Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2021.04.13-14 Big Sky, MT (dzień 4-5)
Po paru dniach leniuchowania wreszcie trzeba było się zabrać do roboty i pójść gdzieś w górki. Podobno w Montanie nie można chodzić po trasach narciarskich. To znaczy jest to wszystko bardzo dziwne. Po pierwsze to możesz kupić pass na chodzenie po górach. Pas kosztuje $5 na sezon i wygląda, że jest tylko formalnością. Niestety jeśli chodzi o trasy to te którymi można chodzić są wysoko w górach więc trzeba do nich dojechać wyciągiem. Czyli pass pomimo, że dla górołazów jest bardziej dla narciarzy.
Po drugie to jest trasa która nazywa się Snowshoe (na rakiety) tylko, że tam każą iść z przewodnikiem. Nie bardzo chciało mi się płacić $100 za przewodnika bo trasa znów nie wyglądała na trudną. Kazałam Darkowi obczaić temat i on stwierdził, że tu w górach nikogo nie ma, że trasa fajna i w ogóle to jak pójdę dalej to dojdę do fajnej knajpki położonej w dolince ale w samym sercu gór.
Rozmyślając dalej doszliśmy do wniosku, że we wtorek, pod koniec sezonu na pewno nie będzie dużo patrolu i może nikt się do mnie nie przyczepi. A jak się przyczepi to co mi zrobią - najwyżej każą mi zawrócić. Tak więc nie wiele mając do stracenia z samego rana ja i moja nowa towarzyszka (eng. hiking buddy brzmi jakoś lepiej) wędrówki (Dorotka) ubrałyśmy rakiety/raki i poszłyśmy w górę. Plan był iść ile się da, podziwiać widoki, pstrykać zdjęcia i zobaczyć co w lesie piszczy.
Zaczęłyśmy delikatnie od trasy Moose Tracks. Jest narysowany hipek idący? Jest - czyli trasa dla łazików a nie narciarzy. Pomimo, że trasa idzie zaraz obok trasy narciarskiej to na samej trasie Moose Tracks nie spotkaliśmy, żadnego narciarza. Tak naprawdę nawet nie spotkaliśmy, żadnego innego człowieka. szłyśmy w lesie, dość wąską trasą i tylko czasem widywaliśmy ślady zwierząt.
Na śladach się jednak skończyło. Chyba jednak za dużo ludzi jest w resorcie i zwierzęta wychodzą tylko nocami. Od czasu do czasu słyszeliśmy jakiś narciarzy w oddali ale trasy nie widzieliśmy i ciężko by było się z nią połączyć. Szłyśmy więc do góry przed siebie. Trasa nie była za stroma i delikatnie podnosiłyśmy się do góry.
W pewnym momencie po nie całej godzinie doszłyśmy do drogi. Oczywiście zaśnieżonej drogi która bardzie przypominała nartostradę albo drogę na snowmobile niż szlak. Szybkie sprawdzenie mapy i okazało się, że tu się szlak kończy. My jednak miałyśmy nie dosyt. Szłyśmy głównie w lesie więc widoków za dużo nie było a do tego było jeszcze przed południem więc szkoda zawracać. Nawet nie musiałyśmy się długo zastanawiać tylko skręciłyśmy w prawo i podążyliśmy drogą mając nadzieję, że dojdziemy tam gdzie Darek nam polecał.
Technologia to fajna sprawa. Już tak do niej przywykliśmy, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, że ją używamy i jak bardzo jest przydatna. Dawniej ludzie spędzali godziny czytając mapy - teraz wystarczy otworzyć Google Maps i od razu kropeczka pokazuje dokładnie gdzie jesteśmy. Kropeczka też może być wysłana na inny telefon i takim oto sposobem Darek mógł łatwo śledzić jak szybko się poruszamy, gdzie jesteśmy i do nas dojechać. Tak więc jak wyszliśmy z lasu na trasę narciarską to interakcje z resztą ekipy były częstsze.
Zdecydowanie oni poruszali się na nartach dużo szybciej niż my ale już była lepsza ocena czasu i częste sprawdzanie jak nam idzie. A szło nam się dobrze. Widoki były przepiękne i zapominało się o całej reszcie. Dorotka pomimo, że pierwszy raz z nami poszła w góry (a to nigdy nie jest łatwe) to dzielnie szła i tylko pstrykała zdjęcia na prawo i lewo.
Mój aparat też nie próżnował. Na szczęście nikt nas nie zaczepił. Czasem ktoś z obsługi przejechał obok nas ale tylko pomachał, uśmiechnął się i każdy skierował się w swoją stronę. Jak to się mówi - lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie.
Wiadomo, że jak przystało na trasę narciarską to troszkę musiało się iść do góry ale ogólnie trasa była dość płaska. Pewnie dlatego tak mało było tu narciarzy bo oni wolą większe nachylenie. Czasem tylko z lasu jakiś wyskoczył ale szybko przejechał naszą trasę i znów gdzieś wskoczył w las. W Montanie ogólnie jest tyle terenu, że nie spotyka się za dużo ludzi. Dla nas to było idealne bo mogłyśmy sobie spokojnie iść do góry i nikt nam nie wjeżdżał pod nogi.
Wyjście zajęło nam może troszkę dłużej niż powinno ale to nic. Dzień był piękny i nigdzie nam się nie spieszyło. Nawet lepiej było spędzić go na górze w tych pięknych górach, w ciszy i spokoju niż na dole w bazie gdzie jest gwar i raban.
Pod koniec trasy dołączyli do nas narciarze i już wszyscy razem doszliśmy do knajpki. Narciarze się poświęcili bo na ostatnim odcinku musieli iść przeciwnie do kierunku zjazdu więc musieli trochę podejść. Ale piwko i polska kiełbasa już pachniało więc mobilizacja była.
Darek zaciągnął nas w to miejsce bo podobno są tu najlepsze hamburgery i polska kiełbasa. Ostatnio jadł tu hamburgery więc dziś postawił na kiełbasę. Jeśli o mnie chodzi to jakoś nie byłam głodna więc hamburgera nie udało mi się spróbować ale wierzę Darkowi na słowo. Jeśli o mnie chodzi to cieszyłam się, że mogę usiąść w miejscu otoczonym takimi pięknymi górami. Stąd jest super widok na ściany Lone Peak (głównego szczytu) z tych ścian można zjeżdżać. Oczywiście jest to dla wprawionych narciarzy ale ściany robią wrażenie. To właśnie tu jest słynna trasa nazwana Lenin - fajnie, że ją zobaczyłam.
Super siedziało się na tarasie, zajadało polską kiełbasę, podziwiało widoki i piło pyszne piwko. Bo kiełbasa była taka sobie. Była OK, ale nie jest to typowa polska grillowana kiełbasa. Jednak w tej kwestii amerykanie muszą się jeszcze troszkę podszkolić. Tylko jak im powiedzieć, że akurat kiełbasa musi być dobrze wypieczona (well done) jak w ich kuchni wszystko się je pół wypieczone (medium raw).
Nie brakowało też opowieści o zabawach w białym puszku. Zwałaszcza Darek miał dużo do poopowiadania bo jeździł sam po nowych terenach.
”Tak, jakoś ekipa dzisiaj rano nie mogła się z domku o czasie wybrać. Po drugie chciałem jeszcze na szczyt wyjechać i tam coś ciekawego zrobić.
Rano, bez większej kolejki wyjechałem na górę. Niestety wiatr i chmury nie pozwoliły mi na samotne zapuszczanie się w nieznane tereny. Po drugie i tak nic nie widać, więc nie ma sensu jechać.
Fakt, że nam kurtkę z nadajnikiem SOS (Recco) jak bym gdzieś wjechał, pobłądził i Ilonka z goprowcami mnie szukała. Mam nadzieję, że nigdy tego nie będę używał.
Początek zjazdu zrobiłem w znanym już mi Libery Bowl. Potem jak wyjechałem z chmur to znalazłem ciekawy zjazd.
Zjechałem Vuarnet Cliffs. Stromo, ale bezpiecznie, no i w końcu coś widać. Do końca nie wiem czy to były dwa czy trzy diamenty, ale było fajnie.
Na górę jak narazie nie było sensu jechać (wiatr i chmury), więc pojechałem w rejon wyciągu Challenger. Raz tylko tędy zjechałem w pierwszy dzień. Challenger jest to duży i ciekawy rejon. Ma wiele dobrych tras i nie jest wysoko, więc już nie był w chmurach.
Dziewczyny pisały, że już są wysoko w górach i za jakąś godzinę dojdą do knajpy. Wróciłem w ich rejon, spotkałem brygadę, pokazałem im parę ciekawych zjazdów żeby lunch i piwko lepiej smakowało. No i smakowało!”
Zejścia nie bardzo pamiętam. Gdzieś po 10 minutach od opuszczenia knajpki dostałam smsa od kolegi z pracy. Jest on moją prawą ręką i raczej nie zawraca mi głowy na wakacjach pytaniami więc się zdziwiłam widząc smsa od niego. Stwierdziłam, że musi być to coś ważnego. Spodziewałam się jakiegoś pytania dotyczącego jakiegoś ważnego projektu na które odpowiem szybko i wrócę do pstrykania zdjęć.
Tak się jednak nie stało - po przeczytaniu wiadomości ciężko mi było odłożyć telefon i aż do kolejnej przerwy z narciarzami próbowałam zalogować się do intranetu. Wiadomość była najlepszą wiadomością dnia. Okazało się bowiem, że wreszcie dostaliśmy awans. Zarówno ja jak i mój kolega. To trochę był efekt domina. Ja awansuję i biorę więcej odpowiedzialności od mojego szefa, mój kolega ode mnie itp. Tytuł tytułem ale oczywiście byłam ciekawa jaka podwyżka się z tym wiąże. Tak więc przez kolejne 20-30 minut próbowałam wejść przy użyciu różnych przeglądarek na firmowy intranet. Nie było to łatwe. Jakoś zabezpieczenia, ograniczone możliwości telefonu vs. komputera nie ułatwiały zadania. Ale udało się i wiedzieliśmy już, że na dole to ja stawiam pierwszą kolejkę!
Takie wiadomości to ja lubię. Przerwę z narciarzami zrobiliśmy mniej więcej w miejscu jak wyszłyśmy ze szlaku na trasę narciarską. Tym razem jednak stwierdziłyśmy, że zejdziemy do końca trasą narciarską. Zawsze to coś nowego, innego a i pewnie szybciej.
Nartostradą to się zbiegło szybciutko do bazy i nawet udało nam się zdobyć miejsce przy ognisku. Siedzieliśmy tu wczoraj i tak nam się spodobało, że i dziś postanowiliśmy właśnie tu pożegnać się z resortem.
Zrelaksowani, szczęśliwi, zadowoleni z siebie wspominaliśmy ostatnie 4 dni. Niby nie wiele ale tak dużo się wydarzyło, tak dużo zobaczyliśmy, że jeszcze długo będziemy wspominać ten wyjazd. Każdy z nas pragnął się wyrwać z Nowego Jorku, każdemu marzyły się wakacje, i każdy na nie zasłużył. Tak więc nikt nie zwracał uwagi, że jak się wstawało z krzesełka to było duże “ała…ała” i uśmiech z twarzy nie schodził.
Na pożegnalną kolację każdy wybrał to co lubi. Część ekipy nas olała i wybrała jakieś rancho i kawał dobrej krowy. Inni nie mogli zapomnieć hamburgerów z restauracji przy ognisku i chcieli jeszcze raz przypomnieć sobie smak z pierwszego dnia, a ja wybrałam jakiś eksperyment. Kanapka robiona na styl azjatycki. Niby zwykła bułka z kurczakiem a jednak warzywa i przyprawy dopełniały smaku.
Po kolacji doczłapaliśmy się do domku. Nie jest to łatwe zdanie. Posiadanie domku przy trasie narciarskiej niestety oznacza, że popołudniu jak zamkną już wyciągi, a człowiek zjechał na dół wyciągu, to trzeba iść na nogach pod górę. Można iść trasami, można iść drogą. Jaką drogę się nie wybierze to zawsze będzie pod górę. Ale jak już doszliśmy do domku to było ciepło, był kominek, była muzyka, była gra planszowa i były długie Polaków rozmowy do rana.
Rano troszkę gorzej się wstawało po tych rozmowach bo jednak budzik dzwonił z samego rana. Ale to nic, wyśpimy się w samolocie. Niestety nie ma bezpośredniego lotu z Bozeman do NY więc podróż nam trochę zajmie. Miejmy nadzieję, że nie tyle co niektórym w tą stronę. Tak więc w środę rano, po przespaniu 5h jak budzik zerwał nas z łóżka wiedzieliśmy, że nie ma leniuchowania tylko trzeba się pakować, posprzątać troszkę domek i w drogę.
Kawka na lotnisku i znów wzbijemy się w powietrze. Polubiliśmy bardzo lotnisko w Bozeman. Małe, kameralne ale ma wszystko. Bardzo sprawnie przechodzi się proces odprawy, wystrój jest bardzo przyjemny i nawet czekanie na samolot jest przyjemne. Można sobie nawet usiąść przy kominku.
Tym razem lot do domu każdemu zajął tyle ile powinien. Nikt się nie spóźnił na samolot a samoloty też nie miały opóźnień. Dopiero w NY jak to w NY zdenerwowaliśmy się na taksówki. Nikomu nie chce się pracować, bo rząd tylko rzuca pieniędzmi na prawo i lewo więc i taksówkarzy jest mało. Tak więc na taksówkę czekaliśmy około 30 minut bo albo kierowca nas olał i pojechał w totalnie innym kierunku, nawet nie kasując kursu, albo stał w korkach, albo mylił zjazdy i droga zajęła mu dłużej niż powinna. Masakra co się dzieje z tymi ludźmi. Niestety tak łatwo firmy tracą kontrolę nad jakością i potem się dzieje jak się dzieje.
2021.04.12 Big Sky, MT (dzień 3)
Dzisiaj jest ten dzień. Jesteśmy gotowi na zaatakowanie szczytu Lone! Tylko we dwóch, ja i mój kolega Damian. Reszta narciarzy miała na dzisiaj inne plany. Zresztą zjazd ze szczytu Lone wymaga zaawansowanych umiejętności a nie wszyscy je mają albo czują się na siłach to zrobić.
Rano przy śniadaniu było trochę roboty. Po pierwsze trzeba było wcześniej wstać, żeby za długo nie stać w kolejce do kolejki górskiej. Sprawdzić pogodę i czy kolejka linowa działa. Pogoda jak to w górach, na dole ładnie i słonecznie, a na szczytach chmury, słońce i nawet nie duży wiatr. Szczyt otwarty! Patrol uznał, że warunki są OK.
Sprawdzenie i spakowanie sprzętu. Raki na buty narciarskie mogą się przydać. Nigdy nie wiadomo co nam do głowy strzeli, albo co góry wymyślą. Na bardzo stromych ścianach gdzie jest skorupa śnieżna zdarzają się wywrotki. Raczej wszystko jest ok. Poleci się na dół i pewnie gdzieś się narciarz zatrzyma. Powrót na górę po sprzęt albo na trasę bez raków jest super ciężki a czasami wręcz niemożliwy.
Wszystko spakowane, gotowi na wyprawę!
9 rano, a my już z paroma lokalnymi (wszyscy z plecakami) wsiadamy na pierwszy wyciąg. Każdy spogląda w jedno miejsce, na dymiącą górę Loan. Większość ludzi którzy siedzą na tym wyciągu teraz tam zmierza.
Wysiadamy z pierwszego wyciągu i kierujemy się na drugi. Po drodze sprawdzamy czy Bone Crusher jest otwarte. Jest! Teraz nie ma czasu, ale później to miejsce musimy odwiedzić i przejść się na „spacer”.
Kolejnym wyciągiem , Powder Seeker wyjeżdżamy wyżej.
Tutaj niestety dowiadujemy się, że kolejka górska ma opóźnienie z 20-30 minut. W nocy spadło trochę śniegu i patrol musi parę lawin spuścić w dół, żeby było bezpiecznie. Co chwilę było słychać takie przytłumione, donośne wybuchy.
Mieliśmy troszkę czasu więc zrobiliśmy sobie rozgrzewkę i szybciutko zlecieliśmy w dół do tego samego wyciągu.
Nogi się zagrzały na idealnie ubitej i lekko przysypanej świeżym śniegiem trasie. Większość ludzi, którzy zmierzają na szczyt zrobiła to samo, więc jak wróciliśmy pod kolejkę na Loan to dalej było niewiele ludzi.
Wyciąg na szczyt otwarty! Jedziemy! Odstaliśmy swoje 10-15 minut i załadowaliśmy się do małego wagonika. Tutaj już nikt nie przestrzega przepisów Covid 19. Wagonik jest na 12 osób więc 12 wchodzi. Zastanawiałem się dlaczego nie zrobią więcej wyciągów albo większe wagoniki. Odpowiedź jest prosta, nie chcą tłumów na górze. Tam jest naprawdę trudno, a jeszcze jak się pogoda zmieni w ciągu paru minut i wyjdą chmury, mgła to może być ciężko. Niedoświadczony i nieprzygotowany narciarz może zabłądzić albo gdzieś spaść. Przy dużym wietrze kolejka linowa na górę nie pojedzie, a to jest jedyny sposób żeby ratownicy po ciebie się dostali. Pod warunkiem, że masz radio i im zgłosisz swoje położenie. Komórki często tutaj nie działają.
Drugim powodem małej ilości ludzi na górze jest śnieg. Lokalni nie chcą, żeby im go szybko rozjeździli. Nawet parę dni po opadach śniegu na górze można znaleźć puch jak się wie gdzie go szukać. W Montanie średnio spada ponad 10 metrów śniegu w sezonie, więc puch na górze w pełni zimy jest zawsze.
Oczywiście Polacy są wszędzie, więc w wagoniku spotkaliśmy rodaka z Żywca. Mieszkał kiedyś w Chicago, teraz już jest w Polsce. Mówi, że mimo tego, że w Polsce wyciągi są zamknięte to on ma dobry sezon, bo on i tak nie używa wyciągów. Wychodzi na szczyty i z nich zjeżdża. Zachciało mu się prawdziwych gór, więc przyleciał do Montany.
Ze szczytu chce zjechać The Big Couloir, w skrócie „The Big One”. Jest to najtrudniejsza „trasa - żleb” która wymaga najwyższych umiejętności i błąd może kosztować cię wiele. Bardzo wąska i super stroma, otoczona skałami. Powiedzieliśmy mu, że my na ten zjazd jeszcze nie jesteśmy gotowi i że lubimy życie. Na szczycie się rozstaliśmy. On poszedł zjechać The Big One, a my za bardzo nie wiedzieliśmy co robić.
Chmury przeplatały się ze słońcem, więc widoczność była nawet ok. Na pierwszy zjazd z Loan chcieliśmy coś łatwiejszego, wybraliśmy Liberty bowl. Jest te czarna, szeroka dolina z głębokim śniegiem. Zanim jednak zjechaliśmy, chcieliśmy sprawdzić inne możliwości i ogólnie zapoznać się ze szczytem.
Oczywiście za chwilę spotkaliśmy pana z Żywca. Powiedział, że patrol go nie wpuścił na ten zjazd. Nie ma odpowiedniego sprzętu ratowniczego. Może go wypożyczyć za darmo od patrolu, ale musi się wpisać na listę i swoje odczekać. Ze względu na bardzo trudne warunki wpuszczają tylko limitowaną ilość osób. Dostajesz goprowskie radio i zakładają ci nadajnik sos. Jak coś ci się stanie albo gdzieś wpadniesz to szybciej można cię odnaleźć i uratować. Rodakowi nie chciało się czekać na jego kolej.
Tak jak pisałem, lubimy życie więc tam nie jedziemy. Pan z Żywca stwierdził, że chce zjechać z Lenina. Jest to też trudny podwójny diament ale szeroki. Na dole nie ma skał, więc jak coś nie wyjdzie to raczej nie rozwalisz się o skały jak na wąskich potrójnych diamentach. Lenin jest w naszych planach, ale nie na pierwszy zjazd.
Pojechaliśmy Liberty bowl w dół. Nie za stromo i szeroko. Głęboki, rozjeżdżony śnieg, czasami jeszcze puch trochę utrudniał zakręcanie, ale nie było aż tak ciężko.
Zjechaliśmy z drugiej strony góry Lone. Tutaj jest mniej tras a bardziej otwarte i duże przestrzenie. Z tej strony znajdują się dwa wyciągi, Dakota i Shedhorn. Niestety ten pierwszy się zepsuł parę tygodni temu i naprawę jego przewidują dopiero na lato. Na szczęście z Shedhorn można dostać się w wiele rejonów.
Tutaj jeździliśmy aż do lunchu. Trochę na ubitych dla ochłody a trochę lasami i polanami żeby się znowu zagrzać. Na lunch wybraliśmy Shedhorn grill. Jest to fajna, klimatyczna knajpka w środku gór.
Można siedzieć na zewnątrz jak jest ciepło w słońcu, albo w środku gdy pogoda nie sprzyja. Dzisiaj trochę było zimno i wiało więc lunch mieliśmy w środku.
Hamburger z lokalnej krówki i piwko z lokalnego browaru. Pyszne i świeże. Czego trzeba więcej na nartach.
Po przerwie przyszedł czas na Lenina. Wiedzieliśmy, że jak nie zrobimy tego teraz to nie wiadomo czy na tym wyjeździe nam się uda. Pogoda była ok. Trochę wyżej w górach wiało, ale dalej był to na tyle słaby wiatr, że kolejka mogła jeździć.
Niestety o tej porze trzeba było swoje w kolejce odczekać. Myśle, że 40-45 minut staliśmy. Czego się nie robi dla ciekawego zjazdu.
Na górze już dobrze wiało, ale jeszcze ludzi nie przewracało, było ok. Ruszyliśmy w stronę Lenina. Po drodze minęliśmy fajną bramkę.
Szkoda, że nie mamy ze sobą jakiegoś lokalnego, albo że nie znamy lepiej tych gór. Ciekawe tereny tam dalej się wyłaniały, ale niestety nie znając co tam może być lepiej się nie zapuszczać. Można pobłądzić, albo nie wiadomo gdzie wyjechać. Lenin stawał się pewniejszym wyborem.
Trawersem dojechaliśmy do dwóch tras, Lenin i Marx. Co za ciekawe trasy tu się znajdują. Wybraliśmy Lenina, wyglądał na ciekawszego.
Trasa jest bardzo stroma z głębokim śniegiem. Na szczęście jest szeroka i na dole nie ma skał, więc jak coś nie wyjdzie to raczej nic złego się nie stanie. Pomału z ostrymi zakrętami zjeżdżaliśmy w dół.
Gdzieś w połowie trasy było odbicie na wąskie, trzy-diamentowe odcinki. Na szczęście było zamknięte. Może to i dobrze.
Pod koniec zjazdu Lenin stawał się bardziej płaski, więc można było usiąść i sobie odpocząć. Trasa nie była aż taka ciężka jak ją opisywali. Było stromo i długo, ale do zrobienia przy zachowaniu odpowiedniej prędkości. Dzisiaj już nie ma czasu na Marxa, może jutro się uda.
Do końca dnia jeździliśmy już w głównej części resortu. Nogi za bardzo nie chciały już nic ciekawego robić. Na niebieskich, ubitych trasach zakończyliśmy ten intensywny dzień.
Mimo, że byliśmy padnięci to oczywiście obowiązkowe ognisko musiało być. W słoneczku, na tarasie z przepięknym widokiem na ośnieżone góry.
Nawet kawałek Video się załapał.
Za długo nie można było siedzieć, w planach na dzisiejszy wieczór jest uczta. Mamy zamiar podjechać gdzieś do jakieś restauracji która serwuje lokalne potrawy. Czytaj: mięsa!
Lokalny na wyciągu wskazał parę knajp. Wybór padł na RiverHouse BBQ.
Duża restauracja z przepięknym widokiem z baru. Około 15-20 minut samochodem od resortu.
Na szczęście było jeszcze wcześnie i był poniedziałek dlatego szybko dostaliśmy stolik na 8 osób.
Wziąłem wieprzowe żeberka. Były pyszne! Odchodziły od kości za każdym dotykiem. Nie wiem czy były to najlepsze żeberka jakie kiedykolwiek jadłem, ale na pewno są w czołówce.
Objedzeni do syta wróciliśmy do naszego domku. Zapaliliśmy w kominku i wspominaliśmy ten intensywny dzień. Jutro już niestety ostatni dzień w tych górach. Oczywiście cały mamy zamiar spędzić na nartach, a Ilonka na długim szlaku. Miejmy nadzieję, że pogoda i warunki dopiszą.
2021.04.11 Big Sky, MT (dzień 2)
Wieczorem albo późno w nocy reszta ekipy dotarła do resortu. Po ciemku, ale udało się. Big Sky ma certyfikat czarnej nocy (tak jak Dolina Śmierci). Nie może być żadnych mocnych ulicznych czy miejskich świateł po zmierzchu. Dzięki temu można oglądać gwiazdy a czasami nawet i zorze polarne jak wszystkie parametry są wysokie.
Myśmy wszyscy byli zmęczeni, więc gwiazdy i zorze tylko we snach widzieliśmy. Przed nami 3 dni intensywnych nart w największym resorcie w Stanach. Trzeba mieć siłę i energię.
Resort ma wiele tras i terenów. Ciężko jest wszystkie zjeździć w cztery dni. Jedno co na początku zauważyłem to brak ludzi. Tutaj na prawdę nikt nie jeździ. Nawet dzisiaj, czyli w Niedzielę. Ja wiem, że jest koniec sezonu, ale przecież zima jest w pełni, prawie wszystko jest otwarte. Praktycznie bez kolejek na wszystkie wyciągi się wsiadało. Poza oczywiście kolejką na sam szczyt na Lone, 11,166 stóp (3,403 metry). O tej kolejce to później.
Mapa tras i wyciągów do ręki i w drogę. Pierwszych parę porannych zjazdów zrobiłem sam. Ekipa po podróży musiała dłużej pospać. Plusem jeżdżenia samemu są cenne informacje jakie się zdobywa na krzesełkach. Jak się jest grupą to się zajmuje całe krzesło i nikt lokalny się nie dosiada.
Wczoraj w nocy spadło trochę śniegu i dalej czasami sypało. Lokalny mi powiedział gdzie jedzie i dlaczego. Jedzie w rejon Wilków i Łosi. Są to trasy gdzie już naprawdę nie ma nikogo i nie rozjeżdżony puch można nawet znaleźć koło południa.
Zjechałem tutaj parę razy czekając na resztę załogi. Nie był to może ten słynny puch co jest w Montanie (400” - ponad 10 metrów w ciągu sezonu), ale można było się ciekawie pobawić. Na trasach które nie są ubijane, dalej były wyczuwalne muldy i lód (wczoraj było słonecznie i ciepło) pod puchem. Natomiast na trasach, które wczoraj po zamknięciu wyciągów ratraki ubiły było super. 10cm śniegu na ubitym śniegu. Bajka....!!!
Ekipa dołączyła i już w 4 osoby jechaliśmy dalej. Ale ten resort jest wielki. Dojechaliśmy do jego południowych krańców. Do miejsca gdzie niestety zwykłym ludziom dalej jechać nie wolno.
Prywatny teren klubu Yellowstone. Największy i chyba jeden z najbardziej prestiżowych prywatnych klubów na świecie. Wiele gwiazd, aktorów, ludzi sławnych i super bogatych należy do niego. Wpisowe to minimum 5 milionów dolarów i potem jakaś „niewielka” opłata roczna. Żeby się załapać to trzeba tu kupić jakąś posiadłość i być zaakceptowanym przez klub.
Posiadają potężne tereny z własnym resortem narciarskim, polem golfowym, lądowiskiem helikopterów (obok jest lotnisko Bozeman gdzie widzieliśmy trochę prywatnych samolotów) i pewnie jeszcze wieloma innymi rzeczami. Oni mogą jeździć w Big Sky, ale my u nich niestety nie. Czasami z tras narciarskich widać te potężne i przepiękne domy w których oczywiście nikt nie mieszka. Ludzie z takimi pieniędzmi mają wiele posiadłości w których średnio tylko spędzają do dwóch miesięcy a reszta stoi pusta. Szkoda, że ich nie wynajmują. Po pierwsze pewnie nie mogą, a po drugie nie muszą. Jak chcesz zaprosić gości do siebie to możesz, ale wcześniej musisz wysłać listę do klubu i oni muszą sprawdzić czy możesz ich zaprosić.
Z nami nie było tego problemu, bo nikt nas nie zaprosił. Zjechaliśmy parę razy w tym rejonie, w większości w lasach. Fajnie tutaj mają laski. Nie za strome, drzewa rzadko rosną i dużo nierozjeżdżonego śniegu w nich jest. Można było się pobawić. Wszystkim się podobało. Kolega ma piętnasto-letniego syna, który powoli staje się dobrym narciarzem. Wychodzi ze średnio-zaawansowanego narciarza, a staje się bardziej doświadczonym i zaawansowanym miłośnikiem nart szukającym przygód. Dalej ma braki w technice, sile, orientacji, ocenianiu terenów i dopasowaniem bezpiecznej prędkości do tego, ale się uczy. Jeszcze parę wyjazdów w takie duże góry a pewnie już nie będzie potrzebował „wujków” do pomocy. Samotnie będzie się zapuszczał w te wielkie i puste przestrzenie.
Na lunch umówiliśmy się z dziewczynami totalnie z drugiej strony resortu, w bazie Madison. Mieliśmy do pokonania wiele kilometrów. Wybraliśmy drogę przez Afrykę! Tak, Afrykę. Zjechaliśmy takim trasami jak Africa, Congo, Safari, Nil, Madagaskar…. Tereny te nie były dawno ubijane, więc było ciekawie. Trochę lasami, trochę muldami, trochę stromo, trochę płasko..... ale się udało. Podróż trwała 1.5h. Nogi pod koniec to już nas na maksa nie kochały.
Baza Madison ma piękny wjazd ale niestety restauracja przy stoku nie była taka ciekawa jak ją opisywali. Dzisiaj jest jej ostatni dzień w którym jest czynna. Zamykają ją na sezon (cały resort zamykają za tydzień). Bardzo mały wybór jedzenia i jeszcze mniejszy lanego piwa. Normalnie ponoć jest zupełnie inaczej, zabawa na całego. Trzeba będzie kiedyś tu przyjechać w pełni sezonu i porównać.
Dziewczyny dojechały do nas i wspólnie przy piwku, każdy opowiadał swoje przeżycia
“My spędziłyśmy dzień na zwiedzaniu miasta Big Sky. Poniżej resortu Big Sky (jakieś 15 minut autem) jest miasto Big Sky. Jest to dość malutkie miasto z dużą ilością apartamentów na wynajem. Pewnie w sezonie, kiedy wszystko przy stokach jest obłożone i drogie tutaj ludzie nocują. W sumie 15 minut autem do resortu to znów nie tak źle. Na dole w miasteczku jest zdecydowanie więcej sklepów, tras na rowery, chodników i tras w głąb lasów. Jak tylko wysiadłyśmy w Meadow Village to od razu znalazłyśmy jakiś szlak w dół i poszłyśmy go sprawdzić.
Trasa nie długa bo po niecałych 15 minutach byłyśmy na dole ale fajna jak ktoś chce się przebiec z pieskiem albo odwiedzić plac zabaw z dzieckiem. Chyba najładniejsze miejsce w jakim widziałam kiedyś plac zabaw.
Spacerek, krótki ale zawsze jakieś urozmaicenie. Poszłyśmy więc zobaczyć “miasteczko”. Tutaj niestety dwie ulice na krzyż, sklep spożywczy, browar (zamknięty) i sklep z dekoracjami do domu. Jeszcze bank i restauracja się znalazły. Ogólnie to mini mini więc też dużo czasu tu nie spędziłyśmy. Zrobiłyśmy tylko zakupy bo nadal market większy niż ten co mamy w resorcie. Chyba jednak jak się chce zrobić naprawdę duże zakupy to trzeba podjechać do Bozeman. Te sklepiki to bardziej jak się czegoś zapomni.
W Meadows nie wiele było więc pojechaliśmy do Mountain Village. Chyba centrum miasteczka Big Sky. Może więcej tu jest apartamentów do wynajęcia, jest też hotel Marriotta (Residence Inn) ale poza tym to nie wiele więcej. My natomiast miałyśmy już wypatrzony szlak na wodospady Ousel.
Szlak ładnie przygotowany i dość łatwy (niecała godzinka w jedną stronę). Natomiast, teraz w zimie był troszkę oblodzony miejscami. Dobrze, że wzięłam ze sobą raki to bez problemu pokonałam kolejne lodowiska. Reszta ekipa pomagała sobie drzewkami albo pokonywała większe nachylenia na tyłku. Nie było to nic nie bezpiecznego więc spokojnie. Może tylko czasu się troszkę traciło na tych bardziej oblodzonych odcinkach. Szkoda, że nie wzięliśmy raczków bo byłyby idealne na te warunki.
Zanim dojdzie się do głównego wodospadu to pojawiają się mniejsze, niektóre zamarznięte wodospadziki. Nie sądzę, że są to wodospady na trenowanie w rakach i z czekanem wspinaczki ale kto wie. Spotkaliśmy takich jednych chłopaków po których stroju widać było, że robią coś więcej niż spacerek w parku.
Szło się przyjemnie wśród drzew, szumu wody i pięknych widoków. Trasa może była miejscami do góry albo na dół ale nie było to nic dużego. Może w sumie zrobiłyśmy 300-500 ft różnicy wzniesień. Tak więc można uznać, że trasa dość płaska i lekka, nawet dla dzieci.
Doszliśmy do głównego wodospadu a tam znak, że w górę jeszcze można iść na szczyt wodospadu. No to poszłyśmy. Ale niestety widok z góry jest zerowy. No nić wyszłyśmy/zeszłyśmy no i wróciłyśmy do podnóża wodospadu porobić zdjęcia.
Super to wyglądało. Takie trochę zamarznięte, trochę nie - bajka! Spędziłyśmy troszkę czasu na pstrykaniu zdjęć i podziwianiu co matka natura potrafi zrobić i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tutaj nadal miejscami się ślizgałyśmy ale w między czasie koleżanka założyła drugie raki więc dwie osoby miały zabezpieczanie i pomagały pozostałym dwóm. Tak że nawet udało się pokonać drogę powrotną w normalnym tempie. Po wodospadach wróciliśmy do resortu i do bazy Madison na spotkanie z chłopakami. Tak minął nam kolejny fajny dzień na świeżym powietrzu!
Jedynie Dennis (syn kolegi) milczał. Chyba dzisiejszy dzień ostro dał mu się we znaki. Widać było, że jest zmęczony, ale zadowolony.
Lunch trwał gdzieś do piętnastej. Została nam już tylko godzinka jeżdżenia. Siły po przerwie wróciły i ruszyliśmy na narty. Szybki zjazd na dole na rozgrzewkę i wyjechaliśmy wyżej. Wyciąg Headwater wywiózł nas na ścianę doliny Stillwater.
Wiedzieliśmy, że to już jest nasz ostatni zjazd. Jak zjedziemy na dół to wyciągi będą już zamknięte. Pomału, nigdzie się nie spiesząc jechaliśmy na dół.
Pomału, bo oczywiście nie był to łatwy teren. Rejon Stillwater to podwójne i potrójne diamenty. Na potrójne już nas patrol nie wpuścił, bo było za późno, więc została nam zabawa „tylko” na podwójnych.
Szczęśliwie i bezpiecznie zjechaliśmy na dół. Nawet udało nam się znaleźć trasę która dokładnie zaprowadziła nas do samego domku.
Dzisiaj wieczorem nie planowaliśmy wychodzić z domu. Każdy był zmęczony. Jutro sprawdzimy co dobrego w Montanie gotują. Ten stan słynie z mięsnych dań, więc jakieś BBQ odwiedziny.
Dzisiaj odpaliliśmy naszego grilla…..
2021.04.10 Big Sky, MT (dzień 1)
Z czym wam się kojarzy stan Montana?
Z przestrzenią, lasami, preriami, misiami, odludziem, górami, dobrymi steakami..... lista jest długa.
A komu się kojarzy z resortami narciarskimi? Do Montany na narty? Nie, przecież jak na narty to do Colorado, Utah.... a nie do Montany! Tak też myślałem do momentu gdy nie zacząłem się interesować resortem Big Sky.
Będąc miesiąc temu w Colorado poznałem gostka który właśnie mi o tym resorcie powiedział. Wiedziałem, że Big Sky istnieje, ale jakoś nigdy nie byłem nim na tyle zainteresowany, żeby bardziej zaciągnąć języka. Do Montany na narty? Po co....
Zacząłem więcej wyszukiwać informacji o Big Sky i im więcej czytałem tym bardziej chciałem tam pojechać. Nie było innej możliwości jak polecieć i na własne oczy (nogi) się przekonać.
Resort niestety zamykają w połowie kwietnia. Nie ze względu na brak śniegu (jego tu mają dużo), tylko na migracje zwierząt. Które to boją się dużej ilości ludzi zwłaszcza na wiosnę jak są z małymi.
Ze względu na Covid i na mniejszą ilość podróżujących nie ma aktualnie non-stop połączenia z Nowego Jorku do Bozeman. Musi być przesiadka, co w sumie jest OK, bo można zjeść śniadanie albo się zbadać jak ktoś potrzebuje albo musi.
Jak się wszystko dobrze zorganizuje to w ten sam dzień można już jeździć na nartach. Koło południa wylądowaliśmy w Bozeman, wzięliśmy samochód i w ciągu godzinki dojechaliśmy do resortu Big Sky.
Góry przywitały nam wspaniałą słoneczną pogodą i zimą z dużą ilością śniegu. Nasz domek nie był jeszcze gotowy. Za bardzo to mi nie przeszkadzało. Samochód zaparkowałem pod domem, szybko się przebrałem, zapiąłem narty i wsiadłem na wyciąg, który przebiega tuż obok nas.
Dziewczyny poszły sprawdzić co się w miasteczku dzieje, a ja co to za góra ten Big Sky.
Wiedziałem, że mam może tylko jeszcze dwie godziny jeżdżenia, więc nie chciałem się zapuszczać daleko w góry. Na pierwszy rzut oka, to bardzo przyjaźni są tutaj ludzie. Tyle co ja dostałem cennych informacji przez te dwie godziny od lokalnych na wyciągach to na cały tydzień może starczyć.
Resort ma dwie góry. Lone i Andesite. Lone jest to ta słynna duża góra z której można zjeżdżać ale trzeba być dobrym narciarzem. Na pierwszy dzień odpuściłem sobie jej szczyt i jeździłem od połowy Lone albo na Andesite. Ta druga góra jest niższa i ma łagodniejsze stoki.
Dwie godzinki szybko zleciały, ale i tak zjechałem ponad 10 razy różnymi trasami.
Oddałem narty do naprawy (jeszcze od Colorado nic z nimi nie robiłem), spotkałem dziewczyny w dolnej bazie i już w trójkę zwiedzaliśmy to malutkie niestety miasteczko.
Od jutra przez kolejne 3 dni już większą grupą będziemy zwiedzać ten potężny resort i zaglądać w jego wszystkie zakamarki.
2021.04.10 Big Sky, MT (dzień 1)
Taki paragraf wylądował na naszym ostatnim blogu o Steamboat. A zaraz obok takie zdjęcie…
Czarno to widzę oj czarno…
Skoro VT ma chore przepisy i trzeba mieć kwarantanny, testy i nie wiadomo co jeszcze, skoro w Montannie jest więcej misiów niż ludzi (misie nie przenoszą COVIDa), skoro mamy dużo nie wykorzystanych kredytów na Delta Airlines, skoro Big Sky jest wschodzącym resortem w którym można rozważyć inwestycje i skoro prawie wszyscy nasi przyjaciele zdecydowali się pojechać z nami to jaką mogliśmy znaleźć wymówkę, żeby nie polecieć do Big Sky, MT tylko do Killington?
Big Sky jest największym resortem narciarskim w Stanach. Tak naprawdę podium i pierwszą pozycję dzieli z Park City, które już trochę poznaliśmy w 2019 roku. Big Sky ma 250 km tras i powierzchnię przekraczającą 5,800 akrów. Troszkę duży nie?
Jak zwykle od słowa do słowa, i wzajemnym wymienianiu argumentów dlaczego powinniśmy pojechać na wiosenne narty własnie do Montanny, zanim jeszcze wylecieliśmy z Colorado, wiedzieliśmy gdzie będzie nasz następny lot. W końcu wracamy do normy - jeden lot na miesiąc. Tak więc dziś jest 5 rano a my w przeciwieństwie do 90% Nowojorczyków nie zamawiamy taksówki, z baru do domu tylko z domu do baru… tylko do naszego baru trzeba jechać taksówką, potem dwoma samolotami, znów samochodem, potem nartami i gdzieś za jakieś 14h będziemy mogli napić się piwa. Ale przecież nie o piwo chodzi… chodzi o nartki, o górki, o śnieg, o słońce, o dobre towarzystwo i czas pełen uśmiechu. No to w drogę…
Na ten wyjazd trochę nas się zebrało. Już bardzo dawno nie lecieliśmy nigdzie, aż taką ekipą. Chyba ostatni raz były to Darka urodziny w Meksyku. O wow - tam to się działo, nawet bloga nie ma bo nie da się tego opisać. Myślę, że na tym wyjeździe jednak będzie czas na pisanie ale to się jeszcze okaże. Tym razem też mamy okazję do świętowania. I to nie byle jaką okazję. Parę dni temu Stany Zjednoczone wzbogaciły się o nowego obywatela a ja wzbogaciłam się o kolejny paszport…
Poziom ekscytacji każdego sięga zenitu. Niektórzy z ekipy nie byli jeszcze w tym roku w dużych górach, inni mają zawsze niedosyt i szukają puchu, są też tacy co nie lecieli nigdzie przez ponad rok (wow) i są też tacy co bardziej cieszą się z nowego biletu niż nowej pary butów. Tak, że ekipa 8 osób z uśmiechami od ucha do ucha…
Do 2 w nocy pisaliśmy sobie smsy bo każdy nie mógł się doczekać wyjazdu na lotnisko i bał się zaspać. Niestety Ci co najdłużej pisali jednak zaspali. Ale wracajmy do nas. My grzecznie o 5 rano zapakowaliśmy się w taksówkę i ruszyliśmy na lotnisko.
A na lotnisku masakra. Od 1 kwietnia w NY nie wymagana jest kwarantanna ani testy więc chyba wszyscy spragnieni podróży rzucili sie na samoloty. My sobie dobrze obliczyliśmy więc byliśmy spoko ale parę ludzi w kolejce panikowało i chciało się przeciskać ale wszyscy mieli smoloty mniej więcej o tej samej porze więc przepuszczanie raczej nie wchodziło w gre.
40 minut zajęło nam od wyjścia z taksowki, przez oddanie bagażu do przejścia przez bramki. Nie nastawialiśmy się na śniadanie na lotnisku bo jest zazwyczaj drogie, bez smaku a też czasu nie bardzo na nie mieliśmy. Postawiliśmy za to na domowej roboty muffinki. Kochana koleżanka co leci z nami, upiekła przepyszne czekoladowe muffinki - dziękujemy!!!
Pierwszy lot minął spokojnie i po nie całych 3h wylądowaliśmy w Minneapolis. Udało nam się przespać cały lot bo organizm potrzebował snu. I dobrze - jak się śpi to szybciej czas mija. W Minneapolis byliśmy w lipcu. Lecieliśmy dokładnie tym samym połączeniem. Wtedy lecieliśmy do Yellowstone i Grand Teton. Bardzo lubimy przesiadać się w Minesocie. Lotnisko jest fajnie wyremontowane, czyste, nie za duże ale wystarczające, żeby obsłużyć wszystkie połączenia.
Mamy tu już swoją miejscówkę nawet na śniadania. Jak na lotnisko to wcale nie drogie a łososia mają całkiem całkiem. Godzina przerwy jaką mieliśmy w zupełności wystarczyła nam na śniadanko i kawkę. W między czasie wiedzieliśmy już, że jedna osoba z naszej grupy spóźniła się na samolot i teraz sobie pozwiedza stany…. NYC - Atlanta - Salt Lake City - Bozeman (Montana). Wow - to sie nazywa kochać latać!
My sprawnie, jak w szwajcarskim zegarku zapakowaliśmy się do samolotu i bez żadnych opóźnień wystartowaliśmy. Nasz ostatni odcinek podróży to około 2.5h. Po wypitej kawie już nam nie chciało się spać więc skupiliśmy się na pracy i podziwianiu widoków. A podziwiać jest co.
Lądując w Bozeman ma się przepiękne widoki gór. Samo miasteczko położone jest w dolince i otoczone jest pięknymi górami do których właśnie jedziemy. Tym razem podziwianie widoków zostawiłam Darkowi a sama odliczałam kiedy będziemy już na ziemi.
Ci co mnie znają to wiedzą, że kocham latanie, starty, lądowania, nawet turbulencje czasem lubię ale ogólnie mi nie przeszkadzają. Niestety, tym razem poczułam się bardziej jak na statku niż samolocie. Boczne wiatry były dość duże i bujało na każdą stronę. Aż dostałam choroby lokomocyjnej.
Na szczęście lotnisko w Bozeman jest małe więc szybko odebraliśmy autko i bagaże i mogłam pooddychać świeżym powietrzem. Od razu lepiej!
Do resortu mamy tylko godzinke jazdy. Nie musieliśmy robić zakupów bo znajomi za nami zrobią (jak wylecą z Texasu). Okazało się, że połowa grupy utknęła na lotnisku w Dallas. Niestety cały czas przekładali czas odlotu więc ciężko powiedzieć kiedy do nas dołączą. Darek spragniony nartek wziął azymut resort i pojechaliśmy przed siebie. Pogoda była idealna. 3/8 osób (czyli, ja, Darek i nasza przyjaciółka) dojechaliśmy bez problemów i po szybkim przebraniu już o 14:30 byliśmy na stoku. Darek na nartach a my na butach…
Każdy poznawał okolicę na swój sposób. Darek trasy i stoki narciarskie a my zaliczyłyśmy miasteczko, punkt informacyjny, zakupy. Jednak reszta ekipy nie zrobi zakupów… czekanie na samolot się przeciąga. Dobrze, że serki, parówki, prosciutto i inne smakołyki przyleciały z NY to z głodu nie umrzemy.
Baza Big Sky, jest dość mała. Typowe zaplecze resortu. Dużo sklepików ze sprzętem, restauracji, hoteli i parkingów. Ładne oczywiscie jest bo jak może nie być jak jest otoczone takimi górami. W porównaniu ze Steamboat które ma większe miasteczko, mniejsze góry… chyba wybieram Big Sky na wakacje/inwestycje a Steamboat do miaszkania na dłużej.
Około czwartej jak już zamknęli wyciągi wszyscy się spotkaliśmy i przy piwku podziwialiśmy piękne górki i planowaliśmy co dalej. Niestety nie pozwalają tu za dużo chodzić po górach. Jest trasa Moose Tracks przeznaczona na rakiety. Szlaki są ale bardziej z miasteczka Big Sky do którego trzeba podjechać jakieś 10 min. Myślę że do zrobienia i uda nam się zaliczyć wodospady Ousel. Czyli dwa dni spacerki, jeden praca i wakacje miną.
Zaczynało się robić zimno więc po dobrym hamburgerze i piwku ruszyliśmy do domku. Mamy ski in ski out ale to oznacza, że na trasy łatwo się wyjeżdża ale za to z bazy do domku trzeba pod górę drałować.
Niby górka nie duża ale na tej wysokości (resort położony jest na 7,500 ft/2,286 m) to każda aktywność fizyczna jest wyczynem.
Domek mamy cudowny, drewniany, duży z kominkiem. Tak więc przy kominku czekaliśmy na resztę załogi i rozmawialiśmy o tym jak fajnie znów móc podróżować. Reszta załogi doleciała bliżej północy. Chyba kochają nartki bo 18h w podróży to już poświęcenie. Najważniejsze, ze wszyscy bezpiecznie dotarli.
2020.07.12-13 Grand Teton National Park, WY (dzień 9-10)
Człowiek szybko się rozleniwia i czasami ciężko jest mu się zebrać wcześnie rano i wyjść z ciepłego łóżeczka na zimne zewnątrz. W lato w górach jest chłodno rano, później niestety temperatury na dole dochodzą nawet do 30C.
Zasada jest prosta. Im wcześniej tym lepiej. Oczywiście nie za wcześnie, bo jeszcze jak jest ciemno rano to dzikie zwierzęta są aktywne, a raczej nie chcesz spotkać na swoim szlaku grizzly, pumę czy wilki.
Jak już się wyjdzie wyżej z doliny to już jest lepiej. Im wyżej tym chłodniej i z reguły jest mocniejszy wiatr, który ochładza. Do tego dochodzi jeszcze śnieg i już jest jak w raju.
Ilonka trochę marudziła rano z tym wstawaniem, ale jak jej obiecałem, że będą wspaniałe widoki i, że to już jest nasz ostatni hike na tym wyjeździe to nawet wstała, wypiła kawę i ruszyliśmy.
Nie byliśmy super wcześnie na parkingu. Byliśmy koło 9 rano. Za późno jak na dobre miejsce do zaparkowania. Samochód musiał zostać na łące gdzieś kilkaset metrów wcześniej.
Plan na dzisiaj jest prosty. Idziemy jednym z najbardziej uczęszczanym szlakiem w tym parku. Za zadanie mamy dotrzeć do jeziora Amphiteater, które znajduje się 3,300 stóp nad doliną (1,000 metrów).
Szlak w większości idzie zygzakami południowo-wschodnim zboczem z wieloma niezalesionymi polanami. Wszyscy co chodzą po górach wiedzą co to oznacza, prawda?
Piękne widoki!!! I jest jeszcze coś...... słońce. Była gdzieś 10-11 rano. Jeszcze nie było tak źle z upałami, ale już czułeś jak ziemia, skały i powietrze się nagrzewa. Im wyżej tym było lepiej. Więcej drzew i większy, chłodny wiatr.
Dobrze wszyscy mówili, że to jest jeden z bardziej uczęszczanych hików w parku Grand Teton. Nie była to może jeszcze rzeka ludzi jak na Maderze czy nieraz się widuje w lato w Tatrach, ale często mijaliśmy się z innymi ludźmi.
Niektórzy szli wolniej, niektórzy szybciej niż my. Inni już wracali z różnych miejsc z plecakami mówiącymi nam, że już trochę tu spędzili dni i nocy. W tym parku jest dosyć dobra sieć szlaków i jak ci się uda załatwić zezwolenie to możesz sobie ładnie pochodzić. Musisz natomiast bardzo uważać i wiedzieć co robisz. Znajduje się tutaj dużo dzikiej zwierzyny, która może ci wyrządzić wiele szkód, a zwłaszcza w nocy, jak nie wiesz jak zabezpieczyć jedzenie.
Około południa wyszliśmy gdzieś na wysokość 9,000 stóp (2,700 metrów). Tu już było chłodniej. Mimo, że było południe, to wysokość plus las, plus pojawiający się śnieg z chłodnym wiatrem dodawał ochłody.
Do jeziora Amphitheater, 9,700 stóp, (3,000 m.) doszliśmy gdzieś za 30 minut, łatwym, płaskim szlakiem w cieniu drzew. Jak zobaczyliśmy jezioro to stanęliśmy jak wryci.
Jezioro Amphitheater znajduje się jakieś 700 stóp (200 metrów) wyżej niż jezioro Solitude (nad którym byliśmy wczoraj) a nie ma w ogóle na nim lodu. Gdzie wczorajsze jezioro było prawie całe pokryte lodem.
Jaki wniosek? Słońce i okoliczne góry.
Widocznie tutaj panuje inny mikroklimat i tafla jeziora jest więcej w słońcu, gdzie nad jeziorem Solitude są wyższe góry i bardziej je zasłaniają.
Jak nie ma lodu to można się wykąpać, nie? Odważyłem się tylko zamoczyć nogi w jeziorze. Woda była dalej lodowata, ale nogi w takiej wodzie idealnie odpoczęły.
Posiedzieliśmy chyba z godzinkę obserwując lokalne góry, zwierzaki i ciągle to nowych ludzi dochodzących do jeziora. Im bardzie po południu tym ludzie byli bardziej spoceni. Chyba niżej w dolinie musi być już naprawdę gorąco.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy jeszcze zobaczyć inne jeziorko, Surprise. Też polecamy odwiedzić, fajnie położone i otoczone wspaniałymi górami.
Z reguły bym pisał, że zeszliśmy na dół, zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy gdzieś na zimnego browca. Tutaj jednak tak nie było. Po drodze coś ciekawego się wydarzyło.
Idąc w dół, może z 30 minut od jeziora Amphitheater doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jeden tam gdzie myśmy szli, a drugi nad inne jezioro, Delta.
Nic w tym by nie było specjalnego, gdyby nie dwoje narciarzy. Tak, narciarzy! Stojąc na rozgałęzieniu szlaków, pijąc wodę widzimy jak narty się wyłaniają zza wzgórza, a potem dwóch narciarzy.
Chłopaki wracali z okolic jeziora Delta, gdzie ponoć jest dużo śniegu i można było sobie troszkę pozjeżdżać. Nie wiele z nimi można było porozmawiać, bo praktycznie biegli w dół szlakiem. Widać, że mają świetną kondycje i mocne nogi. Ale czemu się dziwić jak pewnie to robią często, a podchodzenie do góry w głębokim i mokrym śniegu na 10,000 stóp (3,000 metrów) do lekkich pewnie nie należy.
Około 16 zeszliśmy na parking. W drodze powrotnej wciąż mijaliśmy wiele ludzi. Widać było po ich twarzach że ten „spacer” do góry w tym upale nie należał do przyjemności. Słońce idealnie piekło to zbocze. Idąc na dół było ok, ale do góry na pewno nie.
W samochodzie zimno piwko z lodówki turystycznej szybko przywróciło nam idealną temperaturę wewnętrzną.
Był to nasz ostatni hike na tym wyjeździe, więc postanowiliśmy pobawić się naszymi gazami pieprzowymi na misie. Czytaj „poćwiczyć”. Wszędzie piszą, żeby posiadać jeden i umieć go zastosować w razie potrzeby. Już więcej nie będziemy je potrzebować na tym wyjeździe, a nie można je ze sobą zabrać do samolotu ani też wysłać do domu.
Wybraliśmy krzak w odległości około 10 metrów, który „prawie” wyglądał jak misiu. Nacisnąłem spust i poleciała dwu-sekundowa smuga chmury pieprzowej. Niestety nie trafiłem. Nawet lekki wiatr powoduje zdmuchnięcie chmury w innym kierunku. Drugi strzał był już bardziej celny, bo wziąłem poprawkę na wiatr. Trzeba tylko uważać żeby nie strzelać pod wiatr. Nawet mała część chmury jak się dostanie w oczy to masakra przez najbliższe 15 minut. Coś wiem na ten temat.....
Wróciliśmy do miasteczka Jackson i do naszego hotelu. Tak jak wspomniałem, jest to nasz ostatni dzień na wakacjach, więc w końcu trzeba dobrze zjeść. Już parę dni temu zrobiliśmy rezerwacje w jednej z lepszych knajp w Jackson, która serwuje to co chodzi po lokalnych łąkach. W związku z wirusem w restauracjach są limitowane miejsca. Dobrze, że mieliśmy rezerwacje, bo byłoby ciężko o stolik.
Menu mają ograniczone, ale znaleźliśmy to co chcieliśmy. Dobry kawałek krówki, zwany Tomahawk. Do tego oczywiście kilkunastu letnia czerwona Rioja Reserva z Hiszpanii i uczta była na całego. Nigdzie nam się nie spieszyło, więc posiedzieliśmy tam do późna, obgryzając kosteczki jak rasowe pieski.
Będąc w Wyoming i po dobrej kolacji nie zapalić cygara to tak jak być w Japonii i nie zjeść sushi.
Przed naszym hotelem usiedliśmy na wygodnych kanapach i odpaliliśmy cygaro. Rzadko palimy cygara, więc nie wiem czy było dobre czy nie. Popijając rumem z Wenezueli, słuchając świerszczy i zapinając bluzę po szyje (przecież jest lipiec) podsumowaliśmy sobie wakacje.
Przed wyjazdem, mieliśmy wiele pytań czy warto jest jechać i ryzykować. W normalnych czasach nigdy się nie zastanawiamy, bo zawsze jest warto gdzieś pojechać. Natomiast w czasie wirusa występuje większe ryzyko zakażenia, powikłań i utrudnień w podróży. Z drugiej strony czy większe ryzyko jest zakażenia w samolocie w którym każdy ma maskę, siedzi daleko od ciebie i powietrze jest wymieniane co 2 minuty czy w nowojorskim metrze, które biorę codziennie do pracy. Czy większe jest ryzyko zakażenie na górskich szlakach, czy w moim sklepie gdzie coraz to więcej ludzi do niego przychodzi. Czy w miejskich supermarketach jest mniej wirusa czy w sklepach gdzieś na odludnych częściach kraju.....
Piszę tego bloga dwa tygodnie po powrocie i jak do tej pory wszystko jest z nami OK.
Oczywiście są utrudnienia i trzeba ciągle uważać i przestrzegać procedur, które ustaliliśmy przed wyjazdem. Jak np. wszystkie zewnętrzne ubrania po samolocie od razu szły do worka i do prania. Pokoje w hotelach musieliśmy odkazić zanim do nich wejdziemy. Wszystkie zakupy tak samo musiały być wyczyszczone zanim je wniesiemy do pokoju. Samochód cały w środku został zdezynfekowany zanim wsiedliśmy. Później przed każdym wejściem do samochodu ręce musiały być odkażone zanim czegokolwiek się dotkniemy.... itd, itd.... Dużo tego było, ale warto.
Mieliśmy fajne wakacje, w przepięknych parkach. Pogoda dopisała, kondycja też. Z perspektywy czasu wiemy, że warto było się odważyć i wyjechać.
Z tego co widzimy to wirus nie ucieka ze Stanów, a my już kolejny duży wyjazd planujemy. Przy zachowaniu zdrowego rozsądku, rozwagi i przestrzeganiu z góry nałożonych procedur wszystko powinno być OK.
Podróże uczą, podróże kształcą, podróże rozwijają....!!
Do usłyszenia...
2020.07.11 Grand Teton National Park, WY (dzień 8)
Dziubdziuk, wstawaj, dziubdziuk wstawaj, łódka nam odpłynie…
Ale jaka łódka? - pomyślałam...przecież dziś mieliśmy iść na hike a nie jakimiś łódkami pływać. No nic, posłusznie wstałam, spakowałam spray na misie i wsiadłam do samochodu, zastanawiając się co dalej...
A dalej to były jeziora. Skoro już ten lodowiec przeszedł przez obszar aktualnego parku Grand Teton to oczywiste jest, że zostawił po sobie wiele jezior. Przepięknych jezior trzeba dodać. Jednym z takich jezior jest Lake Solitude. Przepiękne jezioro, położone w samym sercu gór, a do tego jeszcze podobno zamarznięte. No nic trzeba się przekonać jak jest naprawdę.
Zanim jednak zaczniemy choćby iść do tego jeziora to musimy najpierw zaliczyć inne jezioro, Jenny Lake. Można obejść Jenny Lake i wejść na trasę Cascade Canyon, albo można zapłacić $18 za osobę w dwie strony i łódka przewiezie cię na drugi brzeg. Warto czy nie warto? Różnie można do tego podejść. Dla nas sama przejażdżka łódką była fajna. Nie spędziliśmy na tych wakacjach czasu na wodzie ani w wodzie więc czemu nie zacząć dnia jak leniwi turyści.
Dla niektórych może to się wydać dość drogo - jeśli ktoś chce zaoszczędzić kasę i mięć dodatkowe 2h hiku to może zacząć iść z parkingu. Na łódce na dzień dobry dowiedzieliśmy się, że wczoraj ktoś widział misia ale jakoś nie wzięłam sobie tego do serca. Widząc ile ludzi wysiada z łódki a potem idzie na szlak nie bardzo wierzyłam, że spotkamy misia. A przynajmniej wiedziałam, że to nie nami się zainteresuje bo my kanapek z tuńczykiem nie mamy.
Przepłynięcie łódką zajmuje jakieś 20 minut w każdą stronę więc też nie byle co. Przyjemny wiaterek był miłym dodatkiem ale jak tylko wysiedliśmy z łódki to posmarowaliśmy się kremem bo słońce na tej wysokości to nie przelewki. Wystarczy parę minut, żeby sobie spalić np. kark jak się użyje za mało kremu.
Z początku na trasie było dość dużo ludzi. Im bardziej jednak szlak szedł w górę tym więcej ludzi odpadało albo zwalniało tempa. Po drodze jest parę wodospadów z czego najładniejszy jest Hidden Falls (ukryty wodospad).
Piękny ten wodospad. Rzeczywiście ukryty gdzieś w krzakach. Słychać go z oddali ale widać dopiero jak się zboczy z głównego szlaku i wejdzie w las. Oczywiście nie jest ciężko przegapić skręt bo każdy tam idzie a i oznaczenia są dobre.
Od tego skrzyżowania główny szlak zaczyna się wspinać do góry. “Przyjemnie” po nasłonecznionej ścianie każą nam się wspinać na Inspiration Point 7200 ft. (2200 m). Co takiego inspirującego tu jest? Do końca to nie wiem - to znaczy widok jest piękny, jezioro w dole, górki w tle, naprawdę ładnie. Może ma to inspirować do dalszego spacerku?
Inspiration point jest też wejściem do kanionu Cascade. Pan na łódce zachęcał, żeby przejść się kawałek w głąb kanionu. My i tak w planie mieliśmy iść dalej bo naszym celem jest jezioro Solitude, które jest dużo dalej i dla nas wspinaczka dopiero się zaczyna. Mam jednak nadzieję, że ludzie nie płacą $18 tylko po to żeby wspiąć się na Inspiration Point... Jak już ktoś tu dojdzie to zdecydowanie powinien iść w głąb.
Dopiero tu się zaczynają widoki, górska rwąca rzeka, piękne góry, zielone polany, świstaki, podobno misie, łosie i inne rogacze oraz moje nowe ulubione zwierzątko Pika. Tak naprawdę po polsku nazywa się to Szczekuszka amerykańska, po angielsku Pika…. dużo łatwiej. Ja to nazywałam bezogonowa myszka ale wygląda (wg. Wikipedii), że więcej ma ona wspólnego z królikami niż z myszami. Pewnie dlatego mały prawie nie widoczny ogon.
Fajne takie latało między skałami. Najbardziej mnie jednak zaskoczyła jak ciągła w pyszczku kawał trawy, ale tak z 4 razy jej długości. Do tego tak szybko przeleciała, że moje zaskoczenie, jej szybkość spowodowały, że zdjęcia nie ma.
Za to zdjęcia widoków były cały czas. Niby ten sam kanion, ta sama rzeka i te same góry ale jednak trudno się nadziwić jaka ta nasza natura jest zdolna i jak takie coś pięknego stworzyła. Fajnie się szło bo szlak był dość płaski, od wody było troszkę chłodno, a też jeszcze było przed południem więc skały nie były mocno nagrzane.
Po ok. 2.5 h doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Na lewo było na Alaska Basin. Pamiętacie jeszcze nasz pierwszy hike na tych wakacjach? Tak teoretycznie w jeden dzień można przejść górami z zachodniej części parku do wschodniej. A my głuptasy autem na około… no można przejść górami ale po pierwsze jak cała grupa idzie to nie ma jak przetransportować auto, a po drugie wierzcie albo nie, ale w górach jest jeszcze dość dużo śniegu. Zwłaszcza na przełęczach.
Na prawo za to szlak prowadzi do jeziora Solitude i dalej do innej przełęczy. Tu jest gdzie chodzić i teoretycznie szlaki nigdy się nie kończą. Widzieliśmy też dużo ludzi z plecakami, które mówiły, że spędzając w górach nie jedną noc. Darek najchętniej by zrobił szlak w prawo i w lewo ale niestety odcinki i wysokości tu są dość duże, że trzeba było się zdecydować na jedną drogę. Padło na prawo, do jeziora Solitude. Jednak zamarznięte jezioro ma coś w sobie i trzeba je zobaczyć.
Z początku szlak szedł lasem i troszkę byłam rozczarowana, że będzie mało widoków. Zmieniło się to po 15 minutach i weszliśmy do pięknej doliny która prezentowała nam piękne widoki za każdym zakrętem. Pamiętajcie, że w między czasie zrobiło się południe więc po 30 minutach na tym słońcu już mi nie zależało na widokach tylko na lesie.... Tak to już jest z tymi ludźmi, tak źle i tak nie dobrze. Żartuję, nadal wybieram widoki, nawet w słoneczku!
To właśnie tutaj śpią wszystkie górołazy. Co jakiś czas mijaliśmy dedykowane miejsce na namiot. Na pewno potrzebujesz pozwolenie i pewnie wydają limitowaną ilość na dzień ale jak ktoś lubi spać w lesie z misiami to polecam. Obudzić się w takim otoczeniu to magia.
My dzielnie maszerowaliśmy do przodu. To co kochamy na zachodzie to przygotowanie szlaków. Tutaj statecznie się szło do góry. Przybywało kilometrów i wysokości ale ty tego tak nie odczuwasz bo szlak nie jest techniczny. Oczywiście po spędzeniu 4 miesięcy poruszając się miedzy sypialnią, salonem, kuchnią i łazienką nie można oczekiwać super kondycji ale wtedy wchodzę w tryb idę, idę i podziwiając widoki idę dalej do przodu.
I czasem tylko staniemy pod drzewkiem (jak jakieś będzie), żeby napić się wody i ochłodzić.
Chyba zbliżaliśmy się do jeziora bo nagle po 1.5h spacerku zaczęło przybywać śniegu. Był to mokry śnieg, więc raków ani innych sprzętów nie trzeba było. Zresztą jak się okazało do jeziora mieliśmy już tylko 5 minut.
WOW - Piknie tu paniczku!!!
No piknie, piknie…. Zamarznięte jeziora mają w sobie jakąś magię. Pewnie dlatego, że tak rzadko się je widuje. Chyba pierwsze zamarznięte jezioro widziałam dopiero rok temu. Wtedy też był początek lipca i było trochę śniegu. Jednak mniej niż dzisiaj. Nad jeziorem spotkaliśmy Panią, która często przychodzi nad to jezioro. Mówiła, że wyjątkowo mało śniegu jest tej zimy, że taki poziom to zazwyczaj dopiero się widzi w sierpniu. Czyli jednak nie najlepsza zima była w tym roku. Nam to ciężko oceniać bo sezon narciarski szybko się dla nas skończył z wiadomych powodów.
To była nasza destynacja na dziś. I dobrze bo tak tu pięknie, że ciężko by było namówić mnie, żeby iść gdzieś dalej. Znaleźliśmy “sofę” czyli wygodny duży kamień, wyciągnęliśmy “przepyszny” lunch czyli orzeszki i cliff bar i rozkoszowaliśmy się najlepszym posiłkiem na tym wyjeździe. Muszę przyznać, że jezioro Solitude i góra Table, którą zdobyliśmy parę dni temu to najpiękniejsze szlaki w tym parku. Spokojnie mogę dopisać je do listy najładniejszych szlaków jakie w życiu zrobiłam.
Obszar wokół jeziora jest dość duży więc pomimo, że ludzi przybywało to nadal każdy miał prywatność i swoją “sofę”. Zdarzali się ludzie, którzy szli dalej w górę, ale to były ekstremalne przypadki. Po ponad półgodzinnej przerwie ruszyliśmy w drogę powrotną. Było już trochę po drugiej popołudniu więc wiedzieliśmy, że będzie ciepełko, dobrze jednak, że szliśmy w dół to jakoś szybko ubywały te kilometry.
Po około godzinie znów byliśmy na skrzyżowaniu. Była trzecia popołudniu więc idealna godzina dla górołazów aby znaleźć sobie domek na dzisiejszą noc. Jak się chodzi po górach to zazwyczaj widuje się ludzi z dużymi plecakami, albo rano jak już wracają z gór do auta, albo wczesnym popołudniem jak idą szukać miejsca na namiot. W każdym przypadku, oni zawsze idą w przeciwnym kierunku niż tłum.
Od skrzyżowania natomiast spotykało się już mniej dużych plecaków a więcej rodzin, ludzi, którzy przeszli się tylko na zasadzie - zobaczymy dokąd dojdziemy. Co mnie jednak zaskoczyło to, że każdy miał spray na misia. Nie ważne czy był to górołaz z wielkim plecakiem co nie jedno już w życiu przeżył czy rodzinka w sandałkach co wyszła na spacer. Gaz pieprzowy na misie można kupić tu w każdym sklepie z pamiątkami czy spożywczym, więc reklama działa i każdy go nosi. Nawet na lotnisku w Montanie były znaki - pamiętaj, że spray na misie nie może z tobą lecieć, ani w bagażu nadawanym, ani podręcznym.
Chyba spraye na misie są najbardziej sprzedający się produktem w Wyoming. Robią na tym trochę kasy nie ma co. My misia nie spotkaliśmy, tylko świstak przyszedł zobaczyć czy nie mamy jakiś orzeszków. Nie mieliśmy więc szybko uciekł do dziurki a my wróciliśmy na szlak.
Trasa z jednej strony dobrze nam znana z drugiej zaskakiwała nas nadal nowymi widokami. Po raz kolejny przekonaliśmy się o znanym fakcie, że idąc w drugą stronę wszystko wygląda inaczej. My szliśmy już bez większych przystanków, natomiast dużo ludzi chłodziło się nad wodą. Część robiła sobie piknik na skałach, część taplała się w wodzie. No tak każdy ma swój sposób a ochłodę. Naszym sposobem na ochłodę jest zimne piwko tak, że po 1.5h znów byliśmy na Inspiration point a potem nie wiele później przy łódce. Popołudniu kolejka do łódki była dużo większa niż rano ale i tak udało nam się załapać na drugi rzut i długo nie czekaliśmy.
Dziś jest sobota więc nie bardzo chcieliśmy chodzić po mieście. Spodziewaliśmy się tłumów i kolejek do restauracji więc postawiliśmy na McDonalds. W sumie dawno nie jedliśmy więc czemu nie. Piwko lepiej smakuje z lodówki turystycznej przy aucie z ładnym widokiem, a hamburgera można zjeść na kanapach przed hotelem. Takie “zielone” restauracje są dużo tańsze, bezpieczne i przyjemniejsze niż zatłoczone ulice czy zamknięte restauracje.
To był kolejny piękny dzień i kolejny dzień gdzie byłam wdzięczna, że się zdecydowaliśmy na te wakacje! Pamiętajcie…. Za 20 lat będziecie żałować czego nie zrobiliście a nie tego co zrobiliście!
2020.07.10 Grand Teton National Park, WY (dzień 7)
Na ten wyjazd mieli z nami jechać znajomi no i jak im wysłałam plan wyjazdu to się śmiali (pozytywnie), że każdy dzień u nas ma tytuł. No bo po części ma. Są dni spędzone w podróży i przemieszczaniu się z hotelu do hotelu. Mamy dni z długim trekkingiem i dni aklimatyzacyjne z mniejszym, lżejszym spacerkiem. Są też dni lenia albo dni rozrabiaka. Kategoryzowanie dni pomaga nam zaplanować wakacje, na których odpoczywamy aktywnie i nie mamy za dużo dni podróży a potem dużo luzu. Dziś przypadł dzień lenia. Po spędzeniu całego dnia wczoraj w aucie, późnego przyjazdu do hotelu i spaniu przez dwie ostatnie noce na nie wygodnym łóżku chcieliśmy się wreszcie wyspać. Dlatego dziś mieliśmy bardzo lekki dzień.
Pomimo, że mamy pokój w hotelu z kuchnią nie bardzo mieliśmy wczoraj szansę kupić coś na śniadanie więc stwierdziliśmy, że spróbujemy zjeść śniadanie w hotelu. Po części ciekawi byliśmy jak wygląda podejście hoteli do śniadań w dzisiejszych czasach. Nie było źle, choć jak ja to mówię jedzenie było papierowe. Czyli mrożone, odgrzewane, bez smaku. Jogurt, banan są jedynym bezpiecznym wyborem więc tak też zrobiliśmy. Widać było, że stolików jest dużo mniej i bufet nie jest dostępny dla wszystkich tylko podchodzisz i Pani ci podaje co sobie zażyczysz. Jutro chyba jednak zjemy śniadanie w pokoju.
Po nie do końca wspaniałym śniadaniu wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy zwiedzać Park Narodowy Grand Teton. Parę dni temu spędziliśmy parę dni w górach Tetons ale oficjalnie w parku jeszcze nie byliśmy.
Park narodowy Grand Teton został stworzony aby chronić pasmo górskie zwane Teton, oraz liczne jeziora które znajdują się w tych pięknych górach. Stworzenie parku zajęło dekady. Pierwsze kroki aby chronić te piękne tereny podjął kongres i w 1929 podjął decyzję o stworzeniu tu parku narodowego. Potem w roku 1943 Franklin D. Roosevelt dołożył więcej terenów (Jackson Hole National Monument) w 1949 John D. Rockefeller Jr też dołożył trochę ziemi i w końcu w 1950 roku kongres połączył te wszystkie ziemie i ogłosił ostateczny zasięg planu. Dodatkowo w 1972 roku powstała droga łącząca par Yellowstone z Grand Teton. Rzeczywiście trochę lat im zajęło ogarnięcie tego wszystkiego.
Zwiedzanie zaczęliśmy od góry Signal. Można na nią wyjechać autem i podobno jest z niej ładny widok. My spodziewaliśmy się widoku na pasmo górskie ale niestety taras widokowy jest na płaską polanę, która jest po wschodniej stronie parku. Nie mogliśmy się nadziwić jak to się dzieje, że przez tyle kilometrów ciągną się niesamowicie płaskie tereny aby potem „wyrosły” góry które mają nawet ponad 13tys feet (4 tys metrów). Góry można zobaczyć z drogi albo lepiej z nad jakiegoś jeziora.
Podobno taka rzeźba terenu powstała przez lodowiec, który 14 tysięcy lat temu wypełniał tą dolinę. Dzięki niemu powstały duże płaszczyzny i jeziora oraz potężne góry, które sprostały ogromnej masie lodowca.
Aktualnie ten płaskowyż jest domkiem dla wielu zwierząt. Spotkaliśmy nawet samochód z turystami wypatrującymi zwierzynę. Amerykanie też mają swoje safari. Co prawda nie widać, żeby wjeżdżali głęboko w łąki. Nadal trzymają się wyznaczonych dróg ale częściej zapuszczą się na jakieś off-road i może uda im się spotkać misia. My myśleliśmy przez chwilę o takiej wycieczce ale tylko przez chwilę. Chyba po afrykańskim safari byśmy się tylko rozczarowali. A poza tym przecież misie to myśmy już parę razy widzieli.
Po górze Signal pojechaliśmy nad jezioro Jackson. Zarówno w Yellowstone jak i Grand Teton sporty wodne są bardzo popularne. Ludzie pływają na łódkach, kajakach, łowią ryby ale też pływają. Muszę przyznać, że podziwiam im z tym pływaniem. W południe jak słońce przegrzeje to temperatura dochodzi do 80-90F (25-30C), ale często temperatura jest bliżej 70F (20C). Do tego temperatura wody jest dużo niższa. Pomimo tego wszystkiego ludzie nadal pływają w jeziorze i wylegują się na plaży.
My za sportami wodnymi nie jesteśmy więc zrobiliśmy sobie przerwę i przy piwku na ławeczce podziwialiśmy widoki. Piękne górskie jezioro wkomponowane w piękne góry. Do tego wiaterek, że trzeba siedzieć w bluzie dresowej w samo południe w środku lipca. Pięknie…..tak my nie lubimy upałów.
Z każdą minutą przybywało ludzi. Niektórzy przyjeżdżali na rowerach, inni z aut wyciągali grille i szykowali lunch, a inni rozkładali hamaki i relaksował się w cieniu. Jednym słowem każdy robi to co lubi najbardziej. A co Darek lubi najbardziej?
Darek najbardziej lubi nartki więc następny przystanek to musiał być słynny resort narciarski Jackson Hole. Rok temu na Czwartego Lipca, Darek jeździł na nartach. W tym roku zima była trochę słabsza a i też resorty pozamykali wcześniej, nie ubijali śniegu więc na trasach śniegu już nie ma i z nartek nici. Resort jednak trzeba sprawdzić i ocenić czy warto przylecieć tu w zimie.
Werdykt? Ciężko powiedzieć. Na pewno kiedyś przelecimy tu w zimie. Resort ten może nie jest w czołówce największych resortów w zachodnich Stanach. Słynie on natomiast z zaawansowanego terenu i stromych tras narciarskich. Tak więc jest to resort dla zaawansowanych narciarzy, którzy poszukują mocnych wrażeń. Pewnie dlatego w miasteczku Jackson jest drugi, mniejszy, bardziej rodzinny resort Snow King.
Jeśli jednak chodzi o miasteczko to Jackson Hole położone jest w miasteczku Teton Village, które to jest 20 min od Jackson. Teton Village nie jest miasteczkiem. Ma podstawowe zaplecze pod resort, to znaczy dużo hoteli, apartamentów pod wynajem, restauracji, barów i sklepów z pamiątkami czy podstawowymi rzeczami. Natomiast ogólnie jest to średniej wielkości, nie można tego porównać do Vail czy Whistler. Ale jest większe od Snowbird czy Squaw Valley. Nie mówiąc już o wschodnim wybrzeżu gdzie w ogóle nie ma miasteczek narciarskich...no może poza małym miasteczkiem w Stratton czy Stowe.
Zawsze można natomiast podjechać albo spać w Jackson, które to jest większe i jest odległe od Jackson Hole tylko 20 min. Ciekawe tylko ile się jedzie jak są korki po zamknięciu wyciągów. Myślę, że nadal bym wybrała nocleg w Teton Village w sezonie jak wszystko jest otwarte to powinno być tam wesoło a i też wybór restauracji powinien wystarczyć, żeby urozmaicić sobie posiłki.
My wyjechaliśmy gondolą na górę i przerwę spędziliśmy ze świstakami. Tylko jakieś takie nieśmiałe były i nie chciały zjeść z nami orzeszków. Żartuje - wiem, że nie wolno karmić dzikich zwierzątek….tak więc orzeszki zjedliśmy my a świstaki tylko latały po łąkach.
Pochodziliśmy troszkę po górze, pochodziliśmy po miasteczku, kupiliśmy największego miśka jakiego udało się znaleźć i poszliśmy na taras napić się piwka. A tu się okazało, że nawet w Jackson Hole Darek ma kolegę. Dopiero co poznany co prawda ale nasz kelner z wczorajszej pizzerii był naszym kelnerem w JH w barze… ups… jak to trzeba uważać z napiwkami, żeby potem ci szybko przynieśli zimne piwko.
Jak widzicie dzień mieliśmy bardzo na luzie. Nie za dużo w samochodzie, dużo na świeżym powietrzu i totalnie bez pośpiechu. Czasem tak trzeba….rozluźnić się i nabrać sił przed jutrzejszą wspinaczką.
Normalnie bym tu skończyła pisać, no bo czemu mam was zanudzać, że wróciliśmy do domu, zjedliśmy kolację, pisaliśmy bloga i poszliśmy spać….czyli po części standard. Mam jednak pewną uwagę jeśli chodzi o jedzenie. Dziś gotowaliśmy kolacje w pokoju. W zależności gdzie jedziemy to czasem staramy się sami gotować. Zwłaszcza jak jesteśmy w jakiś lasach gdzie jest niewielki wybór jedzenia. W supermarketach można kupić pół produkty ale staramy się tego unikać. Wolimy kupić świeżego kurczaka czy rybę i sami przyprawić. Proste nie? Dokładnie. Nie spodziewamy się po supermarketach super mięsa więc bierzemy to co jest bezpieczne. Jednak przykre jest, że nawet jak kupujesz zwykłą rybę to smakuje ona jak papier. My mamy szczęście mieszkać w dużym mieście gdzie można kupić kurczaka za $5 i za $15. Mamy szczęście, że możemy kupić produkty dobrej jakości, które mają smak i jakość. Żal mi jednak ludzi, którzy żyją w małych miasteczkach i dostęp mają tylko do byle jakiego, przetworzonego jedzenia…..chyba, że ja nie wiem gdzie robić zakupy. A często właśnie te małe miasteczka, żyją z rolnictwa i powinni mieć dostęp do dobrych lokalnych produktów...może ja naprawdę nie wiem gdzie kupować jedzenie poza NY. Mam nadzieję, że tak jest i każdy ma dostęp do jedzenia które ma smak...inny niż sól i cukier. Obawiam się jednak, że się mylę. Tak więc po naszej papierowej rybie, z watowym chlebkiem poszliśmy spać, śnić o dobrym sushi…
2020.07.09 Yellowstone National Park, WY (dzień 6)
Welcome to Silver Gate - dla nas to raczej pożegnanie. Nie do końca wyspani (bo materac był beznadziejny) ruszamy po raz kolejny do Yellowstone. Park Yellowstone można zwiedzić w trzy dni jak się chce tylko zobaczyć najważniejsze atrakcje turystyczne. Jeśli natomiast chcesz się zagłębić w lasy to jest też bardzo dużo szlaków górskich. W parku można też uprawiać różnego rodzaju sporty wodne a co mnie chyba najbardziej zdziwiło, można też łowić ryby.
Rzek i jezior to jest tu trochę - nie wiem natomiast jak to jest z rybami. Szkoda, że nie pojechał z nami kolega wędkarz bo byśmy pewnie mieli dobrą i świeżą kolację. My park Yellowstone zwiedzaliśmy jak zawodowi turyści czyli od punkty obserwacyjnego do punku. W Yellowstone nie ma wysokich gór ale za to jest dużo unikatowych gejzerów, gorących źródeł i innych geologicznych ciekawostek więc na tym się skupiliśmy. W górki to chętnie pójdziemy w parku Grand Teton.
Park Yellowstone można zwiedzić w 3 dni. Pierwszy dzień mieliśmy od punktu Maddison, przez Mammoth Hot Springs i Tower do Silver Gate. Drugi dzień skupiliśmy się na Maddison, Canyons i Lake Village. Natomiast na dziś został nam najbardziej popularny odcinek parku czyli od Maddison do Grant Village. Odcinek ten jest najbardziej popularny ze względu na Grand Prismatic Spring. Ale zanim tam dojedziemy musimy przejechać dolinę Lamar.
A tu jak zawsze dużo bizonów. Byliśmy przed 9 rano i potwierdziło się powiedzenie, że im wcześniej tym zwierzęta są bardziej aktywne. Bizony przebiegały przez drogę, chodziły, biegały, piły wodę - zupełnie inaczej niż w ciągu dnia gdzie wolą się nie ruszać.
Spełniło się Darka marzenie. Najpierw chciał zobaczyć w ogóle bizona, potem całe stado a na koniec stado przebiegające przez jezdnię. Obserwowalibyśmy i fotografowali dalej ale inny kierowca do nas zagadał i powiedział “dalej w dolinie jest całe stado wilków”. WOW - wilków to nam brakowało do kolekcji.
Przejechaliśmy dolinę ale wilków niestety nie widzieliśmy. Natomiast trochę dalej już w lesie zobaczyliśmy dużo samochodów zaparkowanych przy drodze. My też stanęliśmy, pytamy się co tam jest a tu misiu jest. Chodził sobie brązowy niedźwiedź. Na taką odległość mogłam go obserwować i robić mu zdjęcia. Szybko jednak uciekł ze słońca w chłodny busz więc i my wróciliśmy do auta i pojechaliśmy dalej.
Wilka udało nam się wypatrzyć troszkę dalej na bagnach. Ciekawe dlaczego był samotny. Wilki często występują w grupach ale może on tu czuje się bezpieczny i zdarzają się przypadki odizolowania. WOW - tyle zwierząt na jeden dzień. Na koniec się jeszcze kaczki załapały. A czemu nie?
Czas wrócić do zwiedzania gejzerów. Na początek odwiedziliśmy Fountain Paint Pots. Jest to obszar w parku, gdzie na trasie 1 km (0.5 miles) można zobaczyć prawie wszystkie termiczne zjawiska. Są tu gejzery, gorące źródła, fumarola i błotne wulkany (mudpots).
Wszystko było ciekawe choć “mudpots” najbardziej mnie zainteresowało. W błocie co jakiś czas pojawiała się bańka z powietrzem po czym pękała. I tak w kółko. Sprawiało to wrażenie jakiejś gry czy zabawy gdzie się jedno naciska a inne gdzie indziej wyskakuje.
Oczywiście były też piękne gorące źródła z niebieską wodą, i gejzery tryskające wodą z wnętrza ziemi. Jak tak się chodzi po tych deptakach, po tych terenach gdzie ciągle coś się gotuje, coś wypluwa, coś paruje to tylko sie człowiek zastanawia kiedy to wszystko wybuchnie. Dużo tego się nagromadziło pod ziemią i ciągle coś próbuje się wydostać.
W końcu dotarliśmy do Midway Geyser Basin ze słynnym i przepięknym kraterem Grand Prismatic Spring. Pewnie zdjęcie to wiele razy widzieliście w różnego rodzaju blogach i artykułach a dla mnie przyszedł czas wreszcie zobaczyć to na żywo.
Zanim jednak dojdzie się do Grand Prismatic to mija się Excelsior Geyser, kolejna “dziura” z przepiękną niebieską wodą i buchającą parą - niebieska woda znajduje się bardziej w szerokich, rozległych gejzerach, które wyglądają jak garnek z gotującą się wodą. Są też węższe gejzery i ze względu na mały otwór nie widać niebieskiej wody, za to wybuchają one częściej bo gotująca woda się podnosi i potrzebuje się wydostać na zewnątrz. Te węższe gejzery tryskają wodą nawet kilkanaście metrów do góry.
Rozległe gejzery nie plują wody do góry ale nadal z ziemi wydobywa się masa wody. Na przykład Grand Prismatic Spring „wypluwa” do rzeki około 5tys galonów (18 tys litrów) wody na minutę. Swoją sławę zdobył jednak nie przez wielkość czy moc ale przez wygląd. Jak to bywa w życiu wszystko jest oceniane po wyglądzie więc i Great Prismatic Spring zyskał sławę przez swoje kolory.
Podchodząc do niego przygotowanymi deptakami nie do końca widzi się jego kolory. Owszem jest dość kolorowo, ciekawa faktura ziemi no i oczywiście nieodłączny zapach siarki. Jednak jeśli naprawdę chce się zobaczyć to źródło w pełnej okazałości to polecam przejść się na pobliskie wzgórze. Trasa do wodospadu Mystic, przy czym w połowie odbija się na taras widokowy.
Dużo lepiej nie? A skąd w ogóle biorą się takie kolory? Wszystko dzięki słońcu. Dzięki minerałom zawartym w wodzie promienie słońca rozchodzą się po płaszczyźnie wody wydobywając z niej piękny niebieski kolor. Żółty kolor natomiast to bakterie. Różnego rodzaju bakterie i mikroorganizmy, które lubią ciepło (a wręcz nawet wrzątek), żyją na granicy gorącego źródła i ziemi. Często tworzą one swoisty krater i rozprzestrzeniają się na boki. Tak to właśnie natura tworzy najpiękniejsze kolory.
Grand Prismatic Spring jest jednym z tych obrazów, które chcesz zatrzymać w swojej pamięci na zawsze. Dobrze, że mamy aparaty i jest to możliwe. Następnym przystankiem na naszej trasie był gejzer Old Faithful. Jest to gejzer stożkowy i swoją sławę dostał dzięki regularności wybuchów. Tak naprawdę mógłby być tam zegar, który odlicza minuty do następnego wybuchu. Myśmy przyjechali dokładnie 5 minut przed jego wybuchem więc miejscówki w pierwszym rzędzie nie mieliśmy, ale za to nie musieliśmy czekać 1.5h. Czas pomiędzy wybuchami jest bowiem 90 minut a sam wybuch trwa niecałe pięć minut. Jednak w ciągu tych 5 minut gejzer może wypluć nawet do 32 tys litrów (8,400 galonów) wrzącej wody. Niesamowite ile energii jest we wnętrzu ziemi.
I na tym byśmy się pożegnali z parkiem Yellowstone. Teraz pora wrócić do Grand Teton, do jego oficjalnej części. Tym razem śpimy w Jackson, WY. Powrót do cywilizacji i miejmy nadzieję hotelu z lepszym materacem.
Udało się – dojechaliśmy do Jackson pod wieczór. Pokoik dużo większy niż nasza szopa w Silver Gate, miasteczko całkiem fajne – sześć ulic na krzyż ale na pizze można wyjść a i przejść się jest gdzie. My jednak potrzebowaliśmy spania. Po części ciągłe przebywanie na wysokości ok. 7tys feet (2100 m) robi swoje a po drugie mało snu w dwie poprzednie noce zrobiło swoje. Tak więc jutrzejszy dzień ma tytuł odsypianie – śpimy do 8 rano a potem na lajcie jakaś wycieczka nad jeziorko, gondolą na jakąś górkę i zleci. Trzeba nabrać sił na kolejny duży hike....ale to w sobotę!
2020.07.08 Yellowstone National Park, WY (dzień 5)
Jak często musisz w lipcu wstawać w środku nocy żeby podkręcić ogrzewanie? Śpiąc w Silver Gate, MT dosyć często. Mieścina położona jest wysoko w górach na wysokości 7,600 stóp (2,300 metrów), a w około są potężne, wysokie góry.
Spaliśmy w malutkim, drewnianym domku, który nie był dobrze izolowany. Zimne powietrze szybko ochłodziło pomieszczenie i żeby nie psikać w samolocie podczas epidemii Covid dodatkowe ogrzewanie było obowiązkowe.
Dzisiejszy dzień w większości spędziliśmy w samochodzie. Poranek w Montanie, a po południu w Parku Yellowstone w stanie Wyoming. Planując ten wyjazd wiele razy natknąłem się na ciekawe opisy drogi która dokładnie zaczyna się w miasteczku Silver Gate w którym właśnie śpimy.
Wielu z was na pewno słyszało o słynnej drodze #1 na Kalifornijskim wybrzeżu, albo o drodze #1 na Florydzie z Key Largo do Key West czy drogach w Acadia NP, albo Road To The Sun w Glacier NP. Nie wspomnę już o klasycznej drodze 66 z Chicago do Santa Monica w CA.
A kto z was zna albo przejechał Beartooth Highway na granicy Montany i Wyoming?
Mało znana i mało uczęszczana droga przez wielu jest uważana za jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach. Prowadzi przez malowniczy, górzysty teren z najwyższym punktem 10,947 stóp (3,337 metrów). Długość wynosi 68 mil (110 km.).
Rano zapakowaliśmy się do naszego malucha i ruszyliśmy w górę. Obydwoje zastanawiając się czy ten malutki samochodzik da radę po tych górach. Do pokonania dzisiaj mamy 285mil (460km.) w większości górzysty teren.
Z tym samochodem (Ford EcoSport) to też było ciekawie. Mieliśmy zarezerwowany duży, amerykański Pick-up z potężnym silnikiem w Salt Lake City. Niestety ze względu na Covid nasze plany musiały być zmienione w ostatniej chwili i wylądowaliśmy w Montanie gdzie już większość samochodów była wynajęta. Ogólnie samochód jest OK na dwie osoby, ale jak by ktoś musiał siedzieć z tyłu to by miał fajnie.
Na początku droga szła w miarę płasko i po paru milach dojechaliśmy do Cooke City. Jest to malutkie miasteczko podobnego do Silver Gate. Może troszkę większe, bo ma stację benzynową i parę więcej punktów turystycznych.
Od Cooke City droga jeszcze wiodła wzdłuż rzeki Lake Creek aby następnie pomału wspinać się do góry. Jeśli ktoś lubi wędkować w ciszy i spokoju to polecam ten rejon. Widzieliśmy dużo miejsc a także rybaków przy drodze. Trzeba tylko pamiętać, że w tym rejonie jest potężna ilość Grizzly, wilków i innych ciekawych zwierząt. Oddalając się od samochodu trzeba pamiętać o gazie pieprzowym. Misie też lubią rybki.
Nie będę opisywał każdego zakrętu, bo było ich trochę. Droga szła łagodnie do góry przez las iglasty. Niestety poza paroma sarenkami i łosiami to za wiele zwierzyny nie widzieliśmy.
Gdzieś od wysokości 9,000 stóp (2,700 metrów) las zaczął ustępować wysokogórskim polanom. Droga zaczęła ostrymi serpentynami wić się stromiej do góry. Widoki stawały się coraz to lepsze, a wiatr coraz to silniejszy.
Wiało tak mocno, że wysiadając z samochodu trzeba było dobrze drzwi trzymać bo by chyba urwało. Do tego niska temperatura jak na lipiec, gdzieś 8-10C powodowało „przyjemny” chłodek.
Wyjechaliśmy na przełęcz BearTooth. Najwyższy punkt na tej drodze. Dobrze tu wiało, do tego stopnia, że postanowiliśmy nie wychodzić z samochodu. Porobić parę zdjęć przez uchylone okna i chwilę podziwiać widoki.
Tą drogą można dalej jechać w głąb Montany aż do miasteczka Red Lodge i dalej. Nie pojechaliśmy dalej w dół, bo za bardzo nie było czasu. Przed nami jeszcze setki kilometrów do pokonania. Podjechaliśmy jeszcze kawałek aby zobaczyć resort narciarski Beartooth Basin Summer Ski Area, ciężko to nazwać resortem, bo posiada jeden wyciąg orczykowy.
Natomiast jest to miejsce gdzie na nartach można jeździć do lata. W tym roku zamknęli ten „resort” parę dni temu, 4 lipca. Wiedziałem o tym wcześniej dlatego też nie zabrałem ze sobą butów narciarskich, jak rok temu.
Śniegu jeszcze było wystarczająco dużo żeby zrobić trochę zakrętów, ale niestety trzeba by podchodzić do góry. Wspinaczka w głębokim i mokrym śniegu w butach narciarskich na tej wysokości to sama przyjemność, prawda? Ale raczej nie dla ludzi którzy mieszkają nad oceanem.
Wróciliśmy do samochodu i zawróciliśmy w kierunku Parku Yellowstone. Przejechaliśmy przez nasze miasteczko Silver Gate i wjechaliśmy do parku jego północno-wschodnim wjazdem.
Na zwiedzanie Yellowstone mamy przewidziane 3 dni. Ja wiem, że jest to za mało na zaglądniecie w każdy zakamarek, ale wystarczająco dużo żeby „coś tam” zobaczyć. Zresztą nie planujemy robić w Yellowstone żadnych większych hików. Nie są one tak ciekawe i interesujące jak w sąsiadującym od południa parku Grand Teton, w którym to zamierzamy zabawić 5 dni.
Yellowstone słynie z dwóch rzeczy, gejzerów i zwierząt. Te pierwsze są łatwe do zwiedzenia i zobaczenia. Znajdują się blisko drogi i nigdzie nie uciekną. Z tymi drugimi to jest różnie. Albo ma się szczęście i zwierzaki cię polubią i będą pozowały do zdjęć, albo będą siedzieć głęboko w lasach z dala od ludzi.
Żeby zwiększyć szanse na zobaczenie ciekawych okazów zaciągnęliśmy języka z internetu i od park rangera. Największe szanse w lato są w dwóch potężnych dolinach, Hayden i Lamar. Także pora dnia ma duży wpływ na ich aktywność. W ciągu dnia większość z nich jest leniwa i leży gdzieś w wysokich trawach, albo w zagajnikach i za bardzo ich nie widać. Rano i wieczorem, to są pory dnia w których zwierzęta migrują albo polują.
Oczywiście pora roku też ma ogromny wpływ. Zimą jest zupełnie odwrotnie niż latem. Dni są krótkie i bardzo zimne z dużą ilością śniegu. Cały Yellowstone jest położony na płaskowyżu powyżej 2,000 metrów. W ciągu dnia zwierzęta się nagrzewają w słońcu i wychodzą na polany gdzie jest je łatwo wypatrzeć. Także po śladach na śniegu można określić co i kiedy tędy przechodziło.
Oczywiście już planujemy przyjechać tutaj zimą. Obok jest wielki resort narciarski Big Sky Montana. Parę dni temu przejeżdżaliśmy obok niego. Imponująco ta górka wygląda. Zastanawiam się dlaczego jeszcze go nie odwiedziłem. Plany już są. Zakupiłem bilet narciarki na następny sezon, Ikon Pass. Big Sky Montana jest na nim. Nartki w Montanie i zwierzaki w Wyoming. Zapowiada się ciekawa zima. Ktoś chętny?
Wracając do zwierząt.....
W rejonie Mammoth Hot Springs lekko pobłądziliśmy i wylądowaliśmy na Łosiu. Łoś nie zważał na nic tylko zajadał kwiatki z drzewa. Nie czekaliśmy do końca, ale patrząc z jakim smakiem je jadł, to pewnie zjadł je wszystkie.
Posuwając się dalej na południe parku dojechaliśmy do Grand Canyon of Yellowstone. Punktów gdzie można się zatrzymać jest wiele. My wybraliśmy Artist Point. Ponoć jest najładniejsze i z tego miejsca dużo artystów maluje swoje dzieła.
Głębokość kanionu robi wrażenie. Wiadomo, nie jest to Grand Canyon z Arizony, ale warte odwiedzenia.
Z tego punktu też dobrze widać dolny wodospad na rzece Yellowstone. Mając więcej czasu polecane jest parę hików w tym rejonie. Niestety my mamy w planie wieczorem odwiedzić dolinę Lamar i poszukać zwierzaków.
Wyjeżdżając Bizon chciał się pożegnać i wyszedł na drogę. Był tak blisko, że można go było prawie pogłaskać. Oczywiście nie jest to polecane, bo zwierze może czuć się zagrożone i ono „troszkę” więcej waży niż człowiek.
Pożegnaliśmy się z lokalnym i ruszyliśmy w kierunku Lake Village. Po drodze jeszcze odwiedziliśmy wulkan błotny.
Może nie jest to najbardziej odwiedzane miejsce w parku, ale ciekawe. Wygląda jak wielki gar gęstej zupy która się gotuje na małym ogniu. Ogień pewnie nie jest mały, bo większość Yellowstone (9,000 km²) jest na nim podgrzewana.
Dojechaliśmy do jeziora Yellowstone. Potężne i wielkie to jezioro, 350 km². Jest to największe jezioro w Ameryce Północnej położone powyżej 2,000 metrów n.p.m. W zimie całe zamarza, a grubość lodu przekracza metr. Widać tutaj dużo samochodów z przyczepami na których są wielkie łodzie. Nasz mały samochodzik na pewno by nie uciągnął przyczepy po tych górach, więc zostało nam tylko oglądanie jeziora z brzegu.
Zbliżała się godzina 18. Głodni (tylko po śniadaniu) wstąpiliśmy do lokalnej knajpy w Lake Village. Jedzenie można tylko było zamówić na wynos. Dobrze się składało, bo taki też mieliśmy zamiar. Dobre hamburgery z lokalnej zwierzyny z chłodnym piwkiem z widokiem na jezioro i zwierzaki! Czego więcej oczekiwać...
Prawie wszystko dopisało....było chłodne piwko, piękny widok na jezioro, zwierzaki też przyszły... tylko z tymi dobrymi hamburgerami trochę przesadziłem. No cóż nie można mieć wszystkiego. Moje jeszcze jakoś smakowały, można powiedzieć, że lepsza wersja McDonald's. Natomiast Ilonka postawiła na kurczaka. Pisało, że naturalny... chyba naturalnie to on był sprasowany przez bizona. Bo kurczak wyglądał jak sprasowany papier i tak też smakował.
Po kolacji przyszedł czas na Lamar Valley. Do początku doliny, która się ciągnie ponad 30 kilometrów mieliśmy 110 kilometrów. Dobrze, że jest lipiec i jasno jest do minimum 21 godziny, więc mieliśmy akurat czas żeby tam dojechać.
Za szybko nie można było jechać. Po pierwsze już jest wieczór i zwierzęta wychodzą na drogę, a po drugie ciągle zwalniasz albo się zatrzymujesz żeby je oglądać.
Około 20:30 wjechaliśmy w dolinę Lamar która przywitała nas setkami bizonów. Takiej ilości ludzi z profesjonalnymi lornetkami i aparatami z obiektywami długości prawie mojej ręki to ja dawno nie widziałem.
Ilonka wyciągnęła swój sprzęt, ja moją kamerkę i zaczęliśmy się bawić. Spędziliśmy chyba dobre 30 minut obserwując bizony. Zwierzęta biegały, walczyły, bawiły się.... cokolwiek tylko chcieliśmy.
Kiedyś zrobimy album i film to wstawimy na bloga.
Do naszej malutkiej chatki w Silver Gate wróciliśmy jak już było ciemno. Niestety lokalny sklep który miał drzewo na ognisko już był zamknięty, a jakoś nie mieliśmy odwagi iść do pobliskiego lasu po patyki.
Zmęczeni po całym dniu wielkich wrażeń i setek kilometrów za kierownicą padliśmy do naszego krótkiego łóżka i szybko zasnęliśmy.
W nocy Ilonka mnie parę razy budziła i mówiła, że słyszy odgłosy na zewnątrz. Jakoś nie miałem odwagi wyjść na zewnątrz i sprawdzić. Chyba za mało whiskey wypiłem tego wieczoru.....
2020.07.07 Yellowstone National Park, WY (dzień 4)
Dzisiejszy dzień będzie pod tytułem “nigdy w życiu…”. Ile z was mówiło sobie... „ja to nigdy tego nie zrobię, ja to nigdy tam nie pojadę..”. Na pewno każdy ma coś takiego na swoim koncie. Ja już wiele razy przekonałam się i zrozumiałam powiedzenie „Nigdy nie mów nigdy...”.
Tak więc nigdy nie ciągnęło mnie do Montany, słyszałam, że jest to przepiękny stan, że ludzie żyją tu jakby się świat zatrzymał. Słyszałam też opowieści o tym jak najbliższy sąsiad jest parę kilometrów od ciebie a misiów to jest tu więcej niż przypadków COVID-a. Głównie przez te misie Montana nie była w czołówce stanów, które chciałam odwiedzić. Jednak od słowa do słowa właśnie siedzę w Montanie, w miasteczku Silver Gate, gdzie populacja to 140 ludzi (wg. Census 2000). „Miasteczko” ma dwie ulice na krzyż i na dzień dobry Pani w recepcji nam powiedziała: „Jak chcesz się przejść w około domku to jak najbardziej, chodź gdzie chcesz ale weź ze sobą spray na misie.” - Niezłe powitanie, nie?
Tak więc po takim przywitaniu, siedząc przy ognisku, pisząc bloga zastanawiam się kiedy odwiedzi nas miś i jak to się stało, że ja tu wylądowałam. W samym środku niczego... a może właśnie w samym środku wszystkiego.
A jak się tu znalazłam - jak zwykle jedna rzecz doprowadziła do kolejnej. Ja wymyśliłam wakacje w Grand Teton i Wyoming. Darek dodał do tego Yellowstone, bo przecież jesteśmy tak blisko. No to ja dodałam do tego nocleg zaraz przy bramie wjazdowej do parku, padło na Silver Gate. A na koniec Darek wybrał domek z miejscem na ognisko. Fajny domek mamy, nie?
Po spędzeniu trzech nocy w zachodniej części parku Grand Teton, postanowiliśmy zmienić lokalizację. Skoro nigdy nie byłam w najstarszym parku w stanach, Yellowstone, to okazja była sama w sobie. Do tego park Yellowstone jest bardzo blisko (w zasadzie to graniczy) z parkiem Grand Teton.
Takiej okazji nie można przegapić i po spakowaniu naszego „super” autka (amerykańskiej wersji Fiata 126p) ruszyliśmy w drogę na północ do miasteczka West Yellowstone. Oczywiście, żeby wjechać do parku trzeba mieć roczny pas na wszystkie parki albo jednorazową przepustkę, która jest na 7 dni. My zakupiliśmy roczny pas. Skoro wjazd do jednego parku to $35 a roczny pas to $80 to matematyka jest prosta i wychodzi, że przy dwóch parkach już się bardzo mało dopłaca. A skoro Europa mówi, że nie chce turystów z USA to my będziemy zwiedzać Stany więc kto wie co jeszcze się pojawi w naszych planach – może Oregon i Crater Lake we wrześniu...Ktoś chętny?
Kolejka do wjazdu była dość duża – a podobno nie wolno podróżować. Hmmm... chyba tylko Nowy Jork jest jakiś taki przeczulony. Kolejka do wjazdu, kolejki na parkingi a do tego rejestracje z całego kraju – jaki COVID???
Pani w informacji rozpisała nam atrakcje na trzy dni. W pierwszy dzień mieliśmy przejechać od West Yellowstone do Mammoth Hot Springs (gorących źródeł). Prawda jest taka, że mieliśmy przejechać dalej bo przecież mieszkamy w Silver Gate.
Park Yellowstone słynie z wulkanów i gejzerów, swoją geologię zawdzięcza, wulkanowi Yellowstone położonym oczywiście pod parkiem. Mega wulkany wybuchają co kilkaset tysięcy lat. Jeśli kiedyś dojdzie do tego wybuchu to nie dość, że cały park wybuchnie to ilość pyłu wulkanicznego będzie tak potężna, że zakryje słońce na kilka lat. A jak wiadomo człowiek bez słońca nie przeżyje.
Jak się jeździ po parku to non-stop coś dymi, coś pluje, coś bulgocze, coś się gotuje. A zapach siarki też nie jest niczym nowym. Tak więc naprawdę czuje się, że stąpamy po cienkim gruncie. Taki cienki grunt można znaleźć w Norris Geyser. Jest to najcieplejszy, najbardziej kwaskowy i najbardziej dynamiczny gejzer w Yellowstone.
Oczywiście jak przystało na Park Narodowy wszystko jest ładnie przygotowane i chodzi się po wyznaczonych deptakach. Szybko jednak można zapomnieć o cywilizacji i poczuć się jak na innej planecie. Jak to się dzieje, że świat jest tak różnoraki i różno kolorowy – piękny jest ten niebieski kolor nie?
A skąd się bierze ten niebieski kolor? Parę rzeczy się na to składa. Po pierwsze woda jest super gorąca więc żadne mikroorganizmy tam nie mieszkają więc woda jest idealnie czysta. Po drugie to słońce odbija się od tafli wody wydobywając piękny niebieski kolor - podobnie jak się dzieje, że niebo jest niebieskie.
Porcelain basin czyli mniej zarośniętą ale mniejszą nizinę można obejść w 20 minut. Nam oczywiście zajęło to ponad 30 minut bo trzeba było zrobić zdjęcie pod każdym kątem, każdej rzeczy. Idzie się bardzo przyjemnie i można iść w każdym wieku, bo trasa jest bardzo łatwa.
Co jakiś czas wybuchają gejzery i plują wodą na każdego w okolicy. Nam się raz dostało wodą po twarzy. Gejzerów nie przewidzisz i akurat to co myśmy widzieli wybuchło w miarę blisko nas ale nie był to jakiś wysoki wybuch. Może jeszcze uda nam się zobaczyć wysokie wybuchy w innych częściach parku.
Będąc w gejzerze Norris można przejść się jeszcze wokół Back Basin. Ponieważ nizina ta jest bardziej porośnięta drzewami to nie widać tak efektownie gejzerów a bardziej wygląda to jak dymiąca ziemia, i tylko widać dym przebijający się między drzewami.
Jeśli jednak interesuje cię para wodna to polecam Roaring Mountain. Trzeba jednak mieć szczęście aby góra puściła dym. Przy nas nie chciała puścić pary ale podobno jak zaczyna dymić to góra wydaje dźwięk, który można słyszeć nawet cztery mile (6 km) dalej.
My nie doczekaliśmy się wybuchu ale bizony wyglądały jakby cały czas czekały. Koło Roaring Mountain spotkaliśmy dwa bizony siedzące sobie spokojnie w trawie. Były to nasze pierwsze bizony więc poświęciliśmy trochę czasu na obfotografowanie ich. Szybko się jednak przekonaliśmy, że bizony zwane też buffalo są tu dość popularne i można je spotkać prawie wszędzie. Czasem bliżej, czasem dalej ale non-stop jakiegoś się widzi.
Bizony były mało aktywne więc ruszyliśmy w drogę do następnej atrakcji – Mammoth Hot Springs. Formacja skalna powstała tysiące lat temu jak ciepła woda ochładzała się i zostawiała wapień budując tarasy skalne. Ciepła woda w Mommoth Hot Springs pochodzi z Norris Geyser i przepływa podziemnymi tunelami. Oczywiście stworzonymi przez naturę. Bardzo lubię parki które na każdym kroku mają coś nowego, unikatowego i jakby z kosmosu do zaoferowania. Tym razem deptakami obeszliśmy gorące źródła Mammoth. Nie myślcie, że można się w nich kąpać. Pomimo, że schodzą one prosto do miasteczka o tej samej nazwie a na dole jest hotel który przypomina sanatorium to wspomniane gorące źródła są bardziej geologiczną ciekawostką, niż dostępną przyjemnością.
Dla mnie przyjemność była bo znów można było fotografować coś nowego. Z jednej strony suche tereny pokryte solą i spalonymi drzewami a z drugiej parujące, gotujące się wody o idealnie niebieskim kolorze.
Tu już było dużo więcej ludzi i nawet się zastanawialiśmy skąd się oni wzięli. Na górze parking był dość mały a tu wyglądało jakby prawie autokary przyjeżdżały. Dopiero jak zjechaliśmy do miasteczka, zobaczyliśmy dużo większy parking, zastawiony po brzegi. Tak więc jak uda wam się znaleźć miejsce na górnym parkingu to zdecydowanie polecam. Bliżej do źródeł a i ludzi mniej.
Mammoth Hot Springs znajduje się w północno-zachodnim rogu parku. My natomiast śpimy koło północno-wschodniego wjazdu. Tak więc od Mammoth pojechaliśmy w kierunku doliny Lamar. Było nam to nawet na rękę bo podobno w dolinie tej jest dużo zwierząt więc mieliśmy nadzieję na fajne lokalne safari.
Udało nam się zobaczyć bizony i to nawet dość blisko. W większości przypadków były to samotne osobniki (prawdopodobnie samce), które przy drodze zajadały trawę. Podekscytowani, że widzimy największego ssaka lądowego pstrykaliśmy zdjęcia jak opętani.
Dolina sama w sobie też jest przepiękna. Niesamowite ile oni mają tu terenów. Tak sobie pomyślałam, że skoro misie i wilki mają tak ogromne tereny to po co mają się zbliżać do człowieka. Na wschodnim wybrzeżu, sprawa wygląda trochę inaczej bo mają limitowane tereny więc często są bliżej ludzi. Miejmy nadzieję, że moja teoria się sprawdzi i żadnego misia nie spotkam na tym wyjeździe.
W końcu po zrobieniu 200 mil (320 km) dojechaliśmy do Silver Gate. I takim oto sposobem wylądowaliśmy w „szopie” jak to Darek nazywa. Wylądowaliśmy w małym domku gdzie musisz zginać kolana jak chcesz zobaczyć sie w lustrze, gdzie chleb chowamy do lodówki turystycznej, żeby myszki nie zjadły, gdzie łóżko było tak małe, że nogi nam spadały – nie mówiąc, że nie wygodne. Ale jednocześnie zajechaliśmy do chatki, która ma ognisko z pięknym widokiem na góry, gdzie podobno zwierzęta chodzą po okolicznych lasach i gajach, i gdzie widać miliony gwiazd podnosząc tylko wzrok do góry.
Samo miasteczko Silver Gate nie ma wiele do zaoferowania. Ale za to w około ma bardzo dużo do zaoferowania. Jest na granicy parku Yellowstone, jest przy wjeździe na jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach – Beartooth Highway, i otoczone jest pięknymi górkami. Życie w tym miasteczku nie jest do końca dla nas mieszczuchów, ale lokalni ludzie wyglądają tu na bardzo szczęśliwych. I tak właśnie wylądowałam przy ognisku, w środku Montany pośrodku wszystkiego.
2020.07.06 Grand Teton National Park, WY (dzień 3)
Ponad 90% ludzi odwiedzających Grand Teton National Park jedzie do jego wschodniej części i zwiedzanie tego parku rozpoczyna od miasteczka Jackson. My oczywiście tam też zamierzamy zajechać za parę dni, ale najpierw postanowiliśmy zwiedzić Teton od jego mało znanej zachodniej części.
Wczoraj była 9 milowa rozgrzewka, natomiast na dzisiaj zaplanowałem duży hike. Mamy zamiar wspiąć się na Table Mountain, 11,106 ft (3,385m). Na szczyt idą dwa szlaki. Pierwszy, Huckleberry idzie doliną, drugi, South Face prosto do góry. Decyzje jakim pójdziemy mieliśmy podjąć rano na parkingu.
Tak jak pisałem, w tej części parku jest bardzo mało ludzi, co z resztą było widać na parkingu. Ja wiem, że jest poniedziałek rano, ale żeby nie było nikogo? Trochę Ilonka się wystraszyła, bo miała nadzieję iść z jakąś grupą ludzi a nie samotnie ze mną wspinać się do góry.
Ze względu na dużą ilość czarnych i grizzly niedźwiedzi zalecane jest chodzenie minimum w 3 a lepiej w 4 osoby. Niestety nikt z naszych znajomych nie dał rady jechać z nami, więc nakupiliśmy więcej gazu pieprzowego na niedźwiedzie i to nam dało lepszy komfort psychiczny i bezpieczeństwo.
Wybraliśmy trasę South Face. Dużo ludzi ją odradzało na internecie (nawet tabliczki na dole tak informowały) ze względu na strome podejście do góry. Myśmy jednak ją wybrali. Dlaczego? Parę powodów:
- jak sama nazwa wskazuje, południowa ściana czyli nasłoneczniona, czyli mniejsza ilość śniegu niż na trasie doliną. Tam ponoć dalej leżało dużo śniegu i często ludzie gubili szlak.
- krótsza o parę mil.
- stromo, ale rano nie ma na niej słońca, więc nie jest gorąco.
- mniejsza ilość niedźwiedzi niż w dolinach. Pewnie mają stromo i nie chce im się wspinać.
Ze względu na częste, letnie, popołudniowe burze ruszyliśmy już z parkingu o 8 rano. Zalecane jest opuszczenie szczytu nie później niż 1-2 po południu. Górny odcinek szlaku prowadzi granią, na której nie chcesz być jak jest burza i silny wiatr.
Byliśmy pierwsi na szlaku. Ze względu na dużą ilość dzikiej zwierzyny zalecane jest być głośno na hiku. Śpiewać piosenki, klaskać, głośno rozmawiać, stukać butami, gwizdać.... cokolwiek, byle wydawać głośne dźwięki, które mają odstraszyć zwierzaki. Nawet nie wiedzieliśmy, że tyle znamy piosenek.
Dogoniła nas cztero-osobowa grupa z Pensylwanii. Mieli super tempo. Jak się później okazało, oni pracują w parku i często chodzą tutaj po górach, widać to było po ich tempie i umięśnionych nogach. Chwilę z nimi pogadaliśmy, a potem oni ruszyli swoim tempem do góry a my znowu zostaliśmy sami.
Na początku szło się gęstym brzozowym lasem z wysokimi trawami. Później brzozy ustępowały drzewom iglastym. Temperatura do wspinaczki była idealna 8-10C i niska wilgotność powietrza.
Parking jest na 7,000 stóp. Szczyt ma ponad 11,000, czyli musimy się wznieść o ponad 4,000 stóp. To już jest trochę.
Gdzieś na wysokości 8,000 stóp zaczęły się piargi. Było dalej stromo, a sypkie podłoże nie ułatwiało wspinaczki.
Pomału, noga za nogą, piosenka za piosenką osiągnęliśmy 9,000 stóp. Od tej wysokości teren z lekka stawał się bardziej płaski, a gęsty las zamieniał się w polany.
Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, jakieś 15 minut. Ściągnięcie kolejnych ubrań, uzupełnienie kalorii i ogólny odpoczynek.
Siedząc tak i odpoczywając słyszymy, że kamienie się ruszają. Co to może być? Na pewno nie wiewiórka. Albo człowiek, albo jakieś większe zwierze. Siedząc tak, ze sprayem na misie w ręce, widzimy wyłaniającą się parę z zakrętu. Uffff... odetchnęliśmy....!
Para jest z Colorado i tak jak my zwiedza zachodnie, mniej uczęszczane Tetons. Teraz już raźniej w czwórkę szliśmy dalej.
Polany stawały się coraz to większe, ilość drzew ubywała, a śniegu przybywało. Doszliśmy gdzieś do 10,000 stóp, czyli do górnej granicy lasu w tym parku. Ponoć jeszcze dwa tygodnie temu było tu tyle śniegu, że bez raków by było ciężko.
Zafascynowani przepięknymi widokami i nie zwracając uwagi gdzie się idzie oczywiście zgubiliśmy szlak. Ciężko go było odnaleźć, bo większość terenu była przysypana śniegiem. A na dodatek nie wiem dlaczego, ale nigdzie nie był szlak namalowany. Na dole było łatwo, bo szło się po wydeptanej ścieżce. Tutaj na śniegu było wiele śladów w różnych kierunkach i nie wszystkie były człowieka.
Na szczęście mamy GPS i telefony z załadowanymi mapami, więc nawet szybko odnaleźliśmy szlak i ruszyliśmy dalej.
Im wyżej tym ładniejsze widoki. Byliśmy już ponad lasami, więc i wiatr zaczął o sobie dawać znać. Na szczęście nie był mocny jak na te wysokości i tylko nas przyjemnie ochładzał.
Tutaj gdzieś po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt, a zaraz za nim najwyższą górę w tym parku, Grand Teton 13,775 ft (4,199 m).
Do pokonania mieliśmy jeszcze trochę, ale dzięki sprzyjającym wiatrom ubywało. Trochę nas śnieg przytrzymał. Już prawie pod szczytem natknęliśmy się na dosyć spory odcinek głębokiego śniegu. Nie jest łatwo na tej wysokości iść do góry po ciężkim i mokrym śniegu.
Pod sam koniec jeszcze troszkę wspinaczki po skałkach nam się dostało i około godziny 13 stanęliśmy na szczycie Table Mountain, 11,106 ft (3,385m).
Tu już dobrze wiało. Bluza windproof była bardzo potrzebna. Znaleźliśmy sobie zaciszne miejsce za skałami i chyba z godzinę tam spędziliśmy.
Była idealna, słoneczna pogoda. Całe pasmo górskie mieliśmy jak na dłoni. Table Mountain znajduje się tak jakby w środku gór. Panorama 360 stopni jest cudowna. Widzieliśmy też wschodnie Teton gdzie za parę dni mamy zamiar też tam troszkę połazić.
Siedziało by się tak godzinami, ale niestety przed nami jeszcze dużo roboty, trzeba zejść na dół.
Cały czas zastanawialiśmy się jakim szlakiem będziemy schodzić. Czy tym samym stromym co szliśmy na górę, czy wrócimy przez dolinę. Wybraliśmy stromy w dół. Po pierwsze już go znaliśmy (wcale nie był taki straszny), a po drugie ilość śniegu i wielkie strumyki w dolinie przez które nie ma mostków tylko trzeba buty ściągać jakoś nas nie zachęciły.
Polanami to się prawie zbiegało. Później nastąpiło zwolnienie na piargach i na stromych leśnych odcinkach, ale w sumie w dwie godziny z lekkim hakiem zeszliśmy na dół.
Mięśnie nóg drżały ze zmęczenia, ale osoba która chodzi po górach i zna ten ból to wie, że jest to przyjemne zmęczenie. Udało się!!! Góra zdobyta!
W samochodzie już czekał na nas prezent. Najlepiej zainwestowana $18 na tym wyjeździe. Kupiliśmy lodówkę przenośną. Raczej jej nie zabierzemy ze sobą do NY, bo pewnie nadanie czy wysłanie by nas więcej wyniosło. Oddamy go chłopakom w wypożyczalni.
Lodówka spełniła swoje podstawowe zadanie i zaserwował nam zimne piweczko.... ale rarytas po takim dniu.
Nie chciało nam się za bardzo jeszcze wracać do mieszkanka, więc postanowiliśmy odwiedzić lokalny resort narciarski Grand Targhee.
Był to bardzo dobry wybór. Oczywiście nie ma już nart, ale w lato organizują rowery górskie. Była już godzina 18, więc wyciągi były zamknięte, towarzystwo przeniosło się do lokalnej knajpy gdzie podawali hamburgery i piwo.
Dwa razy nie trzeba było nas namawiać. Na świeżym powietrzu, po wyczerpującym dniu bizon smakował wyśmienicie. A lokalne IPA ochładzało. Widać, że Idaho jest za rogiem, bo ziemniaków tu ładowali mnóstwo.
Na koniec przenieśliśmy się na wygodne drewniane leżanki, które nas prawie ukołysały do snu. Dobrze, że słońce zaszło i zrobiło się chłodno, bo inaczej pewnie byśmy tam zasnęli.
Spodobał nam się ten lokalny resort. Kiedyś jak będę jeździł w Jackson Hole, to postaram się tu na dzień (i pewnie wieczór) wstąpić. To tylko godzinka samochodem. Można jeździć wszędzie. Nawet są znaki na drodze o tym mówiące.
2020.07.05 Grand Teton National Park, WY (dzień 2)
Park Narodowy Grand Teton powstał w 1926 roku. Leży on na południe od słynnego Parku Yellowstone, który to z kolei powstał w 1872 i jest najstarszym parkiem narodowym w USA. Grand Teton nie jest może najbardziej popularnym parkiem i pewnie nie jest na pierwszym miejscu u wielu ludzi. Ale jak tylko wspominałam w pracy, że na Czwartego Lipca właśnie się tam wybieram to każdy mówił “podobno tam jest pięknie”. No i jest!
Jak tylko zobaczyłam kiedyś zdjęcie najwyższej góry (Grand Teton) w tym parku to od razu chciałam tam pojechać. Często Grand Teton NP kojarzy się z resortem narciarskim zwanym Jackson Hole. Nam się na narty nie udało tam jeszcze pojechać ale zdecydowaliśmy się odwiedzić ten park latem.
Nazwa parku jak już się zorientowaliście jest od najwyższej góry w tym parku (Grand Teton 4199m / 13,775ft). A czy samo Teton coś znaczy? Nie do końca można to przetłumaczyć, ale nazwa powstała dzięki trzem francuskim górołazom, zwanych "les trois tétons". Potem nazwa została zangielszczona i tak mamy teraz Grand Teton Park Narodowy.
My zwiedzanie tego wspaniałego parku zaczęliśmy od zachodniej strony. Oficjalnie nie jest to jeszcze park ale ma przepiękne szlaki które chcieliśmy zaliczyć. Na pierwszy dzień wybraliśmy lekki spacerek do Alaska Basin. Tak naprawdę nie jest to lekki szlak ale my nie planowaliśmy go zrobić w całości. Po pierwsze wczoraj poszliśmy dość późno spać więc dziś mieliśmy późny start a po drugie jutro czeka nas przepiękny i długi hike więc trzeba oszczędzać siły.
O 10 rano, pokonując wyboistą, żwirową drogę dotarliśmy na parking i od razu wskoczyliśmy w buty. Muszę przyznać, że trochę bałam się misiów. Podobno w Wyoming jest około 700 misiów grizzli, bardzo nie chciałam jakiego spotkać. Do tego dochodzą czarne misie których już nawet nie liczą. Zobaczyłam jednak tłum ludzi na parkingu i szlaku oraz biegające psy więc trochę się uspokoiłam. Przy takim ruchu to miś raczej ucieknie niż się zbliży do człowieka.
Alaska Basin Trail jest z początku dość łatwa. Delikatne podejścia, ładnie przygotowana trasa i przede wszystkim przepiękne widoki. Jak gdzieś po 30 minutach na szlaku zaczęliśmy rozmowę z jakąś Panią to powiedziała, że jest w niebie. I ma rację. Jeśli tak nie wygląda niebo to nie wiem co może być lepsze.
Dużo ludzi wychodzi tylko na polankę, żeby zobaczyć piękne widoki. Bardzo szybko na tym szlaku można dojść do pięknych widoków i to przy dość małym wysiłku fizycznym. My jednak chcieliśmy zobaczyć co jest dalej i dalej…
Im dalej się zapuszczaliśmy tym mniej ludzi było. W pewnym momencie nie spotkaliśmy nikogo chyba przez 45 minut. Czyli większość tych ludzi z parkingu robi tylko początkowe kilometry a potem zawraca.
My doszliśmy do jakiś 8700 ft.(2650 m). Widoki były przepiękne i w tym momencie doszliśmy do wniosku, że więcej nam dziś do szczęścia nie potrzeba.
Czas jednak mieliśmy dobry i stwierdziliśmy, że jeszcze trochę podejdziemy. Przeszliśmy jakieś 20 minut, śniegu już dość mocno przybywało. Czasem nawet gubiliśmy szlak a na koniec stanęliśmy przed strumykiem i okazało się, że będzie ciężko. Zima w tym roku była duża i długa. Śnieg nadal jest w górach a rzeki są rwące i lodowate. Gdzieś w końcu muszą spłynąć te niesamowite pokłady śniegu. Woda, która płynęła naszą rzeką niestety zerwała mostek i utrudniła przejście na drugą stronę. Przejście w butach nie wchodziło w grę. Można było ściągać buty i coś kombinować, ale to by zeszło trochę czasu w obie strony i wcale daleko byśmy nie zaszli. Tak więc obliczyliśmy, że zrobiliśmy 1700 ft wysokości (500 m) i ok. 9 mil (14-15 km) więc spacerek wcale taki mały się nie okazał.
Wiedząc, że jutro mamy zaplanowaną dość dużą wspinaczkę na Table Mountain postanowiliśmy olać strumyk i zawrócić do naszej pięknej dolinki. Widoki w drugą stronę były równie piękne więc aparat nie miał nawet chwili odpoczynku.
Im bliżej parkingu tym więcej ludzi się pojawiało. Dużo ludzi szło z pieskami - tak po prostu wzięła pieska na popołudniowy spacer, część wspinała się po skałkach, a część uczyła dzieci o roślinkach. Jednym słowem każdy robił to co lubi i super bo aktywność na świeżym powietrzu jest potrzebna.
Doszliśmy do samochodziku i zagnijcie co nam się najbardziej chciało. Pomyśleliście piwo? Nie - zła odpowiedź. Najbardziej nam się chciało banana. Dobrze, że Darek wrzucił parę do lodówki turystycznej i mogliśmy naładować kalorie, zimnym, miękkim i słodkim bananem.
Wracając do domu postanowiliśmy odwiedzić miasto Driggs. Największe miasto w naszej okolicy. Chcieliśmy obczaić czy mają jakąś pizzerię otwartą, żeby jutro po wspinaczce podjechać i odebrać coś na kolacje. Niestety miasteczko jest dość małe i nie ma wiele do zaoferowania - no nic będą resztki z wczoraj na kolację.
Na koniec wrzucę wam zdjęcie mlecza - niby nic dziwnego ale był to największy dmuchawiec jaki w życiu widziałam. A teraz można iść spać. Jutro wcześnie idziemy w góry - pobudka o 5:30 rano. Tak więc nie zastanawiając się długo po kolacji od razu wskakujemy do łóżka. Jutro zapowiada się wspaniały dzień.
2020.07.04 Grand Teton National Park, WY (dzień 1)
Lecimy… po wielu zmianach planów, po wielu rozmowach i wahaniach stwierdziliśmy, że za parę miesięcy będziemy żałować, że przesiedzieliśmy cały czas w domu więc postanowiliśmy wsiąść w samolot. Poza tym marzeniom trzeba pomagać i nie dać się zakazom tylko znaleźć sposób aby je obejść. Najpierw mieliśmy lecieć do Kalifornii w czerwcu, potem przesunęliśmy Kalifornię na lipiec, potem zmieniliśmy ją na Salt Lake City, aby na koniec wylądować w samolocie lecącym do Minnesoty…
Minesota… pomyślicie, że już totalnie to odizolowanie od świata na mózg nam się rzuciło. Nie martwcie się Minneapolis to tylko przesiadka. Docelowo lecimy do Bozeman, MT. W planie mamy dwa parki narodowe Grand Teton & Yellowstone.
Muszę pochwalić Deltę za obsługę klienta. W pewnym momencie naszego planowania wakacji mieliśmy bilet do Salt Lake City w Utach. Niestety (choć pewnie dobrze) nasz gubernator wprowadził kwarantannę dla ludzi którzy przylatują z UT. Mi to tam obojętne bo i tak siedzę w domu, ale Darek jednak musi jeździć do pracy więc 2 tyg. kwarantanny nie były nam na rękę. Zaczęłam kombinować z innymi lotniskami i wyszło, że Montana wygląda sensownie. Tylko bilet jest dwa razy droższy. Delta jednak zrozumiała sytuację i wymienili mi bilet bez żadnej dopłaty. Chyba właśnie wygrali klienta na życie… a przynajmniej na parę najbliższych lat.
Zawsze jak się podróżuje to jest doza niespodzianek. Zawsze coś może pójść nie tak, zawsze może się zdarzyć, że choroba czy pogoda pokrzyżuje plany. Do tej pory mieliśmy kilka przygód ale ze wszystkich wyszliśmy bez problemów. Czasem tylko trzeba było pracować z lotniska albo szybko lecieć do sklepu bo zgubili bagaż. Teraz dochodzi element wirusa i restrykcji ma podróżowanie. Nie chcąc zachorować w podróży zaopatrzyliśmy się we wszystko co udało się kupić…..rękawiczki, ściereczki antybakteryjne, lekarstwa na zbicie temperatury itp. Jak to się mówi, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Przed tym wyjazdem wahaliśmy się trochę. Czy warto, czy powinniśmy, czy na pewno nie igramy z ogniem... ale kiedy znów uniosłam się w chmury, puściłam sobie ulubioną muzykę i obserwowałam jak wszystko znika w dole to stwierdziłam, że tego nam trzeba. Możesz się relaksować czytając książki, pijąc wino, biegając czy uprawiając inny sport. Ale wcześniej czy później człowiek potrzebuje zmiany otoczenia. Potrzebuje odkryć coś nowego, zobaczyć inne widoki przez okno i przejść się innymi szlakami. Wtedy czujesz się znów wolny, czujesz żyjesz i że możesz wiele.
Zanim jednak znaleźliśmy się w samolocie to musieliśmy przejść przez lotnisko - jak wygląda latanie w czasach pandemii? Super :)
Lecieliśmy z LGA do której zawsze mamy blisko ale po ostatnich przygodach jak na Lyft czekaliśmy 1h, stwierdziliśmy, że wyjedziemy wcześniej. A przynajmniej zamówimy taksówkę tak, że jak nie przyjedzie to nadal zdążymy coś wymyślić. Wszystko jednak poszło na czas i w 15 minut zajechaliśmy na lotnisko. Po drugie ilość samolotów jest ograniczona więc w ogóle nie ma kolejek. Słyszeliśmy, że czasem są kolejki na zewnątrz bo jak trzeba zachować odległość to i kolejka się wydłuży. Nic takiego nie było bo i kolejki nie było. Czytaliśmy, że trzeba wyciągać jedzenie itp ale jak się spytałam pana czy muszę wyciągać machnął ręką i powiedział przechodź - pewnie dlatego, że mamy TSA Pre. Także wszystko przeszło sprawnie, bez żadnych dodatkowych kontroli. No poza tym, że Pan który sprawdzał mój dowód poprosił o ściągnięcie maski, żeby stwierdził, że ja to ja.
Oczywiście wszyscy mają maski ale przy tak małej ilości podróżujących to i tak prawie w ogóle nie ma się kontaktu z innymi ludźmi więc spoko. Do tego bary i restauracje zamknięte, a ludzie starają się nie siadać jeden na drugim. Nadal wodę i przekąskę można kupić.
No i skoro mało ludzi to i upgrade łatwo dostać, tak więc Delta znów zaplusowała wsadzając nas do Business Class - fajnie mieć status. Szkoda tylko, że teraz nie latam dużo służbowo. Co do samolotu to było wiele wynalazków. Z jednej strony normalni ludzi którzy podchodzili do tego normalnie i tylko maskę mieli. Inni tacy jak my co wyglądali normalnie ale pierwsze co zrobili to przetarli wszystko ściereczkami dezynfekującymi, no i ostatni, którzy wygrali konkurs. Byli w całych skafandrach, bardziej to wyglądało jak przeciwdeszczowy kombinezon. Pewnie potem ściągają i wyrzucają ale trochę śmiesznie to wyglądało - nie przesadzajmy już aż tak. My tam wolimy po prostu się przebrać po samolocie a przynajmniej zmienić bluzę - zresztą to i tak zawsze robimy.
Mało spaliśmy tej nocy więc lot postanowiliśmy cały przespać. Jednak tak po 30 minutach obudziło nas przeraźliwe zimno. W samolotach ogólnie jest dość chłodno ale jak już Darek powiedział, że było zimno to musiała temperatura spaść do 10C. Z początku myślałam, że chodzi o małą ilość ludzi w samolocie a co za tym idzie, mało ludzi którzy zagrzewają powietrze. Darek jednak przypomniał mi, że w ramach walki z COVID-19 Delta nie tylko ma filtry HEPA, które wszystko wyłapują ale jeszcze co 3 minuty totalnie wymienia powietrze w samolocie - WOW! Tylko jak oni robią to co 3 minuty to powietrze nie zdąży się zagrzać. A skoro na zewnątrz jest super zimno to i powietrze które wpływa jest zimne. Tak, Delta to jakoś ogarnia. Na dzień dobry dają każdemu chusteczki dezynfekujące, wymieniają powietrze, mają filtry, blokują środkowe siedzenie i ogólnie dbają o zdrowie pasażerów.
Zmarznięci ale szczęśliwi wylądowaliśmy w Minessocie. A tam wolna amerykanka, ludzie niby chodzą w maskach ale już trochę mniej, częściej im się "osuwa" na brodę. Bar otwarty gdzie można śniadanie zjeść i napić się piwka i sklepy z ciuchami i pamiątkami pootwierane. My nadal przestrzegaliśmy podstawowych zasad rozsądku ale z piwka nie zrezygnowaliśmy.
Fajnie było się zresetować i poczuć jakby świat był znów normalny. Wiemy jednak, że nie jest więc znów założyliśmy maski i wsiedliśmy w kolejny samolot. Kolejne dwie godziny i wylądowaliśmy w Bozeman, Montana. Nie wielkie lotnisko położone w samych górach, które obsługuje dwie największe atrakcje - Park Narodowy Yellowstone i słynny resort narciarski Big Sky Montana. Zanim jednak pozwolili nam opuścić lotnisko to zmierzyli nam temperaturę. Montana - dobra robota. Stan Montana, ma najmniej przypadków wirusa jeśli chodzi o kontynentalne stany (poza Hawajami i Alaską). No i dobrze. Sprawdzenie temperatury nic nie kosztuje a zawsze to dodatkowa ochrona. Ciekawe co by się stało jakbyśmy mieli temperaturę - bo do domu daleko.
Przeżyliśmy wszystkie samoloty, wpuścili nas do Montany więc wakacje można uznać za rozpoczęte. Pozostało tylko wynajęcie samochodu. Ostatnio w San Francisco Sixt nam podpadł więc dziś próbujemy nową wypożyczalnię - National. Dzięki karcie Chase Saphire od razu masz lepszy status więc i ceny samochodów mają jakąś zniżkę. Pan na dzień dobry powiedział magiczne słowo, że mamy upgrade - i dostajemy SUV. Ucieszyliśmy się - dopóki nie zobaczyliśmy autka. Ford Eco Sport - Darek stwierdził, że on rozumie, że w Europie mają małe autka ale w Stanach też? Chyba za późno rezerwowaliśmy bo wszystkie fajne były już wypożyczone i został nam ten mały wypierdek.
Dobrze, że sami pojechaliśmy bo jak doszły zakupy z Walmarta to już nawet szpilki nie dało się wcisnąć w tym aucie. Jedynym plusem był przebieg, bo go nie było. Auto było nowe a my byliśmy pierwszymi pasażerami. Nawet poprawnej rejestracji jeszcze nie zdążyli mu dać tylko jakiś papierek.
Auto to auto - najważniejsze, że jeździ. Zapakowani po dach, po zakupach jedzenia i odebraniu spreja na misie, ruszyliśmy do Driggs. Do przejechania mieliśmy jakieś 3.5h i droga była przepiękna. Wzdłuż gór i strumyków, trochę przez park Yellowstone, trochę przez małe miasteczka. Jak to się mówi, sama droga czasem jest przygodą, i tak było tym razem.
Mijaliśmy też małe miasteczka gdzie ludzie się szykowali na fajerwerki. 4 Lipca to Święto Niepodległości w Stanach. Święto w którym spala się najwięcej fajerwerków. Patrząc na kolejki jakie są do budek z fajerwerkami się śmieję, że Amerykanie palą czeki które od prezydenta dostali. Pewnie coś w tym jest. Trump dał prawie każdemu obywatelowi $1200 więc akurat można wydać na fajerwerki.
Około 20:30 dojechaliśmy do naszego “domku”. Mamy bardzo fajny domek w resorcie Grand Teton. Jest to kompleks niskich budynków mieszkalnych z osobnymi apartamentami. Nasz apartament jest olbrzymi. Niby tylko mamy jedną sypialnię ale widać, że pozostałe dwie sypialnie są zamknięte i pewnie właściciel ma tam swoje rzeczy i używa jak nie wynajmuje. Za to salon, dwie łazienki, kuchnia i balkon robią wrażenie. A do tego wszystko otoczone jest strumykiem i lasem. W sumie to mogłabym przesiedzieć na balkonie cały dzień a nie iść w góry - żartuję, w góry trzeba jutro iść. Dlatego po szybkiej kolacji, zmęczeni po podróży padliśmy od razu do spania. Jutro Darek zaplanował spacerek w góry - mówi, że mały na rozgrzewkę ale kto by mu tam wierzył.
2018.07.08 Olympic National Park, WA (dzień 5)
Wszystko co dobre i piękne szybko się kończy. Park na szczęście przetrwa jeszcze lata i miejmy nadzieję, że następne pokolenia jeszcze długo się nim nacieszą. Nasza przygoda z tym cudownym parkiem dobiega jednak końca (przynajmniej na jakiś czas). W ostatnich dwóch latach odwiedziliśmy w stanie Washington dwa parki: Północne Góry Kaskadowe (North Cascades) i Olympic.
Oba parki zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Sami zadawaliśmy sobie pytania dlaczego tak późno je odkryliśmy. Nie są to parki najbardziej popularne i pewnie w tym też po części jest ich urok. Ale też są to Parki, które na mojej liście są bardzo wysoko.
Wszyscy znają parki takie jak Yosemite, Yellowstone, Grand Canyon. To też są piękne parki ale ja lubię jak jest zielono, jak miesza się soczysta zieleń, z białymi szczytami i szarymi skałami. Tak było w North Cascades, i to samo na nowo odkryliśmy w Olympic.
W stanie Washington jest jeszcze tylko jeden park - Mt. Rainer National Park. Park ten dedykowany jest, jak sama nazwa mówi, szczytowi Mt. Rainer. Szczyt ten jest drugim co do wysokości szczytem w "lower 48" (czyli poza Alaską). Jest też on bardzo trudny. Są tam lodowce, szlaki są bardzo techniczne a góra należy do jednych z trudniejszych. Ludzie ćwiczą na niej przed wyprawami w Himalaje. Nadal można spędzić tam miło czas chodząc po dolinkach, wyjeżdżając na punkty widokowe itp. Pomimo, że Mt. Rainer “wołał” nas po drodze i kusił żebyśmy skręcili i go odwiedzili to wiedzieliśmy, że nie możemy sobie na to pozwolić.
Górę Mt. Rainer można zobaczyć prawie z każdego miejsca w Seattle i okolicy. Oczywiście jest to tylko możliwe przy ładnej pogodzie. Jednak pomimo, że górę widać jak na wyciągnięcie ręki to aby dojechać do parku trzeba poświęcić co najmniej 2h w każdą stronę. Tak więc mieliśmy do wyboru samolot albo Mt. Rainer.
Wahaliśmy się...oj wahaliśmy….Darka oczywiście przyciągała góra jak magnes więc skręcił….tylko, że skręcił na stację benzynową. W stanie Washington jest dużo Indian. Tych samych Indian co osiedlali się w Whistler i British Columbia. Stacja na jaką zajechaliśmy należała do Indian co można było poznać od razu po dekoracjach i cenach. Chyba dalej Indianie nie płacą podatków, bo ceny paliw były niższe niż na innych, nie indianskich stacjach. Co jednak szczególnie zwróciło naszą uwagę był znak parkingowy. Zaraz przed wejściem do sklepu. Tam gdzie normalnie są miejsca dla inwalidów był znak upoważniający tylko Indian z plemienia Elder do parkowania tam. Dla inwalidów też były miejsca ale troszkę dalej. Ciekawe czy to jest tak tylko dla turystów czy naprawdę, aż tak wyróżniają swoich. Myślę, że jednak to drugie.
Po zatankowaniu ruszyliśmy jednak w kierunku lotniska. Jakoś w tym roku nie chcieliśmy mieć problemów z samolotami a poza tym czekała na nas klasa biznes więc Mt. Rainer musi sobie poczekać na następną okazję. Odwiedziliśmy za to grób Jimi Hendrix. Zupełnie przez przypadek odkryliśmy, że w Renton, miasteczku niedaleko lotniska jest cmentarz na którym pochowany jest ten słynny muzyk.
Niestety jak wiele ludzi z jego pokolenia, narkotyki go szybko wykończyły i przeżył on tylko 27 lat. Szkoda, że ludzie z takim talentem tak szybko się wykańczają...niestety dzieje się tak od lat. Nie tak dawno pisaliśmy o Van Gogh. Totalnie inna dziedzina a jednak taka sama historia. Pamięć o Jimim jednak trwa i wiele ludzi odwiedza jego grób i zostawia buziaki na tablicy upamiętniającej tego artystę.
Na nas przyszedł czas. Musieliśmy wylecieć z Seattle wcześniej bo lecieliśmy z przesiadką w Portland. Zdecydowaliśmy się na przesiadkę dlatego, że udało nam się wyrwać super cenę na bilety w biznes klasie i samolot był na JFK a nie do Newark, którego bardzo nie lubimy. Z Newarku dostać się do domu to masakra a taxi kosztuje za dużo. To już niby drugi raz kiedy lecieliśmy biznes klasą - wspinamy się po szczebelkach tej drabiny…
Tym razem mieliśmy dłuższy lot i troszkę fajniejszy lounge. Jak to Darek stwierdził, nas nie stać, żeby nie mieć biznes klasy - troszkę z tym przesadził ale fakt faktem można trochę kasy zaoszczędzić jak się ma wejście do lounge. W lounge można zjeść i napić się za darmo. Serwują różne alkohole - podstawowe jak Blue Moon czy Heineken za darmo i lepsze za dopłatą. Nam tam Blue Moon w zupełności wystarczy więc sobie wygodnie siedzieliśmy, piliśmy piwko i nadrabialiśmy zaległości z blogiem. Nawet nam nie przeszkadzało, że samolot mieliśmy opóźniony o 45 minut.
Biznes klasa czy pierwsza klasa są rzeczywiście warte dopłaty. Niestety nadal jest średnio dla nas osiągalne. Zawsze pojawia się pytanie. Czy chcemy podróżować więcej czy wygodniej. Zawsze wtedy pada odpowiedź więcej - i kończymy w klasie ekonomicznej. Jednak coraz częściej jak tylko mamy okazję dopłacamy do ekstra miejsca, klasy premium czy w tym przypadku klasy biznes. Miejmy nadzieję, że wygodniejszych lotów będzie coraz więcej. Póki co po nocy spędzonej w samolocie trzeba iść do pracy - dobrze, że trochę się wyspaliśmy w tych wygodnych fotelach.
2018.07.07 Olympic National Park, WA (dzień 4)
Kolejny dzień w parku Olympic. Były już spacery po dolinach, lasach, plażach. W końcu przyszedł czas zdobyć jakiś szczyt. Na dzisiaj zaplanowałem wyjście na górę Ellinor, 1811 metrów. Może to nie jest wysoka góra, ale warto pamiętać, że dalej jesteśmy na półwyspie i start jest niewiele wyżej niż poziom oceanu. Żeby tam się dostać musieliśmy dwie godziny podjechać samochodem z Port Angels na początek wspinaczki. Ale ten park jest wielki...!!!
Oczywiście ostatnie 30 minut znowu nie miało asfaltu, ale na szczęście nasz samochód do tego już przywykł i pokonał ten odcinek bez problemu.
W Olympic park jest wiele szczytów, ale na bardzo mało z nich prowadzą szlaki. Za wiele nie musisz robić, po prostu iść do góry i znajdywać bezpieczną ścieżkę. Nie wiem dlaczego tak jest, że nie ma szlaków. Powodów pewnie jest wiele. Jeden z nich to zapewne śnieg leżący do lipca, albo i dłużej. Idziesz do góry tam gdzie łatwiej, bezpiczniej, albo ciekawiej. Drugim powodem jest mała ilość ludzi chodząca po górach więc pewnie nie ma sensu robić szlaków. A że jest wolność to i tak każdy pójdzie jak będzie chciał.
Ze względu na dużą popularność szlaku na górę Ellinor trasa na szczyt została wytyczona. Oczywiście można iść dalej, zdobywać kolejne szczyty, ale już bez szlaku i z odpowiednim przygotowaniem. Dojechaliśmy na parking. Jest on malutki, może na 12-15 samochodów, ale na szczęście mieliśmy farta i akurat ktoś wyjeżdżał. Ten ktoś to nie był byle ktoś. Jakaś panienka zbiegła z góry, wsiadła do Forda pick-up F150 i pewnie pojechała do baru. Kawalerowie z NYC, jak szukacie drugiej połowy to proponuję odwiedzić stan Washington.
Zaparkowaliśmy na jej miejscu i ruszyliśmy pod górę.
Od samego początku trasa szła ostro zygzakami pod górę przez las potężnych, wysokich drzew. Stroma, ale nie trudna, bez większych kamieni, czy korzeni drzew. Po około pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia na letnią i zimową drogę. Od trzeciego lipca park zalecał wspinanie się letnią, ponieważ pokrywa śnieżna już nie jest taka wielka i nie zagraża lawinami.
Kolejne 30-45 minut też przebiegało łatwymi zygzakami przez las. Potem w końcu zaczęliśmy wychodzić z lasu i naszym oczom ukazał się cudowny widok.
Wiedzieliśmy, że im wyżej wyjdziemy tym widoki będą ładniejsze. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy na szlak i kontynuowaliśmy podchodzenie. Mieliśmy późny start, więc zaczęliśmy mijać ludzi, którzy już wracali ze szczytu. Mówili nam, że na górze jest mgła i nic nie widać.
Mówili także, żeby uważać bo pod szczytem jest wielkie stado kozic górskich, około 30 sztuk. One nie są groźne na odległość, ale jak się podejdzie za blisko to mogą czuć się zagrożone i ubodzić rogiem. Miejmy nadzieję, że jeszcze tam będą jak wyjdziemy, pomyśleliśmy.
Doszliśmy do dużych płatów śniegu. Nie mieliśmy raków i nie chcieliśmy się ślizgać, więc bokiem po skałach, na krawędzi śniegu udało nam się to obejść i doszliśmy do piargów.
Szlak prowadzi na przełęcz z której granią wychodzi się na szczyt. Piargi były strome, chyba nawet za strome żeby tak prosto do góry iść.
Pewnie dlatego trasa tutaj została poprowadzona trawersem do góry, w celu uniknięcia obsuwania się kamieni. Na dodatek zostały porobione drewniane stopnie co dodatkowo temu zapobiegało.
Wyszliśmy na przełęcz.
Weszliśmy w mgłę. Ludzie którzy schodzili ze szczytu mówili, że na górze jest jeszcze bardziej gęsta mgła, ale czasami wiatr to wszystko rozwiewa i widoki są super. Niestety po kozicach ani śladu.
Do szczytu mieliśmy jakieś 30 minut. Pomału podnosząc się do góry nasłuchiwaliśmy odgłosu kopyt kozic. Cisza..... Wchodziliśmy w zarośla, ale niestety nic. Widać było ich ślady. Kupy na skałach czy sierść na gałęziach, ale niestety po kozach ani śladu.
Zdobyliśmy Ellinor. Na szczycie było parę osób (niestety nie kozic). Usiedliśmy, posililiśmy się, nawiązaliśmy kontakt z Chimpunkami. Wiatr przeganiał czasami mgłę i naszym oczom ukazywał się przepiękny Olympic Park.
Była taka cisza, tak pięknie, czas szybko leciał, że na szczycie spędziliśmy chyba z 45 minut. Widzieliśmy kozice, ale daleko, zeszły już w dół. Natomiast kolejne zwierzątko nas zabawiało, pan chipmunk.
Biegały po skałach, korzeniach, butach. Widać, że ludzie je karmią, bo podchodzą za blisko do człowieka. Nie wolno tego robić!!! To je zabija!!!
Wystarczy tego leniuchowania, ubraliśmy plecaki i rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Na górze po skałach nie było wytyczonego szlaku, więc udało nam się oczywiście pobłądzić we mgle.
Dobrze, że mamy GPS to nas wyprowadził na trasę jaką wychodziliśmy do góry. Pod szczytem jest wiele ścieżek wydeptanych przez zwierzęta, więc o pomyłkę łatwo, zwłaszcza, że nie ma namalowanego szlaku. Wróciliśmy na trasę i prawie zbiegając w dół wyszliśmy z mgły.
Dotarliśmy do śniegu, tym razem nie szliśmy skałami, tylko kontrolowanym ześlizgiem w błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek.
Potem szybciutko, w pół godziny przez las doszliśmy do parkingu. W kolejne pół godziny samochodem dojechaliśmy do normalnej drogi i cywilizacji. Zmęczeni, ale zadowoleni, zdobyliśmy Ellinor. Dobry szczyt wybrałem, nie za trudny i nie za długi. Szybko się wychodzi z lasu i potem cały czas są piękne widoki.
Do hotelu w rejonach Seattle dotarliśmy w 2 godziny. Mieszkaliśmy w dup.... Dokładnie, pełna nazwa miasta to Dupont.
Zaraz kolo hotelu jest irlandzki Pub. „Lekko” spragnieni po całym dniu podróży i wspinaczki udaliśmy się tam odpocząć i pożegnać z wakacjami. Jutro już niestety wracamy do za gorącego Nowego Jorku. Zastanawiacie się co to za papki są na tym zdjęciu? Ilonka nie mogła się zdecydować na którą irlandzką potrawę ma ochotę więc wzięła wszystkiego po trochu - ona to lubi papki.
2018.07.06 Olympic National Park, WA (dzień 3)
Park Narodowy Olympic, nigdy jakoś nie kojarzył nam się z wysokimi górkami. Bardziej myśleliśmy o nim jako o parku pełnym lasów. Dlatego nie był on wysoko na naszej liście. Wszystko się zmieniło po naszej ostatniej wizycie w Seattle, gdzie to z tarasu widokowego na Needle Tower zobaczyliśmy przepiękne pasmo górskie i zapytaliśmy się sami siebie co to za górki. Okazało się, że to przepiękny park Olympic.
Przepiękne góry i doliny mieliśmy możliwość podziwiać wczoraj. Dziś jednak przyszedł czas na przekonanie się jak to jest z tymi lasami. No więc lasy są i to przepiękne i deszczowe. Dolina rzeki Hoh jest podobno jednym z piękniejszych wilgotnych lasów strefy umiarkowanej.
Dolina Hoh powstała wieki temu przez lodowce. Nadal dolina należy do najwyższej góry w tym rejonie - Góry Olympus. Do dziś na Olympus znajdują się lodowce. Tłumaczy to dlaczego rzeka Hoh jest bardzo czysta i ma specyficzny kolor niebieski, płyną w niej wody polodowcowe.
My jednak przyjechaliśmy tu podziwiać deszczowe lasy. Jest to jeden z największych lasów tego typu w Stanach. Lasy deszczowe powstają tylko w rejonach gdzie klimat jest bardzo wilgotny, gdzie zimy są dość słabe i mało mroźne, jest duża ilość opadów a co z tym idzie jest dużo mgieł. Taki klimat można właśnie znaleźć w dolinie Hoh.
Droga do Hoh z Port Angels zajmuje 2h ale przy ładnych widokach, nawet nie zorientowaliśmy się kiedy ten czas minął. Dojeżdżając do Parku przeraziła nas ilość samochodów, a co za tym idzie ludzi. Jak się potem okazało, bardzo dużo tych ludzi spała w górach.
W dolinie Hoh można zrobić trzy szlaki. Pierwszy Hall of Mosses Trail jest bardzo prosty i zajmuje ok. 1h. Nam chyba nawet tyle nie zajął pomimo, że co pięć minut stawaliśmy pstryknąć jakieś zdjęcie czy nagrać film.
Dobrze, że zrobiliśmy ten szlak rano bo nie chcę wiedzieć ile potem jest ludzi. Nie przeraźcie się jednak ilością ludzi. Ten szlak jest zbyt piękny, żeby go nie zrobić. Po szybkim rozruszaniu mięśni na szlaku Hall of Mosses Trail, przeszliśmy dalej na szlak Hoh Valley Trail.
Szlak ten idzie do kempingu a potem jeszcze dalej aż pod lodowiec Olympusa. Potem możesz iść dalej ale tam już nie ma szlaków więc wszystko w twoich rękach. My plan mieliśmy dojść do wodospadu, zrobić sobie przerwę i wrócić. Plan super i nawet udało nam się go wykonać.
Pełni energii z samego poranka ruszyliśmy w górę. Szlak nadal łatwy ale już lekko wspinał się do góry. Nadal lataliśmy z aparatami, kamerami i nagrywaliśmy przepiękne drzewa i mchy. Zwróćcie uwagę na mech jaki “kapie” z gałęzi drzew. Całe drzewa są tym pokryte. Jest on inny niż mech, który znamy z Polski ale nadal historia jego powstania jest taka sama - dużo wilgoci i ciepła.
I tak sobie podziwiamy ten piękny las aż tu nagle mam “facetime” z kolejnym zwierzakiem.
Dokładnie, tak dobrze widzicie. Nie kto inny jak sam niedźwiadek. Stał sobie przy szlaku i zajadał się jakimiś owocami leśnymi. Oczywiście jak go zobaczyłam to krzyknęłam i wycofałam się ale misiek miał mnie totalnie w nosie. Odskoczył tylko pięć centymetrów i dalej wcinał owoce. No wyglądało to słodko ale jednak dystans mój do misia nie był wystarczająco duży, żebym zapomniała o strachu i zaczęła pstrykać zdjęcia. Darek za to jako najlepszy strażnik parku wyciągnął kamerę i nagrywał. Ci co mnie znają to wiedzą, że miś nie należy do moich ulubionych zwierzątek. Dlatego myślę, że limit misiów na ten rok się wyczerpał. Dobrze, że ten był bardziej zainteresowany krzakami niż nami. Ze zwierzętami nigdy nie wiadomo co im strzeli do głowy i kiedy postanowią zainteresować się twoim plecakiem. Mam nadzieję, że za dwa tygodnie w Adirondack, żadnego misia już nie zobaczymy.
My po krótkim dylemacie, co robimy z misiem, ruszyliśmy dalej. Około 0.9 mili od parkingu jest odgałęzienie i można się przejść nad rzekę. My to zrobiliśmy w drodze powrotnej. Tak naprawdę w tym miejscu można zakończyć spacerek. My jednak skuszeni wizją wodospadu podreptaliśmy dalej do przodu. Mijaliśmy kolejne grupy ludzi, którzy właśnie wracali do samochodów po paru nocach spędzonych w tym lesie...
Na trasie spotkać można wszystkich. I przygotowanych górołazów z dużymi plecakami, i rodziców z małymi dziećmi które dzielnie maszerują do przodu. No i oczywiście turystów w klapkach. Ale takie już jest życie - na każdym szlaku znajdą się Ci najmniej doświadczeni. Ilość ludzi zwiększała się z każdą minutą więc przyspieszyliśmy i dotarliśmy do wodospadu.
Wodospad troszkę nas rozczarował. Po wielkości rzeki spodziewaliśmy się, że wodospad będzie duży i piękny...był tylko ładny. Niestety wodospad nie był na głównej rzece tylko na jakimś dopływie. Tradycyjne zdjęcie jednak musi być i można zawracać. Tak też zrobiliśmy. Z powrotem to już prawie biegliśmy, rozglądając się tylko za misiem. Misia nie widzieliśmy i zwątpiliśmy, że nadal tam jest - przecież w tym czasie już pewnie zjadł wszystkie owoce z krzewów i poszedł dalej. My też chcieliśmy coś zjeść więc zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki i piwko nad rzeką.
Po lasach tropikalnych przyszedł czas na plaże. Tak dobrze czytacie - znów na plaże. Jak z zasady nie jesteśmy szaleni na punkcie plaż tak w tym roku spędzamy na nich trochę czasu. Fakt faktem, plaż piaszczystych w upalne dni nadal nie lubimy ale już takie dzikie, skaliste gdzie trzeba ubrać kurtkę bo wieje to już inna bajka. Park Olympic znajduje się w lądzie ale ma też część ziemi nad oceanem. Pomimo, że nadal jest to część parku to nikt tam nie sprawdza biletów i można wjechać za darmo. Większej różnicy nam to nie robi bo bilet wstępu do parku i tak kupuje się na 7 dni.
Ruby beach - była naszym pierwszym punktem widokowym. Niestety leży ona blisko lasów deszczowych, więc deszcz jest tam prawie zawsze. No w końcu sama nazwa tak mówi. Na szczęście deszcze są tu przelotne i nawet udało nam się największą ulewę przeczekać w aucie. Nadal ubrani w kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy na dół. Plaża ma dwie unikatowe rzeczy. Kłody drewna wyrzucone na plaże i niezwykłe formacje skalne wystające z wody.
Naprawdę skały robią za atrakcję i każdy chce między nimi pochodzić. Na pewno jest to ciekawe urozmaicenie zwykłej piaskowej plaży. Skały są ogromne większe od mnie czy Darka..
Drugą rzeczą, często spotykaną na plażach są kłody drzew. Ocean wyrzuca uschnięte drzewa które wcześniej do oceanu zniosła rwąca rzeka z gór. Niesamowite jak dużo a przede wszystkim jak duże te drzewa są.
Plaża Rialto - nasz kolejny przystanek - jest kolejnym dowodem jaką siłę ma ocean. Tam drzew było jeszcze więcej. Niestety myśmy tylko widzieli duże fale ale niestety żadne drzewo przy nas nie zostało wyrzucone na brzeg. Ale efekt pracy który już widzieliśmy robił niesamowite wrażenie - tak, tak….znów byliśmy w szoku!
Niedaleko Rialto Beach są Plaża 1, Plaża 2, Plaża 3 - tych już nie nazywają tylko po prostu numerują. Może mają nadzieję, że dzięki temu turyści tam nie pojadą bo nawa ich nie przyciągnie….nazwa może nie ale ilość samochodów na parkingu daje do myślenia.
Zaparkowaliśmy przy plaży numer dwa i podążyliśmy za innymi. Było już dość późno - po 7 wieczorem ale my odważnie poszliśmy przed siebie. Tablica mówiła, że do plaży mamy 0.7 mili czyli 15 minut i powinniśmy dojść do plaży. Trasa na plażę wiedzie przez las. Troszkę do góry, żeby potem zejść stromo w dół. Wyszliśmy na plaże i zgadniejcie co…..zobaczyliśmy kłody drewna. Kłody blokowały wejście na plażę, ale to tylko takie pozory….warto przejść przez kłody żeby zobaczyć to co się dzieje na tej plaży…
A co się dzieje? Kemping - tam aż roiło się od namiotów. Sami widzieliśmy ludzi którzy dochodzili z plecakami i namiotami. Widać, że na tej plaży można normalnie biwakować a obudzić się w takim miejscu jest bezcenne…. Dziś co prawda troszkę padało więc może nie była to najlepsza noc na spędzenie pod gołym niebem ale widać, że ludziom to nie przeszkadzało i nadal postanowili posiedzieć do wschodu słońca, oczywiście przy ogniskach, w końcu drzewa trochę tam mają....to nic, że mokrego....oni dadzą radę.
My jednak doszliśmy do wniosku, że wolimy nasz ciepły domek Babi Jagi (jak to Darek nazywał) i zakończyliśmy dzień przy pizzy z piwkiem w domku. Jutro kolejny spacerek...ciekawe co tym razem Darek dla nas zaplanował.
2018.07.05 Olympic National Park, WA (dzień 2)
Park Narodowy Olympic jest dużym parkiem. Ciężko jest go w 4 dni fajnie i dokładnie zwiedzić. Myślę, że potrzebujesz około dwa tygodnie żeby tak w miarę zachłysnąć się jego pięknem. Oczywiście są ludzie co w ciągu jednego dnia „zwiedzą” park. Wysiądą z samochodu, pstrykną zdjęcie, wystawią na FB czy Instagram i jadą dalej.
Osobiście widzieliśmy wielu takich. Ci sami ludzie w ciągu dnia potrafią „zwiedzić” takie parki jak Grand Canyon, Dead Valley czy Zion. Czy aby na pewno zwiedzisz? Czy poczujesz park we własnych nogach czy zmysłach?
Kiedyś też taki byłem. Potrafiłem w ciągu tygodnia odwiedzić (nie mylić ze słowem „zwiedzić”) 7 parków. Myślałem, że jak się zatrzymam na parkingu, wysiądę z samochodu, przejdę się kawałek, zrobię zdjęcie, kupię pamiątkę to park mam zaliczony. Ale byłem w błędzie...!!!
Parki są tak stworzone, żeby jak najmniej cywilizacja je zniszczyła. Chcą zachować swój pierwotny stan dla wielu pokoleń. Nie ma w nich wielu dróg, kolejek czy innych cywilizacyjnych udogodnień do przemieszczania ludności. Trzeba dobrze zasznurować buty, ubrać plecak i ruszyć przed siebie.
Dzisiejszy dzień właśnie taki był. Wstaliśmy wcześnie rano, zjedliśmy śniadanie, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę parku Olympic. Na ten wyjazd zaplanowałem cztery wędrówki. Dzisiejsza była długa i miała 16 kilometrów.
Niestety nie mamy ze sobą namiotu, ani sprzętu na biwakowanie pod gołym niebem, więc nasz samochód musiał dojechać jak najdalej da się żeby zapuścić się w ciekawe rejony parku. Na szczęście znaleźliśmy drogę co nam na to pozwoliła. Nie była to łatwa droga, trochę stromych odcinków, czasami trochę błota z topniejących śniegów, trochę przepaści, ale samochód się dzielnie spisał i dojechaliśmy do końca.
Zostawiliśmy samochód, zapakowaliśmy plecaki, odpowiednio się ubraliśmy i ruszyliśmy przed siebie w kierunku Grand Valley. O dziwo przed wejściem na trasę nie było strażnika parku tylko chipmunk siedział sobie na skale i nas bacznie obserwował. Ja myślę, że nas sprawdzał czy jesteśmy odpowiednio przygotowani, czyli czy mamy odpowiednią ilość orzeszków.
Nie powiedziałem najważniejszego. Dzisiaj chodzimy po górach jak po kanionach. Czyli startujemy wysoko, schodzimy w doliny i potem ponownie wychodzimy na górę do samochodu. Drogą wyjechaliśmy na przełęcz Obstruction Point z której ruszyliśmy w dół do jeziora Moose.
Większość ludzi schodzi i wychodzi głównym szlakiem Lillian. Nam to się oczywiście nie podobało, bo nie chcieliśmy iść tym samym szlakiem dwa razy. Znaleźliśmy inną trasę do schodzenia, Badger Valley Way trail. Mało uczęszczana ścieżka, która schodziła w dół inną doliną.
Szybko przekonaliśmy się dlaczego prawie nikt tędy nie szedł. Nie dość, że szlak był o wiele dłuższy to i znacznie stromszy. Na górze musieliśmy przechodzić strome płaty śniegu, a niżej piargowe ściany usuwały nam się spod butów.
Pomalutku, ostrożnie pokonaliśmy górne odcinki i weszliśmy w przepiękną dolinę borsuczą. Dolina wzięła nazwę od dużej ilości tej zwierzyny zamieszkującej ją. Myśmy żadnego nie widzieli, pewnie o tej porze są mało aktywne. Tylko świstaki ciągle biegały i chowały się do dziur w ziemi.
Oczywiście już z godzinę nie widzieliśmy żadnego człowieka, a taką dolinkę uwielbiają misie. Ciepło, bez wiatru, dużo trawy, krzewów.... Posuwaliśmy się dalej w głąb doliny często pogwizdując albo klaszcząc w celu wypłoszenia dużej zwierzyny.
Po jakimś czasie weszliśmy w głęboki las, który nam towarzyszył do samego dołu. Po drodze oczywiście było parę strumyków nad którymi wisiały prymitywne mostki (czytaj: długa bala drzewa).
Przejście niektórymi nie należało do łatwych, zwłaszcza, że to się wszystko ruszało. Po zaliczeniu ostatniego myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Ale byliśmy w błędzie. Żeby dojść do głównego szlaku i później do jeziora musieliśmy stromo podejść do góry. Szlak był stromy, ale łatwy, często miał zrobione stopnie z korzeni, albo kamieni.
Najgorsze co było to upał. Było same południe, a myśmy wspinali się nasłonecznionym zboczem. Oczywiście komary jak nas tylko zobaczyły, to atakowały nas z każdej strony. Co dopiero ukłucia z Nowej Szkocji zniknęły, a zaczęły pojawiać się nowe znad drugiego oceanu. Nie dało się ubrać żadnej bluzy, bo było za gorąco in zero wiatru. Czasami jak walnąłem ręką w nogę, do dwa albo trzy naraz zabijałem.
Po około godzinie doszliśmy do połączenia szlaków. Tutaj już było więcej ludzi, chłodniej i znacznie mniej komarów.
Po kolejnych 15 minutach znaleźliśmy się nad jeziorem Moose. Cudownie położone jezioro otoczone ośnieżonymi górami.
Było tam tak pięknie, że siedzieliśmy sobie chyba ze dwie godziny. Chłodno, lekki wiaterek, a przede wszystkim brak komarów. Wyłożyliśmy się na brzegu, wsadziliśmy nogi do lodowatej wody, otworzyli piweczko i byliśmy w raju.
Nie chciało nam się wracać na górę. Wymyślaliśmy wiele powodów żeby jak najdłużej tu zostać. Jednym z nich była budowa nowego koryta strumyka. Nawet nam to wyszło i strumyk zmienił swój bieg i zaczął wpływać do jeziora w innym miejscu.
Dobra, koniec tych zabaw, trzeba wziąć się do roboty. Przed nami jeszcze wiele kilometrów wspinaczki. Wiedzieliśmy, że teren będzie łatwiejszy, więc spokojnie bez zbędnego przyspieszenia powoli rozpoczęliśmy podchodzenie do góry.
Tak jak myśleliśmy, trasa była łatwa i dobrze przygotowana. Po około 45 minutach wyszliśmy z lasu i znowu widoki zaczęły zapierać dech w piersiach.
Po kolejnej pół godzinie wyszliśmy na grań i mogliśmy oglądać drugą część parku z jej najwyższym szczytem Mt. Olympus. Góra ta ma wysokość 2429m i należy do trudnych i technicznych.
Może nie jest wysoka, ale ogromna ilość śniegu, wielkie szczeliny w lodowcach i strome skalne odcinki z klasą 5+ powodują, że procent ludzi który zdobywa szczyt nie jest wysoki.
Idąc tak granią, widząc już nas samochód myśleliśmy, że już się nam nic ciekawego nie przydarzy. Góry nas znowu zaskoczyły i wysłały łosia. Zwierze szło sobie szlakiem i nas bacznie obserwowało.
Podeszło na bliską odległość, popatrzyło i zeszło na bok. Ilonka miała aparat pod ręką więc udało jej się uchwycić ten moment.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i ruszyliśmy w powrotną drogę. Droga off-road nie była łatwa, ale głód nas gonił, więc w miarę szybko zjechaliśmy do Port Angels i poszliśmy na zasłużoną kolację.
Ilonka znalazła dobrą restaurację Michaels Seafood and Steakhouse, gdzie pyszne jedzenie z odpowiednio dobranym winkiem zaspokoiło nasze pragnienia. Hamburger z Kobe beef i wino z Chateauneuf-du-Pape trafiło w dziesiątkę.
2018.07.04 Olympic National Park, WA (dzień 1)
Jest 6 rano, my już po odprawie na JFK. Za chwilę mamy się pakować do samolotu. Tak sobie siedzę na lotnisku, czekam aż nas zawołają i tak sobie myślę, że im częściej latasz tym prawdopodobieństwo, że coś nie pójdzie z planem automatycznie też wzrasta. Do tego jak się dołoży loty w jedne z największych amerykańskich świąt, takie jak Dzień Niepodległości, Dziękczynienia czy Boże Narodzenie raczej masz gwarantowane, że coś nie pójdzie z planem.
Dwa lata temu wykorzystując dni wolne w okolicach 4 lipca postanowiliśmy polecieć do Seattle. Lot w tamtą stronę był opóźniony o 6 godzin, a powrotny był odwołany.
Rok później było znacznie ciekawiej. Ze względu na potężne burze jakie panowały nad środkowymi stanami żadne samoloty nie mogły lecieć na zachód. Nasz lot został odwołany, a my po spędzeniu 5 godzin w samolocie na pasie startowym wróciliśmy do domu. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i spędziliśmy Dzień Niepodległości w gronie rodzinnym oglądając słynne nowojorskie sztuczne ognie zamiast zwiedzać stan Oregon.
Ile razy można dawać szanse linią lotniczym? Do trzech razy sztuka, nie? Wyznając tą zasadę znowu 4 lipca jesteśmy na lotnisku. Zgadnijcie gdzie lecimy? Na pewno nie zgadniecie..!!!
Lecimy do Seattle. Znowu? Tak, znowu. Dlaczego? Bo tam po prostu jest pięknie. Miasto jak miasto ma swój urok, ale stan Washington jest cudowny. Moim zdaniem jest to chyba jeden z piękniejszych stanów jakie widziałem, a byłem już w „paru”. Mam nadzieję, że kiedyś nastaną piękne dni i sobie zamieszkamy w tym raju na stałe.
A co z Alaską? Przecież też jest piękna. Zgadza się, Alaska też jest cudownym stanem, ale jakoś wszędzie z niego jest daleko, a my lubimy zwiedzać świat.
Co takiego jest pięknego w tym stanie, że tam ciągle latamy? Dla ludzi, którzy kochają góry, lubią spędzać czas na łonie natury jest to raj. Wiele parków narodowych, łańcuchów górskich, wulkanów pokrytych lodowcami, resortów narciarskich, skaliste wybrzeże oceaniczne..... chyba nie muszę dalej wymieniać.
Jak by tego było mało, to stan Washington graniczy z British Columbią, a tam to już wszystkiego jest bez limitu!
W sumie Washington jest wielkości 2/3 Polski, więc się nie nudzimy i ciągle coś nowego zwiedzamy.
Warto dodać, że ilość śniegu jaka tu spada też jest rekordowa. W marcu przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Hej narciarze, pakować nartki i w drogę....
Tym razem nie lecimy tutaj na narty. Będziemy zwiedzać Park Narodowy Olympic. Park ten znajduje się na półwyspie w północno-zachodniej części stanu. Słynie z dzikiego, skalistego wybrzeża, gór pokrytych lodowcami, dzikiej zwierzyny, wielkich drzew w lesie tropikalnym, a także z niezliczonej ilości szlaków górskich.
Do trzech razy sztuka i się udało. Alaska Airlines tym razem nas nie zawiodła i o czasie wylądowaliśmy w Seattle. Odebraliśmy samochód, podjechaliśmy do dobrze nam już znanej restauracji na śniadanie. Niestety tym razem się nam nie udało. Jest 4 lipca i oni są zamknięci. Szkoda, bo naprawdę mają pyszne jedzenie. Ilonka wyszukała inną lokalną knajpkę, ale też niestety była zamknięta. Oni tu chyba wszyscy świętują Dzień Niepodległości.
Przypuszczając, że wszystkie lokalne knajpki będą zamknięte pojechaliśmy do sieciówki. I tak wylądowaliśmy w Applebee's. Nie byliśmy w tej knajpie chyba lata. Jedzenie było nawet dobre, a piwo uzupełniło brak napojów w organizmie po locie samolotem.
W drodze do parku jeszcze zatrzymaliśmy się w sklepie sportowym REI, aby kupić coś na ewentualne spotkanie z dużymi mieszkańcami parku. Misie i Pumy też lubią ten park. Gaz pieprzowy mamy w NY, ale nie można gą wziąć do samolotu, więc musieliśmy nabyć nowy.
Zaopatrzeni we wszystko pojechaliśmy do parku. Niestety nie śpimy w środku parku, bo już miejsc na kempingach nie ma, a innych opcji noclegów tam nie ma. Żeby dostać wolne pole namiotowe w sezonie, to tak z pół roku wcześniej trzeba rezerwować. Na szczęście obok parku jest miasteczko Port Angels i tam wynajęliśmy mały domek.
Mimo, że byliśmy zmęczeni i niewyspani to i tak jeszcze dzisiaj podjechaliśmy na chwilę do parku. W lecie ciemno robi się tutaj dopiero o 22, więc trzeba było to jakoś wykorzystać. W 45 minut wyjechaliśmy samochodem na Huricane Ridge i poszliśmy na spacer.
Niestety ten park ma też i wady. Ciągle tutaj pada. W zimie fajnie, bo jest dużo śniegu dla narciarzy, natomiast w lato chmury i mgła często zasłaniają widoki.
Wiedząc o tym wyposażyliśmy się w odpowiednie ubranka i pochodziliśmy sobie po Gubałówce. Po czym? Zapyta czytelnik. Ano po Gubałówce odpowie wam Ilonka.
Idąc tak ścieżką, Ilonka nagle mówi: „Ale tu piknie, jok na Gubałówce. Ino tyn Baca Darek no nic nie pozwolo. Nawet łobrozków pstrykać zabronio....”
Rzeczywiście widok ze szlaku był podobny jak by się patrzyło z Gubałówki na Tatry.
Parę miesięcy temu byliśmy w Kanadzie w BC na nartach i przybysze z Polski znaleźli tam Kasprowy, więc Ilonka tutaj znalazła Gubałówkę. Ale ten świat mały.
Po około dwóch godzinach wróciliśmy do samochodu i zjechaliśmy na dół, do Port Angels. Po drodze pożegnały nas sarenki i obiecały, że jutro większym stadem będą na nas czekać. Wróciliśmy do domu i padliśmy do łóżek. Jednak nie można było szybko usnąć bo był 4 lipca i wszędzie strzelali sztucznymi ogniami. Przynajmniej miałem czas napisać bloga.
W Stanie Washington sztuczne ognie są legalne, więc na 4 lipca każdy je ma i sobie po prostu strzela. W ogóle ten stan jest jakiś liberalny na maksa. Jako jeden z pierwszych wprowadził legalną Marihuanę, małżeństwa tej samej płci, aborcje. Na dodatek jako jeden z niewielu stanów nie zabiera podatków stanowych z wypłat.
Jest północ, przestali strzelać, idę spać. Jutro nas czeka duży i długi dzień.
Dobranoc.
2018.03.11 Seattle, WA (dzień 9)
This is the end – ostatni dzień naszych wakacji. Wspomnienia są niesamowite i na pewno będą nam towarzyszyć jeszcze przez długie miesiące i lata. Ostatni dzień wakacji spędziliśmy w Seattle. Moim ulubionym mieście. W Seattle byłam już dwa razy trochę służbowo, trochę turystycznie. Oba wyjazdy pozwoliły mi poznać Seattle i trochę pozwiedzać. Dlatego łatwo było mi się poruszać po mieście tym razem.
Seattle nie jest dużym miastem i jak się człowiek uprze to może na nogach przejść z jednego krańca na drugi. W mieście są autobusy, kolejka łącząca dwie części miasta ale metra nie ma. W Seattle jest dużo mega firm i tak swoje siedziby tam ma Amazon, Google, Microsoft, etc. Większość tych firm buduje tu swoje siedziby aby płacić mniejsze podatki. Biurowce jednak w większości usytuowane są na obrzeżach miasta i nie widać tego tłumu tak bardzo w mieście. Oczywiście w mieście też są biurowce ale nie jest to Manhattan gdzie biurowiec powstaje na biurowcu.
Zwiedzanie Seattle zazwyczaj zaczyna się od Pike Place Market albo od wieży, Space Needle. Pike Place Market znajduje się na tak zwanym Waterfront czyli wybrzeżu. Dla mnie ta część miasta powinna się nazywać centrum – to właśnie koło wybrzeża jest najwięcej restauracji, biurowców, sklepów, hoteli i czego tylko sobie człowiek zapragnie.
Seattle center jest jednak tam gdzie znajduje się wieża. Między wieżą a Pike's place można się przemieszczać kolejką Monorail. Bardzo fajna sprawa. W parę minut jest się już w drugiej części miasta. Kolejka ma tylko dwa przystanki: Seattle Center i Seatle Westlake Center.
Nasz hotel jest blisko Seattle Center wiec zaczęliśmy zwiedzanie od wieży. Aktualnie (niestety) wieża jest w remoncie. Wiedzieliśmy, że jest w remoncie jak kupowaliśmy bilety ale mieliśmy nadzieję, że źle nie będzie. Jak się rano przebudziliśmy i zobaczyliśmy wieżę z okna w pokoju to się troszkę przestraszyliśmy – wyglądało, że wszystko jest w remoncie. Ale jak to bywa, nie można mieć zdania dopóki się nie zobaczy czy przeżyje. Tak więc po hotelowym śniadaniu ruszyliśmy na wieżę. Była piękna wiosenna pogoda. Aż chciało się ściągać kurtki – i kto to mówi, że w Seattle ciągle pada. Tak naprawdę w Seattle pada mniej niż np. w Nowym Orleanie.
Wieża Space Needle została wybudowana w 1962. Kiedyś była najwyższą budowlą na zachód od rzeki Mississippi. Ma ona 160 m (520 ft) wysokości. Aktualnie cześć tarasu widokowego jest w remoncie ale i tak nie żałujemy, że wyjchaliśmy na górę.
Mogliśmy podglądnąć jak panowie pracują na zewnątrz na takich wysokościach. Widok nadal był dość dobry a część tarasu jest otwarta więc tym lepszy ma się widok. Remont wieży przewiduje przede wszystkim zainstalowanie szklanych podłóg. Na wieżę opłaca się wyjechać tylko jak jest piękna pogoda, duża widoczność i jest dzień. Zazwyczaj wolę wyjeżdżać na wieże nocą i podziwiać oświetlone miasto z góry. Natomiast Seattle i Toronto są wyjątkami jak do tej pory. Toronto ze względu na jezioro a Seattle oczywiście ze względu na góry.
Seatlle otoczone jest pięknymi górami. W okolicy ma Olympic National Park, North Cascades National Park, Baker Mountain no i oczywiście najważniejszy Mt. Rainer. Mt. Rainer nie jest najwyższą górą w Stanach (nawet jak pominie się Alaskę) ale jest jedną z najtrudniejszych. Sama góra to wulkan pokryty lodowcem. Tak więc aby się na nią wspiąć trzeba mieć nie tylko dobrą kondycję ale przede wszystkim duże umiejętności wspinania się po lodzie i doświadczenie z dużymi górami. Dużo himalaistów, wybierających się w wysokie góry, wybiera właśnie Rainer jako szczyt treningowy. Jak tu masz problemy to wybij sobie z głowy Himalaje. Góra jest trudna ze względu na strome lodowce, małą ilość szlaków i duże wiatry.
Po wieży przyszedł czas na Chihuly, czyli na wystawę rzeźb ze szkła. Dale Chihuly urodził się w niedaleko Seattle dlatego pewnie największa wystawa jego prac znajduje się w właśnie tu. Myśmy jego pracę widzieli w Kentucky w destylarni Maker's Mark. Podobno jego prace wystawiane są też w ogrodzie botanicznym w NY. Zdecydowanie polecam wszystkim odwiedzenie tych wystaw jak tylko mają okazję.
Rzeźby Chihuly są wykonane tylko ze szkła, bawi się on światłem, kolorem ale materiał podstawowy pozostaje zawsze szkłem. Wiele jego prac związanych jest z ogrodem, kwiatami czy jak to szeryf powiedział, robakami. Część eksponatów jest w głównym pomieszczeniu ale część jest fajnie skomponowana z ogrodem i pozostaje na zewnątrz miesiącami.
Było pięknie ale się skończyło. Za dużo czasu już nie mieliśmy ale wystarczająco, żeby odwiedzić ostatni obowiązkowy punk w Seattle, Pike's Place. Jak już pisałam wyżej, można się tam przejechać kolejką Monorail. Pike's place jest placem targowym który ma masę świeżego jedzenia, pełno restauracji oferujących różne smakołyki z różnych zakątków świata, ma też początki – którym nie mogliśmy się oprzeć, i pierwszy lokal Starbucks który odpuściliśmy ze względu na duże kolejki. Zresztą słyszałam kiedyś, że ten Starbucks przy Pike's place nie do końca jest pierwszy, on po prostu jest najbardziej turystyczny.
Czas mijał szybko bo przyjemnie więc niestety musieliśmy się wrócić do hotelu i pognać w kierunku lotniska. Na lotnisku wszystko sprawnie poszło. W drodze powrotnej zafundowaliśmy sobie Delta Comfort więc mieliśmy troszkę wygodniej niż tył samolotu a do tego drinki i jedzenie też podawali. Zdecydowanie warto dopłacać do lepszej klasy gdy tylko ma się okazję. Zwłaszcza na 6h lotach na których chcesz odpocząć po intensywnych wakacjach.