnego. Bluzy dresowe ściągnęliśmy już po paru minutach na rowerze. Słoneczko świeciło jak w NY w lato.
Do plaży (Manhattan Beach) mieliśmy jakieś 2 mile (3.2km). Ten odcinek niestety musieliśmy pokonać głównie ulicą ale na szczęście nie jest to NY i samochody, rzadko tu jeżdżą a wydzielona ścieżka i tak była. To jednak był początek. Do zrobienia docelowo mieliśmy jakieś 11 mil w każdą stronę (czyli jakieś 35 km). Teren niby łatwy ale rowerki nie były za bardzo wypasione. No nic - dojedziemy dokąd się da.
Manhattan Beach była mi polecana przez parę osób. Wszyscy mówili, że jest dużo ładniejsza od Venice Beach. Venice jednak mnie intrygowała głównie ze względu na kanały, które podobno przypominają Wenecję. Ale kto powiedział, że nie można odwiedzić obu i porównać.
Plażą jechało się super i nawet nie czuło się ubywającej odległości. Wiatr we włosach, słonce nas opalało, a szum kół roweru przeplatał się z szumem fal. Pięknie! Rzeczywiście ładna ta plaża. No i te budki ratownicze - nie pytajcie co w nich jest ale jakoś mi się podobały. Typowo z Kalifornią mi się kojarzą, choć na innych plażach też są.
Manhattan Beach nie ma łatwego połączenia z Venice beach i trzeba trochę odjechać od plaży ale i tak ścieżki rowerowe są więc nie było najgorzej i można było spokojnie i bezpiecznie jechać dalej. Venice Beach nas jednak nie powaliła, jakoś tak za dużo ludzi, i to za dużo ludzi co cię zaczepiają i turystów plątających się bez większego powodu. Jakoś nie zachęcało nas to do zostania tam dłużej ani do robienia zdjęć. Szybko odbiliśmy w kierunku słynnych kanałów weneckich…
Ciekawe to - nie jest to za duża dzielnica i chodniki są dość wąskie. Dobrze, że nie było tłumów to jakoś rower udawało nam się prowadzić. O ile ładnie to wygląda i jest zadbane to nie chciałabym tu mieszkać, żeby mi tak każdy turysta do domu zaglądał. Jakoś tak mało prywatności tu mają odkąd zdjęcia stąd wylądowały na Instagramach, blogach podróżniczych i Google Maps. W Venice spodziewałam się jakiś knajpek przy plaży czy przy kanałach. Niestety nic takiego nie istnieje. Pewnie znów jakieś śmieszne przepisy. Udało nam się wypić po Coronie przy głównej ulicy i co… dalej w drogę. Tym razem powrotną. Zrobiliśmy dopiero 11 mil (16 km) i drugie tyle trzeba teraz zrobić z powrotem. Nie ma łatwo.
Trasa niby ta sama ale bardzo fajnie się jechało. W takich warunkach, nowe zakręty, nowe krajobrazy to aż miło się jeździ. Wcale nie żałowałam, że nie zwiedzamy downtown. Tutaj miałam prawdziwe Kalifornijskie przeżycie. Do tego trochę ruchu na świeżym powietrzu zawsze jest wskazane. Hotel dostał duży plus za te rowerki.
Dopiero jak odstawiliśmy rowery pod hotelem to poczuliśmy wszystkie mięśnie i tyłek. Bo siedzonka do najwygodniejszych nie należały. Ale jak mięśnie bolą to dobrze. To znaczy, że nie do końca się obijaliśmy. 32 km (22 mil) to w sumie nie tak mało jak na kogoś, kto ostatni raz na rowerze jeździł dwa lata temu.
My wylatujemy dopiero jutro ale nasi przyjaciele lecą nocnym lotem tzw. red-eye. Wylatujesz o północy i o 6 rano jesteś w NY, i prosto do pracy. Może ten dzień w pracy nie należy do najprzyjemniejszych ale jak się ma mało urlopu to trzeba kombinować i z takich okazji korzystać. Skoro mieli późny samolot to postanowiliśmy na kolację podjechać do Santa Monica, zobaczyć najpiękniejszy zachód słońca i słynne molo.
Wow ile tam ludzi było. Myśmy ostatnio w Santa Monica byli 5 lat temu w drodze do Nowej Zelandii. To co się tam teraz działo przerosło nasze wyobrażenie. To był drugi Times Square. Jakoś od tyłu udało nam się dojść prawie na koniec mola. Rzeczywiście zachód słońca, kolory, chmury były piękne… gdyby tak jeszcze ludzi było mniej.
Dzień zakończyliśmy kolację w True Food Kitchen. Było pysznie i sympatycznie. Zdecydowanie polecam jak ktoś jest w okolicy.
W poniedziałek z rana mieliśmy już samolot powrotny do NY. Przynajmniej takie były plany - niestety Delta nawaliła (znowu!) i mieliśmy opóźnienie prawie 8h. Masakra. Nawet szkoda mi o tym pisać bo chcę wyrzucić to z pamięci. Dobrze, że przynajmniej jakieś tam punkty nam dali, oddali po $100 na osobę. Chyba naprawdę nie chcą mnie stracić… ale są blisko tego. Trzy razy pod rząd mamy coś z samolotem. Ich dni są policzone.
2022.03.09-12 Mammoth Lakes, CA (dzień 5-8)
Jeżdżąc codziennie, przez cały tydzień w jednym resorcie można go „troszkę” poznać.
Tak, też było tutaj, w Mammoth Lakes w stanie Kalifornia. Przez 7 dni intensywnie odkrywaliśmy jego zalety i wady. Trochę się przygotowałem to tego wyjazdu i czytałem blogi narciarzy, ale i tak odkrywanie na własną rękę ma swoje plusy i oczywiście minusy.
Mieszkaliśmy blisko głównej bazy. Jakieś 10 minut na nogach i już można było wsiadać na wyciągi. Natomiast ja, jako ciekawski odkrywca już w pierwszy dzień wyczaiłem trasę, która przechodziła tyłami naszego osiedla. W niecałe 5 minut można było dojść do trasy, zapiąć narty i idealnie zrobioną, bez żadnych śladów, jako pierwszy narciarz zjechać na sam dół do miasteczka.
Tam już czekała gondola, która to wyjeżdża do Canyon Lodge, czyli głównej bazy skąd wieloma wyciągami można jechać dalej.
Mieszkaliśmy w Mammoth West Condominiums. Może nie jest to najlepsze i najnowsze osiedle, ale ma swoje zalety i dobrą cenę. Jest blisko położone tras i koło smacznej, austriackiej knajpy.
Spanie w apartamentach a nie w hotelach ma swoje zalety. Jedną z nich jest pełna kuchnia i rano można zjeść pyszne i obfite śniadanie, które musi wystarczyć na prawie cały dzień białego szaleństwa. Wiadomo, że w plecaku mamy parę potrzebnych do przetrwania rzeczy, ale to są raczej przekąski i napoje na ciepłe popołudnia.
W ciągu tych siedmiu dni poznaliśmy Mammoth Lakes w całości. Może nie mieli najlepszej zimy w tym roku, ale wszystko było otwarte i pokrywa śniegu pozwalała wszędzie jechać i odkrywać te przepiękne tereny gór Sierra Nevada.
Brakowało tylko puchu. Niestety nie udało nam się tam być podczas żadnego zimowego sztormu, a szkoda! Bo nie ma nic piękniejszego jak zjechanie w śniegu po kolana albo i głębszym.
Były miejsca, gdzie dalej śnieg był głęboki, ale niestety to już marzec. Rano był zmrożony, a w godzinach popołudniowych mocne kalifornijskie słońce go podtapiało i bardziej przypominał ubite ziemniaki niż puch.
Na szczęście potrafię w takich warunkach jeździć. Trzeba tylko „trochę” więcej używać mięśni i wszystko będzie dobrze.
Resort posiada pięć dolnych baz i praktycznie nie ograniczoną ilość terenów. Wadą jest wiatr. Bliskość do Oceanu Spokojnego niestety powoduje, że wieje. Czasami ostro wieje i niestety większość górnych wyciągów jest zamykana.
Ma to też swoje plusy i wiatr często przyciąga chmury z potężnymi opadami śniegu. W tym sezonie wielkie opady były na początku. Teraz już zostało tylko słońce z przelotnymi opadami.
Z reguły rano po rozgrzewce próbowaliśmy szczęścia w ciekawych i trudniejszych terenach a po lunchu już spokojniej w niższych partiach gór.
Tak jak pisałem, nie jest to najlepsza zima, więc niektóre tereny zostały ominięte ze względu na cienką pokrywę śniegu.
Za dużo skał wystawało i mogło by się to źle skończyć podczas upadku na bardzo stromych EX odcinkach.
Jednak jeden rejon musiał być parę razy odwiedzony. Mowa tu oczywiście o Dragons Back.
Prawie każdy polecał ten rejon dla dobrych narciarzy szukających przygód i ciekawych terenów.
Żeby tam się dostać to trzeba czekać na dzień w którym nie ma wiatru i wyjechać gondolą na samą górę Mammoth, 11,059 stóp (3,370m.)
Większość ludzi ze szczytu kieruję się na prawo i następnie wieloma trasami o różnej trudności (od trudnych i stromych niebieskich do potrójnych diamentów) zjeżdża w dół. W większości przypadków tam się kierowaliśmy, ale parę razy pojechaliśmy w lewo.
Tutaj znacznie mniej ludzi się wybiera. Po drodze są ostrzeżenia, że jest stromo, trzeba podchodzić, można pobłądzić i zjechać gdzieś w lasy…
Mimo lekkiego podchodzenia do góry to początek był łatwy z przepięknymi widokami bo obu stronach.
Większość ludzi jedzie, idzie granią do momentu aż im się znudzi, albo widzą fają ściankę którą chcą sobie zlecieć.
Jadąc w lewo z grani nie ma żadnego problemu i po jakimś czasie dojeżdżasz do resortowych tras i do wyciągów. Natomiast na prawo to już są tereny dla odważnych lokalnych co znają tutejsze góry. Było parę zachęcających śladów, ale niestety nie miałem ze sobą przewodnika ani też lokalnego.
Na wyciągu gadałem z lokalnym i mówił żeby jechać dalej granią aż do skał. Aktualnie na grani jest mało śniegu i wiatr wszystko zwiał, ale można te skały objechać z prawej strony i potem znowu wrócić na grań. Powiedział mi tylko żebym nie jechał za nisko bo już nie wrócę i będę musiał dużo podchodzić.
Posłuchałem rad doświadczonego i tak też zrobiłem. Objechałem skały z prawej i bez problemu wróciłem na grań. Tu już nie było nikogo. Całe przestrzenie były tylko dla mnie.
Za daleko już nie jechałem granią tylko znalazłem fajną ściankę i zleciałem nią w dół. Świetnie było tylko trochę męcząco na tej wysokości i w takim twardym, przewianym śniegu.
Niżej wjechałem w las.
Lubię jeździć po lasach. Nie mówię tutaj o super stromych gęstych lasach, ale o takich znośniejszych, rzadszych gdzie można w miarę rozwinąć prędkość i nie zastanawiać się czy się wjedzie w drzewo.
Kalifornia jest do tego idealna. Ma wielkie, potężne kalifornijskie drzewa co nie za gęsto rosną. Jeżdżenie między nimi to bajka. Traktuje to jak szybki hike na którym się w ogóle nie męczę. Czasami tylko wiewiórka sprytnie przeleci z drzewa na drzewo.
Resort posiada wiele barów i restauracji w górach albo w dolnych bazach. Z reguły lunch robiliśmy sobie we własnym zakresie. Siadaliśmy sobie w słoneczku i szukaliśmy w plecakach coś do jedzenia/picia.
Znacznie taniej to wychodzi i można w spokoju, bez ludzi, na świeżym powietrzu się posilić. Oczywiście przejeżdżając koło fajnych knajpek też trzeba na jednego wstąpić.
Natomiast na końcu dnia dziewczyny przychodziły do dolnych baz i wspólnie przy piwku każdy opowiadał swoje przeżycia.
W Mammoth Lakes spędziliśmy 6 pełnych dni. W miarę wystarczająco żeby resort dobrze poznać i zjechać większościom tras. Dalej to oczywiście za mało żeby się w pełni nasycić kalifornijskim słońcem. W ostatni dzień, w sobotę wyjeżdżaliśmy koło 11 rano, ale ja oczywiście jeszcze musiałem sobie parę razy zjechać.
Nigdy nie wiadomo kiedy tu następnym razem będę. Znajomi już w sobotę nie poszli, więc samotnie żegnałem się z górami.
Przy dolnej bazie byłem już parę minut przed otwarciem wyciągów. Praktycznie bez żadnych kolejek zjechałem kilkanaście razy. Nie musiałem oszczędzać sił, bo wiedziałem, że o 10:45 muszę zjechać do domu.
Puste, wspaniale przygotowane trasy! Było to idealne pożegnanie z jednym z największych resortów w Kalifornii.
Mamy już plan tu wrócić w maju na wiosenne, zakańczające sezon narty. Zobaczymy co życie wymyśli.
Jak na razie to mamy przed sobą 5 godzin samochodem na południe do ciepłego i słonecznego miasta aniołów.
Inni znajomi, którzy aktualnie zwiedzają pustynne rejony południowej Kalifornii już tam są i mamy przez dwa dni zobaczyć jak się Los Angeles zmienia.
Musimy już jechać bo nas lokalne Mamuty zaczynają gonić!
2022.03.08 Mammoth Lakes, CA (dzień 4)
Ostatni dzień wolnego. Nie ostatni dzień wakacji ale ostatni dzień kiedy nie muszę wstawać o 6 rano i zasiadać do komputera. Praca zdalna ma swoje plusy ale jak się pracuje z Kalifornii na NY godzinach to nie jest aż tak fajnie. Dziś jednak trzeba było się jeszcze nacieszyć wolnym dniem, piękną pogodą i iść gdzieś na spacerek.
Convict Lake (jezioro skazańców) podobno jest jednym z ładniejszych jezior w tym rejonie. Muszę przyznać, że po wczorajszym zamarzniętym jeziorze trochę sceptycznie do tego podeszłam, ale i tak nie miałyśmy innych opcji więc postanowiłyśmy zobaczyć jak to jezioro wygląda w zimie.
Convict Lake swoją nazwę wziął od wydarzenia z 1871 roku kiedy to grupa więźniów, którzy uciekli z Carlson City, NV właśnie tu została złapana. Aktualnie Convict Lake przyciąga ludzi swoim pięknem, jest tu pole namiotowe, restauracja i mini sklep. A do tego oczywiście tona szlaków.
My wybrałyśmy szlak wokół jeziora. Z początku szło się prawie asfaltową drogą. Potem szlakiem po żwirze i śniegu… niestety gdzieś w połowie jeziora szlak to były skały pokryte śniegiem. Myślę, że w lecie jak wody jeziora są niższe to można spokojnie przejść. Dziś jednak nikt tamtędy nie szedł więc my też nie chciałyśmy być pierwsze. Wpaść do takiego zimnego jeziora to żadna przyjemność.
Normalnie można przejść jezioro wokół i jest to jakieś 2 mile (nie dużo) my zawróciłyśmy w połowie ale dwie mile zrobiłyśmy. Miałyśmy jednak mały niedosyt i nie do końca chciałyśmy od razu wracać do miasteczka. Wracając zajechaliśmy do Hot Creek Geological Site (gorące źródła). Wg. mapy wydawało nam się, że można dojechać prawie pod sam punkt widokowy, jednak i tu śnieg nas zaskoczył i dojechałyśmy najdalej jak się dało a potem na nóżkach. Pewnie teraz się śmiejecie, że zaskoczył nas śnieg w zimie… no i macie rację.
Nie odśnieżoną, trochę żwirowatą, trochę błotnistą drogą miałyśmy do pokonania ok. 1.5-2 mil w każdą stronę. Ale w końcu nigdzie nam się nie spieszyło. Tak więc podziwiając widoki, zostawiając piękne góry za sobą maszerowałyśmy przed siebie.
Gorące źródła to oczywiście nic innego jak gorąca woda, wrzątek i gejzery wydobywające się z wnętrza ziemi. Oczywiście nie można tego porównać do parku Yellowstone. Nadal ciekawość wygrała i pomimo, że w ciężkim, mokrym śniegu i błocie szło się mało przyjemnie to widoki napędzały nas do przodu.
Jak wspominałam normalnie do punktu widokowego można dojechać samochodem a potem przejść się trochę na dół. My miałyśmy hike już do punktu widokowego. Jakoś jednak same źródła nie zachwyciły nas aż tak bardzo żeby schodzić na dół.
Ja to tam bardziej byłam zachwycona górami po drugiej strony które towarzyszyły nam w drodze powrotnej do auta.
Wycieczki trzeba było zakończyć bo chłopaki już się za nami stęsknili i pisali, że mają fajną miejscówkę na tarasie w głównej bazie. Główna baza wyciągów nie jest w miasteczku jakby się mogło wydawać. Pewnie ze względu na ilość potrzebnych parkingów, łatwiej było ją zrobić po drugiej stronie gór. Ja tam byłam kiedyś w lipcu ale chętnie odwiedziłam główną bazę i dziś.
Jak przystało na Kalifornię (podobnie jak w Kolorado) po nartach można cieszyć się słońcem i opalać się na tarasie, podziwiając górki, i wspominając kolejny fajny dzień.