Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2021.10.09-11 Santanoni, Adirondacks, NY
Tak bardzo jak lubimy chodzić po górach na zachodnim wybrzeżu, to zawsze mamy sentyment do Adirondack na wschodzie. Te wzgórza rozwinęły naszą miłość do łażenia po górach. To w tych górach oboje stawialiśmy pierwsze kroki na amerykańskich szlakach.
Mamy już na koncie 36 szczytów w Adirondack. Chcemy być w klubie 46er, więc jeszcze musimy zdobyć 10 najwyższych szczytów. Oczywiście zostały już w większości„najciekawsze” szczyty, na które z reguły już nie ma szlaku tylko jest wydeptana ścieżka, której daleko do szlaku.
Przygoda już się zaczęła w wypożyczalni samochód jak mi powiedzieli, że nie mają żadnych samochodów. Panienka odprawiła mnie z tzw. kwitkiem i powiedziała, że za parę godzin mają dostać samochody i do mnie zadzwoni. Jestem 10 w kolejce i swoje muszę odczekać. Oczywiście przepraszała, ale ze względu na huragany w południowych Stanach, ogólny brak samochodów, długi weekend i wiele innych rzeczy mają ogólny brak pojazdów wszędzie.
Nie chciało mi się tam z tymi wszystkimi ludźmi czekać zwłaszcza, że do domu mam 15-20 minut metrem.
Jak tylko wsiadłem do metra to zadzwonił do mnie menadżer wypożyczalni, że bardzo przeprasza za sytuację i już ma dla mnie samochód. Trochę się zdziwiłem, bo może minęło 15 minut zamiast „obiecanych” 4-5 godzin. Wróciłem, wszyscy ludzie dalej czekali. Gostek wziął mnie na zewnątrz i zaczął przepraszać za sytuację. Mówi, że to się raczej im nie zdarza, ale ogólnie w Stanach (i na świecie) jest wielki problem z towarami i ich dostawą. W ramach przeprosin dał mi fajną zabawkę. Mówił, że to jest z prywatnej kolekcji i ma nadzieje, że to zrekompensuje dzisiejsze problemy.
Dostałem zupełnie nowe (miało przejechane 70 min) 2022 Alfa Romeo Giulia. Takie „problemy” w wypożyczalniach to ja zawsze mogę mieć.
Wróciłem do domu, spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w góry. Samochód bardzo fajny, szybki i dobrze wyposażony. Ma trochę mały bagażnik, ale na 3 osoby był OK.
Droga szybko zleciała. W Adirondack jest szczyt jesieni, więc przepiękne kolory liści ubarwiały nam drogę.
Po drodze musieliśmy obowiązkowo się zatrzymać w naszym ulubionym browarze Northway coś przekąsić i ostudzić silnik w Alfce.
Spaliśmy w domku blisko szlaku który mamy zamiar jutro zrobić. Chcemy wyjść wcześnie w góry, więc w domku szybka kolacja i do spania.
Wyszliśmy na szlak o 8:30. W planie mamy wyjść na Santanoni 4,606 ft/1,403 m. Jak się uda go zdobyć to będzie to nasz 37 szczyt w Adirondacks. Zostanie już „tylko” 9 szczytów. Idzie z nami koleżanka Zoe która do osiągnięcia korony Adirondack ma znacznie więcej górek, ale dzielnie dziewczyna chodzi i na pewno to zrobi.
Początek szlaku był idealny. Szeroka, leśna droga usłana niezliczoną ilością wielokolorowych liści.
Szło się super, ale niestety nie za długo. Gdzieś po 30 minutach powoli zaczynały się atrakcje. Najpierw pojedyncze, a w miarę zagłębiania się dalej w las częstotliwość rosła.
W tym rejonie są trzy szczyty na naszej liście. Niestety robimy tylko jeden. Dwa pozostałe są bardzo daleko i zdobycie wszystkich trzech w jeden dzień wymaga już dobrego przygotowania i solidnej motywacji. Żadnej z tych rzeczy dzisiaj nie zabraliśmy ze sobą.
Doszliśmy do strumyka, od którego szlak zaczął podnosić się do góry. W sumie gdzieś te ponad 3000 stóp (1000 metrów) musimy się podnieść.
Na szczęście była świetna pogoda. Bez deszczu i wiatru. Jest październik, więc większość latającego paskudztwa już się pochowała na zimę, a także nie ma upału. Ogólnie szło się dobrze.
Wspinaczka na Santanoni ogólnie nie była jakoś ciężka technicznie, jak to dużo ludzi opisywało. Chodziliśmy trudniejszymi szlakami w Adirondacks. Natomiast co do jednego to mieli rację. Ilość błota wygrała i przerosła nasze oczekiwania. Zresztą sami popatrzcie…
Około godziny 13 stanęliśmy na szczycie….!!!!
Yes….!!!
Jeszcze tylko 9!
Zasłużona dłuższa przerwa w słoneczku, na szczycie z pięknymi widokami.
Oczywiście nie chciało nam się wstawać i schodzić w dół, ale wiedzieliśmy, że ten moment musi kiedyś nastąpić. Zejście w dół w takich warunkach jest znacznie trudniejsze i niebezpieczne niż wspinaczka do góry.
Ilość śliskiego błota sprawia, że przykleja się do butów i na kamieniach albo korzeniach o poślizg nie trudno.
Zwłaszcza na bardzo stromych odcinkach ręce stawały się naszymi najlepszymi przyjacielami. Bardziej ufaliśmy im niż zabłoconym butom.
Udało się. Bez większych ześlizgów osiągnęliśmy dno doliny. Teraz po płaskim dywanie wysłanym liśćmi można było spokojnie podążać w kierunku samochodu.
Około godziny 18 zakończyliśmy naszą wędrówkę. 9.5 z przerwami. Można by to trochę szybciej zrobić, ale pogoda wręcz nakazywała robić częste przystanki i podziwiać widoki.
Ponad 11 mil (18km) w tych warunkach to nie lada wyczyn. Jak byśmy chcieli zrobić trzy szczyty to by wyszło ponad 25km. Trochę dużo jak na spacerek po błocie. Wrócimy tu na wczesną wiosnę jak jeszcze wyżej w górach będzie lód albo zamrożone błotko i w raczkach to oblecimy!
Wróciliśmy do domu. Za bardzo nie było czasu ani siły na rozpalanie ogniska. Szkoda, bo miejsce na ognisko było przednie.
W sumie to ognisko było w grillu. Właściciel domu miał jeszcze stary grill na węgiel drzewny. Rozpalenie jego wymagało trochę ognia, więc ognisko prawie było.
Na kolacje poleciały tradycyjne cheeseburgery. Trochę się za bardzo wypiekły bo jednak taki grill jest cieplejszy niż gazowy. Byliśmy bardzo głodni, więc wszystko zostało zjedzone.
Następnego dnia odwiedziliśmy ciekawy browar i farmę w jednym, Arrowood. Fajne miejsce niedaleko NYC, gdzieś z 1.5h na północ od Nowego Jorku.
Ponoć wszystko jest robione przez nich i jest organiczne. Jedzenie i piwko smakowało. Widząc ja te kurki sobie wszędzie dowolnie biegają i jedzą co znajdą to zrobiliśmy wyjątek i nie kupiliśmy 24 piw, tylko 24 jajka. Miejmy nadzieję, że bedą smakowały tak jak wyglądają. Każde jest inne, ma inny kolor i wielkość. Nie jak z fabryki, gdzie wszystkie są takie same.
Zdamy relację po najbliższej jajecznicy albo omlecie….
2021.08.31 Girwood & Glacier View, AK (dzień 10)
Yupii…mamy samochodzik. Nie jesteśmy już do końca bezdomni. Nie jesteśmy zależni od rozkładów jazdy. Wolność! Możemy znów postać godzinę w korkach. Ogólnie to nie mam nic przeciwko transportowi publicznemu. Często jest szybszy, wygodniejszy, szybszy i tańszy. Jednak samochód też ma plusy, można podjechać gdzie się chcę i kiedy się chce.
Rano prosto z hotelu, oczywiście po śniadanku na 20 piętrze, pojechaliśmy na lotnisko odebrać samochód. Nie było łatwo ani tanio zarezerwować samochód na Alasce ale na ostatnie parę dni udało nam się skołować jakiś SUV.
Pierwszy przystanek to Potter Marsh Wildlife Viewing Boardwalk. Jak sama nazwa mówi platforma do oglądania zwierząt to i zwierzęta powinny być. Z nadzieją, że tu już na pewno coś zobaczymy ruszyliśmy na deptak. Niestety chyba wszystkie zwierzęta uciekły jak ludzie zaczęli przychodzić. Widzieliśmy ślady obecności łosia albo misia ale to były tylko ślady w trawie.
Tak czy siak spacerek był fajny i fajnie jest mieć takie miejsce do pospacerowania i dotlenienia mózgu tak blisko wielkiego miasta jakim jest Anchorage.
Po spcerku ruszyliśmy w kierunku Alyaska Resort. Jest to największy resort narciarski na Alasce. Oczywiście Darek chciał sprawdzić co w trawie piszczy i czy jest on warty odwiedzenia w zimie. Wygląda całkiem fajnie i jest szansa, że kiedyś przyjedziemy tu w sezonie.
Alyaska Resort ma stosunkowo zaawansowany teren. Tylko 11% to zielone trasy. Ma 2500 ft (760m) różnicy wzniesień ale można podejść wyżej i zjeżdżać 3200 ft (975 m). Myślę z Darek nie będzie się nudził. Sama baza wygląda tak sobie. Jak na Stany przystało przy gondoli jest wypasiony hotel, gdzie pachnie kadzidełkami, na lobby są drogie sklepy i restauracje a dekorację stanowi miś polarny.
Jest też druga część resortu w której jest więcej szeregowych domków, apartamentów. Tam nie wiele się działo ale zjechaliśmy 5 minut w dół i wjechaliśmy do browaru ukrytego w krzakach i lesie. WOW… było trochę ludzi co zaskoczyło nas na maksa, że tu w tych krzakach ciężko jest znaleźć wolne miejsce na parkingu.
W słoneczku super się siedziało ale szybko przenieśliśmy się pod parasol i tam się zaczęło. Siedzieliśmy przy dużych ławkach więc lokalni spragnieni rozmowy z kimś nowym się dosiadali i jak tylko usłyszeli, że my nie mówimy po angielsku to zaczęły się pytania…a od pytań skąd jesteśmy poszło na opowiadanie całej historii życia. I takim oto sposobem poznaliśmy małżeństwo, które Europę bardzo dobrze zna… ale znają tą Europę powojenną. Mężczyzna był w wojsku i stacjonował dużo w Europie a potem brał udział w wojnie w Zatoce Perskiej.
Zajadaliśmy meksykańskie jedzenie, popijaliśmy pysznym, świeżym piwkiem i słuchaliśmy opowiadań byłego żołnierza. Podobno byli oni w Niemczech jak zburzyli mur berliński. Mieli znajomych, których dziadek czy tata był w SS. Zdecydowanie żyli w ciekawych czasach. Wiadomo, że głównie opowiadali te miłe historie ale sami przyznali, że ciekawie nie było w czasach 80/90 w Europie.
Fajnie się siedziało i siedziałoby się tak dalej ale trzeba ruszać w drogę. Minusem posiadania auta są korki. Pociag przejedzie po własnych torach, samolot przeleci a samochód jak stał taka stoi. Alyaska resort jest pomiedzy Anchorage a Seward. Jak już wiecie z wcześniejszych wpisów Seward jest piękny i zdecydowanie warty odwiedzenia. Oznacza to, że w połączeniu z robotami drogowymi czekają nas korki. I tak też się stało. Wystaliśmy swoje w obie strony i wreszcie znaleźliśmy się na autostradzie numer 1.
Flaga Alaski przedstawia konstelacje gwiazd (Wielką Niedźwiedzicę) i gwiazdę polarną. Wielka niedźwiedzica symbolizuje oczywiście niedźwiedzie, które są rdzennymi mieszkańcami tego stanu. Gwiazda Polarna natomiast symbolizuje stan wysunięty najbardziej na północ. Gwiazdy z flagi są również na oznaczeniach autostrad jak widac na powyższym zdjeciu. Są też na różnego rodzaju pamiątkach ale też zostały wybite przez naszego konduktora jak nam kasował bilety w pociagu Seward - Anchorage.
Droga numer 1 ciągnie się przez piękna dolinę na wschód od Anchorage, aż do miasta Tok. Do Tok to my dziś nie jedziemy, choć Darek co chwila się pytał a co tam jest i prawie był gotowy jechać do końca tylko, żeby się przekonać co tam jest.
Wydaje mi się jednak, że w Tok nie wiele jest poza skrzyżowaniem autostrad. Nasz plan był zjechać dużo wcześniej. W miejscowości Glacier View mieliśmy rezerwacje w Majestic Lodge. Glacier View ciężko nazwać miasteczkiem bo w sumie to chyba nic tam nie ma poza pensjonatami i biznesami oferującymi wycieczki na lodowiec. Swoją nazwę i popularność miasteczko zyskało dzięki lodowcowi Matanuska. Lodowiec ten mamy w planach zwiedzić jutro. Droga do pensjonatu była piękna i jechaliśmy dość wolno aby pstrykać zdjęcia. Tu za wiele ludzi nie jechało i trochę się zastanawialiśmy co zastaniemy na końcu naszej drogi.
Do Majestic Lodge zjechaliśmy koło 7 wieczór i odrazu wyskoczyła do nas panienka, która zarażała pozytywną energią. Skakała jak mały piesek i pokazywała nam wszystko włącznie z naszym pokojem. Pokój jak to pokój ale widok ze stołków w ogrodzie był powalający.
Oczywiście Darka uwadze nie umknął napis “Majestic Heli Ski”. Czyżby Majestic organizował też heli skiing (narty z helikoptera)? Wygląda, że tak. Cały pensjonat udekorowany był albo porożami z polowań albo zdjęciami z heli skiing. Jak się okazało to w zimie pensjonat ten przyjmuje rolę resortu narciarskiego. Można przyjechać tu na tydzień między lutym a kwietniem i za “niecałe” $10tys ma się nocleg i wyżywienie na 7 dni a także codziennie wywożą cię parę razy dziennie w góry gdzie sobie zjeżdżasz po świeżutkim puchu. Przewagą heli skiing jest jakość śniegu i mało ludzi. Ponieważ jest to droga przyjemność i wywożą cię w góry gdzie jest zerowa infrastruktura, to masz gwarantowane, że puch będzie ale ludzi za wiele nie zobaczysz. Darek już prawie zaczął rezerwować pobyt tu na następny sezon i kombinował jak to pogodzić z Alyaska resortem, ale dowiedział się, że na 2021/2022 już nie ma miejsc. Może za parę lat…
W leci natomiast pensjonat Majestic jest popularny na wesela. W ogrodzie mają małą drewnianą konstrukcję, która robi za kapliczkę. Ogród spokojnie pomieści dużo gości a do tego jadalnia i taras. No i oczywiście widok…
Rozpakowaliśmy się, poszliśmy na chwilkę posiedzieć do ogrodu, zjedliśmy kolację i stwierdziliśmy, że zobaczymy co tu się dzieje. Wyszliśmy więc na piętro z restauracją i siedliśmy z załogą przy barze. Z Darkiem lubimy siedzieć przy barze, zwłaszcza w nowych miejscach bo zawsze można się czegoś ciekawego dowiedzieć. Tym razem dowiedzieliśmy się, że dziś mają być widoczne zorze polarne. Podobno niedawno wybuchło słońce i fala ta do 18h dojdzie do ziemi. Ta zwiększona aktywność słońca ma spowodować, że zorze polarne będą widoczne nawet w południowej Alasce … wow - zorze w lecie? To się rzadko zdarza. To znaczy zorze są cały rok ale zdecydowanie gorzej i rzadziej spotykane sa w lecie. Część pracowników się napaliła bo nigdy nie widzieli zorzy polarnej. My też się troszkę napaliliśmy, pomimo, że to nie nasz pierwszy raz. Do drugiej rano jednak czekać nie chcieliśmy. Poszliśmy więc spać wcześniej aby ok. 12-1 w nocy się przebudzić i sprawdzić co się dzieje. Nie tylko my wyszliśmy na taras czy do ogrodu. Każdy był ciekawy. Ludzkie oko niestety nic nie dostrzegło. Aparat troszkę uchwycił ale nie wiele…
Po pierwsze wydaje mi się, że trzeba było wyjechać na jakieś wzgórze (Hatcher Pass jest dobrą opcja), po drugie pewnie trzeba by poczekać do 2 am a po trzecie jednak na posesji pensjonatu Majestic nie było idealnie ciemno co też utrudniało zobaczenie zorzy. My jutro idziemy chodzić po lodowcu więc średnio uśmiechało nam się siedzenie do 2 rano i zdecydowaliśmy się spać. Jak na drugi dzień rozmawialiśmy z ludźmi to nikomu nie udało się zobaczyć zorzy.
2021.06.18-20 Rocky Peak Ridge, Adirondack, NY
Kolejny długi weekend. Rozpieszczają nas w tej firmie. Ciekawe kiedy wszyscy przejdą na cztero-dniowy tydzień pracy. To by było coś, nie? Zanim jednak (o ile w ogóle) trzy dniowe weekendy staną się standardem to trzeba się cieszyć z każdego dłuższego weekendu i aktywnie go wykorzystywać.
Nie, nie przy piwku w Manhattanńskich knajpach, oglądając mecze tylko w górkach bez zasięgu. Oboje z Darkiem byliśmy spragnieni większego wypadu w góry. W Colorado próbowaliśmy chodzić po górach ale niestety w wyższych partiach nadal był głęboki śnieg i zdobywanie szczytów było utrudnione. Tak więc nie zważając na fakt, że jest środek czerwca, że pewnie będzie gorąco a muszki, komary i inne robactwo będzie nas denerwować na maksa, ruszyliśmy na północ w kierunku Adirondacks.
W piątek planowaliśmy tylko dojechać na biwak. Mieliśmy jeszcze parę rzeczy do załatwienia w NY więc wyjechaliśmy dopiero koło południa. Ale to nic. Droga zajmuje około 4-5 godzin więc spokojnie zdążymy rozbić namiot za dnia.
Oczywiście już mało kto pracuje, każdy ma auto i każdy chce wyjechać z miasta więc na dzień dobry musieliśmy swoje odstać. Chyba nie ma miasta, które by nie miało korków a tym bardziej w piątkowe popołudnie. Na szczęście im dalej od miasta tym korek malał i mogliśmy w końcu poczuć, że mamy weekend.
Tym razem śpimy na kampingu. Co prawda jak zobaczyłam, że trochę kropi to próbowałam namówić Darka na hotel w Lake Placid ale się nie udało. W hotelu nie ma ogniska a przecież ognisko najważniejsze. Do tego i tak przyjaciele mieli do nas dołączyć w sobotę więc przegrałam opcję hotelową i grzecznie zabrałam się za rozkładnie namiotu i przygotowywanie kolacji.
Noc minęła szybko bo już o 4 rano zadzwonił budzik. Nie była to najlepsza wiadomość zwłaszcza, że pierwszą noc na kampingu się słabo śpi a do tego leżąc w namiocie słychać było wiatr i deszcz. No więc jak tu się zmobilizować, żeby wyjść na tą ulewę gdzie jest ciemno, mokro i śpiąco. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że olewamy mecz i pośpimy jeszcze z dwie godziny. Wczesne wyjście na szlak mieliśmy zaplanowane głównie ze względu na mecz którzy Polacy grają o trzeciej popołudniu. Obliczając, że zdobycie szczytu zajmie nam jakieś 8-9h to chcieliśmy wyjść o 6 rano, żeby o 3 być już po wszystkim.
No nic, Lewandowski może się nie obrazi, że go nie będziemy oglądać. Przestawiliśmy budziki, usnęliśmy ponownie i jak się obudziliśmy to już się zrobiło jasno i nawet deszcz przestał padać. Tak więc po śniadanku i dojechaniu na szlak oficjalnie rozpoczęliśmy wspinaczkę o 8 rano.
Na Rocky Peak Ridge można wyjść dwoma szlakami. Jeden krótszy, stromszy jest od strony innego szczytu, zwanego Giant. Drugi szlak prowadzi od tak zwanej nowej Rosji (New Russia) i jest może mniej stromy ale za to troszkę dłuższy. Szlak na Giant znamy już gdyż ten szczyt zaliczyliśmy parę lat temu. Niestety wtedy była zima, dni krótkie więc nie wybraliśmy się dalej. Większość ludzi łączy te dwa szczyty i robi je za jednym zamachem. My jednak skoro mamy zaliczony Giant skupiliśmy się tylko na Rocky Peak Ridge.
Dobrze, że piszemy bloga to mogłam sobie przeczytać jak to nam się szło na Giant i trochę sobie przypomnieć jak wyglądała trasa. Nie tylko po naszym blogu ale też po sprawdzeniu ile mamy się podnieść na jakiej odległości wiedziałam, że podejście będzie strome.
Udało nam się nawet szybko wybiec na rozgałęzienie szlaków. Trzy tysiące stóp (900+ metrów) pokonaliśmy nawet w nienajgorszym tempie. To znaczy w nie najgorszym biorąc pod uwagę, że przez pracę z domu człowiek się mało rusza i tylko zostaje mi to co wyćwiczę z Lewandowską na appie. Darek jednak pochwalił mnie i stwierdził, że już nie będzie się tak bardzo śmiał jak znów usłyszy jej głos mówiący “Jeszcze chwila - dasz radę!”.
Trasa pięła się do góry dość stromo ale nawet były czasem zyg-zaki, kamienie były ładnie ułożone i tworzyły schody, i ogólnie szlak był jak nie Adirondack. Góry Adirondack słyną bowiem z bardzo błotnistego, nie równego terenu a szlaki tu wymagają kombinowania i umiejętności pokonywania bloków skalnych, błotnistych, śliskich odcinków czy mocno ukorzenionej trasy. Ogólnie jednym słowem spodziewaliśmy się większego bałaganu. A tu taka niespodzianka.
Ucieszyliśmy się nawet, że przy tak dobrej trasie to szybko zbiegniemy i może nawet uda nam się jednak zdążyć na ten mecz. Nie wiedzieliśmy tylko co nasz czeka dalej… Do skrzyżowania szlaków szło się fajnie. Wyżej wychodziliśmy często na odsłonięte skały i mogliśmy podziwiać piękne widoki.
Po około 3h doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Stąd można iść nadal do góry na szczyt Giant albo odbić w prawo na szczyt Rocky Ridge. Dużo ludzi robi oba szczyty za jednym razem. W tych górach jest to dość popularne, zwłaszcza jak się chce zdobyć kolekcję wszystkich 46 szczytów. Ponieważ na Giant wspinaliśmy się w zimie gdzie dzień jest krótszy to robimy te szczyty na raty. Tak więc myśmy nie planowali iść na Giant tylko skręciliśmy w prawo. Początek było super, zaraz za zakrętem piękna skała na podziwianie widoków i ogólnie zapowiadało się super.
Niestety Adirondack pokazało co potrafi i dość szybko trasa przybrała tradycyjną formę. Były skały, błoto, korzenie, strome zejścia i duże połacie skalne. Chcieliśmy sobie zrobić przerwę na jakieś orzeszki bo już głód nam dokuczał ale jak tylko przystanęliśmy na minutę to od razu zlatywały się komary i muchy i trzeba było znów iść.
Głód nas motywował, żeby iść szybciej na szczyt. Mieliśmy nadzieję, że jak wyjdziemy na szczyt to na otwartej przestrzeni będzie mniej muszek a może nawet wiatr je trochę przepędzi. No i nie wiele się pomyliliśmy. Jak tylko wyszliśmy na szczyt to taki wiatr nas złapał, że od razu w ruchy poszły bluzy. Nieźle nie? Na dole upał na całego a na górze trzeba bluzy przeciwwiatrowe ubierać.
Udało nam się znaleźć tak zwaną sofę czyli miejsce na kamieniach gdzie jest wygodnie, nie wieje za bardzo i można podziwiać piękne widoki. W zasadzie to miejscówkę polecił nam inny włóczykij który właśnie wracał ze szczytu i pokazał nam gdzie mniej wieje.
Oczywiście musiało paść tradycyjne pytanie - to który to jest wasz już szczyt? No to odpowiedź - jest to nasz 36 szczyt. I właśnie wtedy jak powiedzieliśmy ta magiczną liczbę to zdaliśmy sobie sprawę, że odliczanie w dół można zacząć. Jeszcze tylko 10 szczytów nam zostało. Zdecydowanie nie tych łatwych więc troszkę trzeba będzie się napracować ale może rzeczywiście nam się to kiedyś uda.
Fajnie się siedziało, ale widzieliśmy, że mamy dopiero połowę drogi za sobą. Wracamy tą samą trasą co wyszliśmy więc dokładnie wiedzieliśmy co nas czeka. A czekało nas najpierw masakra, ze wspinaniem się po skałach i kombinowaniem jak tu się wdrapać wyżej a potem już z górki na pazurki.
Drzewka często przychodziły nam z pomocą. Schodząc na dół znów spotkaliśmy naszego “kolegę” ze szczytu. On podobno zrobił już ponad 60 szczytów - niektóre liczy po kilka razy, więc wprawę w skakaniu po tych górkach ma i widać to było po jego technice. Nasza technika staje się lepsza z każdym nowym szczytem ale do kolegi nam jeszcze trochę brakuje.
Schodziliśmy, i schodziliśmy, i schodziliśmy i zastanawialiśmy się jak to jest, że ta sama trasa idąc do góry wydawała nam się taka łatwa, taka ładnie przygotowana. Hmmm… parę razy zadawaliśmy sobie pytanie czy my na pewno tędy wychodziliśmy w górę. Chyba rano byliśmy zaspani i jakoś tak szliśmy na auto pilocie. Teraz bardziej rozbudzeni, widząc tą trasę po raz kolejny nasza opinia się zmieniła. Jest to typowy szlak w górach Adirondack.
Skoro trasa jest jaka jest to zejście zajęło nam nie wiele mniej niż wyjście. Nie można tu zlecieć zyg-zakami, a trzeba bardziej uważać gdzie się stawia nogi między tymi kamieniami. Do tego zmęczenie bo jakby nie patrzeć to spacerek niezły zrobiliśmy jakby na to nie patrzeć to zrobiliśmy prawie 9 mil (14 km) i 4000+ feet (1200 metrów).
Tak jak planowaliśmy cały szlak zajął nam około 8 godzin. Zeszliśmy do mega nagrzanego samochodu ale cieszyliśmy się, że mamy dobra lodówkę przenośną i woda i piwko nadal są zimne. Taka lodowata woda była wskazana - jednak górki w połowie czerwca to nie jest do końca najlepszy pomysł. My to jeszcze spoko bo większą część szlaku zrobiliśmy przed południem. Ale jak schodziliśmy to widzieliśmy jeszcze dużo ludzi idących do góry. Po takich nagrzanych skałach w samym słońcu - hmmm…. to chyba nie należy do przyjemności.
Ochłodziwszy się wodą pojechaliśmy na kamping. Tam już czekali na nas przyjaciele z pyszną kolacją, dużym ogniskiem (to pod wieczór) i dobrym humorem. Nie ma to jak spędzenie czasu na świeżym powietrzu, bez dostępu do telefonu i w miłym towarzystwie. Nawet wynik meczu musieliśmy sprawdzać w biurze kampingu bo nikt nie ma zasięgu. Do następnego razu… ale może nie w lato! Bo jak nas obudziło słońce grzejące w nasz namiot to nam się odechciało biwaków w lato.
2021.06.05 Alamosa & Denver, CO (dzień 8)
Wakacje pomału dobiegajæ końca. Jutro o 11 rano lecimy już do domku więc ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Denver. Dzisiejszą noc spedzilismy w Alamosa, najblizszym miasteczku przy parku narodowym Great Sand Dunes. Do Denver mamy ok. 4h, zanim jednak wyruszymy na autostradę musimy zatrzymać się przy kolejce z roku 1883 roku.
Parowóz 169 jest wyprodukowany przez Baldwin Lokomotive Works z Philadelphia, PA. Jest to jeden z 12 egzemplarzy zamowionych wówczas przez Denver & Rio Grande Railway. Tylko dwie… 169 i numer 168 przetrwały do dnia dzisiejszego.
Jako, że pociąg ten jest wąsko torowy to miał ograniczony zasięg ale i tak dojeżdżał w dość odległe rejony jak Santa Fe w New Mexico czy Ogden w Utah. Głównie jednak jeździł między Denver i Alamosa.
W związku z rozwojem technologii lokomotywa 169 była przeznaczona początkowo do mniejszych transportów, aż w końcu po licznych naprawach i wypadkach miała ulec zniszczeniu. Lokomotywa została jednak uratowana przed “śmiercią” i została wystawiona w 1939 roku na swiatowych targach w NY. Ostatecznie Alamosa została jej domem i setki ludzi zwiedza ją rocznie.
My mieliśmy szczęście, że pan z obsługi, widać, że miłośnik tego cuda, pozwolił nam wszędzie wychodzić. Nawet na przód lokomotywy.
Po zwiedzeniu lokomotywy ruszyliśmy w drogę. Tym razem jedziemy bardziej na wschodzie więc górek i pięknych terenów się nie spodziewamy. Choć kto wie, nigdy nas tu nie było więc niewiadomo czym nas zaskoczy.
No i zaskoczyło… na autostradzie minęliśmy ciężarówkę, kierowaną przez krzyczącego Trumpa. Oczywiście była to tylko naklejka po stronie kierowcy i nie wiadomo, kto się za nią krył ale na pewno był to ktoś z poczuciem humoru. Takie różne wynalazki można spotkać jak się pokonuje tak długie odcinki. W sumie na tym wyjeździe zrobiliśmy 1,257 mil czyli ponad 2tys km. Trochę tego się uzbierało.
Tak jak przypuszczaliśmy droga z Alamosa do Denver wiodła mało ciekawymi terenami. To co nas jednak zaskoczyło to ilość zaleciałości z Meksyku. Mijaliśmy małe miasteczka, ale przejeżdżaliśmy też przez większe miasta jak Pueblo. Architektura meksykańska się jednak tam powtarzała i często mijaliśmy niskie, kwadratowe, często kolorowe domki. Niektóre miasteczka tętniły życie gdzie inne wyglądały na dość opuszczone.
W samochodzie była klimatyzacja więc nie czuliśmy tego upału, ale jak wysiedliśmy kupić kawę, czy potem w Denver to uderzył nas upał. Wróciliśmy na północ więc spodziewaliśmy się troszkę chłodniejszego klimatu. Denver jednak położone jest na płaszczyźnie i temperatury w lecie często dochodzą do 90-100F (32-37C). Nas przywitała setka ale to pewnie od nagrzanego asfaltu.
Denver przywitało nas nie tylko ciepłą pogodą ale też korkami. Zresztą czego można się spodziewać po dużym mieście. Na szczęście nasz hotel nie był aż tak daleko autostrady. Większy problem pojawił się ze znalezieniem parkingu ale i po zrobieniu trzech okrążeń wokół hotelu udało nam się wreszcie znaleźć parking podziemny i Darek mógł odstawić auto i zapomnieć o korkach itp. Pozostając wiernym Marriottowi dziś śpimy w hotelu sieci AC. Udało nam się dostać pokój na 20 piętrze - a 20 piętro to ostanie piętro. Tak więc już w windzie przebieraliśmy nogami jaki to widok będzie. Nie najgorszy - nie?
Większym jednak zdziwieniem było jak zamiast na korytarzu prowadzącym do pokoi wylądowaliśmy przy wejściu do baru. AC Hotel szczyci się barem najwyżej położonym w całym Denver. Tak zwane Roof Top są bardzo popularne w wielu miastach. Jest to idealne wykorzystanie powierzchni dachu a do tego im wyżej tym większe szanse na bryzę czy wiatr. Roof Top w hotelu AC ma piękny widok nie tyle na miasto co na górki - i za to dostali plusa.
Kolejny raz poczuliśmy się jakby nie było, żadnej pandemii, jakbyśmy cofnęli się do 2019 roku i poszli na drinka po pracy. Miło tak - cieszyliśmy się, że jesteśmy zaszczepieni, że jakaś tam dodatkowa ochrona jest. Nadal unikamy tłumów ale na szczęście pomimo dość dużej ilości ludzi w barze, było wystarczająco przestrzeni, tak że nikt nad nikim nie stał i nie pluł mu do ucha. My jednak chcieliśmy zobaczyć coś więcej poza hotelem więc ruszyliśmy zwiedzać okolicę.
Denver nie ma długiej historii i zwiedzanie to jest wielce powiedziane. Nasz hotel znajduje się w downtown więc poszliśmy na spacer przed kolacją i zobaczenie co w trawie piszczy. Denver to taka miniaturka NY. Jest dużo mniejszym miastem ale biurowce i wieżowce powstają jak grzyby po deszczu. Nadal jednak zachowało się trochę budowli 1-2 piętrowych które jak są dobrze zagospodarowane to ładnie komponują się z biurową częścią miasta.
Larimer Square jest najstarszą częścią miasta. Jest to niewielka przecznica składająca się z niskiej zabudowy z 19 wieku. Aktualnie wiele z tych budynków przerobionych jest na bary i restauracje. Dobrze, że ulica jest zamknięta dla pojazdów i można tam tylko poruszać się na nogach. Ciekawe, oświetlenie w nocy, stare budynki i muzyka na żywo na ulicy daje swój klimat.
Mieszanka jest jednak troszkę wybuchowa. Z jednej strony są poważne, ekskluzywne restauracje czy wine bary. Z drugiej stoiska gdzie zamotana Pani proponuje tanie whisky czy wódkę. W śród klienteli można spotkać ludzi ubranych w garnitury i grupy które świętują kawalerskie czy panieńskie wieczory. Postanowiliśmy przysiąść w ogródku w jednej z knajp. Zagadaliśmy do Pani i wybraliśmy po lekkim piwku bo w taki upał to tylko meksykańska Corona może człowieka ochłodzić. Jak przystało na normalnych ludzi, chcieliśmy zapłacić i Pani nawet ucieszyła się, że płacimy gotówką. Jednak jak zobaczyła, że Darek wyciąga $20 to stwierdziła, że nie ma jak wydać. Zdziwiliśmy się więc zaproponowaliśmy, że zapłacimy kartą - też nie poszło. Okazało się, że Pani nie ma terminala. Hmmmm - troszkę zdezorientowani się spytaliśmy, “to jak mamy zapłacić?” Na co Pani odpowiedziała - a macie te piwa za darmo. Hmmm… kłócić się nie będziemy - ale dziwne. Darek stwierdził, że nie będzie już nigdy narzekał na pracowników swoich bo zawsze może trafić na osobę, która będzie rozdawała towar za darmo. Nadal nie rozumiemy, dlaczego i jak biznes się kręci skoro nie można zapłacić. Posiedzieliśmy z 20-30 minut i widzieliśmy tylko jednych ludzi którzy płacili wyliczoną gotówką. Ale co się stało z tą gotówką to nikt nie wie. I dlaczego Pani nie miała jak wydać po prawie całym dniu utargu - dziwne!
Pomimo, że miejscówka miała bardzo dobre ceny to nie siedzieliśmy tam długo. Zbliżał się czas kolacji a my mieliśmy zarezerwowany stolik w restauracji. Na kolację wybraliśmy restaurację w hotelu. Miała bardzo dobre opinie na Internecie i wyglądała dość ciekawie. Siedząc już przy stoliku cieszyliśmy się z naszego wyboru bo zerwał się niesamowity wiatr i deszcz. Ale się cieszyliśmy, że my tylko do windy musimy wskoczyć i nie musimy nigdzie chodzić po deszczu.
Tak więc jak tylko Darek poradził sobie ze swoim kawałkiem mięsa (Pork Belly Chop) to ruszyliśmy na górne piętra obserwować burzę. Niestety w między czasie deszcz przestał padać i nie było efektu.
Jutro już pora wracać do domku. Mamy w miarę wczesny lot bo już o 11 rano więc dziś żegnamy się z Denver i Colorado. Wrócimy tu jeszcze nie raz bo bardzo lubimy ten stan. Ma on wiele do zaoferowania a do tego ludzie są jacyś tacy normalni.
2021.06.04 Great Sand Dunes National Park, CO (dzień 7)
Dzisiaj i jutro będziemy powoli opuszczali rejon górski, rejon południowo-zachodniego Colorado. Miejsca w którym oboje byliśmy po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Piękne góry, historyczne miasteczka, pyszne jedzenie i o wiele mniej turystów w porównaniu do Colorado które jest bliżej Denver. Z pewnością będę chciał tu wrócić w zimie na narty. W tym rejonie jest przepiękny resort narciarski Telluride. Do tej pory nie wiem dlaczego jeszcze nigdy w nim nie byłem. Oczywiście jak umiejętności i odwaga pozwolą to bym z chęcią zjechał parę razy w Silverton. Resort który troszkę opisałem parę dni temu. Zobaczymy co życie wymyśli.
Jak na razie dzisiaj przed nami kilkaset kilometrów przepiękną, malowniczą, górską drogą na wschód. Mamy zamiar odwiedzić kolejny Park Narodowy, Great Sand Dunes.
Zanim jednak wyruszymy, to przydałoby się coś zjeść. Hotelowe śniadania są takie sobie (chyba że jest świetny hotel) więc postanowiliśmy się przejść po Durango i coś znaleźć na śniadanie. Wybór padł na lokalną francuską piekarnię, Jean Pierre Bakery. Zapach świeżo pieczonych croissantów aż wychodził na ulicę.
Na śniadanie wybrałem moją ulubioną potrawę, Eggs Benedict. Była dobra. Na drogę zakupiliśmy parę innych wypieków i opuściliśmy Durango.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie na przełęczy Wolf Creek Pass, 10,857 stóp (3,300 metrów). Mimo, że jesteśmy na południu Colorado, zaraz koło granicy z New Mexico to dalej w czerwcu śnieg tutaj leży.
Przez tą przełęcz przechodzi linia która dzieli kontynent Ameryki Północnej na wschodni i zachodni. Jak byś wziął kubek wody i wylał go dokładnie na przełęczy to część wody popłynie do Atlantyku a druga część na zachód do Pacyfiku.
Przez przełęcz przechodzi słynny i najtrudniejszy szlak z długodystansowych szlaków w Stanach. Continental Divide Trail, 3,028 mil (4,873 kilometrów). Ciągnie się od Meksyku aż po Kanadę. Większość ludzi pokonuje tylko części tego szlaku. Zdarzają się oczywiście śmiałkowie co w ciągu 5-6 miesięcy przejdą jego całość. Około 100-150 ludzi rocznie dokonuje tego wyjątkowo trudnego czynu. Continental Divide Trail (CDT) prowadzi przez gorące pustynie stanu New Mexico, a także wysokie góry w Północnych stanach gdzie śnieg i lód leży cały rok.
Często idziesz dniami bez dostępu do wody pitnej (musisz wszystko nieść), albo tygodniami bez dostępu do jakiejkolwiek cywilizacji. Czasami musisz nieść zapas jedzenia na parę tygodni. Przekraczać lodowate, górskie rzeki, borykać się z różnego rodzaju lokalnymi żyjątkami od skorpionów i wężów do wilków i niedźwiedzi. Zwierzęta może cię nie zjedzą, ale wykradną pożywienie. Logiczne zaplanowanie wszystkiego i wiedza gdzie i którędy iść, jak zdobyć posiłek, którędy można rzekę przejść, pasma górskie wymaga lat przygotowań. Mimo wszystko zdarzają się śmiałkowie którzy podejmują się tej wyjątkowo trudnej wędrówki i ją ukończją. Niestety niektórzy nie mają tyle szczęścia i płacą za to najwyższą cenę. Co rok zdarzają się przypadki, że komuś coś nie wyszło. Nie znalazł wody, pobłądził, utopił się w rzece, spadł w górach….. i wiele innych przypadków.
Zanim ktoś zacznie myśleć o tym spacerku proponuję zrobi Appalachian Trail (AT). Od stanu Georgia to Main. Tylko 4 miesiące. Szlak jest znacznie łatwiejszy i idzie bardziej cywilizowanymi rejonami.
My jeszcze AT nie zrobiliśmy, więc za CDT się nie zabieramy. Zresztą mamy już plany na dzisiaj.
Przed nami jeszcze jakieś dwie godziny samochodem do parku. W tym rejonie nie ma autostrad. Droga wiedzie przez miasteczka i inne lokalne atrakcje. Ma to też swoje plusy, bo przynajmniej coś można zobaczyć. Z autostrady to przecież nic nie widać.
Widać, że weekend się zbliża po ilości samochodów na drogach. Czasami się korkowało, zwłaszcza w miasteczkach.
W pewnym momencie Ilonka mówi, że już wydmy widać. Ja jej mówię, że to niemożliwe, my mamy jeszcze 35km do tego parku.
Przez ostatnie kilkanaście kilometrów droga była prosta jak sznurek, żadnego zakrętu. Wydmy jak były na horyzoncie tak były dalej. Nic się nie przybliżały mimo, że pustą i prostą drogą VW leciał jak Boeing.
Wtedy dopiero zrozumieliśmy, że te wydmy są potężne. Największe na całym północnoamerykańskim kontynencie.
Wjechaliśmy do parku Grand Sand Dunes. Mimo, że park posiada wiele innych atrakcji jak wysokie góry, rzeki, wiele szlaków…. to oczywiście największą atrakcją są wydmy i prawie każdy chce je zobaczyć.
Większość ludzi oczywiście podchodzi tylko pod wydmy i robi miliony zdjęć. Nam natomiast do szczęścia trzeba troszkę więcej. Musimy na nie wyjść!
Oczywiście nie jest to łatwe, ale spróbować zawsze trzeba. Wydmy mają po 700 stóp wysokości (215 metrów) i oczywiście całe są z piasku. Wspinaczka na nie nie należy do łatwych.
Wydmy zajmują powierzchnie 80km kwadratowych. Powstały w bardzo prosty aczkolwiek długi sposób. Dawno, dawno temu było sobie duże jezioro. Wiatr z pobliskich, wysokich gór zdmuchiwał piasek i inne drobne cząstki skał do jeziora. Z biegiem czasu jeziorko wyparowało i zostawiło po sobie wielką pustynną polanę.
Wiatry się zmieniły i zaczęły wiać z południa oddając górą piasek. Niestety (albo na szczęście) piasek nie wracał w góry tylko zostawał na nizinie przed nimi. Z biegiem lat troszkę się go uzbierało i powstały wydmy. Naukowcy obliczają, że jest go tam troszkę, jakieś 5 bilionów metrów sześciennych. Niezła piaskownica, nie?
Wydmy dalej rosną i się powiększają. Teraz już wiatr nie zwiewa piasku z gór. Przecież wieje w innym kierunku. Do pomocy wydmą przyszła rzeka.
Rzeka dogadał się z wydmami, że ona będzie wypłukiwać piasek i inne drobne cząstki skał i ziemi z gór. Będzie to wszystko transportować na niziny, tam zostawiać na brzegach, a południowy wiatr dalej wieje, więc będzie piasek transportował na wydmy.
Samochód zaparkowaliśmy i ruszyliśmy zdobywać piaskowe góry. Zanim się zaczniemy wspinać to trzeba przejść rzekę. Na szczęście nie jest głęboka, ale buty trzeba ściągać.
Po przejściu rzeki próbowaliśmy iść dalej boso po piasku ale się nie dało. Był tak nagrzany przez słońce, że aż palił w stopy.
Na początku było trochę śmiałków którzy próbowali swoich sił i podchodzili do góry. Szybko się wykruszali i po jakiś 10 minutach praktycznie nie było nikogo.
Została tylko garstka ludzi, którzy lubią wyzwania i „spacer” do góry w miękkim i osuwającym się piasku.
Na początku jeszcze nie było tak źle. Piasek był w miarę zbity i nachylenie nie było takie strome. Im dalej i wyżej tym było ciekawiej.
Staraliśmy się iść graniami gdzie wiał lekki wiatr i podejście nie było strome. Widzieliśmy też trochę ludzi z deskami które przypominały trochę snowboard. Wychodzą na wydmy i później z nich zjeżdżają. Wygląda to na fajną zabawę, ale wywrotki na tym nagrzanym piasku to nie jest przyjemność.
Szliśmy wyżej i wyżej. Było coraz to stromiej. Piasek usuwał się coraz to bardziej. Dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Tu już nie było nikogo. Czasami tylko ktoś z deską się pojawiał i gdzieś szybko znikał zjeżdżając w dół.
Było gorąco, ale na szczęście wiał chłodny wiatr który na maksa pomagał we wspinaczce.
Gdzieś po 1.5h marszu osiągnęliśmy szczyt. Jest tu trochę tych wydm. Która jest najwyższa? Tego nie wiem, ale większość ma porównywalne wysokości.
Na górze był zasłużony odpoczynek. Przyjemnie wiało, a piwko które było w plecaku zawinięte w bluzę dalej było zimne.
Na dół schodziło się znacznie łatwiej. Praktycznie można było zbiegać zakosami. Piasek wsypywał się do butów, ale aż tak to nie przeszkadzało.
Mieliśmy w planie iść w wysokich górskich butach ze stuptutami po kolana. Niestety wysoka temperatura szybko nam to wybiła z głowy.
W ciągu 15-20 minut zbiegliśmy nad rzekę. Ostudziliśmy gorące stopy w wodzie i schroniliśmy się w cieniu pod drzewem. Za długo tam się nie dało siedzieć. Wszystko co tam żyje miało taki sam pomysł. Wszelakie muchy i inne latające i chodzące po ziemi stwory też tam przesiadywały. Za długo nie dało się siedzieć. Wróciliśmy do auta włączyliśmy klimę na maksa i ruszyliśmy w kierunku hotelu.
Dzisiaj śpimy w jakiejś małej wiosce koło parku. Nic ciekawego się już nie wydarzyło. Poza burzą.
Burza jak burza. Co w tym ciekawego? Ta była troszkę inna niż wiele innych burz które każdy widział w swoim życiu. Masy gorącego powietrza z pustyń Nowego Meksyku skrzyżowały się z mroźnymi wysokimi górami Colorado. Ale wiało! Do tego bajeczne kolory nieba i chmur wraz z punktowymi opadami deszczu na horyzoncie (a może i gradu) widziane z okna naszego hotelu dodały nam atrakcji na wieczór.
Jutro powrót do cywilizacji. Jedziemy do Denver.
2021.06.03 Mesa Verde Park Narodowy, CO (dzień 6)
Kolejny dzień - kolejna przygoda. A może powinnam napisać nauka. Na dzisiaj zaplanowaliśmy odwiedzenie parku narodowego Mesa Verde. Park ten bardzo długo chodził mi po głowie. Od jakiegoś czasu jest to park który najbardziej chcę zobaczyć. Jest on unikatowy - zresztą, który park w stanach nie jest. Tym razem nie chodzi tu o żadne góry czy kaniony a bardziej o domki w skałach.
Rejon dzisiejszego parku narodowego był już zamieszkiwany od 7500 roku przed naszą erą. Dopiero jednak w czasach naszej ery (650 - 1200) indiańscy osadnicy budowali osady pueblo, nazywane dziś mieszkaniami na klifie.
Pierwsze co nas zaskoczyło to położenie tego parku. Od Durango pojechaliśmy na zachód i pomimo, że kierowaliśmy się w kierunku Utah to nie spodziewaliśmy się dziś dużych gór. Tym bardziej zaskoczyło nas jak po skręcie z drogi 160 zaczęliśmy się autem wspinać coraz wyżej i wyżej. Park Mesa Verde leży 1,500 ft (460 m) ponad drogą i prowadzi do niego piękna serpentynowa droga. Aż ciężko było uwierzyć, że tam gdzieś za tymi górami są jakieś domki.
Trochę zastanawialiśmy się czy odwiedzać ten park na tym wyjeździe. W parku jest wiele domów na klifach, które można zwiedzać z przewodnikiem i chodzić po nich. Niestety jest tam limitowane wejście i nam nie udało się załapać. Dlatego jechałam tam troszkę z małym niesmakiem obawiając się, że nie wiele zobaczę bo wszędzie będzie zakaz wejścia. Na szczęście udało mi się wyczytać, że na Step House można wejść samemu i jest to jedyny dom skalny po którym można chodzić bez przewodnika. Dlatego nie tracąc czasu od razu po wjechaniu do parku skierowaliśmy się na drogę Wetherill Mesa i dojechaliśmy do parkingu niedaleko Step House.
Piękny kanion ale jak to jest, że ludzie tam zamieszkali, jak oni się tam wspinali, schodzili. Przecież nie mieli takiej ładnej drogi jak my. To były nasze pierwsze myśli po wyjściu z auta. Troszkę nie mieściło nam się to w głowach. Chyba nadal nam się nie mieści.
Aparaty w rękę i w drogę. Darek troszkę się przestraszył jak mu powiedziałam, że idziemy na hike 6 mil. Z jednej strony co to jest ale z drugiej w takim słońcu to średnia przyjemność. Czasem jednak trzeba się przejść kawałek do pięknych widoków więc zapakowaliśmy dużo wody do plecaka i ruszyliśmy zwiedzać.
Step House, nie jest daleko od parkingu i był to nasz pierwszy punkt widokowy. Grzecznie po znakach weszliśmy na brzeg kanionu i nim schodziliśmy troszkę w dół. Zejście zajęło nam moze 10 minut ale my mieliśmy ścieżkę, schody i poręcze. Ludzie tysiąc lat temu raczej nie mieli takiego komfortu.
Z drugiej strony, położenie domku w takim miejscu chroniło przed deszczem, ułatwiało obserwację terenu i pewnie też było zabezpieczeniem przed innymi plemionami czy zwierzętami.
Część tych ruin jest odbudowana ale też zacna część pochodzi z XV-XVI wieku. Tutaj można wyjść i przyjżeć się planowi domów. Jest to jednak jeden z mniejszych “domków” i te okazalsze trzeba zwiedzać z przewodnikiem.
Jeśli jednak człowiek nie załapie się na przewodnika to pozostaje mu oglądanie tych większych budowli z tarasów widokowych. Są one pobudowane w znacznych odległościach więc polecamy mieć ze sobą lornetkę albo teleobiektyw. Jednym z takich miejsc jest punkt widokowy na Long House (długi dom). Do którego ze Step House można się przejść fajną dróżką. Zajmie to może 15-30 minut. Wszystko zależy czy po drodze ogląda się wykopaliska archeologiczne.
My wyznając zasadę, że skoro już tu jesteśmy to czemu nie zobaczyć poszliśmy do przykrytych dachem wykopalisk archeologicznych. Może te wykopane dziury nie robią początkowo wrażenia ale jak zacznie się czytać i wyobrażać jak ludzie tu dawniej mieszkali to znów pojawia się tysiąc pytań.
Ludzie z początkiem naszej ery prowadzili dość koczowniczy tryb życia. Kiedy jednak nauczyli się uprawiać ziemię i hodować zwierzęta mieli potrzebę osiedlania się. Aktualny park Mesa Verde bardzo im spasował i osiedlili się na tych terenach. Z początku budowali małe domki, bardziej schronienia niż domki. Z czasem “sypialnie” i pokoje spotkań się powiększały, budowa szła szybciej a ich domki stawały się większe, aż zaczęły być piętrowe, a potem nawet bardziej rozbudowane całe osiedla. To właśnie wtedy powstawały też domy na klifach.
Po około 600 latach zamieszkiwania płaskowyżów Mesa Verde, ludzie zaczęli budować domy na klifach. Nadal uprawiali pastwiska na górze ale dla większej ochrony przenieśli się na niższe partie. W klifach pobudowane są pomieszczenie przeróżnych wielkości przeznaczone do spania, życia, odprawiania rytuałów czy przechowywania jedzenia. Niektóre budowle mają nawet do 150 pomieszczeń.
W późnych latach 1270-tych po ponad wieku uprawiania i zamieszkania tego rejonu ludzie zaczęli migrować na południe na tereny zajęte aktualnie przez stany takie jak Nowy Meksyk czy Arizona. W 1300 roku zakończyło się osadnictwo na tych terenach. Podobno jednym z głównych powodów migracji ludzi były duże temperatury i pożary. Zmuszeni do poszukiwania wody i nowych terenów uprawnych wyruszyli na południe. Trochę zastanawia mnie czemu nie na północ…
Po oglądnięciu z daleka długiego domu (Long House), ruszyliśmy do drugiej części parku. Musieliśmy najpierw serpentynami wrócić do rozgałęzienia Far View Point aby potem pojechać drogą Chapin Mesa. Chcieliśmy chociaż z daleka zobaczyć Cliff Palace (najładniejszego domu na klifie) ale niestety droga do niego jest zamknięta. No nic, trzeba będzie tu wrócić ale tym razem upewnić się, że mamy wycieczkę z przewodnikiem wykupioną.
Pomimo, że do Cliff Palace nie dojedziemy to i tak nie żałowaliśmy wycieczki ani trochę. Park jest piękny i ma wiele miejsc widokowych na podziwianie widoków i poczytanie ciekawostek. Jedną z takich ciekawostek jest Montezuma Valley. Podobno 900 lat temu tereny te były zamieszkane przez większą ilość ludzi niż są obecnie. Były to bardzo zaawansowane osady zajmujące się uprawą i hodowlą. A my w dzisiejszych czasach narzekamy na brak przestrzeni.
Jadąc w kierunku Chapin Road złapał nas deszcz. To znaczy w sumie nie złapał nas tylko go widzieliśmy z oddali. Był to niesamowity widok. Nie często widać jak w oddali pada deszcz i widać jak chmury opadają. Zafascynowani tym widokiem jechaliśmy w stronę deszczu ciesząc się jak dzieci.
W drugiej części parku wydaje się, że jest więcej punktów widokowych a najbardziej nam się spodobał Square Tower House. Tu już ambitnie wybudowali trzy czy cztery piętra. Niesamowite co człowiek potrafi stworzyć jak tylko chce.
Po drodze mijaliśmy jeszcze więcej wykopalisk archeologicznych i budowli na klifach. Na szczęście dużo można zobaczyć z drogi tak, że ani przez chwilę nie żałowaliśmy, że ten park odwiedziliśmy.
To już nasz ostatni dzień w Durango. Jutro jedziemy do parku narodowego Great Sand Dunes z najwyższymi wydmami piaskowymi w Ameryce Północnej. Tak więc po powrocie z parku Mesa Verde chcieliśmy jeszcze zwiedzić Durango a szczególnie jego stację kolejową. O słynnym pociągu który jeździ między Silverton a Durango pisaliśmy we wcześniejszym wpisie ale nigdy nie udało nam się go uchwycić. Słyszeliśmy go parę razy, rano z hotelu ale jakoś nie mieliśmy szansy go zobaczyć. Tak więc po odstawieniu auta na parking pod hotelem poszliśmy pod stację.
Jakie było nasze zaskoczenie jak przy wjeździe na stację zobaczyliśmy gapiów z przygotowanymi statywami, kamerami, aparatami i innym sprzętem. W oddali słychać już było buchanie lokomotywy więc i my stanęliśmy i przyglądaliśmy się jak słynna lokomotywa 493 z roku 1928 wjeżdża na stację.
Troszkę więcej o tej lokomotywie… i tu wykorzystam pomoc fachowca (dzięki tatuś!)
”Lokomotywa którą filmowaliście 493 pochodzi z 1928 r. producent Baldwin Locomotive Works poprzednio była używana przez Denver - Rio Grande Western Railroad przywrócona do eksploatacji 24 stycznia 2020 r. opalana jest olejem zamiast węgla.”
Kolejka chyba rzeczywiście jest największą atrakcją w miasteczku bo trochę turystów z niej wysiadło. Sama jednak główna ulica też jest ciekawa i oddaje historyczny klimat miasta. Tym razem na pożegnalną kolację wybrałam restaurację Primus przy 10tej ulicy. Tak daleko nas jeszcze nie było więc tym bardziej się cieszyliśmy, że przy okazji coś zobaczymy.
Primus okazało się niewielką restauracją z przepysznym jedzeniem (naprawdę jednym z tych co będziemy długo wspominać), miłą obsługą i kucharzem, z poczuciem humoru. Tak naprawdę to trafił swój na swego. Mówię tu o Darku i kucharzu. Sposób w jaki gostek prowadzi restaurację przypomina mi jak Darek prowadzi swój biznes. Na luzie, z poczuciem humoru, z odpowiednim wyczuciem, kiedy i jaki żart który klient zrozumie.
Tak więc wyobraźcie sobie taką sytuację. Jesteśmy w połowie naszego posiłku który jest niebo w gębie. Podchodzi do nas gostek, który wcześniej nas witał przy wejściu i pyta się jak nam smakuje. Na co Darek z żartem w głosie mówi…. “ehhhh…. takie sobie” i uśmiecha się od ucha do ucha. Gostek od razu podłapuje żart i odpowiada:
- Pozwól, że zawołam kogoś komu zależy.
Na co poszedł a ja mówię do Darka - Ej, ale on jest głównym szefem.
No to poleciało - tak jak mówię trafił swój na swego. Darek zaczepił gościa znów i się zaczęła gatka. Skąd on ma takie dobre mięso. Jak to jest, że sprowadza Wagu z Japonii i skąd wie, czy to sprzeda. Jak dba o świeżość i w ogóle jak mija życie. Tak więc dowiedzieliśmy się, że gościu spędził lata w restauracjach, miał ich kilka ale wszystko sprzedał. Ponieważ jednak lubi dobrze zjeść to otworzył sobie nie za dużą restaurację w Durango i co się nie sprzeda to ma na kolacje. No właśnie jak chcesz dobrze zjeść ale nie przepłacać to otwórz sobie biznes i kupuj w ilościach hurtowych (tak jak Darek i jego królestwo whiskey). Gostek kupuje mięso tylko od lokalnych farmerów. Przez lata zawiązał wiele kontaktów, i teraz doskonale wie co i gdzie. Rzeczywiście tak dobrej jagnięciny to nie jadłam. Może w Nowej Zelandii i Mendozie ale to by było na tyle. Czyli nie musimy lecieć 12-24h, żeby zjeść dobre mięsko - dobrze wiedzieć. Darek zamówił tatara z bizona i strusia i też mówił, że przepyszne. Z tym strusiem to też nie było łatwo, bo oni uważają, że mięso medium (lekko wypieczone) to już za dużo. Medium rare (prawie surowe) ma najlepszy smak i takie podają. Jak takie nie lubisz to twój problem. Szef kuchni nie będzie marnował mięsa bo masz jakieś „dziwne” nawyki. Darek jadł i mówił, że mieli racje, niebo w gębie!
Było to zdecydowanie pyszne zakończenie naszego pobytu w Durango a nawet w całym Colorado. Jutro śpimy w jakiejś małej miejscowości przy parku więc pewnie będzie McDonald’s albo pizza. Nadzieja jeszcze w Denver ale to zobaczymy jeszcze co i jak. Póki co spacerkiem wróciliśmy do domu i szybko usnęliśmy po całym dniu wrażeń.
2021.06.02 Durango & Silverton, CO (dzień 5)
Wczoraj po wielu godzinach siedzenia za kółkiem i kierowania tym wielkim, ale nawet stabilnym i mocnym samochodem (VW Atlas) przyszedł czas na spacerki po górkach. Wiadomo, wolałbym mniejszy i bardziej sportowy samochód, ale ilość bagażu i narty by się pewnie nie zmieściły. Ustawiłem silnik, zawieszenie i skrzynie biegów na sport i było OK. Siano po drodze można było wyprzedzać.
Człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. Więc wiedząc, że wyżej w górach dalej jest zima postanowiliśmy zmienić nasz hike na „nizinny”. Ilonka znalazła w okolicach Durango górkę Animas. Wysokość 8276 stóp (2,522 metrów).
Samochodem do parkinu zajęło nam może 15 minut. Około 10 rano parking był już pełny. Widać, że szlak jest dość popularny i ludzie lubią poranny start. My też lubimy, ale nie zawsze jest na to czas. Wczoraj w nocy trzeba było zwiedzać miasteczko.
Już na początku przekonaliśmy się, że nie jesteśmy wysoko w górach koło Denver. Jesteśmy znacznie niżej, 6,700 stóp (2,050 metrów) i bardziej na południe. Do granicy ze Stanem New Mexico mamy zaledwie 25km w lini prostej.
Klimat i roślinność bardziej przypomina południowe, pustynne stany niż górskie Colorado.
Długie zimowe spodnie zastąpiłem krótkimi, ciepłą bluzę szybkoschnącym podkoszulkiem, a czapkę kapeluszem od słońca. Krem 50 na nie-opalanie i w drogę.
W tym rejonie jest wiele szlaków. Jest to tzw. ich lokalny „Central Park”. Ludzie tu przyjeżdżają na krótki spacer z psem, albo na dłuższą wędrówkę po górach. Dla rowerzystów jest też dobra wiadomość, wszystkie trasy są przygotowane też pod nich. Niektóre są ciekawe i musisz być dobry, ale ogólnie jest ok.
Im wyżej tym lepsze widoki. Wychodziliśmy po nasłonecznionym zboczu do góry. Było gorąco, ale znośnie. Musi być tutaj masakra w lato. Kaktusy i inne południowe krzaki wszędzie rosły.
Południowy klimat to też południowe gady. Jaszczurki i inne płazy to były na każdym kroku. Poprosiłem Ilonkę, żeby stanęła do zdjęcia. Nagle Ilonka odskakuje i pokazuje na węża. Ale był długi. Zanim udało mi się zrobić zdjęcie to się już chował w ziemi, ale miał spokojnie ponad dwa metry.
Wniosek, trzeba uważać gdzie się stawia kroki.
Mimo, że szliśmy lasem, krzakami to i tak często pojawiały się widoki. Im wyżej, tym ciekawsze. Całe Durango było jak na dłoni plus ośnieżone szczyty w oddali. Dobrą porę roku wybraliśmy. Może było już czasami za ciepło, ale jeszcze było znośnie. Pewnie za parę tygodni będzie tu już upał nie do wytrzymania, a parę tygodni wstecz leżał tu śnieg.
Około 12:30 osiągnęliśmy szczyt. Poza wspaniałymi widokami w każdym kierunku nie było tu za wiele nic ciekawego. Wiał chłodny wiatr, ale dalej było ciepło i za bardzo nie było drzew. Zeszliśmy niżej w las i tam zrobiliśmy sobie krótką przerwę.
Potem w ciągu 45 minut prawie zlecieliśmy na sam dół. Po drodze mijaliśmy rowerzystów co pedałowali ostro do góry. Ostro spoceni, ale uśmiechnięci. Tak trzymać...
Godzina 14, a my już na dole. Co tu robić w tak pięknie rozpoczęte popołudnie? Na pewno trzeba się gdzieś ochłodzić i opłukać gardła z kurzu. Browar wydawał się najlepszą opcją. Ilonka szybko znalazła fajny nad rzeką.
Animas (tak samo się nazywa jak rzeka) browar przywitał nas zimnym, lokalnym, świeżym piwkiem i trochę za bardzo pikantnymi skrzydełkami z kurczaka. Lubimy klimaty browarów. Zwłaszcza w górach gdzie mają krystalicznie czystą wodę i luźny klimat.
Posileni i napojeni więc czas w drogę.
Wiem, że wczoraj trochę narzekałem na ilości godzin za kółkiem, ale dzisiaj już jest nowy dzień. Jedziemy do Silverton. Około 50 mil (85km) górską drogą w każdym kierunku. Wczoraj nam się spieszyło, więc za wiele nie oglądaliśmy widoków. Dzisiaj się zatrzymamy w paru punktach i dokładniej to wszystko odwiedzimy.
Droga numer 550 z Durango do Silverton idzie przez dwie przełęcze i większość jej znajduje się w lasach San Juan. Przełęcze są dosyć wysokie, prawie 11,000 stóp (3,300 metrów). Na dole w Durango jest +25C a wyżej było przyjemne +12C. W końcu można było się ochłodzić, wyłączyć klimę w samochodzie i pochodzić po śniegu.
Zakręt za zakrętem, serpentyna za serpentyną i w ciągu 1.5h odcinek Durango Silverton został pokonany.
Pierwszy przystanek to oczywiście stacja kolei wąskotorowej
Od prawie 150 lat kolej ta przewoziła pasażerów i towary między tymi dwoma miasteczkami. Dzisiaj służy bardziej jako atrakcja turystyczna. Kolej idzie wąskim kanionem wzdłuż rzeki Animas.
Na tym wyjeździe nie jechaliśmy nią, ale następnym razem pewnie się wybierzemy. Kto chętny z nami?
Pochodziliśmy wokół starej stacji, popstrykali zdjęcia i poszliśmy na główną ulicę.
Miasteczko Silverton jest położone na wysokości 9,300 stóp (2,800 metrów) i posiada około 650 mieszkańców. Nie ma za wiele ulic. Jedna główna, asfaltowa co idzie przez środek i parę bocznych pokrytych żwirem.
Miasteczko powstało pod koniec 19 wieku wraz z gorączką złota a potem srebra. Aktualnie wszystkie kopalnie w tym rejonie są już zamknięte i jedyny dochód to turystyka. Nie chcąc żeby Silverton upadło musieliśmy ich wspomóc. Ilonka zajęła się kupowaniem pamiątek w sklepikach a ja sprawdzaniem jakości piwa w browarze.
Obojgu nam to nawet nieźle poszło i w pełni zadowoleni z naszego planu ruszyliśmy dalej. Jedną z największych atrakcji (przynajmniej dla mnie) jest pobliski resort narciarski o tej samej nazwie.
Dojazd do niego nie był prosty i wymagał około 10km jazdy po szutrach. W zimie tu musi być ciekawie na drodze. Resort też nie należy do łatwych, posiada tylko jeden wyciąg. Reszta to już tylko ratraki i helikoptery. Nie ma wytyczonych tras i żadnego patrolu. Zero naśnieżania i ubijania. Ogólnie teren jest bardzo trudny i wymaga najwyższych umiejętności. Wszystkie „trasy” mają stopień EX (Extreme Terrain). Kiedy to robimy?
Żeby wsiąść na wyciąg to trzeba posiadać łopatę, sondę i detektor. Na szczęście już jest czerwiec i resort jest zamknięty. Może kiedyś w zimie go odwiedzę i na własnej skórze się przekonam jak to wszystko wygląda.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze nad rzekę. Ponoć z tego miejsca rozpoczynają się ciekawe spływy kajakowe.
Rzeka Animas jest lodowata i szybka. Płynie bardzo wąskim kanionem przez wiele kilometrów. Pierwsze 38 kilometrów jest bardzo trudne z dużymi spadami, wirami i wąskimi kanałami. Klasa 4 i 5. 5 jest najwyższą klasą jaka znajduje się na rzekach i jest dopuszczalna do spływu. Po 38 kilometrach znajduje się elektrownia wodna i to jest ostatnie miejsce gdzie można wyjść z wody, wsiąść do pociągu i wrócić. Najlepiej się nie spóźnić na ostatni pociąg. Nocowanie tam w zimnym kanionie w przemoczonych piankach na pewno nie należy do przyjemnych i ciekawych.
Można dalej płynąć rzeką Animas. Tylko to jest samobójcza decyzja. Poniżej elektrowni rzeka ma już klasę 6, czyli niemożliwa albo prawie niemożliwa do przepłynięcia. Posiada wiele wodospadów, jest bardzo wąska i szybka, a także znajdują się pionowe skalne brzegi które uniemożliwiają ucieczkę. Ciekawie, nie?
My zapomnieliśmy zabrać materac do pływania ze sobą, więc postanowiliśmy nie spływać. Posiedzieliśmy na torach z nadzieją, że jakiś pociąg nadjedzie. Niestety była już 18:30 i chyba limit pociągów na dzisiejszy dzień się wyczerpał.
Około godziny 20 wróciliśmy do Durango i poszliśmy na kolację. Byliśmy ostro głodni. Dzień był długi i wyczerpujący a my tylko o śniadaniu i paru nóżkach z kurczaka.
Dzisiaj wybór padł na bar i barowe jedzenie. Poszliśmy do Derailed Pour House. Ilonka wyczytała, że ma dobre opinie i nawet ok jedzenie.
Zgadzało się. Mieli chyba z 7-8 rożnego rodzaju hamburgerów. Do tego sporą ilość lanych piw. Jedzenie było nawet dobre. Wiadomo, jadałem lepsze hamburgery, ale jak na barowe to były ok.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę w barze, ale nie za długo. Jutro też czeka nas duży dzień. Jedziemy do kolejnego parku narodowego, do Mesa Verde!
2021.04.13-14 Big Sky, MT (dzień 4-5)
Po paru dniach leniuchowania wreszcie trzeba było się zabrać do roboty i pójść gdzieś w górki. Podobno w Montanie nie można chodzić po trasach narciarskich. To znaczy jest to wszystko bardzo dziwne. Po pierwsze to możesz kupić pass na chodzenie po górach. Pas kosztuje $5 na sezon i wygląda, że jest tylko formalnością. Niestety jeśli chodzi o trasy to te którymi można chodzić są wysoko w górach więc trzeba do nich dojechać wyciągiem. Czyli pass pomimo, że dla górołazów jest bardziej dla narciarzy.
Po drugie to jest trasa która nazywa się Snowshoe (na rakiety) tylko, że tam każą iść z przewodnikiem. Nie bardzo chciało mi się płacić $100 za przewodnika bo trasa znów nie wyglądała na trudną. Kazałam Darkowi obczaić temat i on stwierdził, że tu w górach nikogo nie ma, że trasa fajna i w ogóle to jak pójdę dalej to dojdę do fajnej knajpki położonej w dolince ale w samym sercu gór.
Rozmyślając dalej doszliśmy do wniosku, że we wtorek, pod koniec sezonu na pewno nie będzie dużo patrolu i może nikt się do mnie nie przyczepi. A jak się przyczepi to co mi zrobią - najwyżej każą mi zawrócić. Tak więc nie wiele mając do stracenia z samego rana ja i moja nowa towarzyszka (eng. hiking buddy brzmi jakoś lepiej) wędrówki (Dorotka) ubrałyśmy rakiety/raki i poszłyśmy w górę. Plan był iść ile się da, podziwiać widoki, pstrykać zdjęcia i zobaczyć co w lesie piszczy.
Zaczęłyśmy delikatnie od trasy Moose Tracks. Jest narysowany hipek idący? Jest - czyli trasa dla łazików a nie narciarzy. Pomimo, że trasa idzie zaraz obok trasy narciarskiej to na samej trasie Moose Tracks nie spotkaliśmy, żadnego narciarza. Tak naprawdę nawet nie spotkaliśmy, żadnego innego człowieka. szłyśmy w lesie, dość wąską trasą i tylko czasem widywaliśmy ślady zwierząt.
Na śladach się jednak skończyło. Chyba jednak za dużo ludzi jest w resorcie i zwierzęta wychodzą tylko nocami. Od czasu do czasu słyszeliśmy jakiś narciarzy w oddali ale trasy nie widzieliśmy i ciężko by było się z nią połączyć. Szłyśmy więc do góry przed siebie. Trasa nie była za stroma i delikatnie podnosiłyśmy się do góry.
W pewnym momencie po nie całej godzinie doszłyśmy do drogi. Oczywiście zaśnieżonej drogi która bardzie przypominała nartostradę albo drogę na snowmobile niż szlak. Szybkie sprawdzenie mapy i okazało się, że tu się szlak kończy. My jednak miałyśmy nie dosyt. Szłyśmy głównie w lesie więc widoków za dużo nie było a do tego było jeszcze przed południem więc szkoda zawracać. Nawet nie musiałyśmy się długo zastanawiać tylko skręciłyśmy w prawo i podążyliśmy drogą mając nadzieję, że dojdziemy tam gdzie Darek nam polecał.
Technologia to fajna sprawa. Już tak do niej przywykliśmy, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, że ją używamy i jak bardzo jest przydatna. Dawniej ludzie spędzali godziny czytając mapy - teraz wystarczy otworzyć Google Maps i od razu kropeczka pokazuje dokładnie gdzie jesteśmy. Kropeczka też może być wysłana na inny telefon i takim oto sposobem Darek mógł łatwo śledzić jak szybko się poruszamy, gdzie jesteśmy i do nas dojechać. Tak więc jak wyszliśmy z lasu na trasę narciarską to interakcje z resztą ekipy były częstsze.
Zdecydowanie oni poruszali się na nartach dużo szybciej niż my ale już była lepsza ocena czasu i częste sprawdzanie jak nam idzie. A szło nam się dobrze. Widoki były przepiękne i zapominało się o całej reszcie. Dorotka pomimo, że pierwszy raz z nami poszła w góry (a to nigdy nie jest łatwe) to dzielnie szła i tylko pstrykała zdjęcia na prawo i lewo.
Mój aparat też nie próżnował. Na szczęście nikt nas nie zaczepił. Czasem ktoś z obsługi przejechał obok nas ale tylko pomachał, uśmiechnął się i każdy skierował się w swoją stronę. Jak to się mówi - lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie.
Wiadomo, że jak przystało na trasę narciarską to troszkę musiało się iść do góry ale ogólnie trasa była dość płaska. Pewnie dlatego tak mało było tu narciarzy bo oni wolą większe nachylenie. Czasem tylko z lasu jakiś wyskoczył ale szybko przejechał naszą trasę i znów gdzieś wskoczył w las. W Montanie ogólnie jest tyle terenu, że nie spotyka się za dużo ludzi. Dla nas to było idealne bo mogłyśmy sobie spokojnie iść do góry i nikt nam nie wjeżdżał pod nogi.
Wyjście zajęło nam może troszkę dłużej niż powinno ale to nic. Dzień był piękny i nigdzie nam się nie spieszyło. Nawet lepiej było spędzić go na górze w tych pięknych górach, w ciszy i spokoju niż na dole w bazie gdzie jest gwar i raban.
Pod koniec trasy dołączyli do nas narciarze i już wszyscy razem doszliśmy do knajpki. Narciarze się poświęcili bo na ostatnim odcinku musieli iść przeciwnie do kierunku zjazdu więc musieli trochę podejść. Ale piwko i polska kiełbasa już pachniało więc mobilizacja była.
Darek zaciągnął nas w to miejsce bo podobno są tu najlepsze hamburgery i polska kiełbasa. Ostatnio jadł tu hamburgery więc dziś postawił na kiełbasę. Jeśli o mnie chodzi to jakoś nie byłam głodna więc hamburgera nie udało mi się spróbować ale wierzę Darkowi na słowo. Jeśli o mnie chodzi to cieszyłam się, że mogę usiąść w miejscu otoczonym takimi pięknymi górami. Stąd jest super widok na ściany Lone Peak (głównego szczytu) z tych ścian można zjeżdżać. Oczywiście jest to dla wprawionych narciarzy ale ściany robią wrażenie. To właśnie tu jest słynna trasa nazwana Lenin - fajnie, że ją zobaczyłam.
Super siedziało się na tarasie, zajadało polską kiełbasę, podziwiało widoki i piło pyszne piwko. Bo kiełbasa była taka sobie. Była OK, ale nie jest to typowa polska grillowana kiełbasa. Jednak w tej kwestii amerykanie muszą się jeszcze troszkę podszkolić. Tylko jak im powiedzieć, że akurat kiełbasa musi być dobrze wypieczona (well done) jak w ich kuchni wszystko się je pół wypieczone (medium raw).
Nie brakowało też opowieści o zabawach w białym puszku. Zwałaszcza Darek miał dużo do poopowiadania bo jeździł sam po nowych terenach.
”Tak, jakoś ekipa dzisiaj rano nie mogła się z domku o czasie wybrać. Po drugie chciałem jeszcze na szczyt wyjechać i tam coś ciekawego zrobić.
Rano, bez większej kolejki wyjechałem na górę. Niestety wiatr i chmury nie pozwoliły mi na samotne zapuszczanie się w nieznane tereny. Po drugie i tak nic nie widać, więc nie ma sensu jechać.
Fakt, że nam kurtkę z nadajnikiem SOS (Recco) jak bym gdzieś wjechał, pobłądził i Ilonka z goprowcami mnie szukała. Mam nadzieję, że nigdy tego nie będę używał.
Początek zjazdu zrobiłem w znanym już mi Libery Bowl. Potem jak wyjechałem z chmur to znalazłem ciekawy zjazd.
Zjechałem Vuarnet Cliffs. Stromo, ale bezpiecznie, no i w końcu coś widać. Do końca nie wiem czy to były dwa czy trzy diamenty, ale było fajnie.
Na górę jak narazie nie było sensu jechać (wiatr i chmury), więc pojechałem w rejon wyciągu Challenger. Raz tylko tędy zjechałem w pierwszy dzień. Challenger jest to duży i ciekawy rejon. Ma wiele dobrych tras i nie jest wysoko, więc już nie był w chmurach.
Dziewczyny pisały, że już są wysoko w górach i za jakąś godzinę dojdą do knajpy. Wróciłem w ich rejon, spotkałem brygadę, pokazałem im parę ciekawych zjazdów żeby lunch i piwko lepiej smakowało. No i smakowało!”
Zejścia nie bardzo pamiętam. Gdzieś po 10 minutach od opuszczenia knajpki dostałam smsa od kolegi z pracy. Jest on moją prawą ręką i raczej nie zawraca mi głowy na wakacjach pytaniami więc się zdziwiłam widząc smsa od niego. Stwierdziłam, że musi być to coś ważnego. Spodziewałam się jakiegoś pytania dotyczącego jakiegoś ważnego projektu na które odpowiem szybko i wrócę do pstrykania zdjęć.
Tak się jednak nie stało - po przeczytaniu wiadomości ciężko mi było odłożyć telefon i aż do kolejnej przerwy z narciarzami próbowałam zalogować się do intranetu. Wiadomość była najlepszą wiadomością dnia. Okazało się bowiem, że wreszcie dostaliśmy awans. Zarówno ja jak i mój kolega. To trochę był efekt domina. Ja awansuję i biorę więcej odpowiedzialności od mojego szefa, mój kolega ode mnie itp. Tytuł tytułem ale oczywiście byłam ciekawa jaka podwyżka się z tym wiąże. Tak więc przez kolejne 20-30 minut próbowałam wejść przy użyciu różnych przeglądarek na firmowy intranet. Nie było to łatwe. Jakoś zabezpieczenia, ograniczone możliwości telefonu vs. komputera nie ułatwiały zadania. Ale udało się i wiedzieliśmy już, że na dole to ja stawiam pierwszą kolejkę!
Takie wiadomości to ja lubię. Przerwę z narciarzami zrobiliśmy mniej więcej w miejscu jak wyszłyśmy ze szlaku na trasę narciarską. Tym razem jednak stwierdziłyśmy, że zejdziemy do końca trasą narciarską. Zawsze to coś nowego, innego a i pewnie szybciej.
Nartostradą to się zbiegło szybciutko do bazy i nawet udało nam się zdobyć miejsce przy ognisku. Siedzieliśmy tu wczoraj i tak nam się spodobało, że i dziś postanowiliśmy właśnie tu pożegnać się z resortem.
Zrelaksowani, szczęśliwi, zadowoleni z siebie wspominaliśmy ostatnie 4 dni. Niby nie wiele ale tak dużo się wydarzyło, tak dużo zobaczyliśmy, że jeszcze długo będziemy wspominać ten wyjazd. Każdy z nas pragnął się wyrwać z Nowego Jorku, każdemu marzyły się wakacje, i każdy na nie zasłużył. Tak więc nikt nie zwracał uwagi, że jak się wstawało z krzesełka to było duże “ała…ała” i uśmiech z twarzy nie schodził.
Na pożegnalną kolację każdy wybrał to co lubi. Część ekipy nas olała i wybrała jakieś rancho i kawał dobrej krowy. Inni nie mogli zapomnieć hamburgerów z restauracji przy ognisku i chcieli jeszcze raz przypomnieć sobie smak z pierwszego dnia, a ja wybrałam jakiś eksperyment. Kanapka robiona na styl azjatycki. Niby zwykła bułka z kurczakiem a jednak warzywa i przyprawy dopełniały smaku.
Po kolacji doczłapaliśmy się do domku. Nie jest to łatwe zdanie. Posiadanie domku przy trasie narciarskiej niestety oznacza, że popołudniu jak zamkną już wyciągi, a człowiek zjechał na dół wyciągu, to trzeba iść na nogach pod górę. Można iść trasami, można iść drogą. Jaką drogę się nie wybierze to zawsze będzie pod górę. Ale jak już doszliśmy do domku to było ciepło, był kominek, była muzyka, była gra planszowa i były długie Polaków rozmowy do rana.
Rano troszkę gorzej się wstawało po tych rozmowach bo jednak budzik dzwonił z samego rana. Ale to nic, wyśpimy się w samolocie. Niestety nie ma bezpośredniego lotu z Bozeman do NY więc podróż nam trochę zajmie. Miejmy nadzieję, że nie tyle co niektórym w tą stronę. Tak więc w środę rano, po przespaniu 5h jak budzik zerwał nas z łóżka wiedzieliśmy, że nie ma leniuchowania tylko trzeba się pakować, posprzątać troszkę domek i w drogę.
Kawka na lotnisku i znów wzbijemy się w powietrze. Polubiliśmy bardzo lotnisko w Bozeman. Małe, kameralne ale ma wszystko. Bardzo sprawnie przechodzi się proces odprawy, wystrój jest bardzo przyjemny i nawet czekanie na samolot jest przyjemne. Można sobie nawet usiąść przy kominku.
Tym razem lot do domu każdemu zajął tyle ile powinien. Nikt się nie spóźnił na samolot a samoloty też nie miały opóźnień. Dopiero w NY jak to w NY zdenerwowaliśmy się na taksówki. Nikomu nie chce się pracować, bo rząd tylko rzuca pieniędzmi na prawo i lewo więc i taksówkarzy jest mało. Tak więc na taksówkę czekaliśmy około 30 minut bo albo kierowca nas olał i pojechał w totalnie innym kierunku, nawet nie kasując kursu, albo stał w korkach, albo mylił zjazdy i droga zajęła mu dłużej niż powinna. Masakra co się dzieje z tymi ludźmi. Niestety tak łatwo firmy tracą kontrolę nad jakością i potem się dzieje jak się dzieje.
2021.04.12 Big Sky, MT (dzień 3)
Dzisiaj jest ten dzień. Jesteśmy gotowi na zaatakowanie szczytu Lone! Tylko we dwóch, ja i mój kolega Damian. Reszta narciarzy miała na dzisiaj inne plany. Zresztą zjazd ze szczytu Lone wymaga zaawansowanych umiejętności a nie wszyscy je mają albo czują się na siłach to zrobić.
Rano przy śniadaniu było trochę roboty. Po pierwsze trzeba było wcześniej wstać, żeby za długo nie stać w kolejce do kolejki górskiej. Sprawdzić pogodę i czy kolejka linowa działa. Pogoda jak to w górach, na dole ładnie i słonecznie, a na szczytach chmury, słońce i nawet nie duży wiatr. Szczyt otwarty! Patrol uznał, że warunki są OK.
Sprawdzenie i spakowanie sprzętu. Raki na buty narciarskie mogą się przydać. Nigdy nie wiadomo co nam do głowy strzeli, albo co góry wymyślą. Na bardzo stromych ścianach gdzie jest skorupa śnieżna zdarzają się wywrotki. Raczej wszystko jest ok. Poleci się na dół i pewnie gdzieś się narciarz zatrzyma. Powrót na górę po sprzęt albo na trasę bez raków jest super ciężki a czasami wręcz niemożliwy.
Wszystko spakowane, gotowi na wyprawę!
9 rano, a my już z paroma lokalnymi (wszyscy z plecakami) wsiadamy na pierwszy wyciąg. Każdy spogląda w jedno miejsce, na dymiącą górę Loan. Większość ludzi którzy siedzą na tym wyciągu teraz tam zmierza.
Wysiadamy z pierwszego wyciągu i kierujemy się na drugi. Po drodze sprawdzamy czy Bone Crusher jest otwarte. Jest! Teraz nie ma czasu, ale później to miejsce musimy odwiedzić i przejść się na „spacer”.
Kolejnym wyciągiem , Powder Seeker wyjeżdżamy wyżej.
Tutaj niestety dowiadujemy się, że kolejka górska ma opóźnienie z 20-30 minut. W nocy spadło trochę śniegu i patrol musi parę lawin spuścić w dół, żeby było bezpiecznie. Co chwilę było słychać takie przytłumione, donośne wybuchy.
Mieliśmy troszkę czasu więc zrobiliśmy sobie rozgrzewkę i szybciutko zlecieliśmy w dół do tego samego wyciągu.
Nogi się zagrzały na idealnie ubitej i lekko przysypanej świeżym śniegiem trasie. Większość ludzi, którzy zmierzają na szczyt zrobiła to samo, więc jak wróciliśmy pod kolejkę na Loan to dalej było niewiele ludzi.
Wyciąg na szczyt otwarty! Jedziemy! Odstaliśmy swoje 10-15 minut i załadowaliśmy się do małego wagonika. Tutaj już nikt nie przestrzega przepisów Covid 19. Wagonik jest na 12 osób więc 12 wchodzi. Zastanawiałem się dlaczego nie zrobią więcej wyciągów albo większe wagoniki. Odpowiedź jest prosta, nie chcą tłumów na górze. Tam jest naprawdę trudno, a jeszcze jak się pogoda zmieni w ciągu paru minut i wyjdą chmury, mgła to może być ciężko. Niedoświadczony i nieprzygotowany narciarz może zabłądzić albo gdzieś spaść. Przy dużym wietrze kolejka linowa na górę nie pojedzie, a to jest jedyny sposób żeby ratownicy po ciebie się dostali. Pod warunkiem, że masz radio i im zgłosisz swoje położenie. Komórki często tutaj nie działają.
Drugim powodem małej ilości ludzi na górze jest śnieg. Lokalni nie chcą, żeby im go szybko rozjeździli. Nawet parę dni po opadach śniegu na górze można znaleźć puch jak się wie gdzie go szukać. W Montanie średnio spada ponad 10 metrów śniegu w sezonie, więc puch na górze w pełni zimy jest zawsze.
Oczywiście Polacy są wszędzie, więc w wagoniku spotkaliśmy rodaka z Żywca. Mieszkał kiedyś w Chicago, teraz już jest w Polsce. Mówi, że mimo tego, że w Polsce wyciągi są zamknięte to on ma dobry sezon, bo on i tak nie używa wyciągów. Wychodzi na szczyty i z nich zjeżdża. Zachciało mu się prawdziwych gór, więc przyleciał do Montany.
Ze szczytu chce zjechać The Big Couloir, w skrócie „The Big One”. Jest to najtrudniejsza „trasa - żleb” która wymaga najwyższych umiejętności i błąd może kosztować cię wiele. Bardzo wąska i super stroma, otoczona skałami. Powiedzieliśmy mu, że my na ten zjazd jeszcze nie jesteśmy gotowi i że lubimy życie. Na szczycie się rozstaliśmy. On poszedł zjechać The Big One, a my za bardzo nie wiedzieliśmy co robić.
Chmury przeplatały się ze słońcem, więc widoczność była nawet ok. Na pierwszy zjazd z Loan chcieliśmy coś łatwiejszego, wybraliśmy Liberty bowl. Jest te czarna, szeroka dolina z głębokim śniegiem. Zanim jednak zjechaliśmy, chcieliśmy sprawdzić inne możliwości i ogólnie zapoznać się ze szczytem.
Oczywiście za chwilę spotkaliśmy pana z Żywca. Powiedział, że patrol go nie wpuścił na ten zjazd. Nie ma odpowiedniego sprzętu ratowniczego. Może go wypożyczyć za darmo od patrolu, ale musi się wpisać na listę i swoje odczekać. Ze względu na bardzo trudne warunki wpuszczają tylko limitowaną ilość osób. Dostajesz goprowskie radio i zakładają ci nadajnik sos. Jak coś ci się stanie albo gdzieś wpadniesz to szybciej można cię odnaleźć i uratować. Rodakowi nie chciało się czekać na jego kolej.
Tak jak pisałem, lubimy życie więc tam nie jedziemy. Pan z Żywca stwierdził, że chce zjechać z Lenina. Jest to też trudny podwójny diament ale szeroki. Na dole nie ma skał, więc jak coś nie wyjdzie to raczej nie rozwalisz się o skały jak na wąskich potrójnych diamentach. Lenin jest w naszych planach, ale nie na pierwszy zjazd.
Pojechaliśmy Liberty bowl w dół. Nie za stromo i szeroko. Głęboki, rozjeżdżony śnieg, czasami jeszcze puch trochę utrudniał zakręcanie, ale nie było aż tak ciężko.
Zjechaliśmy z drugiej strony góry Lone. Tutaj jest mniej tras a bardziej otwarte i duże przestrzenie. Z tej strony znajdują się dwa wyciągi, Dakota i Shedhorn. Niestety ten pierwszy się zepsuł parę tygodni temu i naprawę jego przewidują dopiero na lato. Na szczęście z Shedhorn można dostać się w wiele rejonów.
Tutaj jeździliśmy aż do lunchu. Trochę na ubitych dla ochłody a trochę lasami i polanami żeby się znowu zagrzać. Na lunch wybraliśmy Shedhorn grill. Jest to fajna, klimatyczna knajpka w środku gór.
Można siedzieć na zewnątrz jak jest ciepło w słońcu, albo w środku gdy pogoda nie sprzyja. Dzisiaj trochę było zimno i wiało więc lunch mieliśmy w środku.
Hamburger z lokalnej krówki i piwko z lokalnego browaru. Pyszne i świeże. Czego trzeba więcej na nartach.
Po przerwie przyszedł czas na Lenina. Wiedzieliśmy, że jak nie zrobimy tego teraz to nie wiadomo czy na tym wyjeździe nam się uda. Pogoda była ok. Trochę wyżej w górach wiało, ale dalej był to na tyle słaby wiatr, że kolejka mogła jeździć.
Niestety o tej porze trzeba było swoje w kolejce odczekać. Myśle, że 40-45 minut staliśmy. Czego się nie robi dla ciekawego zjazdu.
Na górze już dobrze wiało, ale jeszcze ludzi nie przewracało, było ok. Ruszyliśmy w stronę Lenina. Po drodze minęliśmy fajną bramkę.
Szkoda, że nie mamy ze sobą jakiegoś lokalnego, albo że nie znamy lepiej tych gór. Ciekawe tereny tam dalej się wyłaniały, ale niestety nie znając co tam może być lepiej się nie zapuszczać. Można pobłądzić, albo nie wiadomo gdzie wyjechać. Lenin stawał się pewniejszym wyborem.
Trawersem dojechaliśmy do dwóch tras, Lenin i Marx. Co za ciekawe trasy tu się znajdują. Wybraliśmy Lenina, wyglądał na ciekawszego.
Trasa jest bardzo stroma z głębokim śniegiem. Na szczęście jest szeroka i na dole nie ma skał, więc jak coś nie wyjdzie to raczej nic złego się nie stanie. Pomału z ostrymi zakrętami zjeżdżaliśmy w dół.
Gdzieś w połowie trasy było odbicie na wąskie, trzy-diamentowe odcinki. Na szczęście było zamknięte. Może to i dobrze.
Pod koniec zjazdu Lenin stawał się bardziej płaski, więc można było usiąść i sobie odpocząć. Trasa nie była aż taka ciężka jak ją opisywali. Było stromo i długo, ale do zrobienia przy zachowaniu odpowiedniej prędkości. Dzisiaj już nie ma czasu na Marxa, może jutro się uda.
Do końca dnia jeździliśmy już w głównej części resortu. Nogi za bardzo nie chciały już nic ciekawego robić. Na niebieskich, ubitych trasach zakończyliśmy ten intensywny dzień.
Mimo, że byliśmy padnięci to oczywiście obowiązkowe ognisko musiało być. W słoneczku, na tarasie z przepięknym widokiem na ośnieżone góry.
Nawet kawałek Video się załapał.
Za długo nie można było siedzieć, w planach na dzisiejszy wieczór jest uczta. Mamy zamiar podjechać gdzieś do jakieś restauracji która serwuje lokalne potrawy. Czytaj: mięsa!
Lokalny na wyciągu wskazał parę knajp. Wybór padł na RiverHouse BBQ.
Duża restauracja z przepięknym widokiem z baru. Około 15-20 minut samochodem od resortu.
Na szczęście było jeszcze wcześnie i był poniedziałek dlatego szybko dostaliśmy stolik na 8 osób.
Wziąłem wieprzowe żeberka. Były pyszne! Odchodziły od kości za każdym dotykiem. Nie wiem czy były to najlepsze żeberka jakie kiedykolwiek jadłem, ale na pewno są w czołówce.
Objedzeni do syta wróciliśmy do naszego domku. Zapaliliśmy w kominku i wspominaliśmy ten intensywny dzień. Jutro już niestety ostatni dzień w tych górach. Oczywiście cały mamy zamiar spędzić na nartach, a Ilonka na długim szlaku. Miejmy nadzieję, że pogoda i warunki dopiszą.
2021.04.11 Big Sky, MT (dzień 2)
Wieczorem albo późno w nocy reszta ekipy dotarła do resortu. Po ciemku, ale udało się. Big Sky ma certyfikat czarnej nocy (tak jak Dolina Śmierci). Nie może być żadnych mocnych ulicznych czy miejskich świateł po zmierzchu. Dzięki temu można oglądać gwiazdy a czasami nawet i zorze polarne jak wszystkie parametry są wysokie.
Myśmy wszyscy byli zmęczeni, więc gwiazdy i zorze tylko we snach widzieliśmy. Przed nami 3 dni intensywnych nart w największym resorcie w Stanach. Trzeba mieć siłę i energię.
Resort ma wiele tras i terenów. Ciężko jest wszystkie zjeździć w cztery dni. Jedno co na początku zauważyłem to brak ludzi. Tutaj na prawdę nikt nie jeździ. Nawet dzisiaj, czyli w Niedzielę. Ja wiem, że jest koniec sezonu, ale przecież zima jest w pełni, prawie wszystko jest otwarte. Praktycznie bez kolejek na wszystkie wyciągi się wsiadało. Poza oczywiście kolejką na sam szczyt na Lone, 11,166 stóp (3,403 metry). O tej kolejce to później.
Mapa tras i wyciągów do ręki i w drogę. Pierwszych parę porannych zjazdów zrobiłem sam. Ekipa po podróży musiała dłużej pospać. Plusem jeżdżenia samemu są cenne informacje jakie się zdobywa na krzesełkach. Jak się jest grupą to się zajmuje całe krzesło i nikt lokalny się nie dosiada.
Wczoraj w nocy spadło trochę śniegu i dalej czasami sypało. Lokalny mi powiedział gdzie jedzie i dlaczego. Jedzie w rejon Wilków i Łosi. Są to trasy gdzie już naprawdę nie ma nikogo i nie rozjeżdżony puch można nawet znaleźć koło południa.
Zjechałem tutaj parę razy czekając na resztę załogi. Nie był to może ten słynny puch co jest w Montanie (400” - ponad 10 metrów w ciągu sezonu), ale można było się ciekawie pobawić. Na trasach które nie są ubijane, dalej były wyczuwalne muldy i lód (wczoraj było słonecznie i ciepło) pod puchem. Natomiast na trasach, które wczoraj po zamknięciu wyciągów ratraki ubiły było super. 10cm śniegu na ubitym śniegu. Bajka....!!!
Ekipa dołączyła i już w 4 osoby jechaliśmy dalej. Ale ten resort jest wielki. Dojechaliśmy do jego południowych krańców. Do miejsca gdzie niestety zwykłym ludziom dalej jechać nie wolno.
Prywatny teren klubu Yellowstone. Największy i chyba jeden z najbardziej prestiżowych prywatnych klubów na świecie. Wiele gwiazd, aktorów, ludzi sławnych i super bogatych należy do niego. Wpisowe to minimum 5 milionów dolarów i potem jakaś „niewielka” opłata roczna. Żeby się załapać to trzeba tu kupić jakąś posiadłość i być zaakceptowanym przez klub.
Posiadają potężne tereny z własnym resortem narciarskim, polem golfowym, lądowiskiem helikopterów (obok jest lotnisko Bozeman gdzie widzieliśmy trochę prywatnych samolotów) i pewnie jeszcze wieloma innymi rzeczami. Oni mogą jeździć w Big Sky, ale my u nich niestety nie. Czasami z tras narciarskich widać te potężne i przepiękne domy w których oczywiście nikt nie mieszka. Ludzie z takimi pieniędzmi mają wiele posiadłości w których średnio tylko spędzają do dwóch miesięcy a reszta stoi pusta. Szkoda, że ich nie wynajmują. Po pierwsze pewnie nie mogą, a po drugie nie muszą. Jak chcesz zaprosić gości do siebie to możesz, ale wcześniej musisz wysłać listę do klubu i oni muszą sprawdzić czy możesz ich zaprosić.
Z nami nie było tego problemu, bo nikt nas nie zaprosił. Zjechaliśmy parę razy w tym rejonie, w większości w lasach. Fajnie tutaj mają laski. Nie za strome, drzewa rzadko rosną i dużo nierozjeżdżonego śniegu w nich jest. Można było się pobawić. Wszystkim się podobało. Kolega ma piętnasto-letniego syna, który powoli staje się dobrym narciarzem. Wychodzi ze średnio-zaawansowanego narciarza, a staje się bardziej doświadczonym i zaawansowanym miłośnikiem nart szukającym przygód. Dalej ma braki w technice, sile, orientacji, ocenianiu terenów i dopasowaniem bezpiecznej prędkości do tego, ale się uczy. Jeszcze parę wyjazdów w takie duże góry a pewnie już nie będzie potrzebował „wujków” do pomocy. Samotnie będzie się zapuszczał w te wielkie i puste przestrzenie.
Na lunch umówiliśmy się z dziewczynami totalnie z drugiej strony resortu, w bazie Madison. Mieliśmy do pokonania wiele kilometrów. Wybraliśmy drogę przez Afrykę! Tak, Afrykę. Zjechaliśmy takim trasami jak Africa, Congo, Safari, Nil, Madagaskar…. Tereny te nie były dawno ubijane, więc było ciekawie. Trochę lasami, trochę muldami, trochę stromo, trochę płasko..... ale się udało. Podróż trwała 1.5h. Nogi pod koniec to już nas na maksa nie kochały.
Baza Madison ma piękny wjazd ale niestety restauracja przy stoku nie była taka ciekawa jak ją opisywali. Dzisiaj jest jej ostatni dzień w którym jest czynna. Zamykają ją na sezon (cały resort zamykają za tydzień). Bardzo mały wybór jedzenia i jeszcze mniejszy lanego piwa. Normalnie ponoć jest zupełnie inaczej, zabawa na całego. Trzeba będzie kiedyś tu przyjechać w pełni sezonu i porównać.
Dziewczyny dojechały do nas i wspólnie przy piwku, każdy opowiadał swoje przeżycia
“My spędziłyśmy dzień na zwiedzaniu miasta Big Sky. Poniżej resortu Big Sky (jakieś 15 minut autem) jest miasto Big Sky. Jest to dość malutkie miasto z dużą ilością apartamentów na wynajem. Pewnie w sezonie, kiedy wszystko przy stokach jest obłożone i drogie tutaj ludzie nocują. W sumie 15 minut autem do resortu to znów nie tak źle. Na dole w miasteczku jest zdecydowanie więcej sklepów, tras na rowery, chodników i tras w głąb lasów. Jak tylko wysiadłyśmy w Meadow Village to od razu znalazłyśmy jakiś szlak w dół i poszłyśmy go sprawdzić.
Trasa nie długa bo po niecałych 15 minutach byłyśmy na dole ale fajna jak ktoś chce się przebiec z pieskiem albo odwiedzić plac zabaw z dzieckiem. Chyba najładniejsze miejsce w jakim widziałam kiedyś plac zabaw.
Spacerek, krótki ale zawsze jakieś urozmaicenie. Poszłyśmy więc zobaczyć “miasteczko”. Tutaj niestety dwie ulice na krzyż, sklep spożywczy, browar (zamknięty) i sklep z dekoracjami do domu. Jeszcze bank i restauracja się znalazły. Ogólnie to mini mini więc też dużo czasu tu nie spędziłyśmy. Zrobiłyśmy tylko zakupy bo nadal market większy niż ten co mamy w resorcie. Chyba jednak jak się chce zrobić naprawdę duże zakupy to trzeba podjechać do Bozeman. Te sklepiki to bardziej jak się czegoś zapomni.
W Meadows nie wiele było więc pojechaliśmy do Mountain Village. Chyba centrum miasteczka Big Sky. Może więcej tu jest apartamentów do wynajęcia, jest też hotel Marriotta (Residence Inn) ale poza tym to nie wiele więcej. My natomiast miałyśmy już wypatrzony szlak na wodospady Ousel.
Szlak ładnie przygotowany i dość łatwy (niecała godzinka w jedną stronę). Natomiast, teraz w zimie był troszkę oblodzony miejscami. Dobrze, że wzięłam ze sobą raki to bez problemu pokonałam kolejne lodowiska. Reszta ekipa pomagała sobie drzewkami albo pokonywała większe nachylenia na tyłku. Nie było to nic nie bezpiecznego więc spokojnie. Może tylko czasu się troszkę traciło na tych bardziej oblodzonych odcinkach. Szkoda, że nie wzięliśmy raczków bo byłyby idealne na te warunki.
Zanim dojdzie się do głównego wodospadu to pojawiają się mniejsze, niektóre zamarznięte wodospadziki. Nie sądzę, że są to wodospady na trenowanie w rakach i z czekanem wspinaczki ale kto wie. Spotkaliśmy takich jednych chłopaków po których stroju widać było, że robią coś więcej niż spacerek w parku.
Szło się przyjemnie wśród drzew, szumu wody i pięknych widoków. Trasa może była miejscami do góry albo na dół ale nie było to nic dużego. Może w sumie zrobiłyśmy 300-500 ft różnicy wzniesień. Tak więc można uznać, że trasa dość płaska i lekka, nawet dla dzieci.
Doszliśmy do głównego wodospadu a tam znak, że w górę jeszcze można iść na szczyt wodospadu. No to poszłyśmy. Ale niestety widok z góry jest zerowy. No nić wyszłyśmy/zeszłyśmy no i wróciłyśmy do podnóża wodospadu porobić zdjęcia.
Super to wyglądało. Takie trochę zamarznięte, trochę nie - bajka! Spędziłyśmy troszkę czasu na pstrykaniu zdjęć i podziwianiu co matka natura potrafi zrobić i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tutaj nadal miejscami się ślizgałyśmy ale w między czasie koleżanka założyła drugie raki więc dwie osoby miały zabezpieczanie i pomagały pozostałym dwóm. Tak że nawet udało się pokonać drogę powrotną w normalnym tempie. Po wodospadach wróciliśmy do resortu i do bazy Madison na spotkanie z chłopakami. Tak minął nam kolejny fajny dzień na świeżym powietrzu!
Jedynie Dennis (syn kolegi) milczał. Chyba dzisiejszy dzień ostro dał mu się we znaki. Widać było, że jest zmęczony, ale zadowolony.
Lunch trwał gdzieś do piętnastej. Została nam już tylko godzinka jeżdżenia. Siły po przerwie wróciły i ruszyliśmy na narty. Szybki zjazd na dole na rozgrzewkę i wyjechaliśmy wyżej. Wyciąg Headwater wywiózł nas na ścianę doliny Stillwater.
Wiedzieliśmy, że to już jest nasz ostatni zjazd. Jak zjedziemy na dół to wyciągi będą już zamknięte. Pomału, nigdzie się nie spiesząc jechaliśmy na dół.
Pomału, bo oczywiście nie był to łatwy teren. Rejon Stillwater to podwójne i potrójne diamenty. Na potrójne już nas patrol nie wpuścił, bo było za późno, więc została nam zabawa „tylko” na podwójnych.
Szczęśliwie i bezpiecznie zjechaliśmy na dół. Nawet udało nam się znaleźć trasę która dokładnie zaprowadziła nas do samego domku.
Dzisiaj wieczorem nie planowaliśmy wychodzić z domu. Każdy był zmęczony. Jutro sprawdzimy co dobrego w Montanie gotują. Ten stan słynie z mięsnych dań, więc jakieś BBQ odwiedziny.
Dzisiaj odpaliliśmy naszego grilla…..
2021.04.10 Big Sky, MT (dzień 1)
Z czym wam się kojarzy stan Montana?
Z przestrzenią, lasami, preriami, misiami, odludziem, górami, dobrymi steakami..... lista jest długa.
A komu się kojarzy z resortami narciarskimi? Do Montany na narty? Nie, przecież jak na narty to do Colorado, Utah.... a nie do Montany! Tak też myślałem do momentu gdy nie zacząłem się interesować resortem Big Sky.
Będąc miesiąc temu w Colorado poznałem gostka który właśnie mi o tym resorcie powiedział. Wiedziałem, że Big Sky istnieje, ale jakoś nigdy nie byłem nim na tyle zainteresowany, żeby bardziej zaciągnąć języka. Do Montany na narty? Po co....
Zacząłem więcej wyszukiwać informacji o Big Sky i im więcej czytałem tym bardziej chciałem tam pojechać. Nie było innej możliwości jak polecieć i na własne oczy (nogi) się przekonać.
Resort niestety zamykają w połowie kwietnia. Nie ze względu na brak śniegu (jego tu mają dużo), tylko na migracje zwierząt. Które to boją się dużej ilości ludzi zwłaszcza na wiosnę jak są z małymi.
Ze względu na Covid i na mniejszą ilość podróżujących nie ma aktualnie non-stop połączenia z Nowego Jorku do Bozeman. Musi być przesiadka, co w sumie jest OK, bo można zjeść śniadanie albo się zbadać jak ktoś potrzebuje albo musi.
Jak się wszystko dobrze zorganizuje to w ten sam dzień można już jeździć na nartach. Koło południa wylądowaliśmy w Bozeman, wzięliśmy samochód i w ciągu godzinki dojechaliśmy do resortu Big Sky.
Góry przywitały nam wspaniałą słoneczną pogodą i zimą z dużą ilością śniegu. Nasz domek nie był jeszcze gotowy. Za bardzo to mi nie przeszkadzało. Samochód zaparkowałem pod domem, szybko się przebrałem, zapiąłem narty i wsiadłem na wyciąg, który przebiega tuż obok nas.
Dziewczyny poszły sprawdzić co się w miasteczku dzieje, a ja co to za góra ten Big Sky.
Wiedziałem, że mam może tylko jeszcze dwie godziny jeżdżenia, więc nie chciałem się zapuszczać daleko w góry. Na pierwszy rzut oka, to bardzo przyjaźni są tutaj ludzie. Tyle co ja dostałem cennych informacji przez te dwie godziny od lokalnych na wyciągach to na cały tydzień może starczyć.
Resort ma dwie góry. Lone i Andesite. Lone jest to ta słynna duża góra z której można zjeżdżać ale trzeba być dobrym narciarzem. Na pierwszy dzień odpuściłem sobie jej szczyt i jeździłem od połowy Lone albo na Andesite. Ta druga góra jest niższa i ma łagodniejsze stoki.
Dwie godzinki szybko zleciały, ale i tak zjechałem ponad 10 razy różnymi trasami.
Oddałem narty do naprawy (jeszcze od Colorado nic z nimi nie robiłem), spotkałem dziewczyny w dolnej bazie i już w trójkę zwiedzaliśmy to malutkie niestety miasteczko.
Od jutra przez kolejne 3 dni już większą grupą będziemy zwiedzać ten potężny resort i zaglądać w jego wszystkie zakamarki.
2021.04.10 Big Sky, MT (dzień 1)
Taki paragraf wylądował na naszym ostatnim blogu o Steamboat. A zaraz obok takie zdjęcie…
Czarno to widzę oj czarno…
Skoro VT ma chore przepisy i trzeba mieć kwarantanny, testy i nie wiadomo co jeszcze, skoro w Montannie jest więcej misiów niż ludzi (misie nie przenoszą COVIDa), skoro mamy dużo nie wykorzystanych kredytów na Delta Airlines, skoro Big Sky jest wschodzącym resortem w którym można rozważyć inwestycje i skoro prawie wszyscy nasi przyjaciele zdecydowali się pojechać z nami to jaką mogliśmy znaleźć wymówkę, żeby nie polecieć do Big Sky, MT tylko do Killington?
Big Sky jest największym resortem narciarskim w Stanach. Tak naprawdę podium i pierwszą pozycję dzieli z Park City, które już trochę poznaliśmy w 2019 roku. Big Sky ma 250 km tras i powierzchnię przekraczającą 5,800 akrów. Troszkę duży nie?
Jak zwykle od słowa do słowa, i wzajemnym wymienianiu argumentów dlaczego powinniśmy pojechać na wiosenne narty własnie do Montanny, zanim jeszcze wylecieliśmy z Colorado, wiedzieliśmy gdzie będzie nasz następny lot. W końcu wracamy do normy - jeden lot na miesiąc. Tak więc dziś jest 5 rano a my w przeciwieństwie do 90% Nowojorczyków nie zamawiamy taksówki, z baru do domu tylko z domu do baru… tylko do naszego baru trzeba jechać taksówką, potem dwoma samolotami, znów samochodem, potem nartami i gdzieś za jakieś 14h będziemy mogli napić się piwa. Ale przecież nie o piwo chodzi… chodzi o nartki, o górki, o śnieg, o słońce, o dobre towarzystwo i czas pełen uśmiechu. No to w drogę…
Na ten wyjazd trochę nas się zebrało. Już bardzo dawno nie lecieliśmy nigdzie, aż taką ekipą. Chyba ostatni raz były to Darka urodziny w Meksyku. O wow - tam to się działo, nawet bloga nie ma bo nie da się tego opisać. Myślę, że na tym wyjeździe jednak będzie czas na pisanie ale to się jeszcze okaże. Tym razem też mamy okazję do świętowania. I to nie byle jaką okazję. Parę dni temu Stany Zjednoczone wzbogaciły się o nowego obywatela a ja wzbogaciłam się o kolejny paszport…
Poziom ekscytacji każdego sięga zenitu. Niektórzy z ekipy nie byli jeszcze w tym roku w dużych górach, inni mają zawsze niedosyt i szukają puchu, są też tacy co nie lecieli nigdzie przez ponad rok (wow) i są też tacy co bardziej cieszą się z nowego biletu niż nowej pary butów. Tak, że ekipa 8 osób z uśmiechami od ucha do ucha…
Do 2 w nocy pisaliśmy sobie smsy bo każdy nie mógł się doczekać wyjazdu na lotnisko i bał się zaspać. Niestety Ci co najdłużej pisali jednak zaspali. Ale wracajmy do nas. My grzecznie o 5 rano zapakowaliśmy się w taksówkę i ruszyliśmy na lotnisko.
A na lotnisku masakra. Od 1 kwietnia w NY nie wymagana jest kwarantanna ani testy więc chyba wszyscy spragnieni podróży rzucili sie na samoloty. My sobie dobrze obliczyliśmy więc byliśmy spoko ale parę ludzi w kolejce panikowało i chciało się przeciskać ale wszyscy mieli smoloty mniej więcej o tej samej porze więc przepuszczanie raczej nie wchodziło w gre.
40 minut zajęło nam od wyjścia z taksowki, przez oddanie bagażu do przejścia przez bramki. Nie nastawialiśmy się na śniadanie na lotnisku bo jest zazwyczaj drogie, bez smaku a też czasu nie bardzo na nie mieliśmy. Postawiliśmy za to na domowej roboty muffinki. Kochana koleżanka co leci z nami, upiekła przepyszne czekoladowe muffinki - dziękujemy!!!
Pierwszy lot minął spokojnie i po nie całych 3h wylądowaliśmy w Minneapolis. Udało nam się przespać cały lot bo organizm potrzebował snu. I dobrze - jak się śpi to szybciej czas mija. W Minneapolis byliśmy w lipcu. Lecieliśmy dokładnie tym samym połączeniem. Wtedy lecieliśmy do Yellowstone i Grand Teton. Bardzo lubimy przesiadać się w Minesocie. Lotnisko jest fajnie wyremontowane, czyste, nie za duże ale wystarczające, żeby obsłużyć wszystkie połączenia.
Mamy tu już swoją miejscówkę nawet na śniadania. Jak na lotnisko to wcale nie drogie a łososia mają całkiem całkiem. Godzina przerwy jaką mieliśmy w zupełności wystarczyła nam na śniadanko i kawkę. W między czasie wiedzieliśmy już, że jedna osoba z naszej grupy spóźniła się na samolot i teraz sobie pozwiedza stany…. NYC - Atlanta - Salt Lake City - Bozeman (Montana). Wow - to sie nazywa kochać latać!
My sprawnie, jak w szwajcarskim zegarku zapakowaliśmy się do samolotu i bez żadnych opóźnień wystartowaliśmy. Nasz ostatni odcinek podróży to około 2.5h. Po wypitej kawie już nam nie chciało się spać więc skupiliśmy się na pracy i podziwianiu widoków. A podziwiać jest co.
Lądując w Bozeman ma się przepiękne widoki gór. Samo miasteczko położone jest w dolince i otoczone jest pięknymi górami do których właśnie jedziemy. Tym razem podziwianie widoków zostawiłam Darkowi a sama odliczałam kiedy będziemy już na ziemi.
Ci co mnie znają to wiedzą, że kocham latanie, starty, lądowania, nawet turbulencje czasem lubię ale ogólnie mi nie przeszkadzają. Niestety, tym razem poczułam się bardziej jak na statku niż samolocie. Boczne wiatry były dość duże i bujało na każdą stronę. Aż dostałam choroby lokomocyjnej.
Na szczęście lotnisko w Bozeman jest małe więc szybko odebraliśmy autko i bagaże i mogłam pooddychać świeżym powietrzem. Od razu lepiej!
Do resortu mamy tylko godzinke jazdy. Nie musieliśmy robić zakupów bo znajomi za nami zrobią (jak wylecą z Texasu). Okazało się, że połowa grupy utknęła na lotnisku w Dallas. Niestety cały czas przekładali czas odlotu więc ciężko powiedzieć kiedy do nas dołączą. Darek spragniony nartek wziął azymut resort i pojechaliśmy przed siebie. Pogoda była idealna. 3/8 osób (czyli, ja, Darek i nasza przyjaciółka) dojechaliśmy bez problemów i po szybkim przebraniu już o 14:30 byliśmy na stoku. Darek na nartach a my na butach…
Każdy poznawał okolicę na swój sposób. Darek trasy i stoki narciarskie a my zaliczyłyśmy miasteczko, punkt informacyjny, zakupy. Jednak reszta ekipy nie zrobi zakupów… czekanie na samolot się przeciąga. Dobrze, że serki, parówki, prosciutto i inne smakołyki przyleciały z NY to z głodu nie umrzemy.
Baza Big Sky, jest dość mała. Typowe zaplecze resortu. Dużo sklepików ze sprzętem, restauracji, hoteli i parkingów. Ładne oczywiscie jest bo jak może nie być jak jest otoczone takimi górami. W porównaniu ze Steamboat które ma większe miasteczko, mniejsze góry… chyba wybieram Big Sky na wakacje/inwestycje a Steamboat do miaszkania na dłużej.
Około czwartej jak już zamknęli wyciągi wszyscy się spotkaliśmy i przy piwku podziwialiśmy piękne górki i planowaliśmy co dalej. Niestety nie pozwalają tu za dużo chodzić po górach. Jest trasa Moose Tracks przeznaczona na rakiety. Szlaki są ale bardziej z miasteczka Big Sky do którego trzeba podjechać jakieś 10 min. Myślę że do zrobienia i uda nam się zaliczyć wodospady Ousel. Czyli dwa dni spacerki, jeden praca i wakacje miną.
Zaczynało się robić zimno więc po dobrym hamburgerze i piwku ruszyliśmy do domku. Mamy ski in ski out ale to oznacza, że na trasy łatwo się wyjeżdża ale za to z bazy do domku trzeba pod górę drałować.
Niby górka nie duża ale na tej wysokości (resort położony jest na 7,500 ft/2,286 m) to każda aktywność fizyczna jest wyczynem.
Domek mamy cudowny, drewniany, duży z kominkiem. Tak więc przy kominku czekaliśmy na resztę załogi i rozmawialiśmy o tym jak fajnie znów móc podróżować. Reszta załogi doleciała bliżej północy. Chyba kochają nartki bo 18h w podróży to już poświęcenie. Najważniejsze, ze wszyscy bezpiecznie dotarli.
2021.03.11 Steamboat, CO (dzień 13)
Dziś żegnamy się ze Steamboat. Ale myślimy tu wrócić, nie wiemy jeszcze kiedy ale tak jak Darek pisał we wczorajszym wpisie Steamboat bardzo nam się spodobało. Zdecydowanie miasteczko ma potencjał, ma fajny resort narciarski i ludzie też są przyjaźni. Wczoraj wieczorem poszliśmy pożegnać się z naszą barmanka, w barze spotkaliśmy Joe, którego znacie jako lokalny z pierwszego dnia. Wiem też, że w Steamboat mieszka jeszcze jedna osoba którą znam z pracy. Tak więc świat jest mały a Steamboat wystarczająco duży dla nas wszystkich.
Dziś wstaliśmy bardzo wcześnie. Z hotelu chcieliśmy wyjechać o 8 rano, lepiej wcześniej wyjechać jakby droga była zaśnieżona. Zapowiadają dość duże opady śniegu w nadchodzący weekend ale pomału już śnieg zaczyna sypać. Wiedząc, że mamy do pokonania przełęcz i może być tam trochę śniegu woleliśmy wyjechać wcześniej. Zresztą rano i tak nie wiele się zrobi. Za to wczesne wstawanie się opłaciło bo przywitał nas piękny wschód słońca. Bardzo miły prezent na pożegnanie.
Dobrze, że wyjechaliśmy wcześniej. Niestety tak jak podejrzewaliśmy droga nie była najlepsza i niestety miejscami było dość ślisko więc musieliśmy trzymać małą prędkość.
Na szczęście o tej porze ruch samochodów był mały choć czasem znalazl się jakiś lokalny wynalazek któremu się spieszyło.
Mam najlelszego kierowcę na świecie więc spokojnie i bezpiecznie przejechaliśmy przełęcz. Za przełęczą już było dobrze, odśnieżony asfalt itp.
Po raz kolejny przejeżdżaliśmy przez miasteczko Kremmling i zastanawialiśmy się o co tu chodzi. Miasteczko niby wymarłe, widać jakieś domki ale ludzi na ulicach prawie wogóle natomiast z trzy hotele można naliczyć jak nic. Z pozoru miasteczko aby tylko przejechać, a okazuje się, że ma wiele do zaoferowania. Podobno slynie ono z paru atrakcji dla ludzi kochajacych nature. Są górki, są spływy kajakowe, są rancho i rodeo. Może być tam ciekawie latem….
Nastepnym razem będziemy musieli to lepiej obczaić. Póki co kierowaliśmy się dalej na lotnisko. Po drodze już nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. Pojechaliśmy prosto oddać auto, żeby móc jeszcze zjeść jakis lunch na lotnisku…
Nie było to takie proste jakby się mogło wydawać. Większość restauracji jest nadal limitowana a ludzi podróżujących przybywa z każdym dniem. Tam, że musieliśmy oddstać swoje w kolejce. Opłacało się jednak bo mieli świeżo ważone piwo i hamburger też calkiem sobie. Przed nami 4h lotu, potem przeprawa na lotnisku wiec pewnie był to nasz ostatni posiłek dziś…
Uwielbiam oglądać świat z okien samolotu. Tym razem pilot mnie bardzo mile zaszkodził. Bardzo żadko mam okazję lecieć nad Manhattanem. Za zwyczaj ladujemy od strony Long Island. Tym razem miała m możliwość podziwiać Manhattan i jego wystające budynki. Widzicie Empire State Building?
Tęskniłam za tym widokiem. Ja naprawdę uwielbiam latać a dla kogoś kto latał co miesiąc wylot raz na pół roku to za mało. Zobaczymy jak nam pójdzie z testami. Lądując w NY musisz wypełnić forme i oddać na lotnisku. My na szczęście byliśmy przygotowani i formę mialam wydrukowaną wcześniej i wypełnioną w samolocie. Więc nam poszło szybko. Teraz tylko 3 dni kwarantanny, test i znów będziemy mogli planować następny wyjazd…
Małe uaktualnienie. Po 3 dniach siedzenia w domu i nie wychodzenia nawet po zakupy (dobrze, że jest dostawa na telefon) poszliśmy na test. W pierwszym miejscu kazali nam płacić więc niestety musieliśmy szukać innego punktu ale na szczęście po drugiej stronie ulicy był i nawet szybko nam poszło. Bezbolesny test a wyniki mieliśmy na email zanim doszliśmy do domu. Dodatkowo podobno od 1 kwietnia można przylatywać do NY i nie trzeba robić testów czy kwarantanny. Przez te trzy-cztery dni nie dostaliśmy żadnego smsa, telefonu i nikt nas nie sprawdzał. Smsy zaczęłam dostawać po tygodniu ale po potwierdzeniu że mam dwa negatywne testy się odczepili. Czyli da się jak się tylko chce!
2021.03.10 Steamboat, CO (dzień 12)
Dzisiaj już niestety jest to ostatni narciarski dzień w Colorado na tym wyjeździe. Spędziłem go w Steamboat, odwiedzając wszystkie zakamarki resortu.
W nocy trochę posypało. Spadło jakieś 10 cm. Nie jest to dużo jak na Colorado, ale wystarczająco żeby tak ładnie wszystko pokryć świeżą warstwą puchu. Dzisiaj jest środa, czyli mało ludzi w górach, czyli tak szybko tego nie rozjeżdżą!
Pogoda dzisiaj była ciekawa. Trochę słońca, trochę chmur, mgła, wiatr, opady śniegu.... cokolwiek tylko natura wymyśliła to rzucała to na Steamboat. Ciekawe widoki i kontrasty się tworzyły.
Czasami była tak gęsta mgła, że nic nie było widać. Dobrze, że jest to już mój piąty dzień w tym resorcie, więc aż tak często nie błądziłem. Chociaż czasami się jechało i jechało..... a tu dalej nic. Dobrze, że mają dobry serwis w górach z mapami na telefon i mogłeś dokładnie określić swoje położenie. Jak jechałem lasem już parę minut i nikogo nie widziałem lub nie słyszałem to telefon stawał się moim najlepszym przyjacielem!
Większość porannych godzin spędziłem po drugiej stronie góry, w rejonie Morningside. Jakoś ten rejon mi wcześniej nie przypadł do gustu. Za płasko i tylko jeden wolny wyciąg na końcu z reguły z dużą kolejką. Dzisiaj dałem mu kolejną szansę i dobrze zrobiłem. Morningside odbudowało swoje negatywne punkty. Odważniej wjechałem w głębsze rejony doliny, gdzie stromsze zbocza i więcej śniegu sprawiło ciekawsze zjazdy. Na dole przy wyciągu też prawie nikogo nie było, więc parę porannych fajnych zjazdów udało mi się zrobić. Pożegnałem się z obsługą wyciągu i wróciłem do głównej części resortu.
Zjechałem sobie paroma ciekawszymi trasami w głównej części resortu. Niestety nie pojechałem w super strome rejony. Nikogo tam dzisiaj nie było. Nie chciałem ryzykować i samotnie się zapuszczać w te tereny.
Natomiast obowiązkowo pojechałem w południowe rejony resortu z chęcią odwiedzenia najlepszego Tacos w górach. Niestety nie udało mi się ich znaleźć. Nawet śladu po nich nie było. Chyba przy tak małej ilości ludzi i złej pogodzie nie opłacało im się odpalać ratraka i wyjeżdżać w góry. Poszedłem do schroniska odpocząć. Nawet tu było bardzo mało ludzi. Tak jak mówił lokalny, środa jest najlepsza w górach. Prawie nie ma nikogo.
Po przerwie zjechałem sobie tutaj parę razy. Troszkę śniegu znowu sypnęło, co przy tak małej ilości ludzi powodowało zabawy w mini puchu.
Wróciłem do głównej części resortu która przywitała mnie słońcem. Co za zmienna pogoda dzisiaj.
Zbliżała się godzina 16. Ilonka już pisze, że dochodzi do głównej bazy, więc najwyższy czas zjechać na dół.
Zjeżdżałem bardzo pomału. Dopracowywałem każdy zakręt i chciałem się nacieszyć każdą sekundą w tych górach. Nie wiem kiedy tu znowu będę zjeżdżał. Kiedy znowu wrócimy do Steamboat na dłuższy weekend czy na tydzień albo dwa.
Na dole słoneczko, ale nie za ciepło. Myślę, że było koło 0C. Dalej dobra pogoda żeby usiąść gdzieś na piwku i coś przekąsić.
Steamboat to nie Vail czy Whistler nie ma setek knajpek ale zawsze coś można znaleść. Usiedliśmy w Traffle Pig i przy nóżkach z kaczki i chłodnym, lokalnym piwku żegnaliśmy się z resortem. Wspominaliśmy ostatnie 12 dni jakie tu spędziliśmy.
Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni z wyboru Steamboat na nasze główne wakacje zimowe. Góry może nie są tak wielkie jak Whistler, Vail czy Zermatt ale mają też swój urok. Dużo ciekawych tras i terenów, które jak się pozna to można się dobrze zabawić. Mniejsza ilość narciarzy z dalekich krain też ma swoje plusy i nie ma dużo ludzi w górach. Chyba, że spadnie śnieg i jest puch, ale wtedy w każdym resorcie są potężne kolejki.
Ogólnie bardzo polecam Steamboat i z chęcią tu kiedyś wrócę na narty.
Dzisiaj za wiele już nie chodziliśmy po miasteczku. Wróciliśmy do hotelu trochę się spakować i obowiązkowo odwiedzić hotelowy bar i pożegnać się z barmanką. Oczywiście jak to w barze, nie można tak wejść na jedno piwko. Lokalni nam nie pozwolili szybko wyjść, więc się „trochę” przeciągło. Ale przynajmniej dowiedzieliśmy się paru cennych informacji, gdzie można jeszcze jechać na wiosenne narty.
Także może jeszcze w tym sezonie uda nam się wrócić na zachód Stanów. Będziemy próbować. Jak narazie za tydzień czeka nas rodzinny wyjazd na narty do Windham. Resort ten jest położony w górach Catskills, 2.5h na północ od NYC. Chyba będzie mi się trochę inaczej jeździło w Windham po prawie dwóch tygodniach jeżdżenia w Colorado. Wyznając zasadę, że nie ma złego dnia na nartach na pewno bedzie fajnie. Pewnie nie będzie wpisu na blogu, bo już ten resort opisałem w styczniu.
2021.03.09 Arapahoe Basin & Breckenridge, CO (dzień 11)
Parę ostatnich dni spędziliśmy w Steamboat. Trochę chcieliśmy pożyć tutaj jak lokalni. Hiki, narty, spacery, a także wałęsanie się po starej części miasteczka...
Na dzisiaj (wtorek) zaplanowaliśmy sportowy, wyjazdowy dzień. Dwie godziny samochodem od Steamboat znajduje się resort narciarski Arapaho Basin (w skrócie A Basin)
Droga nawet szybko zleciała. Lubię jeździć po nowych, górzystych drogach dobrym samochodem. Tak jak parę dni temu Ilonka wspomniała, dostaliśmy Volvo XC60. Fajnie mieć wyższy status (złoty) w wypożyczalniach. Volvo było nowiutkie, miało 6 mil przebiegu. Jeszcze pachniało nowością. Duży V6 silnik z turbo i ponad 300 koni, co przy relatywnie niewielkiej wadze samochodu i napędem na cztery koła było dobrze odczuwalne na górskich drogach. Samochód naszprycowany najnowszą elektroniką. Prawie sam się prowadzi po drodze, ostrzega kierowcę przed wieloma niebezpieczeństwami, cały dach ze szkła i wiele innych ciekawych udoskonaleń..... Jak np. przygotowywał nas do ewentualnego wypadku. Bawiłem się na ośnieżonym parkingu, robiłem „kontrolowane” poślizgi a Volvo myślało, że będzie wypadek. Zaczął mi wyświetlać różne ostrzeżenia a także tak mocno ściągnął nas pasami do foteli, że ciężko było oddychać. Dobrze, że jeszcze poduszek powietrznych nie odpalił. Dopiero jak samochód się zatrzymał to nas pościł. Zdolna zabawka....!!!
Około 10:30 rano przyjechaliśmy do A Basin i zaparkowaliśmy na plaży! Znawcy tego resortu zaraz powiedzą, że jest to niemożliwe, że o tej porze jeszcze można znaleźć miejsce na plaży. Ludzie albo robią parę dni wcześniej rezerwacje na internecie na te miejsca i płacą za to pieniądze, albo są super wcześnie rano i tutaj parkują.
Nam się porostu udało. Jakiś lokalny, który przyjechał sobie rano na parę zjazdów akurat wyjeżdżał. Chciałem mu za to piwo postawić, ale się widocznie gdzieś spieszył bo odmówił.
Plaża to jest pierwszy rząd na parkingu zaraz przy trasie. Narciarze w ciepłe, słoneczne dni już od południa wyciągają ze swoich samochodów grille, stołki i stoły kempingowe, beczki piwa, muzyka i impreza na całego. Myśmy niestety nie przywieźli grilla ze sobą, więc poszliśmy na narty.
Kto na narty to na narty - ja poszłam do kas zakupić bilet sezonowy. Darek szczęściarz ma bilet sezonowy zazwyczaj kupiony już w maju, ja natomiast musze kupować w każdym resorcie osobno. Jak się chce chodzić po górach to bilet też jest potrzebny. Ceny różnią się bardzo. Na przykład w Killington jest to $30 na sezon, w Windham (które jest najmniejszym resortem do jakiego jeździmy) to jest $90 - zdziercy, w Big Sky Montana (największym resorcie w Stanach) $5… tak $5 nie $50. A-Basin znalazło się gdzieś pośrodku w tym wszystkim. Chcą $69 na sezon ale ze względu na sentyment jaki mam do tych górek to nie było innego wyjścia tylko poczłapać do kasy po pass.
Sentyment mam do tych górek bo kiedyś, 9 lat temu skakałam po nich jak kozica. Były to chyba pierwsze tak wysokie góry w których byłam i po których chodziłam. Potem z czasem dodałam więcej do swojego portfolio ale jak to się mówi - pierwszego się nigdy nie zapomina.
Lata temu mogłam chodzić gdzie chciałam, mogłam nawet wyjechać wyciągiem do połowy góry i iść wyżej. Nie pamiętam już czy wtedy musiałam płacić za bilet na wyciąg czy nie ale na pewno nie musiałam kupować żadnego biletu, żeby chodzić po trasach. Tak więc wtedy po raz pierwszy wyszłam na prawie 12,500 ft (3,800 m). Teraz niestety wygodzenie do góry (tzw. uphill) zrobiło się bardzo popularne i żeby ludzie nieprzygotowani nie szli za daleko, żeby po trasach nie plątali się niedoświadczeni to wprowadzają obostrzenia w postaci biletów jak i tras którymi można chodzić. Tak więc teraz niestety zamiast zaczynać od połowy góry i wyjść na sam szczyt trzeba zaczynać z samego dołu i można maksymalnie dojść do połowy góry. Połowa nie połowa ale spacerek i widoki piękne.
Wyjście na górę zajęło mi około godziny. Doszłam do Black Mountain Lodge znajdującego się przy górnej stacji kolejki o tej samej nazwie. Stąd miałam piękny widok na góry, na trasy i narciarzy. Miałam też bardzo wygodne stołeczki a do tego słoneczko mocno świeciło i było ciepło jak w lecie. Cudownie… mogłam tak siedzieć godzinami. No więc siedziałam, podziwiałam świat i czekałam na Darka.
W Arapaho Basin byłem już parę razy. Jest to małej wielkości resort (jak na Colorado) położony bardzo wysoko. Dolna baza znajduje się na 10,780 ft (3,286 m), a wyciągami można wyjechać na 12,456 ft (3,796 m). A Basin słynie też z „hike to ski”, czyli podejdź sobie trochę, żebyś więcej i lepiej zjechał.
Oczywiście też tak parę razy zrobiłem, chociaż „spacerki” do góry na tych wysokości nie należą do łatwych. Potem ciekawymi trasami, a raczej nie trasami można fajnie zjechać na dół.
Z tego co było widać i co ludzie mówili to nie mają aktualnie dobrej pokrywy śnieżnej. Dalej prawie wszystko jest otwarte, ale wystaje trochę kamieni i korzeni.
Ponoć śniegu ostatnio trochę spadło, ale był duży wiatr. A na tej wysokości i ponad lasami niestety wiatr potrafi zwiać śnieg w doliny.
Cała słynna wschodnia ściana była zamknięta. Albo wydawało mi się, że jest zamknięta. Podjechałem pod bramki, przez które można przejść i dalej iść w kierunku wschodniej ściany (tak, tu się dużo chodzi), widziałem ślady ale niestety był znak zakaz wstępu. Jak wejdziesz albo wjedziesz na zamknietą trasę to grozi to utratą biletu.
Później jak z Ilonką siedziałem w słoneczku na lunchu to zagadałem do lokalnych i mi powiedzieli, że jest otwarta. Co godzinę ski patrol bierze siedmiu narciarzy i idą na wycieczkę w kierunku wschodniej ściany. Powód dla którego to robią jest brak śniegu. Oni wiedzą gdzie można w miarę bezpiecznie zjechać nie zahaczając o żadne skały. Niestety to robili tylko do południa teraz już nie.
Szkoda, jak to się mówi: następnym razem.
Posiedziałem jeszcze z Ilonką trochę w słoneczku, uzupełniliśmy płyny i kalorie i każdy się udał w swoim kierunku.
Ilonka na dół, a ja do góry.
Ale te rakiety człapią, nie? Rakiety mam już chyba jakieś 8 lat ale dopiero teraz je używam. Wcześniej może je miałam dwa razy na nogach. W tym roku to już mój trzeci raz. Pierwszy raz wzięłam je na trasy narciarskie. Wychodziło się w nich bardzo fajnie. Rakiety mają taka podkładkę pod stopę, którą można postawić albo nie. Jak się ma podkładkę i idzie się pod górę to nie trzeba pięty obniżać i przez to czujesz się trochę jakbyś szedł po płaskim. Oczywiście jak się schodzi w dół to lepiej podkładkę złożyć bo inaczej zęby można powybijać. W każdym razie wychodziło się super ale ze schodzeniem to już była trochę inna bajka. Musiałam się nauczyć rakiet. Trasy narciarskie są dość strome miejscami. W rakach to ciach ciach i jestem na dole bo wiem, że raki na każdym lodzie mnie przytrzymają. Tutaj sprawa wyglądała inaczej jak było stromo i ślisko (a trudno żeby nie było) to rakiety troszkę leciały do przodu. Pierwsza reakcja była jak to ale potem nauczyłam się wbijać je mocniej i stawiać kroki bardziej zdecydowanie i już było dobrze.
Zejście jak to zejście zawsze jest szybsze tak, że zanim Darek zjechał i zakończył dzień na nartach to ja jeszcze zdążyłam obejść dolną bazę. Jest większa niż to co pamiętałam sprzed paru lat ale nadal jest to dość małe. Arapaho basin chyba lubi pozostać takim małym resortem tylko dla ekspertów. Daleko mu do rodzinnego resortu i pewnie dlatego widuje się tu tak mało dzieci.
Wyjechałem wyciągiem na przełęcz. Arapaho Basil posiada też drugą stronę góry, zwaną Montezuma Bowl.
Jest to wielka dolina ze stromymi ścianami po których oczywiście można jeździć. Środkiem idzie ubijana niebiesko/czarna trasa a reszta to już tylko zabawa.
Gdzieś tak w połowie doliny jest wyciąg który wywozi cię z powrotem na przełęcz. Napisałem w połowie, bo „trasy” idą dalej w dół. Część narciarzy jedzie dalej w dół doliny a potem podchodzi do wyciągu. 30-45 minut do góry, zależy jak daleko zjechałeś, albo jaką masz kondycję. Oczywiście są ostrzeżenia, że dalej nie ma wyciągu i trzeba na nogach wracać.
Natomiast jak jedziesz lasami to nie wiesz kiedy zjechać do wyciągu, a kiedy już za daleko pojechałeś i będziesz musiał podchodzić. Na to też wymyślili sposób. Przy wyciągu gra muzyka, którą słychać wszędzie na dole. Więc jak jedziesz i zaczynasz słyszeć muzykę już za sobą to wiesz co zrobiłeś. Spacerek będzie cię czekał...
Ponoć na samym dole doliny jest droga, Montezuma Road. Jak znasz dobrze te tereny i nie boisz się pobłądzenia, urwisk czy dzikich zwierząt to masz szanse do niej dojechać. Tam oczywiście musi ktoś na ciebie czekać z samochodem albo skuterem śnieżnym żeby wrócić z powrotem do resortu.
Jeszcze taki lokalny tutaj nie jestem, więc jak tylko słyszałem muzyczkę to zjeżdżałem w dół doliny do wyciągu.
Zjechałem wschodnią i zachodnią ścianą. Potem środkiem dla ochłody. Na ścianach (zwłaszcza wschodniej) było mało śniegu. Dalej było OK, ale trzeba było uważać na kamienie.
Ilonka już doszła do plaży, więc ja też zacząłem wracać do głównej części resortu. Pożegnałem się ładnie z Montezumą i obiecałem mu, że go jeszcze w tym sezonie odwiedzę. Resort jest czynny długo, czasami nawet do Lipca.
Nogi już nie chciały nic ciekawego robić, więc łatwymi trasami zjechałem na sam dół. Dzisiaj po południu wyszły chmury, więc plaża nie miała swoich uroków. Mimo wszystko i tak trochę ludzi siedziało, piło piwko i cieszyło się z kolejnego dnia w A Basin.
Myśmy też usiedli w bagażniku naszego SUV, otworzyli lokalne piweczko i jak większość patrzyli na coraz to puściejsze trasy resortu. Odpoczywając obserwowaliśmy góry, które z każdą minutą bardziej zasypiały aby znowu jutro z rana przywitać kolejnych entuzjastów białego szaleństwa. Dobranoc Arapaho!
Na dzisiaj to nie koniec atrakcji. Przed nami jeszcze kolejny resort, Breckenridge.
Około 30 minut od A Basin jest resort i miasteczko Breckenridge. Postanowiliśmy przejść się po miasteczku, zjeść kolację i wrócić do naszego Steamboat. Zapytacie dlaczego w A Basin tego nie zrobicie? Nie da się. Po prostu się nie da. A Basin poza wspaniałymi górami nic nie ma. Żadnego hotelu, restauracji, nic.... Ma jakiś sklep z pamiątkami, dwa bary i to tyle....
Breckenridge ma fajne miasteczko (coś jak Steamboat) ze starymi uliczkami i klimatycznymi knajpkami. Mój pierwszy wyjazd na narty na zachód właśnie był do Breckenridge. Było to ponad 20 lat temu, więc chciałem też zobaczyć jak się zmienił.
Później bywałem w tym resorcie jeszcze parę razy, ale tylko w górach na jeden dzień jak mieszkałem w pobliskim Vail.
Pospacerowaliśmy trochę uliczkami, popstrykali zdjęcia i zastanawialiśmy się skąd tu tyle ludzi. Przecież jest wtorek, pandemia, ludzie nie podróżują, a tu chodniki pełne!
Jeszcze większe zdziwienie nas dopadło jak chcieliśmy iść na kolację. Nie było szans znaleźć stolika. Wiem, że w stanie CO aktualnie można tylko mieć 50% obłożenia w restauracjach, ale można też usiąść na zewnątrz. Knajpa na knajpie, a tu nie zjesz. Bez rezerwacji zapomnij. Co to już nikt nie pracuje w tym kraju? Każdy wyjechał do resortu narciarskiego?!
Nie mówię tu tylko o jakiś drogich, wypasionych restauracjach. Mowa o wszystkich, o pizzeriach, browarach, włoskich, miejscach gdzie zjesz hamburgera z piwem.... wszystko pełne!
Na szczęście przyszedł z pomocą internet i Ilonka jeszcze gdzieś coś znalazła. Jakimś tylnym wejściem do knajpy na bocznej uliczce udało się wejść. Nawet tutaj o stolik było ciężko, ale kelnerka powiedziała, że nas jeszcze wciśnie na chwilę zanim przyjdą goście z kolejnej rezerwacji. Masakra, nie?
Szybko usiedliśmy, zamówiliśmy po hamburgerze i piwie i w końcu mogliśmy chwilkę odpocząć. Nie było tak źle, nikt nas nie wyganiał, ale sami pomyślcie: w Breckenridge jest spokojnie ponad 100 restauracji, jest środek tygodnia, dopiero 17:30 a tu już nigdzie nie ma miejsca. Acha, jeszcze jest pandemia i prawie nikt przecież nie podróżuje....!!!
Po posiłku, spokojnie dobrze nam już znaną drogą 9 a potem 40 wróciliśmy do Steamboat.
Jutro już ostatni dzień na nartach. Trzeba go na maksa wykorzystać. Synoptycy zapowiadają dużą śnieżycę. Miejmy nadzieje, że przyjdzie i jutro rano puszkiem nas góry przywitają❄️
2021.03.08 Steamboat, CO (dzień 10)
Dzień kobiet… wiem, że publikuję to z opóźnieniem ale na dobre życzenia nigdy nie jest za późno. Tak więc wszystkim kobietom czytającym tego bloga życzę dużo radości i uśmiechu, bo z uśmiechem wszystko jest łatwiejsze, życzymy wam niesamowitych przygód, tych małych i tych dużych, no i dużo zdrówka bo bez niego wszystko jest jakieś takie szare. Wszystkiego dobrego kochane!!!!
A co ja dostanę na dzień kobiet? Najpierw to smsa “spotkałem się z barmanką na stoku”. A potem COVID test… no dobra żartuję piękne życzenia i pyszna kolacja też były.
Przez ostatnie dwa dni pisałam o tym jak już poznaliśmy miasteczko i czujemy sie troszkę jak lokalni. Teraz doszły nowe znajomości i wymiana numerów telefonów. Mackenzie poznaliśmy w hotelowym barze. Jest ona bowiem barmanka i jest prze miłą osobą. Przeprowadziła się do Steamboat bo kocha śnieg. To się chwali…trzeba łapać marzenia zanim uciekną. Tak więc od słowa do słowa Darek umówił się z Mackenzie na narty.
Wiedząc, że ona nie ma dużego doświadczenia, najpierw Darek sobie sam poszalał aż przyszedł czas na odpoczynek. Ja niestety musiałam dziś pracować więc tylko dostawałam smsy….
“Napisałem do Barmanki, nie odpisała :(“
“Odpsiała ale chyba się nie spotykamy bo nie ogarnia tych gór, nie to co ja lokalny.”
“Wyjechały na Storm Peak”
Tutaj muszę dodać, że Storm Peak nie jest łatwy a barmanka była z koleżanką, która była dopiero drugi dzień na nartach. Ops…. ciekawe czy po tym zjeździe nadal są koleżankami.
Dobrze czy nie dobrze ale dziś nie mogliśmy po nartach iść na piwko. Wakacje niestety dobiegają końca i w dzisiejszych czasach oznacza to że muszę zrobić sobię test na COVID. Muszę przyznać że przechodziły mi przez głowę myśli a co jeśli…. A co jeśli złapie i zachoruję na wyjeździe, a co jeśli test wyjdzie pozytywny, a co jeśli….
Takich a co jeśli jest zawsze duzo w każdego głowie. Trzeba je umieć zamienić na inne. A co jeśli bede się dobrze bawić, a co jeśli podróż minie szczęśliwie, a co jeśli naprawdę odpocznę. Kazde “a co jeśli” ma dwa odcienie. Ja staram sobie zawsze przypominać chwile kiedy czegoś żałowałam. Żałowałam, że nie zdecydowałam się na wyjazd a potem było za późno. Żałowałam że zawróciłam przed szczytem i nie mialam tego wspaniałego uczucia że coś zrobilam… pamietajcie, że 90% rzeczy którymi się zamartwiamy nigdy się nie stanie.
Tak więc…a co jeśli test wyjdzie pozytywny? To dobrze będzie wiedzieć i innych nie zarażać a kwarantanna…no nic, trzeba będzie wynająć jakiś pokój w hotelu i zaszyć się tam na 10 dni.
Darek wrócił z nart i pojechaliśmy ku przeznaczeniu. Niech siey dzieje co ma byc…test trzeba zrobić. Darek nie musi bo jest niezastąpiony (essential worker) i nie musi mieć kwarantanny. Po pierwsze boją się, że jakby tak wszyscy poszli na kwarantanne to nie miałby kto chleba (albo co gorsza dla niektórych, alkoholu) sprzedawać. Po drugie pewnie wychodzą z założenia, że ludzie pracujący w sklepach, szpitalach itp wiedzą jak dbać o czystość bo skoro do tej pory nic nie złapali to znaczy, że coś robią dobrze.
Byliśmy tak podekscytowani testem, że nawet zdjęć nie robiliśmy… a szkoda. W każdym razie test przebiegł spokojnie. Podjechaliśmy pod sklep Walgreens, w okienku drive through dostalam koszyczek z tubą i patyczkiem do nosa, miałam sobie wsadzić patyczek 5 razy po 15 sekund do każdej dziurmi. Potem włożyć patyczek do tuby, zamkynac i gotowe. Pikuś… troszkę miałam uczucie łaskotania ale nic nie bolało. Koszyczek oddałam i czekałam na wyniki. Po 2 dniach przyszły… test negatywny!
Było jeszcze ładnie i słonecznie więc postanowiliśmy nie wracać do hotelu a przejść się trasą wzdłuż rzeki tylko tym razem w kierunku przełęczy a nie miasteczka.
Super jest ta trasa. Znów spotykaliśmy dużo ludzi co biegają albo wyszli z psami na spacer. My szlosmy spacerkiem podziwiając każdy kamień. Trasa się wije, co jakiś czas jest jakieś skrzyżowanie z inną trasą. Myślę że człowiek się tu nie nudzi. A najważniejsze, że pomimo że sie jest blisko drogi to tak jakby daleko. Totalnie inny świat.
Darek stwierdził, że jak zaczęliśmy to musimy skończyć. Słońce zaszło ale jak się szło to nawet nie było zimno. I udało nam się dojść do końca. Ciekawe kiedy tą trasę pociągną do samej przełęczy.
Spacerując wzdłuż rzeki Yampa spotykaliśmy nie tylko biegaczy i ludzi z psami ale też rybaków. Słyszeliśmy, że rejony te słyną z wędkarstwa ale jakoś nie drążyliśmy tematu. Z nas są słabe rybaki. Ilość rybaków dała nam jednak do myślenia. Zaczęliśmy się interesować i wyszło, że rzeka Yampa słynie z pstrągów. No tak, pstrągi lubią górskie rzeki. Od myśli do myśli, od słowa do słowa przypomniałam sobie, że przecież w naszej dobrej restauracji mieli też pstragi. Nie musieliśmy się długo zastanawiać…. wiedzieliśmy już co dziś będzie na kolacje.
Było przepysznie… fajnie, że dzień kobiet skończył się taką ucztą. Jak świętować to świętować! Jeszcze raz wszystkiego dobrego wszystkim kobietkom.
2021.03.07 Steamboat, CO (dzień 9)
Skoro lokalni nie jeżdżą na nartach w weekend to jak spędzają weekend? Pewnie część na ogarnięciu domu jak my wczoraj, część na zakupach, spotkaniach ze znajomymi. Jest też procent ludzi, którzy lubią aktywnie spędzać czas wolny. Zwłaszcza, że większość z nich ma psa którego trzeba wyprowadzić na spacer a jeszcze lepiej, dać mu przestrzeń do pogonienia. Nie ma nic lepszego niż zabrać psa na spacer do lasu.
W górskich miasteczkach często widuje się ludzi z psami. Po pierwsze jak pies jest wokół domu to miś raczej nie podejdzie a po drugie już od lat wiadomo, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. My psa jeszcze nie mamy (kto wie co będzie jak kiedyś się ustatkujemy w jednym miejscu), ale na spacer w górkach nie trzeba nas dwa razy namawiać. Zwłaszcza, że górki są 20 minut samochodem i pogoda jest wyśmienita.
Dziś postanowiliśmy poznać rejon przełęczy “Uszy Królika” (Rabbit Ears Pass). Przełęcz ta pokonaliśmy już parę razy samochodem i widzieliśmy parkingi i szlaki. Słyszeliśmy też od lokalnego poznanego pierwszej nocy, że są tam fajne szlaki. Rzeczywiście, szlaków jest troszkę do wyboru. Od bardzo krótkich do bardzo długich. Niektórymi można nawet dojść do resortu ale to chyba nie zimą. My zdecydowaliśmy się na rejon West Summit i szlak 1B. Pierwotnie stwierdziliśmy, że zrobimy 1B i 1A - na mapie jednak wyglądało to łatwiej niż w rzeczywistości.
Początek trasy 1B pokrywa się z trasą 1A więc ludzi troszkę mijaliśmy po drodze. Większość jednak odbiła na 1A a my poszliśmy już sami dalej prosto. Trasa była w miarę ubita i łatwo było śledzić szlak. Jednak poza trasą zachwycały nas polanki i połacie śniegu nie dotknięte (zniszczone) przez człowieka.
Czasem tylko widzieliśmy ślady zwierzątek. Coś na co chyba nigdy nie zwróciłam uwagi to precyzja z jaką zwierzęta zostawiają ślady. Jak przejdzie człowiek to śnieg jest rozsypany po bokach, odstępy są nie równomierne i ogólnie jakoś tak “bałaganimy”. Zwierzęta jednak mają idealnie odbite ślady. Żadnych odprysków śniegu, żadnego “bałaganu” i wszystko jakby w idealnych odstępach.
Idealnie czy nie szliśmy do przodu. Szliśmy wzdłuż drogi numer 40 ale nie słychać było samochodów. Jednak trasa odbiła bardziej w głąb i pomimo, że byliśmy dość blisko cywilizacji to w ogóle się tego nie czuło. Na trasie nie spotkaliśmy nikogo. Dopiero pod sam koniec jakaś inna para (oczywiście z psem) minęła nas bo szli w przeciwnym kierunku.
Trasa może nie była trudna ale miała troszkę góra dół, tak że czuć było mały wysiłek. Do tego musze dodać, że trasa ta zaczyna się dopiero na wysokości ponad 10,000 ft (3tys metrów). Do tej pory przebywaliśmy głównie w miasteczku Steamboat, które jest na wysokości dwóch tysięcy metrów (6800 ft). Nie odczuwaliśmy jednak jakiejś większej różnicy czy braku tlenu. Muszę przyznać, że z każdym wyjazdem jest łatwiej. Chyba organizm jednak to zapamiętuje. Ogólnie nie czuliśmy się na tym wyjeździe źle. Pijemy bardzo dużo wody (chyba z 4 litry dziennie) a to zawsze pomaga w aklimatyzacji. Jednak nie czujemy się ani słabo, ani głowy nas nie bolą, ani krew z nosa nie leci. To wszystko mogą być objawy jak człowiek nie jest przyzwyczajony do przebywania na wyższej wysokości.
Po raz kolejny stwierdziliśmy, że jak na tej wysokości uprawiamy sporty i nie mamy problemu z oddechem to znaczy, że nie mamy COVIDa. Przekonamy się jutro bo jutro mam pierwszy test.
Po polankach przyszedł czas na las. Cieszyliśmy się, że będzie trochę cienia. W Colorado słońce jest dość mocne a co dopiero w górach. My już nauczeni, że w zimie od śniegu można się dość mocno opalić, używamy kremy z filtrem 50. Widok śniegu może być zwodniczy ale słońce nadal jest bardzo mocne i trzeba uważać.
Cały szlak ma 4 mile. Niestety nie pisali ile jest różnic poziomów ale myślę, że jak się policzy wszystkie górki i dolinki to będzie ponad 500 ft (150 - 200 metrów). Idealnie na zimowy spacerek po górach, który można zrobić przed obiadkiem.
W tym rejonie również było dużo śladów po nartach. My nie znamy tutejszych terenów więc trzymaliśmy się wyznaczonego szlaku ale jak ktoś się tu wychował i zna każde drzewo to można sobie fajnie poszaleć. Dziewicze tereny, miękki puszek i do tego nikogo wokół. Tylko cisza….
Po około dwóch godzinach wyszliśmy na górę i połączyliśmy się znów ze szlakiem 1B. Bardzo fajny szlak. Nie spodziewaliśmy się wiele a jednak po przejściu tych 4 mil (6.5 km) w głębokim śniegu czuliśmy, że spaliliśmy troszkę kalorii. Słoneczko nie zachęcało nas do powrotu do auta więc na czubku góry usiedliśmy (nie jest to łatwe jak się ma rakiety na nogach) i wyciągnęliśmy batoniki energetyczne. Takie leniwe (no może nie całkiem leniwe) popołudnie to ja lubię. Posiedzieliśmy w słoneczku ponad pół godziny. Pomimo, że otoczeni byliśmy śniegiem to słoneczko tak grzało, że w ogóle nie było zimno.
Z tej górki do parkingu już mieliśmy dość blisko. Kiedyś tu wrócimy i przejdziemy innymi trasami. Musi być tu pięknie na wiosnę jak wszystko zakwita a świstaki latają od norki do norki. Pewnie tylko na stopnienie śniegu trzeba poczekać tak do lipca albo sierpnia.
Nie chciało nam się wracać do domu - za ładna pogoda. Pojeździliśmy jeszcze po okolicy, gdzie nie gdzie zatrzymując się na krócej lub dłużej aby podziwiać widoki, przejść się jakiś kawałeczek czy poczytać mapę. Szlaków jest tu naprawdę dużo i pewnie przez dwa czy trzy tygodnie było by gdzie chodzić.
Nie wiem czy pamiętacie z pierwszego wpisu ale jadąc do Steamboat kupiliśmy pierogi. Jest to amerykańska produkcja na wzór polskich pierogów. Dziś przyszedł czas je spróbować. Werdykt - bardzo dobre. Widać, że polska kucharka (albo kurcharz) za tym stoi. Naprawdę pierogi było bardzo dobre, smakowały jak polskie pierogi (nadal niestety nie tak dobre jak taty pierogi) ale w porównaniu do tych które czasem jadamy w NY były całkiem smaczne.
2021.03.06 Steamboat, CO (dzień 8)
Po tygodniu spędzonym w Steamboat zaczęliśmy pomału czuć się jak lokalni. Znaliśmy większość uliczek, mogliśmy w rozmowach operować nazwami ulic, tras narciarskich czy szlaków. Wiemy jednak, że nadal nam brakuje trochę do przestania być turystą. Fajnie jednak mieć większe wyobrażenie o tym mieście i mieć swoje szlaki. Tak więc jak lokalni w weekend postanowiliśmy nie jeździć na nartach. W weekend to tylko turyści jeżdżą.
Jak przystało na lokalnych w Sobotę zajęliśmy się robieniem prania, sprzątaniem i ogarnianiem naszego małego mieszkanka. Nawet na wakacjach czasem trzeba zająć się przyziemnymi sprawami.
Szybko jednak uporaliśmy się z przyziemnymi sprawami i ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Darek do tej pory poznał wszystkie trasy narciarskie natomiast tak naprawdę nie był jeszcze w miasteczku. No może poza paroma razami jak przejeżdżał przez nie. Już pięć minut po wyjściu z hotelu znalazł pierwszą atrakcję - mini ratrak.
Ski Haus jest bardzo dużym i dobrze zaopatrzonym sklepem sportowym w Steamboat. W ramach reklamy postawili stare ratraki ze swoim logo - zdecydowanie przyciąga to uwagę każdego. Ski Haus (w którym też zrobiliśmy zakupy) jest prywatnym sklepem działającym już od ponad 50 lat. Fajnie widzieć i móc wspomóc prywatne biznesy a nie duże korporacje. Sklep naprawdę robi wrażenie bo ma tam wszystko i widać, że ludzie znają się na rzeczy.
Do miasteczka poszliśmy drogą dla rowerów i pieszych. Jest to trasa o długości 5 mil (8km) ciągnąca się wzdłuż rzeki Yalpa. Myśmy weszli na wysokości naszego hotelu czyli w połowie trasy. Natomiast w poniedziałek poszliśmy w drugą stronę i de facto przeszliśmy cała trasę. W zimie trasa czasem jest źle odśnieżona ale w końcu to zima to byłoby dziwnie jakby śniegu w ogóle nie było. W lato natomiast musi tu być super. Można pospacerować, usiąść w altance czy na ławeczce i podziwiać widoki.
Spacer z hotelu do miasteczka zajmuje około 45 minut. Samo miasteczko można przejść w parę minut bo zajmuje tylko 10 przecznic. Przez miasteczko przechodzi główna ulica Lincoln Ave. która jest jednocześnie drogą numer 40. Natomiast o ile przy głównej drodze są głównie sklepy z pamiątkami o tyle jak się wejdzie w boczne uliczki to można naprawdę znaleźć fajne knajpki, restauracje itp. Pogoda dopisywała więc można było usiąść na zewnątrz na tarasie i napić się piwka z widokiem na piękne góry.
Widać, że miasto żyje w weekend. I nocne życie toczy się w miasteczku. Szkoda tylko, że jest COVID i lepiej unikać nocnego szlajania się po knajpach bo można skończyć z czymś więcej niż kac. Po ilości drzewa jednak widać było, że szykuje się niezła imprezka.
Nam się chciało spacerków więc pochodziliśmy po miasteczku i z lokalnych na chwilę staliśmy się znów turystami. Wstąpiliśmy bowiem do paru sklepów, kupić jakieś pamiątki. Pamiątki to jest studnia bez dna ale po paru dniach jak już będąc w domku w NY otworzymy kawę, ze Steamboat i sobie przypomnimy jak tam było fajnie to od razu lepiej zacznie się dzień. Poza tym trzeba wspierać małe, lokalne biznesy.
Po paru sklepach Darek jednak znów chciał się poczuć jak lokalny i z siateczką z pamiątkami pognał do baru… nie byle jakiego bo najstarszego. Pytanie - czy to jest typowe na turystę czy jednak lokalni tam chodzą?
Old Town Pub znajduje się w budynku wybudowanym w 1904 jako Hotel Albany. W 1914 roku został on przekształcony na pierwszy szpital w mieście. Następnie przejęła go poczta, potem sklep spożywczy, sklep elektryczny i biblioteka publiczna. W końcu w roku 1969 powstała tam restauracja, która działa do dziś. Wow - to się nazywa przejść przez wiele rąk.
Zaczynało się robić tłoczno w barach i restauracjach więc uciekliśmy do hotelu. Zresztą i tak przyszła pora, żeby ugotować jakiś obiadek w domu a do tego jutro czeka nas spacer w górach więc kondycję trzeba mieć. Tak więc po symbolicznym jednym piwku pożegnaliśmy się z miastem i ruszyliśmy na spacer w kierunku hotelu.
Tym razem wracaliśmy ulicą. Po pierwsze trasa spacerowa chyba nie jest oświetlona a po drugie Darek chciał zobaczyć coś nowego. Nawet nie sądziłam, że najbardziej ze wszystkiego spodoba mu się McDonald. Ale musze mu przyznać rację - taki górski McDonald osypany śniegiem wygląda dość fajnie. Nadal nie tak fajnie aby tam coś zjeść ale wystarczająco fajnie, żeby zrobić zdjęcie.
Wolimy jednak jedzonko przygotowane przez nas.
2021.03.05 Copper & Vail, CO (dzień 7)
Według statista.com stan Nowy Jork ma najwięcej (50) resortów narciarskich. Jednak nie o ilość chodzi a jakość. Colorado podobno ma “tylko” 31 ale za to często w rankingach to właśnie resorty z Colorado znajdują się w czołówce. Vail - od lat uznawany za najlepszy resort narciarski, Breckenridge - najwyżej jak można wyjechać wyciągiem. Można by tak wymieniać w nieskończoność ale po co wymieniać jak można sprawdzić.
Icon pass jest biletem sezonowym na wiele resortów. W stanach można go używać w 31 resortach z czego 6 jest w Colorado. Docelowo pojechaliśmy do Steamboat i to tu Darek najwięcej jeździ ale będąc dwie godziny jazdy od Arapaho Basin (A-Basin) czy Copper byłoby grzechem nie sprawdzić co tam słychać.
Dziś postanowiliśmy odwiedzić Copper. Ze względu na odległość od Steamboat, wyjazd na jeden dzień i jeżdżenie na nartach przez pełne 8h byłoby dość męczące. Dlatego plan był wyjechać koło 9 rano, być tam około 11, pojeździć 4h i odwiedzić Vail w drodze powrotnej. Tak też się stało.
Po śniadanku zapakowaliśmy się w nasze Volvo i ruszyliśmy w kierunku Króliczej Przełęczy (Rabbit Ears Pass). Prawie tydzień temu przyjechaliśmy tą droga z Denver. Niestety jak ją pokonywaliśmy to było już ciemno i poza śniegiem czy preriami widzianymi w światłach samochodu nie wiele było do podziwiania.
Dziś sprawa wyglądała całkiem inaczej i mogliśmy podziwiać piękne góry, polany idealnie pokryte śniegiem i jeziora, które były zamarznięte. Od razu fajniej się jechało jak można było nowe krajobrazy podziwiać.
Do Copper zajechaliśmy w około 2h. Darek szybko zapiął buty i pognał w kierunku wyciągu. Ja tez zawiązałam trzewiczki i ruszyłam na spacer po okolicy. Resort Copper składa się z trzech wiosek East, West i central. Między “wioskami” można przejść się chodnikiem i zajmuje to około 20-30 minut.
Bazę resortu Copper ciężko nazwać miasteczkiem czy wioską. Jest to po prostu parę budynków i podnóża góry, w których to są restauracje, bary, sklepiki z pamiątkami czy sprzętem, no i budynki mieszkalne w których to spragnieni śniegu turyści wynajmują noclegi. Najładniejsza z tych wszystkich “wiosek” jest wioska centralna ale głównie dlatego, że jest największa. Wschodnia część za to ma fajne jeziorko widoczne na powyższym zdjęciu. Co prawda jezioro było zamarznięte i zasypane ale ładnie tu musi być latem.
Ja sobie spacerowałam a Darek poznawał górki. To był jego pierwszy raz ale nie musiałam czekać długo na smsa “Tutaj są świetne nartki!”. A co dokładnie Darek myśli o Copper?
Vail, największy resort narciarski w stanie Colorado. Byłem w nim pięć, a może i więcej razy. Zawsze jechałem samochodem z Denver słynną autostradą 70.
20-25 minut przed Vail, po tej samej stronie autostrady jest resort Copper. Nigdy do niego nie „wstąpiłem”. Zawsze mówiłem, że następnym razem. Vail jest tak duże, że jakoś nie było czasu.
Dzisiaj żałuje!
Na szczęście teraz było inaczej. Specjalnie jechaliśmy dwie godziny samochodem ze Steamboat żeby sprawdzić Copper.
Pierwsze co mnie zaskoczyło to ilość samochodów na parkingu. Był pełny, mimo, że parę dni temu robiłem rezerwację. Bałem się, że będą potężne kolejki. Na szczęście duża ilość wyciągów szybko sobie z tłumem poradziła i wywiozła narciarzy w góry.
Z dołu, czy z autostrady nie widać do końca całego resortu. Dopiero jak się wyjedzie wyżej to się odsiania cała jago wielkość.
Z góry widać tą drugą, ciekawszą stronę. Copper posiada wielkie, niezalesione tereny, doliny których nie widać z dołu. Coś jak Backbowls w Vail, tylko w mniejszej skali.
Nie miałem czasu za długo tu się zabawić, ale paroma zjechałem. Nic nie ubijane. Jak śnieg spadł tak sobie leży. Miejscami rozjeżdżony, miejscami jeszcze trochę puszku można było znaleźć.
Copper posiada też szybkie i bardzo długie wyciągi na przedniej części resortu. W parę minut można wyjechać prawie na samą górę. Z której to zjazd na dół trwa już dobrych parę minut, albo i znacznie dłużej jak się wybierze „ciekawsze” trasy.
Bardzo spodobał mi się ten resort i obiecałem sobie, że go kiedyś odwiedzę na więcej niż tylko parę godzin. Następna podróż do Vail pewnie się przedłuży o parę dni.
W Copper nie siedzieliśmy długo po nartach. Jak zamknęli wyciągi wróciliśmy do auta i pojechaliśmy do Vail. Z Vail mamy wiele wspomnień bo jakieś 10 lat temu byliśmy tam prawie co roku. W pewnym momencie czuliśmy się tam jak w domu. Po pięciu zimach spędzonych w Vail zapragnęliśmy poznać inne resorty. Ostatni raz w Vail byliśmy w 2013 roku. Vail jest cudownym resortem narciarskim, z bardzo fajnym miasteczkiem. Jedyny minus to ceny. Wyjazd do Vail na tydzień chyba by się nie zmieścił w naszym budżecie. Poza tym Vail nie jest na Ikon pasie więc musieliśmy się tylko ograniczyć do zjedzenia kolacji tam i przejścia się po miasteczku.
Czy Vail się zmieniło przez ostanie 8 lat? Na pewno więcej się pobudowało, zwłaszcza na obrzeżach miast. Widać więcej świateł domów które pną się wysoko w góry. Samo miasteczko nie wiele się zmieniło, natomiast my się zmieniliśmy. I tak pierwotnie mieliśmy plan iść szlakiem wspomnień i odwiedzić Red Lion gdzie zajadaliśmy się żeberkami. Podeszliśmy pod knajpę ale niestety na stolik trzeba było czekać godzinę więc zwątpiliśmy. Natomiast tłum ludzi w okolicy, pijący piwa na chodnikach jakoś nas nie zachęcał do spędzenia tam czasu. Jakoś było tak za młodo, za głośno i za dużo. Nie chcę wiedzieć co tu się dzieje w czasach nie COVIDu.
Może się troszkę postarzeliśmy, może już od życia oczekujemy czegoś więcej. Odeszliśmy więc do cichszej (pewnie droższej) części miasta. Nadal mieliśmy problem ze zdobyciem stolika i zjedzeniem dobrej kolacji. Na pomoc przyszła nam aplikacja Open Table. Na telefonie mam taką aplikację i mogę zawsze zarezerwować stolik w okolicznych restauracjach. Przydaje się to nie tylko, żeby zrobić rezerwację na przód ale też, żeby znaleźć restauracje które nie są obłożone jak potrzebuje się stolika na teraz.
Zazwyczaj używając tej aplikacji w ostatniej chwili trafiamy na restauracje, które po wyglądzie wyglądają dość drogo i sztywno ale zawsze okazuje się, że wybór jest trafny, jedzenie pyszne a rachunek nadal w granicach rozsądku.
Takim oto sposobem trafiliśmy do hotelu Sonnenalp a w nim restauracji Ludwig’s. Darek nie myślał długo i jak tylko zobaczył steka z łosia w menu to już nawet nie słuchał co było dziś specjalnością kuchni. Ja natomiast wysłuchałam pana kelnera do końca i jak usłyszałam, że serwują spaghetti Carbonara (mój ulubiony makaron) to też długo nie musiałam myśleć.
Restauracja okazała się strzałem w dziesiątkę. Było pysznie, przytulnie, miło i przestrzennie. W dzisiejszych czasach patrzymy nie tylko na jakość jedzenia ale też ile przestrzeni jest między stolikami. Tutaj było wystarczająco, żeby nie słyszeć o czym rozmawiają przy innym stoliku, i tylko czasem jak wstaliśmy od stołu było słychać jak język angielski przeplata się z rosyjskim. No tak - w końcu Vail przyciąga bogatych turystów więc nic dziwnego, że w restauracji słynącej z europejskiej kuchni słyszy się dużo rosyjskiego.
Po kolacji spacerkiem poszliśmy na parking. Czekała nas jeszcze droga powrotna do Steamboat droga 131. Jest to droga, która chyba bardziej zapadnie nam w pamięć niż sam dojazd do Steamboat. Było już ciemno jak nią jechaliśmy i tylko co jakiś czas pojawiały się światła jakiegoś domu. Dziwiły nas te małe miasteczka z trzema - czterema domami na krzyż. Do dziś nie wiemy co ci ludzie tam robią - może po prostu lubią życie pustelnika. My wolimy, życie wśród ludzi dlatego wróciliśmy do Steamboat, które jeszcze tętniło życiem ale my już byliśmy zmęczeni po całym dniu atrakcji i poszliśmy spać.
2021.03.04 Steamboat, CO (dzień 6)
Po czterech dniach pięknej słonecznej pogody przyszedł czas na śnieg. Przecież kiedyś musi tu spaść ten biały puszek okruszek. Podobno w Steamboat spada rocznie okolo 200 ft (5 metrów) śniegu. Na dziś mieliśmy zaplanowane wyjście w góry. Wybraliśmy szlak Fish Creek Falls. Szlak może być bardzo krótki albo można iść nawet godzinami i dojść do jeziora Long Lake.
Dzisiejsza pogoda nie zachęcała to wystawiania nosa z domu ale skoro nie mamy kominka w pokoju to co będziemy tak siedzieć w czterech ścianach. Żartuje - podobno nie ma złej pogody, są tylko ludzie nie przygotowani. Kierując się tą zasadą założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w górę.
Wyjście na szlak jest z miasteczka więc zajęło nam tylko 10 minut aby dojechać na parking. Podoba mi się, że w Steamboat jest tak dużo szlaków z miasta. Nie trzeba daleko jeździć. Dużo ludzi też wychodzi na szlak z pieskami. Takie 20-30 minut spacerku (albo dłużej) tak więc i pies i właściciel się cieszy.
Na trasie było dość ślisko więc już na samym początku założyliśmy raki. Ludzie polecali iść na tej trasie w rakietach ale trasa wydawała się za wąska aby rakiety się sprawdziły. Widzieliśmy jednak dużo ludzi w takich oszukańczych raczkach. Takich tylko gumach założonych na buty. One troszkę pomagają ale jak już ktoś planuje chodzić po górach to lepiej wydać troszkę (pewnie nie wiele więcej) i mieć przynajmniej jakieś łańcuszki. Potem widzieliśmy jak ci ludzie w gumach zawracali bo niestety za daleko nie doszli.
Dojście do pierwszego wodospadu jest bardzo proste i zajmuje parę minut. Stąd można podziwiać zamarznięty wodospad. W lato musi być piękny. W zimie też był bardzo ładny choć mniejszy niż ten co ostatnio widzieliśmy w Adirondacks.
Z puktu widokowego można przejść trasą Picnic do trasy Recreation. Ta trasa idzie dalej w góry do górnej części wodospadu Fish Creek albo nawet dalej do jeziora Long Lake. Można iść jeszcze dalej ale to napewno nie zimą i pewnie nie w jeden dzień.
Naszym planem bylo dojść do górnej części wodospadu. Jeziora nie planowaliśmy bo dzień jest krótki a i też przy dzisiejszej pogodzie szybko zrobi się szaro i ciemno.
Po wejściu na trasę o nazwie Recreation troche trzeba zejść na dół do rzeki. Niecałe 5 minut od rozgałęzienia szlaków przechodzi się rzekę. Z mostka możn znów podziwiać wodospad a nawet jak się chce to można podejść w górę.
Za mostkiem trasa zaczyna piąć się do góry. Na szczęście sa zig-zaki czyli można jednostajnym krokiem pokonywać kolejne metry. Za to lubie zachodnie wybrzeże. Zazwyczaj szlaki są bardzo dobrze przygotowane i często mają serpentynki żeby łatwiej się wspinać.
Im wyżej szliśmy tym więcej śniegu przybywalo. Wiadomo z jednej strony wysokość ale też z każdą minuta coraz bardziej sypało śniegiem.
Czułam się jak w śnieżnej kuli. Było przepięknie, biało i wszędzie otczał nas spokojny krajobraz. Tylko czaaem w oddali przemknął jakiś narciarz czy osoba z pieskiem.
Trasa była w miarę ubita i łatwo było iść. Widać jednak, że jest ona dużo mniej uczęszczana. Inna spraw, że śniegu cały czas przybywało więc nasze ślady pewnie w drodze powrotnej będą mniej widoczne.
Szliśmy pomału do góry. Podnosiliśmy się ale trasa była dość łagodna. Szliśmy większość lasem. Pod koniec szlak się troche otworzył i mkgliśmy podziwiać troszkę widoków.
Dotarliśmy do drugiego mostku. Z tego co czytałam dużo ludzi tylko dotąd dochodzi bo dalej potrzebne są rakiety albo nawet lepiej, raki. My mostek przeszliśmy….choć był tak zasypany, że prawie wogóle się nie zorientowaliśmy, że to jest mostek.
Widzieliście kiedyś tyle śniegu? Masakra, nie?
Za mostkiem nadal były ślady ale śniegu też było dużo. Dobrze, że mieliśmy ze sobą mapy i GPS to nie baliśmy się zabłądzić.
Nadal podążaliśmy za ludźmi którzy przetarli szlak i wspinaliśmy się coraz to wyżej. Tutaj nachylenie terenu się zwiększyło ale w rakach nadal szło sie bardzo fajnie.
Przeszliśmy pod skałami, przeszliśmy jeszcze kawałek i niestety ślady zaczęły ginąć. Według mapy mieliśmy skręcić w lewo i jakimiś zig-zagami wyjść wyżej. Niestety większość ludzi tu zawracała więc szlak nie był przetarty. widzieliśmy ślady tylko jednej osoby. Darek próbował iść dalej ale się za bardzo zapadał. Niestety mieliśmy ze sobą tylko raki a nie rakiety śnieżne.
Wygrał rozsądek. Po pierwsze nadal sypało dość mocno, po drugie przy takiej pogodzie robi się szybko ciemno a po trzecie byśmy szli dość wolno bo cały czas się zapadaliśmy. Podjęliśmy więc decyzję o powrocie. Kiedys tu wrócimy w lecie - te dwa miesiące kiedy nie ma tu śniegu i pójdziemy dalej nad jezioro.
Jak to zawsze bywa schodzenie w dół było szybsze i po serpentynkach fajnie się zlatywało. Nawet spotkaliśmy jakiś lokalnych co szli w kierunku górnego wodospadu. Myślę, że wiele ludzi idzie poprostu na spacer na zasadzie pójdę dokąd pójdę.
Tak jak myśleliśmy nasze ślady były już nie widoczne. Szliśmy ta samą trasą może godzinę temu ale ciężko było poznać, że ktoś dziś tędy szedl.
Spędziliśmy w górach jakieś 4h intensywnie maszerując po śniegu. W taką pogodę ciężko o przerwę więc cieszyliśmy się, ze w autku czekała na nas paczka ciaatek i ciepłe ubranko. Było dopiero wczesne popołudnie więc nie bardzo chciało nam się wracać do pokoju i siedzieć w czterech ścianach. Postanowiliśmy pojeździć po okolicy i poznać miasteczko, resort a szczególnie zobaczyć co tu się buduje i co jest na sprzedaż. Resort się dość rozrusł ale chyba ludziom się tu dobrze mieszka bo nie ma wiele na sprzedaż.
Wiemy za to, że łopata jest nieodzownym elementem wyprawy do skrzynki na listy. W sumie to ma to sens. Nigdy nie wiadomo ile śniegu spadnie wiec czasem trzeba będzie odśnieżyć skrzynki, które są niżej.
Dziś kolację postanowiliśmy zjeść na dole w hotelu. Pierwszej nocy poznaliśmy tam lokalnego, któremu rury pękły w domu i ubezpieczenie ulokowało gonw hotelu. Dziś tez mieliśmy nadzieję spotkać kogoś kto może zna się na rynku nieruchomości w Steamboat. Zeszliśmy więc na dół i poczuliśmy się jak u siebie w domu. Rozmowy były oczywiście o śniegu, który nadal ładnie sypał, o trasach narciarskich i resortach ogólnie. Rozmowa pięknie sie toczyła dopóki lokalny, który ma restauracje tu i w w innych miastach nie “okrzyczał” Darka, mówiąc: “Ty to nazywasz zimą? To jest najgorsza zima… prawie wogóle nie ma śniegu!”
Ups… no tak my mieszczuchy nadal podziwiamy każdą minutę jak pada śnieg. Lokalni cieszą się dopiero jak tak parę dni pada.
Nadal mamy nadzieję, że trochę śniegu nasypie i jutro będą super warunki….tylko ze jutro my jedziemy do Copper - innego resortu.