2021.04.11 Big Sky, MT (dzień 2)
Wieczorem albo późno w nocy reszta ekipy dotarła do resortu. Po ciemku, ale udało się. Big Sky ma certyfikat czarnej nocy (tak jak Dolina Śmierci). Nie może być żadnych mocnych ulicznych czy miejskich świateł po zmierzchu. Dzięki temu można oglądać gwiazdy a czasami nawet i zorze polarne jak wszystkie parametry są wysokie.
Myśmy wszyscy byli zmęczeni, więc gwiazdy i zorze tylko we snach widzieliśmy. Przed nami 3 dni intensywnych nart w największym resorcie w Stanach. Trzeba mieć siłę i energię.
Resort ma wiele tras i terenów. Ciężko jest wszystkie zjeździć w cztery dni. Jedno co na początku zauważyłem to brak ludzi. Tutaj na prawdę nikt nie jeździ. Nawet dzisiaj, czyli w Niedzielę. Ja wiem, że jest koniec sezonu, ale przecież zima jest w pełni, prawie wszystko jest otwarte. Praktycznie bez kolejek na wszystkie wyciągi się wsiadało. Poza oczywiście kolejką na sam szczyt na Lone, 11,166 stóp (3,403 metry). O tej kolejce to później.
Mapa tras i wyciągów do ręki i w drogę. Pierwszych parę porannych zjazdów zrobiłem sam. Ekipa po podróży musiała dłużej pospać. Plusem jeżdżenia samemu są cenne informacje jakie się zdobywa na krzesełkach. Jak się jest grupą to się zajmuje całe krzesło i nikt lokalny się nie dosiada.
Wczoraj w nocy spadło trochę śniegu i dalej czasami sypało. Lokalny mi powiedział gdzie jedzie i dlaczego. Jedzie w rejon Wilków i Łosi. Są to trasy gdzie już naprawdę nie ma nikogo i nie rozjeżdżony puch można nawet znaleźć koło południa.
Zjechałem tutaj parę razy czekając na resztę załogi. Nie był to może ten słynny puch co jest w Montanie (400” - ponad 10 metrów w ciągu sezonu), ale można było się ciekawie pobawić. Na trasach które nie są ubijane, dalej były wyczuwalne muldy i lód (wczoraj było słonecznie i ciepło) pod puchem. Natomiast na trasach, które wczoraj po zamknięciu wyciągów ratraki ubiły było super. 10cm śniegu na ubitym śniegu. Bajka....!!!
Ekipa dołączyła i już w 4 osoby jechaliśmy dalej. Ale ten resort jest wielki. Dojechaliśmy do jego południowych krańców. Do miejsca gdzie niestety zwykłym ludziom dalej jechać nie wolno.
Prywatny teren klubu Yellowstone. Największy i chyba jeden z najbardziej prestiżowych prywatnych klubów na świecie. Wiele gwiazd, aktorów, ludzi sławnych i super bogatych należy do niego. Wpisowe to minimum 5 milionów dolarów i potem jakaś „niewielka” opłata roczna. Żeby się załapać to trzeba tu kupić jakąś posiadłość i być zaakceptowanym przez klub.
Posiadają potężne tereny z własnym resortem narciarskim, polem golfowym, lądowiskiem helikopterów (obok jest lotnisko Bozeman gdzie widzieliśmy trochę prywatnych samolotów) i pewnie jeszcze wieloma innymi rzeczami. Oni mogą jeździć w Big Sky, ale my u nich niestety nie. Czasami z tras narciarskich widać te potężne i przepiękne domy w których oczywiście nikt nie mieszka. Ludzie z takimi pieniędzmi mają wiele posiadłości w których średnio tylko spędzają do dwóch miesięcy a reszta stoi pusta. Szkoda, że ich nie wynajmują. Po pierwsze pewnie nie mogą, a po drugie nie muszą. Jak chcesz zaprosić gości do siebie to możesz, ale wcześniej musisz wysłać listę do klubu i oni muszą sprawdzić czy możesz ich zaprosić.
Z nami nie było tego problemu, bo nikt nas nie zaprosił. Zjechaliśmy parę razy w tym rejonie, w większości w lasach. Fajnie tutaj mają laski. Nie za strome, drzewa rzadko rosną i dużo nierozjeżdżonego śniegu w nich jest. Można było się pobawić. Wszystkim się podobało. Kolega ma piętnasto-letniego syna, który powoli staje się dobrym narciarzem. Wychodzi ze średnio-zaawansowanego narciarza, a staje się bardziej doświadczonym i zaawansowanym miłośnikiem nart szukającym przygód. Dalej ma braki w technice, sile, orientacji, ocenianiu terenów i dopasowaniem bezpiecznej prędkości do tego, ale się uczy. Jeszcze parę wyjazdów w takie duże góry a pewnie już nie będzie potrzebował „wujków” do pomocy. Samotnie będzie się zapuszczał w te wielkie i puste przestrzenie.
Na lunch umówiliśmy się z dziewczynami totalnie z drugiej strony resortu, w bazie Madison. Mieliśmy do pokonania wiele kilometrów. Wybraliśmy drogę przez Afrykę! Tak, Afrykę. Zjechaliśmy takim trasami jak Africa, Congo, Safari, Nil, Madagaskar…. Tereny te nie były dawno ubijane, więc było ciekawie. Trochę lasami, trochę muldami, trochę stromo, trochę płasko..... ale się udało. Podróż trwała 1.5h. Nogi pod koniec to już nas na maksa nie kochały.
Baza Madison ma piękny wjazd ale niestety restauracja przy stoku nie była taka ciekawa jak ją opisywali. Dzisiaj jest jej ostatni dzień w którym jest czynna. Zamykają ją na sezon (cały resort zamykają za tydzień). Bardzo mały wybór jedzenia i jeszcze mniejszy lanego piwa. Normalnie ponoć jest zupełnie inaczej, zabawa na całego. Trzeba będzie kiedyś tu przyjechać w pełni sezonu i porównać.
Dziewczyny dojechały do nas i wspólnie przy piwku, każdy opowiadał swoje przeżycia
“My spędziłyśmy dzień na zwiedzaniu miasta Big Sky. Poniżej resortu Big Sky (jakieś 15 minut autem) jest miasto Big Sky. Jest to dość malutkie miasto z dużą ilością apartamentów na wynajem. Pewnie w sezonie, kiedy wszystko przy stokach jest obłożone i drogie tutaj ludzie nocują. W sumie 15 minut autem do resortu to znów nie tak źle. Na dole w miasteczku jest zdecydowanie więcej sklepów, tras na rowery, chodników i tras w głąb lasów. Jak tylko wysiadłyśmy w Meadow Village to od razu znalazłyśmy jakiś szlak w dół i poszłyśmy go sprawdzić.
Trasa nie długa bo po niecałych 15 minutach byłyśmy na dole ale fajna jak ktoś chce się przebiec z pieskiem albo odwiedzić plac zabaw z dzieckiem. Chyba najładniejsze miejsce w jakim widziałam kiedyś plac zabaw.
Spacerek, krótki ale zawsze jakieś urozmaicenie. Poszłyśmy więc zobaczyć “miasteczko”. Tutaj niestety dwie ulice na krzyż, sklep spożywczy, browar (zamknięty) i sklep z dekoracjami do domu. Jeszcze bank i restauracja się znalazły. Ogólnie to mini mini więc też dużo czasu tu nie spędziłyśmy. Zrobiłyśmy tylko zakupy bo nadal market większy niż ten co mamy w resorcie. Chyba jednak jak się chce zrobić naprawdę duże zakupy to trzeba podjechać do Bozeman. Te sklepiki to bardziej jak się czegoś zapomni.
W Meadows nie wiele było więc pojechaliśmy do Mountain Village. Chyba centrum miasteczka Big Sky. Może więcej tu jest apartamentów do wynajęcia, jest też hotel Marriotta (Residence Inn) ale poza tym to nie wiele więcej. My natomiast miałyśmy już wypatrzony szlak na wodospady Ousel.
Szlak ładnie przygotowany i dość łatwy (niecała godzinka w jedną stronę). Natomiast, teraz w zimie był troszkę oblodzony miejscami. Dobrze, że wzięłam ze sobą raki to bez problemu pokonałam kolejne lodowiska. Reszta ekipa pomagała sobie drzewkami albo pokonywała większe nachylenia na tyłku. Nie było to nic nie bezpiecznego więc spokojnie. Może tylko czasu się troszkę traciło na tych bardziej oblodzonych odcinkach. Szkoda, że nie wzięliśmy raczków bo byłyby idealne na te warunki.
Zanim dojdzie się do głównego wodospadu to pojawiają się mniejsze, niektóre zamarznięte wodospadziki. Nie sądzę, że są to wodospady na trenowanie w rakach i z czekanem wspinaczki ale kto wie. Spotkaliśmy takich jednych chłopaków po których stroju widać było, że robią coś więcej niż spacerek w parku.
Szło się przyjemnie wśród drzew, szumu wody i pięknych widoków. Trasa może była miejscami do góry albo na dół ale nie było to nic dużego. Może w sumie zrobiłyśmy 300-500 ft różnicy wzniesień. Tak więc można uznać, że trasa dość płaska i lekka, nawet dla dzieci.
Doszliśmy do głównego wodospadu a tam znak, że w górę jeszcze można iść na szczyt wodospadu. No to poszłyśmy. Ale niestety widok z góry jest zerowy. No nić wyszłyśmy/zeszłyśmy no i wróciłyśmy do podnóża wodospadu porobić zdjęcia.
Super to wyglądało. Takie trochę zamarznięte, trochę nie - bajka! Spędziłyśmy troszkę czasu na pstrykaniu zdjęć i podziwianiu co matka natura potrafi zrobić i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tutaj nadal miejscami się ślizgałyśmy ale w między czasie koleżanka założyła drugie raki więc dwie osoby miały zabezpieczanie i pomagały pozostałym dwóm. Tak że nawet udało się pokonać drogę powrotną w normalnym tempie. Po wodospadach wróciliśmy do resortu i do bazy Madison na spotkanie z chłopakami. Tak minął nam kolejny fajny dzień na świeżym powietrzu!
Jedynie Dennis (syn kolegi) milczał. Chyba dzisiejszy dzień ostro dał mu się we znaki. Widać było, że jest zmęczony, ale zadowolony.
Lunch trwał gdzieś do piętnastej. Została nam już tylko godzinka jeżdżenia. Siły po przerwie wróciły i ruszyliśmy na narty. Szybki zjazd na dole na rozgrzewkę i wyjechaliśmy wyżej. Wyciąg Headwater wywiózł nas na ścianę doliny Stillwater.
Wiedzieliśmy, że to już jest nasz ostatni zjazd. Jak zjedziemy na dół to wyciągi będą już zamknięte. Pomału, nigdzie się nie spiesząc jechaliśmy na dół.
Pomału, bo oczywiście nie był to łatwy teren. Rejon Stillwater to podwójne i potrójne diamenty. Na potrójne już nas patrol nie wpuścił, bo było za późno, więc została nam zabawa „tylko” na podwójnych.
Szczęśliwie i bezpiecznie zjechaliśmy na dół. Nawet udało nam się znaleźć trasę która dokładnie zaprowadziła nas do samego domku.
Dzisiaj wieczorem nie planowaliśmy wychodzić z domu. Każdy był zmęczony. Jutro sprawdzimy co dobrego w Montanie gotują. Ten stan słynie z mięsnych dań, więc jakieś BBQ odwiedziny.
Dzisiaj odpaliliśmy naszego grilla…..