2021.03.09 Arapahoe Basin & Breckenridge, CO (dzień 11)
Parę ostatnich dni spędziliśmy w Steamboat. Trochę chcieliśmy pożyć tutaj jak lokalni. Hiki, narty, spacery, a także wałęsanie się po starej części miasteczka...
Na dzisiaj (wtorek) zaplanowaliśmy sportowy, wyjazdowy dzień. Dwie godziny samochodem od Steamboat znajduje się resort narciarski Arapaho Basin (w skrócie A Basin)
Droga nawet szybko zleciała. Lubię jeździć po nowych, górzystych drogach dobrym samochodem. Tak jak parę dni temu Ilonka wspomniała, dostaliśmy Volvo XC60. Fajnie mieć wyższy status (złoty) w wypożyczalniach. Volvo było nowiutkie, miało 6 mil przebiegu. Jeszcze pachniało nowością. Duży V6 silnik z turbo i ponad 300 koni, co przy relatywnie niewielkiej wadze samochodu i napędem na cztery koła było dobrze odczuwalne na górskich drogach. Samochód naszprycowany najnowszą elektroniką. Prawie sam się prowadzi po drodze, ostrzega kierowcę przed wieloma niebezpieczeństwami, cały dach ze szkła i wiele innych ciekawych udoskonaleń..... Jak np. przygotowywał nas do ewentualnego wypadku. Bawiłem się na ośnieżonym parkingu, robiłem „kontrolowane” poślizgi a Volvo myślało, że będzie wypadek. Zaczął mi wyświetlać różne ostrzeżenia a także tak mocno ściągnął nas pasami do foteli, że ciężko było oddychać. Dobrze, że jeszcze poduszek powietrznych nie odpalił. Dopiero jak samochód się zatrzymał to nas pościł. Zdolna zabawka....!!!
Około 10:30 rano przyjechaliśmy do A Basin i zaparkowaliśmy na plaży! Znawcy tego resortu zaraz powiedzą, że jest to niemożliwe, że o tej porze jeszcze można znaleźć miejsce na plaży. Ludzie albo robią parę dni wcześniej rezerwacje na internecie na te miejsca i płacą za to pieniądze, albo są super wcześnie rano i tutaj parkują.
Nam się porostu udało. Jakiś lokalny, który przyjechał sobie rano na parę zjazdów akurat wyjeżdżał. Chciałem mu za to piwo postawić, ale się widocznie gdzieś spieszył bo odmówił.
Plaża to jest pierwszy rząd na parkingu zaraz przy trasie. Narciarze w ciepłe, słoneczne dni już od południa wyciągają ze swoich samochodów grille, stołki i stoły kempingowe, beczki piwa, muzyka i impreza na całego. Myśmy niestety nie przywieźli grilla ze sobą, więc poszliśmy na narty.
Kto na narty to na narty - ja poszłam do kas zakupić bilet sezonowy. Darek szczęściarz ma bilet sezonowy zazwyczaj kupiony już w maju, ja natomiast musze kupować w każdym resorcie osobno. Jak się chce chodzić po górach to bilet też jest potrzebny. Ceny różnią się bardzo. Na przykład w Killington jest to $30 na sezon, w Windham (które jest najmniejszym resortem do jakiego jeździmy) to jest $90 - zdziercy, w Big Sky Montana (największym resorcie w Stanach) $5… tak $5 nie $50. A-Basin znalazło się gdzieś pośrodku w tym wszystkim. Chcą $69 na sezon ale ze względu na sentyment jaki mam do tych górek to nie było innego wyjścia tylko poczłapać do kasy po pass.
Sentyment mam do tych górek bo kiedyś, 9 lat temu skakałam po nich jak kozica. Były to chyba pierwsze tak wysokie góry w których byłam i po których chodziłam. Potem z czasem dodałam więcej do swojego portfolio ale jak to się mówi - pierwszego się nigdy nie zapomina.
Lata temu mogłam chodzić gdzie chciałam, mogłam nawet wyjechać wyciągiem do połowy góry i iść wyżej. Nie pamiętam już czy wtedy musiałam płacić za bilet na wyciąg czy nie ale na pewno nie musiałam kupować żadnego biletu, żeby chodzić po trasach. Tak więc wtedy po raz pierwszy wyszłam na prawie 12,500 ft (3,800 m). Teraz niestety wygodzenie do góry (tzw. uphill) zrobiło się bardzo popularne i żeby ludzie nieprzygotowani nie szli za daleko, żeby po trasach nie plątali się niedoświadczeni to wprowadzają obostrzenia w postaci biletów jak i tras którymi można chodzić. Tak więc teraz niestety zamiast zaczynać od połowy góry i wyjść na sam szczyt trzeba zaczynać z samego dołu i można maksymalnie dojść do połowy góry. Połowa nie połowa ale spacerek i widoki piękne.
Wyjście na górę zajęło mi około godziny. Doszłam do Black Mountain Lodge znajdującego się przy górnej stacji kolejki o tej samej nazwie. Stąd miałam piękny widok na góry, na trasy i narciarzy. Miałam też bardzo wygodne stołeczki a do tego słoneczko mocno świeciło i było ciepło jak w lecie. Cudownie… mogłam tak siedzieć godzinami. No więc siedziałam, podziwiałam świat i czekałam na Darka.
W Arapaho Basin byłem już parę razy. Jest to małej wielkości resort (jak na Colorado) położony bardzo wysoko. Dolna baza znajduje się na 10,780 ft (3,286 m), a wyciągami można wyjechać na 12,456 ft (3,796 m). A Basin słynie też z „hike to ski”, czyli podejdź sobie trochę, żebyś więcej i lepiej zjechał.
Oczywiście też tak parę razy zrobiłem, chociaż „spacerki” do góry na tych wysokości nie należą do łatwych. Potem ciekawymi trasami, a raczej nie trasami można fajnie zjechać na dół.
Z tego co było widać i co ludzie mówili to nie mają aktualnie dobrej pokrywy śnieżnej. Dalej prawie wszystko jest otwarte, ale wystaje trochę kamieni i korzeni.
Ponoć śniegu ostatnio trochę spadło, ale był duży wiatr. A na tej wysokości i ponad lasami niestety wiatr potrafi zwiać śnieg w doliny.
Cała słynna wschodnia ściana była zamknięta. Albo wydawało mi się, że jest zamknięta. Podjechałem pod bramki, przez które można przejść i dalej iść w kierunku wschodniej ściany (tak, tu się dużo chodzi), widziałem ślady ale niestety był znak zakaz wstępu. Jak wejdziesz albo wjedziesz na zamknietą trasę to grozi to utratą biletu.
Później jak z Ilonką siedziałem w słoneczku na lunchu to zagadałem do lokalnych i mi powiedzieli, że jest otwarta. Co godzinę ski patrol bierze siedmiu narciarzy i idą na wycieczkę w kierunku wschodniej ściany. Powód dla którego to robią jest brak śniegu. Oni wiedzą gdzie można w miarę bezpiecznie zjechać nie zahaczając o żadne skały. Niestety to robili tylko do południa teraz już nie.
Szkoda, jak to się mówi: następnym razem.
Posiedziałem jeszcze z Ilonką trochę w słoneczku, uzupełniliśmy płyny i kalorie i każdy się udał w swoim kierunku.
Ilonka na dół, a ja do góry.
Ale te rakiety człapią, nie? Rakiety mam już chyba jakieś 8 lat ale dopiero teraz je używam. Wcześniej może je miałam dwa razy na nogach. W tym roku to już mój trzeci raz. Pierwszy raz wzięłam je na trasy narciarskie. Wychodziło się w nich bardzo fajnie. Rakiety mają taka podkładkę pod stopę, którą można postawić albo nie. Jak się ma podkładkę i idzie się pod górę to nie trzeba pięty obniżać i przez to czujesz się trochę jakbyś szedł po płaskim. Oczywiście jak się schodzi w dół to lepiej podkładkę złożyć bo inaczej zęby można powybijać. W każdym razie wychodziło się super ale ze schodzeniem to już była trochę inna bajka. Musiałam się nauczyć rakiet. Trasy narciarskie są dość strome miejscami. W rakach to ciach ciach i jestem na dole bo wiem, że raki na każdym lodzie mnie przytrzymają. Tutaj sprawa wyglądała inaczej jak było stromo i ślisko (a trudno żeby nie było) to rakiety troszkę leciały do przodu. Pierwsza reakcja była jak to ale potem nauczyłam się wbijać je mocniej i stawiać kroki bardziej zdecydowanie i już było dobrze.
Zejście jak to zejście zawsze jest szybsze tak, że zanim Darek zjechał i zakończył dzień na nartach to ja jeszcze zdążyłam obejść dolną bazę. Jest większa niż to co pamiętałam sprzed paru lat ale nadal jest to dość małe. Arapaho basin chyba lubi pozostać takim małym resortem tylko dla ekspertów. Daleko mu do rodzinnego resortu i pewnie dlatego widuje się tu tak mało dzieci.
Wyjechałem wyciągiem na przełęcz. Arapaho Basil posiada też drugą stronę góry, zwaną Montezuma Bowl.
Jest to wielka dolina ze stromymi ścianami po których oczywiście można jeździć. Środkiem idzie ubijana niebiesko/czarna trasa a reszta to już tylko zabawa.
Gdzieś tak w połowie doliny jest wyciąg który wywozi cię z powrotem na przełęcz. Napisałem w połowie, bo „trasy” idą dalej w dół. Część narciarzy jedzie dalej w dół doliny a potem podchodzi do wyciągu. 30-45 minut do góry, zależy jak daleko zjechałeś, albo jaką masz kondycję. Oczywiście są ostrzeżenia, że dalej nie ma wyciągu i trzeba na nogach wracać.
Natomiast jak jedziesz lasami to nie wiesz kiedy zjechać do wyciągu, a kiedy już za daleko pojechałeś i będziesz musiał podchodzić. Na to też wymyślili sposób. Przy wyciągu gra muzyka, którą słychać wszędzie na dole. Więc jak jedziesz i zaczynasz słyszeć muzykę już za sobą to wiesz co zrobiłeś. Spacerek będzie cię czekał...
Ponoć na samym dole doliny jest droga, Montezuma Road. Jak znasz dobrze te tereny i nie boisz się pobłądzenia, urwisk czy dzikich zwierząt to masz szanse do niej dojechać. Tam oczywiście musi ktoś na ciebie czekać z samochodem albo skuterem śnieżnym żeby wrócić z powrotem do resortu.
Jeszcze taki lokalny tutaj nie jestem, więc jak tylko słyszałem muzyczkę to zjeżdżałem w dół doliny do wyciągu.
Zjechałem wschodnią i zachodnią ścianą. Potem środkiem dla ochłody. Na ścianach (zwłaszcza wschodniej) było mało śniegu. Dalej było OK, ale trzeba było uważać na kamienie.
Ilonka już doszła do plaży, więc ja też zacząłem wracać do głównej części resortu. Pożegnałem się ładnie z Montezumą i obiecałem mu, że go jeszcze w tym sezonie odwiedzę. Resort jest czynny długo, czasami nawet do Lipca.
Nogi już nie chciały nic ciekawego robić, więc łatwymi trasami zjechałem na sam dół. Dzisiaj po południu wyszły chmury, więc plaża nie miała swoich uroków. Mimo wszystko i tak trochę ludzi siedziało, piło piwko i cieszyło się z kolejnego dnia w A Basin.
Myśmy też usiedli w bagażniku naszego SUV, otworzyli lokalne piweczko i jak większość patrzyli na coraz to puściejsze trasy resortu. Odpoczywając obserwowaliśmy góry, które z każdą minutą bardziej zasypiały aby znowu jutro z rana przywitać kolejnych entuzjastów białego szaleństwa. Dobranoc Arapaho!
Na dzisiaj to nie koniec atrakcji. Przed nami jeszcze kolejny resort, Breckenridge.
Około 30 minut od A Basin jest resort i miasteczko Breckenridge. Postanowiliśmy przejść się po miasteczku, zjeść kolację i wrócić do naszego Steamboat. Zapytacie dlaczego w A Basin tego nie zrobicie? Nie da się. Po prostu się nie da. A Basin poza wspaniałymi górami nic nie ma. Żadnego hotelu, restauracji, nic.... Ma jakiś sklep z pamiątkami, dwa bary i to tyle....
Breckenridge ma fajne miasteczko (coś jak Steamboat) ze starymi uliczkami i klimatycznymi knajpkami. Mój pierwszy wyjazd na narty na zachód właśnie był do Breckenridge. Było to ponad 20 lat temu, więc chciałem też zobaczyć jak się zmienił.
Później bywałem w tym resorcie jeszcze parę razy, ale tylko w górach na jeden dzień jak mieszkałem w pobliskim Vail.
Pospacerowaliśmy trochę uliczkami, popstrykali zdjęcia i zastanawialiśmy się skąd tu tyle ludzi. Przecież jest wtorek, pandemia, ludzie nie podróżują, a tu chodniki pełne!
Jeszcze większe zdziwienie nas dopadło jak chcieliśmy iść na kolację. Nie było szans znaleźć stolika. Wiem, że w stanie CO aktualnie można tylko mieć 50% obłożenia w restauracjach, ale można też usiąść na zewnątrz. Knajpa na knajpie, a tu nie zjesz. Bez rezerwacji zapomnij. Co to już nikt nie pracuje w tym kraju? Każdy wyjechał do resortu narciarskiego?!
Nie mówię tu tylko o jakiś drogich, wypasionych restauracjach. Mowa o wszystkich, o pizzeriach, browarach, włoskich, miejscach gdzie zjesz hamburgera z piwem.... wszystko pełne!
Na szczęście przyszedł z pomocą internet i Ilonka jeszcze gdzieś coś znalazła. Jakimś tylnym wejściem do knajpy na bocznej uliczce udało się wejść. Nawet tutaj o stolik było ciężko, ale kelnerka powiedziała, że nas jeszcze wciśnie na chwilę zanim przyjdą goście z kolejnej rezerwacji. Masakra, nie?
Szybko usiedliśmy, zamówiliśmy po hamburgerze i piwie i w końcu mogliśmy chwilkę odpocząć. Nie było tak źle, nikt nas nie wyganiał, ale sami pomyślcie: w Breckenridge jest spokojnie ponad 100 restauracji, jest środek tygodnia, dopiero 17:30 a tu już nigdzie nie ma miejsca. Acha, jeszcze jest pandemia i prawie nikt przecież nie podróżuje....!!!
Po posiłku, spokojnie dobrze nam już znaną drogą 9 a potem 40 wróciliśmy do Steamboat.
Jutro już ostatni dzień na nartach. Trzeba go na maksa wykorzystać. Synoptycy zapowiadają dużą śnieżycę. Miejmy nadzieje, że przyjdzie i jutro rano puszkiem nas góry przywitają❄️