Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2021.06.05 Alamosa & Denver, CO (dzień 8)
Wakacje pomału dobiegajæ końca. Jutro o 11 rano lecimy już do domku więc ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Denver. Dzisiejszą noc spedzilismy w Alamosa, najblizszym miasteczku przy parku narodowym Great Sand Dunes. Do Denver mamy ok. 4h, zanim jednak wyruszymy na autostradę musimy zatrzymać się przy kolejce z roku 1883 roku.
Parowóz 169 jest wyprodukowany przez Baldwin Lokomotive Works z Philadelphia, PA. Jest to jeden z 12 egzemplarzy zamowionych wówczas przez Denver & Rio Grande Railway. Tylko dwie… 169 i numer 168 przetrwały do dnia dzisiejszego.
Jako, że pociąg ten jest wąsko torowy to miał ograniczony zasięg ale i tak dojeżdżał w dość odległe rejony jak Santa Fe w New Mexico czy Ogden w Utah. Głównie jednak jeździł między Denver i Alamosa.
W związku z rozwojem technologii lokomotywa 169 była przeznaczona początkowo do mniejszych transportów, aż w końcu po licznych naprawach i wypadkach miała ulec zniszczeniu. Lokomotywa została jednak uratowana przed “śmiercią” i została wystawiona w 1939 roku na swiatowych targach w NY. Ostatecznie Alamosa została jej domem i setki ludzi zwiedza ją rocznie.
My mieliśmy szczęście, że pan z obsługi, widać, że miłośnik tego cuda, pozwolił nam wszędzie wychodzić. Nawet na przód lokomotywy.
Po zwiedzeniu lokomotywy ruszyliśmy w drogę. Tym razem jedziemy bardziej na wschodzie więc górek i pięknych terenów się nie spodziewamy. Choć kto wie, nigdy nas tu nie było więc niewiadomo czym nas zaskoczy.
No i zaskoczyło… na autostradzie minęliśmy ciężarówkę, kierowaną przez krzyczącego Trumpa. Oczywiście była to tylko naklejka po stronie kierowcy i nie wiadomo, kto się za nią krył ale na pewno był to ktoś z poczuciem humoru. Takie różne wynalazki można spotkać jak się pokonuje tak długie odcinki. W sumie na tym wyjeździe zrobiliśmy 1,257 mil czyli ponad 2tys km. Trochę tego się uzbierało.
Tak jak przypuszczaliśmy droga z Alamosa do Denver wiodła mało ciekawymi terenami. To co nas jednak zaskoczyło to ilość zaleciałości z Meksyku. Mijaliśmy małe miasteczka, ale przejeżdżaliśmy też przez większe miasta jak Pueblo. Architektura meksykańska się jednak tam powtarzała i często mijaliśmy niskie, kwadratowe, często kolorowe domki. Niektóre miasteczka tętniły życie gdzie inne wyglądały na dość opuszczone.
W samochodzie była klimatyzacja więc nie czuliśmy tego upału, ale jak wysiedliśmy kupić kawę, czy potem w Denver to uderzył nas upał. Wróciliśmy na północ więc spodziewaliśmy się troszkę chłodniejszego klimatu. Denver jednak położone jest na płaszczyźnie i temperatury w lecie często dochodzą do 90-100F (32-37C). Nas przywitała setka ale to pewnie od nagrzanego asfaltu.
Denver przywitało nas nie tylko ciepłą pogodą ale też korkami. Zresztą czego można się spodziewać po dużym mieście. Na szczęście nasz hotel nie był aż tak daleko autostrady. Większy problem pojawił się ze znalezieniem parkingu ale i po zrobieniu trzech okrążeń wokół hotelu udało nam się wreszcie znaleźć parking podziemny i Darek mógł odstawić auto i zapomnieć o korkach itp. Pozostając wiernym Marriottowi dziś śpimy w hotelu sieci AC. Udało nam się dostać pokój na 20 piętrze - a 20 piętro to ostanie piętro. Tak więc już w windzie przebieraliśmy nogami jaki to widok będzie. Nie najgorszy - nie?
Większym jednak zdziwieniem było jak zamiast na korytarzu prowadzącym do pokoi wylądowaliśmy przy wejściu do baru. AC Hotel szczyci się barem najwyżej położonym w całym Denver. Tak zwane Roof Top są bardzo popularne w wielu miastach. Jest to idealne wykorzystanie powierzchni dachu a do tego im wyżej tym większe szanse na bryzę czy wiatr. Roof Top w hotelu AC ma piękny widok nie tyle na miasto co na górki - i za to dostali plusa.
Kolejny raz poczuliśmy się jakby nie było, żadnej pandemii, jakbyśmy cofnęli się do 2019 roku i poszli na drinka po pracy. Miło tak - cieszyliśmy się, że jesteśmy zaszczepieni, że jakaś tam dodatkowa ochrona jest. Nadal unikamy tłumów ale na szczęście pomimo dość dużej ilości ludzi w barze, było wystarczająco przestrzeni, tak że nikt nad nikim nie stał i nie pluł mu do ucha. My jednak chcieliśmy zobaczyć coś więcej poza hotelem więc ruszyliśmy zwiedzać okolicę.
Denver nie ma długiej historii i zwiedzanie to jest wielce powiedziane. Nasz hotel znajduje się w downtown więc poszliśmy na spacer przed kolacją i zobaczenie co w trawie piszczy. Denver to taka miniaturka NY. Jest dużo mniejszym miastem ale biurowce i wieżowce powstają jak grzyby po deszczu. Nadal jednak zachowało się trochę budowli 1-2 piętrowych które jak są dobrze zagospodarowane to ładnie komponują się z biurową częścią miasta.
Larimer Square jest najstarszą częścią miasta. Jest to niewielka przecznica składająca się z niskiej zabudowy z 19 wieku. Aktualnie wiele z tych budynków przerobionych jest na bary i restauracje. Dobrze, że ulica jest zamknięta dla pojazdów i można tam tylko poruszać się na nogach. Ciekawe, oświetlenie w nocy, stare budynki i muzyka na żywo na ulicy daje swój klimat.
Mieszanka jest jednak troszkę wybuchowa. Z jednej strony są poważne, ekskluzywne restauracje czy wine bary. Z drugiej stoiska gdzie zamotana Pani proponuje tanie whisky czy wódkę. W śród klienteli można spotkać ludzi ubranych w garnitury i grupy które świętują kawalerskie czy panieńskie wieczory. Postanowiliśmy przysiąść w ogródku w jednej z knajp. Zagadaliśmy do Pani i wybraliśmy po lekkim piwku bo w taki upał to tylko meksykańska Corona może człowieka ochłodzić. Jak przystało na normalnych ludzi, chcieliśmy zapłacić i Pani nawet ucieszyła się, że płacimy gotówką. Jednak jak zobaczyła, że Darek wyciąga $20 to stwierdziła, że nie ma jak wydać. Zdziwiliśmy się więc zaproponowaliśmy, że zapłacimy kartą - też nie poszło. Okazało się, że Pani nie ma terminala. Hmmmm - troszkę zdezorientowani się spytaliśmy, “to jak mamy zapłacić?” Na co Pani odpowiedziała - a macie te piwa za darmo. Hmmm… kłócić się nie będziemy - ale dziwne. Darek stwierdził, że nie będzie już nigdy narzekał na pracowników swoich bo zawsze może trafić na osobę, która będzie rozdawała towar za darmo. Nadal nie rozumiemy, dlaczego i jak biznes się kręci skoro nie można zapłacić. Posiedzieliśmy z 20-30 minut i widzieliśmy tylko jednych ludzi którzy płacili wyliczoną gotówką. Ale co się stało z tą gotówką to nikt nie wie. I dlaczego Pani nie miała jak wydać po prawie całym dniu utargu - dziwne!
Pomimo, że miejscówka miała bardzo dobre ceny to nie siedzieliśmy tam długo. Zbliżał się czas kolacji a my mieliśmy zarezerwowany stolik w restauracji. Na kolację wybraliśmy restaurację w hotelu. Miała bardzo dobre opinie na Internecie i wyglądała dość ciekawie. Siedząc już przy stoliku cieszyliśmy się z naszego wyboru bo zerwał się niesamowity wiatr i deszcz. Ale się cieszyliśmy, że my tylko do windy musimy wskoczyć i nie musimy nigdzie chodzić po deszczu.
Tak więc jak tylko Darek poradził sobie ze swoim kawałkiem mięsa (Pork Belly Chop) to ruszyliśmy na górne piętra obserwować burzę. Niestety w między czasie deszcz przestał padać i nie było efektu.
Jutro już pora wracać do domku. Mamy w miarę wczesny lot bo już o 11 rano więc dziś żegnamy się z Denver i Colorado. Wrócimy tu jeszcze nie raz bo bardzo lubimy ten stan. Ma on wiele do zaoferowania a do tego ludzie są jacyś tacy normalni.
2021.06.04 Great Sand Dunes National Park, CO (dzień 7)
Dzisiaj i jutro będziemy powoli opuszczali rejon górski, rejon południowo-zachodniego Colorado. Miejsca w którym oboje byliśmy po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Piękne góry, historyczne miasteczka, pyszne jedzenie i o wiele mniej turystów w porównaniu do Colorado które jest bliżej Denver. Z pewnością będę chciał tu wrócić w zimie na narty. W tym rejonie jest przepiękny resort narciarski Telluride. Do tej pory nie wiem dlaczego jeszcze nigdy w nim nie byłem. Oczywiście jak umiejętności i odwaga pozwolą to bym z chęcią zjechał parę razy w Silverton. Resort który troszkę opisałem parę dni temu. Zobaczymy co życie wymyśli.
Jak na razie dzisiaj przed nami kilkaset kilometrów przepiękną, malowniczą, górską drogą na wschód. Mamy zamiar odwiedzić kolejny Park Narodowy, Great Sand Dunes.
Zanim jednak wyruszymy, to przydałoby się coś zjeść. Hotelowe śniadania są takie sobie (chyba że jest świetny hotel) więc postanowiliśmy się przejść po Durango i coś znaleźć na śniadanie. Wybór padł na lokalną francuską piekarnię, Jean Pierre Bakery. Zapach świeżo pieczonych croissantów aż wychodził na ulicę.
Na śniadanie wybrałem moją ulubioną potrawę, Eggs Benedict. Była dobra. Na drogę zakupiliśmy parę innych wypieków i opuściliśmy Durango.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie na przełęczy Wolf Creek Pass, 10,857 stóp (3,300 metrów). Mimo, że jesteśmy na południu Colorado, zaraz koło granicy z New Mexico to dalej w czerwcu śnieg tutaj leży.
Przez tą przełęcz przechodzi linia która dzieli kontynent Ameryki Północnej na wschodni i zachodni. Jak byś wziął kubek wody i wylał go dokładnie na przełęczy to część wody popłynie do Atlantyku a druga część na zachód do Pacyfiku.
Przez przełęcz przechodzi słynny i najtrudniejszy szlak z długodystansowych szlaków w Stanach. Continental Divide Trail, 3,028 mil (4,873 kilometrów). Ciągnie się od Meksyku aż po Kanadę. Większość ludzi pokonuje tylko części tego szlaku. Zdarzają się oczywiście śmiałkowie co w ciągu 5-6 miesięcy przejdą jego całość. Około 100-150 ludzi rocznie dokonuje tego wyjątkowo trudnego czynu. Continental Divide Trail (CDT) prowadzi przez gorące pustynie stanu New Mexico, a także wysokie góry w Północnych stanach gdzie śnieg i lód leży cały rok.
Często idziesz dniami bez dostępu do wody pitnej (musisz wszystko nieść), albo tygodniami bez dostępu do jakiejkolwiek cywilizacji. Czasami musisz nieść zapas jedzenia na parę tygodni. Przekraczać lodowate, górskie rzeki, borykać się z różnego rodzaju lokalnymi żyjątkami od skorpionów i wężów do wilków i niedźwiedzi. Zwierzęta może cię nie zjedzą, ale wykradną pożywienie. Logiczne zaplanowanie wszystkiego i wiedza gdzie i którędy iść, jak zdobyć posiłek, którędy można rzekę przejść, pasma górskie wymaga lat przygotowań. Mimo wszystko zdarzają się śmiałkowie którzy podejmują się tej wyjątkowo trudnej wędrówki i ją ukończją. Niestety niektórzy nie mają tyle szczęścia i płacą za to najwyższą cenę. Co rok zdarzają się przypadki, że komuś coś nie wyszło. Nie znalazł wody, pobłądził, utopił się w rzece, spadł w górach….. i wiele innych przypadków.
Zanim ktoś zacznie myśleć o tym spacerku proponuję zrobi Appalachian Trail (AT). Od stanu Georgia to Main. Tylko 4 miesiące. Szlak jest znacznie łatwiejszy i idzie bardziej cywilizowanymi rejonami.
My jeszcze AT nie zrobiliśmy, więc za CDT się nie zabieramy. Zresztą mamy już plany na dzisiaj.
Przed nami jeszcze jakieś dwie godziny samochodem do parku. W tym rejonie nie ma autostrad. Droga wiedzie przez miasteczka i inne lokalne atrakcje. Ma to też swoje plusy, bo przynajmniej coś można zobaczyć. Z autostrady to przecież nic nie widać.
Widać, że weekend się zbliża po ilości samochodów na drogach. Czasami się korkowało, zwłaszcza w miasteczkach.
W pewnym momencie Ilonka mówi, że już wydmy widać. Ja jej mówię, że to niemożliwe, my mamy jeszcze 35km do tego parku.
Przez ostatnie kilkanaście kilometrów droga była prosta jak sznurek, żadnego zakrętu. Wydmy jak były na horyzoncie tak były dalej. Nic się nie przybliżały mimo, że pustą i prostą drogą VW leciał jak Boeing.
Wtedy dopiero zrozumieliśmy, że te wydmy są potężne. Największe na całym północnoamerykańskim kontynencie.
Wjechaliśmy do parku Grand Sand Dunes. Mimo, że park posiada wiele innych atrakcji jak wysokie góry, rzeki, wiele szlaków…. to oczywiście największą atrakcją są wydmy i prawie każdy chce je zobaczyć.
Większość ludzi oczywiście podchodzi tylko pod wydmy i robi miliony zdjęć. Nam natomiast do szczęścia trzeba troszkę więcej. Musimy na nie wyjść!
Oczywiście nie jest to łatwe, ale spróbować zawsze trzeba. Wydmy mają po 700 stóp wysokości (215 metrów) i oczywiście całe są z piasku. Wspinaczka na nie nie należy do łatwych.
Wydmy zajmują powierzchnie 80km kwadratowych. Powstały w bardzo prosty aczkolwiek długi sposób. Dawno, dawno temu było sobie duże jezioro. Wiatr z pobliskich, wysokich gór zdmuchiwał piasek i inne drobne cząstki skał do jeziora. Z biegiem czasu jeziorko wyparowało i zostawiło po sobie wielką pustynną polanę.
Wiatry się zmieniły i zaczęły wiać z południa oddając górą piasek. Niestety (albo na szczęście) piasek nie wracał w góry tylko zostawał na nizinie przed nimi. Z biegiem lat troszkę się go uzbierało i powstały wydmy. Naukowcy obliczają, że jest go tam troszkę, jakieś 5 bilionów metrów sześciennych. Niezła piaskownica, nie?
Wydmy dalej rosną i się powiększają. Teraz już wiatr nie zwiewa piasku z gór. Przecież wieje w innym kierunku. Do pomocy wydmą przyszła rzeka.
Rzeka dogadał się z wydmami, że ona będzie wypłukiwać piasek i inne drobne cząstki skał i ziemi z gór. Będzie to wszystko transportować na niziny, tam zostawiać na brzegach, a południowy wiatr dalej wieje, więc będzie piasek transportował na wydmy.
Samochód zaparkowaliśmy i ruszyliśmy zdobywać piaskowe góry. Zanim się zaczniemy wspinać to trzeba przejść rzekę. Na szczęście nie jest głęboka, ale buty trzeba ściągać.
Po przejściu rzeki próbowaliśmy iść dalej boso po piasku ale się nie dało. Był tak nagrzany przez słońce, że aż palił w stopy.
Na początku było trochę śmiałków którzy próbowali swoich sił i podchodzili do góry. Szybko się wykruszali i po jakiś 10 minutach praktycznie nie było nikogo.
Została tylko garstka ludzi, którzy lubią wyzwania i „spacer” do góry w miękkim i osuwającym się piasku.
Na początku jeszcze nie było tak źle. Piasek był w miarę zbity i nachylenie nie było takie strome. Im dalej i wyżej tym było ciekawiej.
Staraliśmy się iść graniami gdzie wiał lekki wiatr i podejście nie było strome. Widzieliśmy też trochę ludzi z deskami które przypominały trochę snowboard. Wychodzą na wydmy i później z nich zjeżdżają. Wygląda to na fajną zabawę, ale wywrotki na tym nagrzanym piasku to nie jest przyjemność.
Szliśmy wyżej i wyżej. Było coraz to stromiej. Piasek usuwał się coraz to bardziej. Dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Tu już nie było nikogo. Czasami tylko ktoś z deską się pojawiał i gdzieś szybko znikał zjeżdżając w dół.
Było gorąco, ale na szczęście wiał chłodny wiatr który na maksa pomagał we wspinaczce.
Gdzieś po 1.5h marszu osiągnęliśmy szczyt. Jest tu trochę tych wydm. Która jest najwyższa? Tego nie wiem, ale większość ma porównywalne wysokości.
Na górze był zasłużony odpoczynek. Przyjemnie wiało, a piwko które było w plecaku zawinięte w bluzę dalej było zimne.
Na dół schodziło się znacznie łatwiej. Praktycznie można było zbiegać zakosami. Piasek wsypywał się do butów, ale aż tak to nie przeszkadzało.
Mieliśmy w planie iść w wysokich górskich butach ze stuptutami po kolana. Niestety wysoka temperatura szybko nam to wybiła z głowy.
W ciągu 15-20 minut zbiegliśmy nad rzekę. Ostudziliśmy gorące stopy w wodzie i schroniliśmy się w cieniu pod drzewem. Za długo tam się nie dało siedzieć. Wszystko co tam żyje miało taki sam pomysł. Wszelakie muchy i inne latające i chodzące po ziemi stwory też tam przesiadywały. Za długo nie dało się siedzieć. Wróciliśmy do auta włączyliśmy klimę na maksa i ruszyliśmy w kierunku hotelu.
Dzisiaj śpimy w jakiejś małej wiosce koło parku. Nic ciekawego się już nie wydarzyło. Poza burzą.
Burza jak burza. Co w tym ciekawego? Ta była troszkę inna niż wiele innych burz które każdy widział w swoim życiu. Masy gorącego powietrza z pustyń Nowego Meksyku skrzyżowały się z mroźnymi wysokimi górami Colorado. Ale wiało! Do tego bajeczne kolory nieba i chmur wraz z punktowymi opadami deszczu na horyzoncie (a może i gradu) widziane z okna naszego hotelu dodały nam atrakcji na wieczór.
Jutro powrót do cywilizacji. Jedziemy do Denver.
2021.06.03 Mesa Verde Park Narodowy, CO (dzień 6)
Kolejny dzień - kolejna przygoda. A może powinnam napisać nauka. Na dzisiaj zaplanowaliśmy odwiedzenie parku narodowego Mesa Verde. Park ten bardzo długo chodził mi po głowie. Od jakiegoś czasu jest to park który najbardziej chcę zobaczyć. Jest on unikatowy - zresztą, który park w stanach nie jest. Tym razem nie chodzi tu o żadne góry czy kaniony a bardziej o domki w skałach.
Rejon dzisiejszego parku narodowego był już zamieszkiwany od 7500 roku przed naszą erą. Dopiero jednak w czasach naszej ery (650 - 1200) indiańscy osadnicy budowali osady pueblo, nazywane dziś mieszkaniami na klifie.
Pierwsze co nas zaskoczyło to położenie tego parku. Od Durango pojechaliśmy na zachód i pomimo, że kierowaliśmy się w kierunku Utah to nie spodziewaliśmy się dziś dużych gór. Tym bardziej zaskoczyło nas jak po skręcie z drogi 160 zaczęliśmy się autem wspinać coraz wyżej i wyżej. Park Mesa Verde leży 1,500 ft (460 m) ponad drogą i prowadzi do niego piękna serpentynowa droga. Aż ciężko było uwierzyć, że tam gdzieś za tymi górami są jakieś domki.
Trochę zastanawialiśmy się czy odwiedzać ten park na tym wyjeździe. W parku jest wiele domów na klifach, które można zwiedzać z przewodnikiem i chodzić po nich. Niestety jest tam limitowane wejście i nam nie udało się załapać. Dlatego jechałam tam troszkę z małym niesmakiem obawiając się, że nie wiele zobaczę bo wszędzie będzie zakaz wejścia. Na szczęście udało mi się wyczytać, że na Step House można wejść samemu i jest to jedyny dom skalny po którym można chodzić bez przewodnika. Dlatego nie tracąc czasu od razu po wjechaniu do parku skierowaliśmy się na drogę Wetherill Mesa i dojechaliśmy do parkingu niedaleko Step House.
Piękny kanion ale jak to jest, że ludzie tam zamieszkali, jak oni się tam wspinali, schodzili. Przecież nie mieli takiej ładnej drogi jak my. To były nasze pierwsze myśli po wyjściu z auta. Troszkę nie mieściło nam się to w głowach. Chyba nadal nam się nie mieści.
Aparaty w rękę i w drogę. Darek troszkę się przestraszył jak mu powiedziałam, że idziemy na hike 6 mil. Z jednej strony co to jest ale z drugiej w takim słońcu to średnia przyjemność. Czasem jednak trzeba się przejść kawałek do pięknych widoków więc zapakowaliśmy dużo wody do plecaka i ruszyliśmy zwiedzać.
Step House, nie jest daleko od parkingu i był to nasz pierwszy punkt widokowy. Grzecznie po znakach weszliśmy na brzeg kanionu i nim schodziliśmy troszkę w dół. Zejście zajęło nam moze 10 minut ale my mieliśmy ścieżkę, schody i poręcze. Ludzie tysiąc lat temu raczej nie mieli takiego komfortu.
Z drugiej strony, położenie domku w takim miejscu chroniło przed deszczem, ułatwiało obserwację terenu i pewnie też było zabezpieczeniem przed innymi plemionami czy zwierzętami.
Część tych ruin jest odbudowana ale też zacna część pochodzi z XV-XVI wieku. Tutaj można wyjść i przyjżeć się planowi domów. Jest to jednak jeden z mniejszych “domków” i te okazalsze trzeba zwiedzać z przewodnikiem.
Jeśli jednak człowiek nie załapie się na przewodnika to pozostaje mu oglądanie tych większych budowli z tarasów widokowych. Są one pobudowane w znacznych odległościach więc polecamy mieć ze sobą lornetkę albo teleobiektyw. Jednym z takich miejsc jest punkt widokowy na Long House (długi dom). Do którego ze Step House można się przejść fajną dróżką. Zajmie to może 15-30 minut. Wszystko zależy czy po drodze ogląda się wykopaliska archeologiczne.
My wyznając zasadę, że skoro już tu jesteśmy to czemu nie zobaczyć poszliśmy do przykrytych dachem wykopalisk archeologicznych. Może te wykopane dziury nie robią początkowo wrażenia ale jak zacznie się czytać i wyobrażać jak ludzie tu dawniej mieszkali to znów pojawia się tysiąc pytań.
Ludzie z początkiem naszej ery prowadzili dość koczowniczy tryb życia. Kiedy jednak nauczyli się uprawiać ziemię i hodować zwierzęta mieli potrzebę osiedlania się. Aktualny park Mesa Verde bardzo im spasował i osiedlili się na tych terenach. Z początku budowali małe domki, bardziej schronienia niż domki. Z czasem “sypialnie” i pokoje spotkań się powiększały, budowa szła szybciej a ich domki stawały się większe, aż zaczęły być piętrowe, a potem nawet bardziej rozbudowane całe osiedla. To właśnie wtedy powstawały też domy na klifach.
Po około 600 latach zamieszkiwania płaskowyżów Mesa Verde, ludzie zaczęli budować domy na klifach. Nadal uprawiali pastwiska na górze ale dla większej ochrony przenieśli się na niższe partie. W klifach pobudowane są pomieszczenie przeróżnych wielkości przeznaczone do spania, życia, odprawiania rytuałów czy przechowywania jedzenia. Niektóre budowle mają nawet do 150 pomieszczeń.
W późnych latach 1270-tych po ponad wieku uprawiania i zamieszkania tego rejonu ludzie zaczęli migrować na południe na tereny zajęte aktualnie przez stany takie jak Nowy Meksyk czy Arizona. W 1300 roku zakończyło się osadnictwo na tych terenach. Podobno jednym z głównych powodów migracji ludzi były duże temperatury i pożary. Zmuszeni do poszukiwania wody i nowych terenów uprawnych wyruszyli na południe. Trochę zastanawia mnie czemu nie na północ…
Po oglądnięciu z daleka długiego domu (Long House), ruszyliśmy do drugiej części parku. Musieliśmy najpierw serpentynami wrócić do rozgałęzienia Far View Point aby potem pojechać drogą Chapin Mesa. Chcieliśmy chociaż z daleka zobaczyć Cliff Palace (najładniejszego domu na klifie) ale niestety droga do niego jest zamknięta. No nic, trzeba będzie tu wrócić ale tym razem upewnić się, że mamy wycieczkę z przewodnikiem wykupioną.
Pomimo, że do Cliff Palace nie dojedziemy to i tak nie żałowaliśmy wycieczki ani trochę. Park jest piękny i ma wiele miejsc widokowych na podziwianie widoków i poczytanie ciekawostek. Jedną z takich ciekawostek jest Montezuma Valley. Podobno 900 lat temu tereny te były zamieszkane przez większą ilość ludzi niż są obecnie. Były to bardzo zaawansowane osady zajmujące się uprawą i hodowlą. A my w dzisiejszych czasach narzekamy na brak przestrzeni.
Jadąc w kierunku Chapin Road złapał nas deszcz. To znaczy w sumie nie złapał nas tylko go widzieliśmy z oddali. Był to niesamowity widok. Nie często widać jak w oddali pada deszcz i widać jak chmury opadają. Zafascynowani tym widokiem jechaliśmy w stronę deszczu ciesząc się jak dzieci.
W drugiej części parku wydaje się, że jest więcej punktów widokowych a najbardziej nam się spodobał Square Tower House. Tu już ambitnie wybudowali trzy czy cztery piętra. Niesamowite co człowiek potrafi stworzyć jak tylko chce.
Po drodze mijaliśmy jeszcze więcej wykopalisk archeologicznych i budowli na klifach. Na szczęście dużo można zobaczyć z drogi tak, że ani przez chwilę nie żałowaliśmy, że ten park odwiedziliśmy.
To już nasz ostatni dzień w Durango. Jutro jedziemy do parku narodowego Great Sand Dunes z najwyższymi wydmami piaskowymi w Ameryce Północnej. Tak więc po powrocie z parku Mesa Verde chcieliśmy jeszcze zwiedzić Durango a szczególnie jego stację kolejową. O słynnym pociągu który jeździ między Silverton a Durango pisaliśmy we wcześniejszym wpisie ale nigdy nie udało nam się go uchwycić. Słyszeliśmy go parę razy, rano z hotelu ale jakoś nie mieliśmy szansy go zobaczyć. Tak więc po odstawieniu auta na parking pod hotelem poszliśmy pod stację.
Jakie było nasze zaskoczenie jak przy wjeździe na stację zobaczyliśmy gapiów z przygotowanymi statywami, kamerami, aparatami i innym sprzętem. W oddali słychać już było buchanie lokomotywy więc i my stanęliśmy i przyglądaliśmy się jak słynna lokomotywa 493 z roku 1928 wjeżdża na stację.
Troszkę więcej o tej lokomotywie… i tu wykorzystam pomoc fachowca (dzięki tatuś!)
”Lokomotywa którą filmowaliście 493 pochodzi z 1928 r. producent Baldwin Locomotive Works poprzednio była używana przez Denver - Rio Grande Western Railroad przywrócona do eksploatacji 24 stycznia 2020 r. opalana jest olejem zamiast węgla.”
Kolejka chyba rzeczywiście jest największą atrakcją w miasteczku bo trochę turystów z niej wysiadło. Sama jednak główna ulica też jest ciekawa i oddaje historyczny klimat miasta. Tym razem na pożegnalną kolację wybrałam restaurację Primus przy 10tej ulicy. Tak daleko nas jeszcze nie było więc tym bardziej się cieszyliśmy, że przy okazji coś zobaczymy.
Primus okazało się niewielką restauracją z przepysznym jedzeniem (naprawdę jednym z tych co będziemy długo wspominać), miłą obsługą i kucharzem, z poczuciem humoru. Tak naprawdę to trafił swój na swego. Mówię tu o Darku i kucharzu. Sposób w jaki gostek prowadzi restaurację przypomina mi jak Darek prowadzi swój biznes. Na luzie, z poczuciem humoru, z odpowiednim wyczuciem, kiedy i jaki żart który klient zrozumie.
Tak więc wyobraźcie sobie taką sytuację. Jesteśmy w połowie naszego posiłku który jest niebo w gębie. Podchodzi do nas gostek, który wcześniej nas witał przy wejściu i pyta się jak nam smakuje. Na co Darek z żartem w głosie mówi…. “ehhhh…. takie sobie” i uśmiecha się od ucha do ucha. Gostek od razu podłapuje żart i odpowiada:
- Pozwól, że zawołam kogoś komu zależy.
Na co poszedł a ja mówię do Darka - Ej, ale on jest głównym szefem.
No to poleciało - tak jak mówię trafił swój na swego. Darek zaczepił gościa znów i się zaczęła gatka. Skąd on ma takie dobre mięso. Jak to jest, że sprowadza Wagu z Japonii i skąd wie, czy to sprzeda. Jak dba o świeżość i w ogóle jak mija życie. Tak więc dowiedzieliśmy się, że gościu spędził lata w restauracjach, miał ich kilka ale wszystko sprzedał. Ponieważ jednak lubi dobrze zjeść to otworzył sobie nie za dużą restaurację w Durango i co się nie sprzeda to ma na kolacje. No właśnie jak chcesz dobrze zjeść ale nie przepłacać to otwórz sobie biznes i kupuj w ilościach hurtowych (tak jak Darek i jego królestwo whiskey). Gostek kupuje mięso tylko od lokalnych farmerów. Przez lata zawiązał wiele kontaktów, i teraz doskonale wie co i gdzie. Rzeczywiście tak dobrej jagnięciny to nie jadłam. Może w Nowej Zelandii i Mendozie ale to by było na tyle. Czyli nie musimy lecieć 12-24h, żeby zjeść dobre mięsko - dobrze wiedzieć. Darek zamówił tatara z bizona i strusia i też mówił, że przepyszne. Z tym strusiem to też nie było łatwo, bo oni uważają, że mięso medium (lekko wypieczone) to już za dużo. Medium rare (prawie surowe) ma najlepszy smak i takie podają. Jak takie nie lubisz to twój problem. Szef kuchni nie będzie marnował mięsa bo masz jakieś „dziwne” nawyki. Darek jadł i mówił, że mieli racje, niebo w gębie!
Było to zdecydowanie pyszne zakończenie naszego pobytu w Durango a nawet w całym Colorado. Jutro śpimy w jakiejś małej miejscowości przy parku więc pewnie będzie McDonald’s albo pizza. Nadzieja jeszcze w Denver ale to zobaczymy jeszcze co i jak. Póki co spacerkiem wróciliśmy do domu i szybko usnęliśmy po całym dniu wrażeń.
2021.06.02 Durango & Silverton, CO (dzień 5)
Wczoraj po wielu godzinach siedzenia za kółkiem i kierowania tym wielkim, ale nawet stabilnym i mocnym samochodem (VW Atlas) przyszedł czas na spacerki po górkach. Wiadomo, wolałbym mniejszy i bardziej sportowy samochód, ale ilość bagażu i narty by się pewnie nie zmieściły. Ustawiłem silnik, zawieszenie i skrzynie biegów na sport i było OK. Siano po drodze można było wyprzedzać.
Człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. Więc wiedząc, że wyżej w górach dalej jest zima postanowiliśmy zmienić nasz hike na „nizinny”. Ilonka znalazła w okolicach Durango górkę Animas. Wysokość 8276 stóp (2,522 metrów).
Samochodem do parkinu zajęło nam może 15 minut. Około 10 rano parking był już pełny. Widać, że szlak jest dość popularny i ludzie lubią poranny start. My też lubimy, ale nie zawsze jest na to czas. Wczoraj w nocy trzeba było zwiedzać miasteczko.
Już na początku przekonaliśmy się, że nie jesteśmy wysoko w górach koło Denver. Jesteśmy znacznie niżej, 6,700 stóp (2,050 metrów) i bardziej na południe. Do granicy ze Stanem New Mexico mamy zaledwie 25km w lini prostej.
Klimat i roślinność bardziej przypomina południowe, pustynne stany niż górskie Colorado.
Długie zimowe spodnie zastąpiłem krótkimi, ciepłą bluzę szybkoschnącym podkoszulkiem, a czapkę kapeluszem od słońca. Krem 50 na nie-opalanie i w drogę.
W tym rejonie jest wiele szlaków. Jest to tzw. ich lokalny „Central Park”. Ludzie tu przyjeżdżają na krótki spacer z psem, albo na dłuższą wędrówkę po górach. Dla rowerzystów jest też dobra wiadomość, wszystkie trasy są przygotowane też pod nich. Niektóre są ciekawe i musisz być dobry, ale ogólnie jest ok.
Im wyżej tym lepsze widoki. Wychodziliśmy po nasłonecznionym zboczu do góry. Było gorąco, ale znośnie. Musi być tutaj masakra w lato. Kaktusy i inne południowe krzaki wszędzie rosły.
Południowy klimat to też południowe gady. Jaszczurki i inne płazy to były na każdym kroku. Poprosiłem Ilonkę, żeby stanęła do zdjęcia. Nagle Ilonka odskakuje i pokazuje na węża. Ale był długi. Zanim udało mi się zrobić zdjęcie to się już chował w ziemi, ale miał spokojnie ponad dwa metry.
Wniosek, trzeba uważać gdzie się stawia kroki.
Mimo, że szliśmy lasem, krzakami to i tak często pojawiały się widoki. Im wyżej, tym ciekawsze. Całe Durango było jak na dłoni plus ośnieżone szczyty w oddali. Dobrą porę roku wybraliśmy. Może było już czasami za ciepło, ale jeszcze było znośnie. Pewnie za parę tygodni będzie tu już upał nie do wytrzymania, a parę tygodni wstecz leżał tu śnieg.
Około 12:30 osiągnęliśmy szczyt. Poza wspaniałymi widokami w każdym kierunku nie było tu za wiele nic ciekawego. Wiał chłodny wiatr, ale dalej było ciepło i za bardzo nie było drzew. Zeszliśmy niżej w las i tam zrobiliśmy sobie krótką przerwę.
Potem w ciągu 45 minut prawie zlecieliśmy na sam dół. Po drodze mijaliśmy rowerzystów co pedałowali ostro do góry. Ostro spoceni, ale uśmiechnięci. Tak trzymać...
Godzina 14, a my już na dole. Co tu robić w tak pięknie rozpoczęte popołudnie? Na pewno trzeba się gdzieś ochłodzić i opłukać gardła z kurzu. Browar wydawał się najlepszą opcją. Ilonka szybko znalazła fajny nad rzeką.
Animas (tak samo się nazywa jak rzeka) browar przywitał nas zimnym, lokalnym, świeżym piwkiem i trochę za bardzo pikantnymi skrzydełkami z kurczaka. Lubimy klimaty browarów. Zwłaszcza w górach gdzie mają krystalicznie czystą wodę i luźny klimat.
Posileni i napojeni więc czas w drogę.
Wiem, że wczoraj trochę narzekałem na ilości godzin za kółkiem, ale dzisiaj już jest nowy dzień. Jedziemy do Silverton. Około 50 mil (85km) górską drogą w każdym kierunku. Wczoraj nam się spieszyło, więc za wiele nie oglądaliśmy widoków. Dzisiaj się zatrzymamy w paru punktach i dokładniej to wszystko odwiedzimy.
Droga numer 550 z Durango do Silverton idzie przez dwie przełęcze i większość jej znajduje się w lasach San Juan. Przełęcze są dosyć wysokie, prawie 11,000 stóp (3,300 metrów). Na dole w Durango jest +25C a wyżej było przyjemne +12C. W końcu można było się ochłodzić, wyłączyć klimę w samochodzie i pochodzić po śniegu.
Zakręt za zakrętem, serpentyna za serpentyną i w ciągu 1.5h odcinek Durango Silverton został pokonany.
Pierwszy przystanek to oczywiście stacja kolei wąskotorowej
Od prawie 150 lat kolej ta przewoziła pasażerów i towary między tymi dwoma miasteczkami. Dzisiaj służy bardziej jako atrakcja turystyczna. Kolej idzie wąskim kanionem wzdłuż rzeki Animas.
Na tym wyjeździe nie jechaliśmy nią, ale następnym razem pewnie się wybierzemy. Kto chętny z nami?
Pochodziliśmy wokół starej stacji, popstrykali zdjęcia i poszliśmy na główną ulicę.
Miasteczko Silverton jest położone na wysokości 9,300 stóp (2,800 metrów) i posiada około 650 mieszkańców. Nie ma za wiele ulic. Jedna główna, asfaltowa co idzie przez środek i parę bocznych pokrytych żwirem.
Miasteczko powstało pod koniec 19 wieku wraz z gorączką złota a potem srebra. Aktualnie wszystkie kopalnie w tym rejonie są już zamknięte i jedyny dochód to turystyka. Nie chcąc żeby Silverton upadło musieliśmy ich wspomóc. Ilonka zajęła się kupowaniem pamiątek w sklepikach a ja sprawdzaniem jakości piwa w browarze.
Obojgu nam to nawet nieźle poszło i w pełni zadowoleni z naszego planu ruszyliśmy dalej. Jedną z największych atrakcji (przynajmniej dla mnie) jest pobliski resort narciarski o tej samej nazwie.
Dojazd do niego nie był prosty i wymagał około 10km jazdy po szutrach. W zimie tu musi być ciekawie na drodze. Resort też nie należy do łatwych, posiada tylko jeden wyciąg. Reszta to już tylko ratraki i helikoptery. Nie ma wytyczonych tras i żadnego patrolu. Zero naśnieżania i ubijania. Ogólnie teren jest bardzo trudny i wymaga najwyższych umiejętności. Wszystkie „trasy” mają stopień EX (Extreme Terrain). Kiedy to robimy?
Żeby wsiąść na wyciąg to trzeba posiadać łopatę, sondę i detektor. Na szczęście już jest czerwiec i resort jest zamknięty. Może kiedyś w zimie go odwiedzę i na własnej skórze się przekonam jak to wszystko wygląda.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze nad rzekę. Ponoć z tego miejsca rozpoczynają się ciekawe spływy kajakowe.
Rzeka Animas jest lodowata i szybka. Płynie bardzo wąskim kanionem przez wiele kilometrów. Pierwsze 38 kilometrów jest bardzo trudne z dużymi spadami, wirami i wąskimi kanałami. Klasa 4 i 5. 5 jest najwyższą klasą jaka znajduje się na rzekach i jest dopuszczalna do spływu. Po 38 kilometrach znajduje się elektrownia wodna i to jest ostatnie miejsce gdzie można wyjść z wody, wsiąść do pociągu i wrócić. Najlepiej się nie spóźnić na ostatni pociąg. Nocowanie tam w zimnym kanionie w przemoczonych piankach na pewno nie należy do przyjemnych i ciekawych.
Można dalej płynąć rzeką Animas. Tylko to jest samobójcza decyzja. Poniżej elektrowni rzeka ma już klasę 6, czyli niemożliwa albo prawie niemożliwa do przepłynięcia. Posiada wiele wodospadów, jest bardzo wąska i szybka, a także znajdują się pionowe skalne brzegi które uniemożliwiają ucieczkę. Ciekawie, nie?
My zapomnieliśmy zabrać materac do pływania ze sobą, więc postanowiliśmy nie spływać. Posiedzieliśmy na torach z nadzieją, że jakiś pociąg nadjedzie. Niestety była już 18:30 i chyba limit pociągów na dzisiejszy dzień się wyczerpał.
Około godziny 20 wróciliśmy do Durango i poszliśmy na kolację. Byliśmy ostro głodni. Dzień był długi i wyczerpujący a my tylko o śniadaniu i paru nóżkach z kurczaka.
Dzisiaj wybór padł na bar i barowe jedzenie. Poszliśmy do Derailed Pour House. Ilonka wyczytała, że ma dobre opinie i nawet ok jedzenie.
Zgadzało się. Mieli chyba z 7-8 rożnego rodzaju hamburgerów. Do tego sporą ilość lanych piw. Jedzenie było nawet dobre. Wiadomo, jadałem lepsze hamburgery, ale jak na barowe to były ok.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę w barze, ale nie za długo. Jutro też czeka nas duży dzień. Jedziemy do kolejnego parku narodowego, do Mesa Verde!
2021.03.11 Steamboat, CO (dzień 13)
Dziś żegnamy się ze Steamboat. Ale myślimy tu wrócić, nie wiemy jeszcze kiedy ale tak jak Darek pisał we wczorajszym wpisie Steamboat bardzo nam się spodobało. Zdecydowanie miasteczko ma potencjał, ma fajny resort narciarski i ludzie też są przyjaźni. Wczoraj wieczorem poszliśmy pożegnać się z naszą barmanka, w barze spotkaliśmy Joe, którego znacie jako lokalny z pierwszego dnia. Wiem też, że w Steamboat mieszka jeszcze jedna osoba którą znam z pracy. Tak więc świat jest mały a Steamboat wystarczająco duży dla nas wszystkich.
Dziś wstaliśmy bardzo wcześnie. Z hotelu chcieliśmy wyjechać o 8 rano, lepiej wcześniej wyjechać jakby droga była zaśnieżona. Zapowiadają dość duże opady śniegu w nadchodzący weekend ale pomału już śnieg zaczyna sypać. Wiedząc, że mamy do pokonania przełęcz i może być tam trochę śniegu woleliśmy wyjechać wcześniej. Zresztą rano i tak nie wiele się zrobi. Za to wczesne wstawanie się opłaciło bo przywitał nas piękny wschód słońca. Bardzo miły prezent na pożegnanie.
Dobrze, że wyjechaliśmy wcześniej. Niestety tak jak podejrzewaliśmy droga nie była najlepsza i niestety miejscami było dość ślisko więc musieliśmy trzymać małą prędkość.
Na szczęście o tej porze ruch samochodów był mały choć czasem znalazl się jakiś lokalny wynalazek któremu się spieszyło.
Mam najlelszego kierowcę na świecie więc spokojnie i bezpiecznie przejechaliśmy przełęcz. Za przełęczą już było dobrze, odśnieżony asfalt itp.
Po raz kolejny przejeżdżaliśmy przez miasteczko Kremmling i zastanawialiśmy się o co tu chodzi. Miasteczko niby wymarłe, widać jakieś domki ale ludzi na ulicach prawie wogóle natomiast z trzy hotele można naliczyć jak nic. Z pozoru miasteczko aby tylko przejechać, a okazuje się, że ma wiele do zaoferowania. Podobno slynie ono z paru atrakcji dla ludzi kochajacych nature. Są górki, są spływy kajakowe, są rancho i rodeo. Może być tam ciekawie latem….
Nastepnym razem będziemy musieli to lepiej obczaić. Póki co kierowaliśmy się dalej na lotnisko. Po drodze już nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. Pojechaliśmy prosto oddać auto, żeby móc jeszcze zjeść jakis lunch na lotnisku…
Nie było to takie proste jakby się mogło wydawać. Większość restauracji jest nadal limitowana a ludzi podróżujących przybywa z każdym dniem. Tam, że musieliśmy oddstać swoje w kolejce. Opłacało się jednak bo mieli świeżo ważone piwo i hamburger też calkiem sobie. Przed nami 4h lotu, potem przeprawa na lotnisku wiec pewnie był to nasz ostatni posiłek dziś…
Uwielbiam oglądać świat z okien samolotu. Tym razem pilot mnie bardzo mile zaszkodził. Bardzo żadko mam okazję lecieć nad Manhattanem. Za zwyczaj ladujemy od strony Long Island. Tym razem miała m możliwość podziwiać Manhattan i jego wystające budynki. Widzicie Empire State Building?
Tęskniłam za tym widokiem. Ja naprawdę uwielbiam latać a dla kogoś kto latał co miesiąc wylot raz na pół roku to za mało. Zobaczymy jak nam pójdzie z testami. Lądując w NY musisz wypełnić forme i oddać na lotnisku. My na szczęście byliśmy przygotowani i formę mialam wydrukowaną wcześniej i wypełnioną w samolocie. Więc nam poszło szybko. Teraz tylko 3 dni kwarantanny, test i znów będziemy mogli planować następny wyjazd…
Małe uaktualnienie. Po 3 dniach siedzenia w domu i nie wychodzenia nawet po zakupy (dobrze, że jest dostawa na telefon) poszliśmy na test. W pierwszym miejscu kazali nam płacić więc niestety musieliśmy szukać innego punktu ale na szczęście po drugiej stronie ulicy był i nawet szybko nam poszło. Bezbolesny test a wyniki mieliśmy na email zanim doszliśmy do domu. Dodatkowo podobno od 1 kwietnia można przylatywać do NY i nie trzeba robić testów czy kwarantanny. Przez te trzy-cztery dni nie dostaliśmy żadnego smsa, telefonu i nikt nas nie sprawdzał. Smsy zaczęłam dostawać po tygodniu ale po potwierdzeniu że mam dwa negatywne testy się odczepili. Czyli da się jak się tylko chce!
2021.03.10 Steamboat, CO (dzień 12)
Dzisiaj już niestety jest to ostatni narciarski dzień w Colorado na tym wyjeździe. Spędziłem go w Steamboat, odwiedzając wszystkie zakamarki resortu.
W nocy trochę posypało. Spadło jakieś 10 cm. Nie jest to dużo jak na Colorado, ale wystarczająco żeby tak ładnie wszystko pokryć świeżą warstwą puchu. Dzisiaj jest środa, czyli mało ludzi w górach, czyli tak szybko tego nie rozjeżdżą!
Pogoda dzisiaj była ciekawa. Trochę słońca, trochę chmur, mgła, wiatr, opady śniegu.... cokolwiek tylko natura wymyśliła to rzucała to na Steamboat. Ciekawe widoki i kontrasty się tworzyły.
Czasami była tak gęsta mgła, że nic nie było widać. Dobrze, że jest to już mój piąty dzień w tym resorcie, więc aż tak często nie błądziłem. Chociaż czasami się jechało i jechało..... a tu dalej nic. Dobrze, że mają dobry serwis w górach z mapami na telefon i mogłeś dokładnie określić swoje położenie. Jak jechałem lasem już parę minut i nikogo nie widziałem lub nie słyszałem to telefon stawał się moim najlepszym przyjacielem!
Większość porannych godzin spędziłem po drugiej stronie góry, w rejonie Morningside. Jakoś ten rejon mi wcześniej nie przypadł do gustu. Za płasko i tylko jeden wolny wyciąg na końcu z reguły z dużą kolejką. Dzisiaj dałem mu kolejną szansę i dobrze zrobiłem. Morningside odbudowało swoje negatywne punkty. Odważniej wjechałem w głębsze rejony doliny, gdzie stromsze zbocza i więcej śniegu sprawiło ciekawsze zjazdy. Na dole przy wyciągu też prawie nikogo nie było, więc parę porannych fajnych zjazdów udało mi się zrobić. Pożegnałem się z obsługą wyciągu i wróciłem do głównej części resortu.
Zjechałem sobie paroma ciekawszymi trasami w głównej części resortu. Niestety nie pojechałem w super strome rejony. Nikogo tam dzisiaj nie było. Nie chciałem ryzykować i samotnie się zapuszczać w te tereny.
Natomiast obowiązkowo pojechałem w południowe rejony resortu z chęcią odwiedzenia najlepszego Tacos w górach. Niestety nie udało mi się ich znaleźć. Nawet śladu po nich nie było. Chyba przy tak małej ilości ludzi i złej pogodzie nie opłacało im się odpalać ratraka i wyjeżdżać w góry. Poszedłem do schroniska odpocząć. Nawet tu było bardzo mało ludzi. Tak jak mówił lokalny, środa jest najlepsza w górach. Prawie nie ma nikogo.
Po przerwie zjechałem sobie tutaj parę razy. Troszkę śniegu znowu sypnęło, co przy tak małej ilości ludzi powodowało zabawy w mini puchu.
Wróciłem do głównej części resortu która przywitała mnie słońcem. Co za zmienna pogoda dzisiaj.
Zbliżała się godzina 16. Ilonka już pisze, że dochodzi do głównej bazy, więc najwyższy czas zjechać na dół.
Zjeżdżałem bardzo pomału. Dopracowywałem każdy zakręt i chciałem się nacieszyć każdą sekundą w tych górach. Nie wiem kiedy tu znowu będę zjeżdżał. Kiedy znowu wrócimy do Steamboat na dłuższy weekend czy na tydzień albo dwa.
Na dole słoneczko, ale nie za ciepło. Myślę, że było koło 0C. Dalej dobra pogoda żeby usiąść gdzieś na piwku i coś przekąsić.
Steamboat to nie Vail czy Whistler nie ma setek knajpek ale zawsze coś można znaleść. Usiedliśmy w Traffle Pig i przy nóżkach z kaczki i chłodnym, lokalnym piwku żegnaliśmy się z resortem. Wspominaliśmy ostatnie 12 dni jakie tu spędziliśmy.
Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni z wyboru Steamboat na nasze główne wakacje zimowe. Góry może nie są tak wielkie jak Whistler, Vail czy Zermatt ale mają też swój urok. Dużo ciekawych tras i terenów, które jak się pozna to można się dobrze zabawić. Mniejsza ilość narciarzy z dalekich krain też ma swoje plusy i nie ma dużo ludzi w górach. Chyba, że spadnie śnieg i jest puch, ale wtedy w każdym resorcie są potężne kolejki.
Ogólnie bardzo polecam Steamboat i z chęcią tu kiedyś wrócę na narty.
Dzisiaj za wiele już nie chodziliśmy po miasteczku. Wróciliśmy do hotelu trochę się spakować i obowiązkowo odwiedzić hotelowy bar i pożegnać się z barmanką. Oczywiście jak to w barze, nie można tak wejść na jedno piwko. Lokalni nam nie pozwolili szybko wyjść, więc się „trochę” przeciągło. Ale przynajmniej dowiedzieliśmy się paru cennych informacji, gdzie można jeszcze jechać na wiosenne narty.
Także może jeszcze w tym sezonie uda nam się wrócić na zachód Stanów. Będziemy próbować. Jak narazie za tydzień czeka nas rodzinny wyjazd na narty do Windham. Resort ten jest położony w górach Catskills, 2.5h na północ od NYC. Chyba będzie mi się trochę inaczej jeździło w Windham po prawie dwóch tygodniach jeżdżenia w Colorado. Wyznając zasadę, że nie ma złego dnia na nartach na pewno bedzie fajnie. Pewnie nie będzie wpisu na blogu, bo już ten resort opisałem w styczniu.
2021.03.09 Arapahoe Basin & Breckenridge, CO (dzień 11)
Parę ostatnich dni spędziliśmy w Steamboat. Trochę chcieliśmy pożyć tutaj jak lokalni. Hiki, narty, spacery, a także wałęsanie się po starej części miasteczka...
Na dzisiaj (wtorek) zaplanowaliśmy sportowy, wyjazdowy dzień. Dwie godziny samochodem od Steamboat znajduje się resort narciarski Arapaho Basin (w skrócie A Basin)
Droga nawet szybko zleciała. Lubię jeździć po nowych, górzystych drogach dobrym samochodem. Tak jak parę dni temu Ilonka wspomniała, dostaliśmy Volvo XC60. Fajnie mieć wyższy status (złoty) w wypożyczalniach. Volvo było nowiutkie, miało 6 mil przebiegu. Jeszcze pachniało nowością. Duży V6 silnik z turbo i ponad 300 koni, co przy relatywnie niewielkiej wadze samochodu i napędem na cztery koła było dobrze odczuwalne na górskich drogach. Samochód naszprycowany najnowszą elektroniką. Prawie sam się prowadzi po drodze, ostrzega kierowcę przed wieloma niebezpieczeństwami, cały dach ze szkła i wiele innych ciekawych udoskonaleń..... Jak np. przygotowywał nas do ewentualnego wypadku. Bawiłem się na ośnieżonym parkingu, robiłem „kontrolowane” poślizgi a Volvo myślało, że będzie wypadek. Zaczął mi wyświetlać różne ostrzeżenia a także tak mocno ściągnął nas pasami do foteli, że ciężko było oddychać. Dobrze, że jeszcze poduszek powietrznych nie odpalił. Dopiero jak samochód się zatrzymał to nas pościł. Zdolna zabawka....!!!
Około 10:30 rano przyjechaliśmy do A Basin i zaparkowaliśmy na plaży! Znawcy tego resortu zaraz powiedzą, że jest to niemożliwe, że o tej porze jeszcze można znaleźć miejsce na plaży. Ludzie albo robią parę dni wcześniej rezerwacje na internecie na te miejsca i płacą za to pieniądze, albo są super wcześnie rano i tutaj parkują.
Nam się porostu udało. Jakiś lokalny, który przyjechał sobie rano na parę zjazdów akurat wyjeżdżał. Chciałem mu za to piwo postawić, ale się widocznie gdzieś spieszył bo odmówił.
Plaża to jest pierwszy rząd na parkingu zaraz przy trasie. Narciarze w ciepłe, słoneczne dni już od południa wyciągają ze swoich samochodów grille, stołki i stoły kempingowe, beczki piwa, muzyka i impreza na całego. Myśmy niestety nie przywieźli grilla ze sobą, więc poszliśmy na narty.
Kto na narty to na narty - ja poszłam do kas zakupić bilet sezonowy. Darek szczęściarz ma bilet sezonowy zazwyczaj kupiony już w maju, ja natomiast musze kupować w każdym resorcie osobno. Jak się chce chodzić po górach to bilet też jest potrzebny. Ceny różnią się bardzo. Na przykład w Killington jest to $30 na sezon, w Windham (które jest najmniejszym resortem do jakiego jeździmy) to jest $90 - zdziercy, w Big Sky Montana (największym resorcie w Stanach) $5… tak $5 nie $50. A-Basin znalazło się gdzieś pośrodku w tym wszystkim. Chcą $69 na sezon ale ze względu na sentyment jaki mam do tych górek to nie było innego wyjścia tylko poczłapać do kasy po pass.
Sentyment mam do tych górek bo kiedyś, 9 lat temu skakałam po nich jak kozica. Były to chyba pierwsze tak wysokie góry w których byłam i po których chodziłam. Potem z czasem dodałam więcej do swojego portfolio ale jak to się mówi - pierwszego się nigdy nie zapomina.
Lata temu mogłam chodzić gdzie chciałam, mogłam nawet wyjechać wyciągiem do połowy góry i iść wyżej. Nie pamiętam już czy wtedy musiałam płacić za bilet na wyciąg czy nie ale na pewno nie musiałam kupować żadnego biletu, żeby chodzić po trasach. Tak więc wtedy po raz pierwszy wyszłam na prawie 12,500 ft (3,800 m). Teraz niestety wygodzenie do góry (tzw. uphill) zrobiło się bardzo popularne i żeby ludzie nieprzygotowani nie szli za daleko, żeby po trasach nie plątali się niedoświadczeni to wprowadzają obostrzenia w postaci biletów jak i tras którymi można chodzić. Tak więc teraz niestety zamiast zaczynać od połowy góry i wyjść na sam szczyt trzeba zaczynać z samego dołu i można maksymalnie dojść do połowy góry. Połowa nie połowa ale spacerek i widoki piękne.
Wyjście na górę zajęło mi około godziny. Doszłam do Black Mountain Lodge znajdującego się przy górnej stacji kolejki o tej samej nazwie. Stąd miałam piękny widok na góry, na trasy i narciarzy. Miałam też bardzo wygodne stołeczki a do tego słoneczko mocno świeciło i było ciepło jak w lecie. Cudownie… mogłam tak siedzieć godzinami. No więc siedziałam, podziwiałam świat i czekałam na Darka.
W Arapaho Basin byłem już parę razy. Jest to małej wielkości resort (jak na Colorado) położony bardzo wysoko. Dolna baza znajduje się na 10,780 ft (3,286 m), a wyciągami można wyjechać na 12,456 ft (3,796 m). A Basin słynie też z „hike to ski”, czyli podejdź sobie trochę, żebyś więcej i lepiej zjechał.
Oczywiście też tak parę razy zrobiłem, chociaż „spacerki” do góry na tych wysokości nie należą do łatwych. Potem ciekawymi trasami, a raczej nie trasami można fajnie zjechać na dół.
Z tego co było widać i co ludzie mówili to nie mają aktualnie dobrej pokrywy śnieżnej. Dalej prawie wszystko jest otwarte, ale wystaje trochę kamieni i korzeni.
Ponoć śniegu ostatnio trochę spadło, ale był duży wiatr. A na tej wysokości i ponad lasami niestety wiatr potrafi zwiać śnieg w doliny.
Cała słynna wschodnia ściana była zamknięta. Albo wydawało mi się, że jest zamknięta. Podjechałem pod bramki, przez które można przejść i dalej iść w kierunku wschodniej ściany (tak, tu się dużo chodzi), widziałem ślady ale niestety był znak zakaz wstępu. Jak wejdziesz albo wjedziesz na zamknietą trasę to grozi to utratą biletu.
Później jak z Ilonką siedziałem w słoneczku na lunchu to zagadałem do lokalnych i mi powiedzieli, że jest otwarta. Co godzinę ski patrol bierze siedmiu narciarzy i idą na wycieczkę w kierunku wschodniej ściany. Powód dla którego to robią jest brak śniegu. Oni wiedzą gdzie można w miarę bezpiecznie zjechać nie zahaczając o żadne skały. Niestety to robili tylko do południa teraz już nie.
Szkoda, jak to się mówi: następnym razem.
Posiedziałem jeszcze z Ilonką trochę w słoneczku, uzupełniliśmy płyny i kalorie i każdy się udał w swoim kierunku.
Ilonka na dół, a ja do góry.
Ale te rakiety człapią, nie? Rakiety mam już chyba jakieś 8 lat ale dopiero teraz je używam. Wcześniej może je miałam dwa razy na nogach. W tym roku to już mój trzeci raz. Pierwszy raz wzięłam je na trasy narciarskie. Wychodziło się w nich bardzo fajnie. Rakiety mają taka podkładkę pod stopę, którą można postawić albo nie. Jak się ma podkładkę i idzie się pod górę to nie trzeba pięty obniżać i przez to czujesz się trochę jakbyś szedł po płaskim. Oczywiście jak się schodzi w dół to lepiej podkładkę złożyć bo inaczej zęby można powybijać. W każdym razie wychodziło się super ale ze schodzeniem to już była trochę inna bajka. Musiałam się nauczyć rakiet. Trasy narciarskie są dość strome miejscami. W rakach to ciach ciach i jestem na dole bo wiem, że raki na każdym lodzie mnie przytrzymają. Tutaj sprawa wyglądała inaczej jak było stromo i ślisko (a trudno żeby nie było) to rakiety troszkę leciały do przodu. Pierwsza reakcja była jak to ale potem nauczyłam się wbijać je mocniej i stawiać kroki bardziej zdecydowanie i już było dobrze.
Zejście jak to zejście zawsze jest szybsze tak, że zanim Darek zjechał i zakończył dzień na nartach to ja jeszcze zdążyłam obejść dolną bazę. Jest większa niż to co pamiętałam sprzed paru lat ale nadal jest to dość małe. Arapaho basin chyba lubi pozostać takim małym resortem tylko dla ekspertów. Daleko mu do rodzinnego resortu i pewnie dlatego widuje się tu tak mało dzieci.
Wyjechałem wyciągiem na przełęcz. Arapaho Basil posiada też drugą stronę góry, zwaną Montezuma Bowl.
Jest to wielka dolina ze stromymi ścianami po których oczywiście można jeździć. Środkiem idzie ubijana niebiesko/czarna trasa a reszta to już tylko zabawa.
Gdzieś tak w połowie doliny jest wyciąg który wywozi cię z powrotem na przełęcz. Napisałem w połowie, bo „trasy” idą dalej w dół. Część narciarzy jedzie dalej w dół doliny a potem podchodzi do wyciągu. 30-45 minut do góry, zależy jak daleko zjechałeś, albo jaką masz kondycję. Oczywiście są ostrzeżenia, że dalej nie ma wyciągu i trzeba na nogach wracać.
Natomiast jak jedziesz lasami to nie wiesz kiedy zjechać do wyciągu, a kiedy już za daleko pojechałeś i będziesz musiał podchodzić. Na to też wymyślili sposób. Przy wyciągu gra muzyka, którą słychać wszędzie na dole. Więc jak jedziesz i zaczynasz słyszeć muzykę już za sobą to wiesz co zrobiłeś. Spacerek będzie cię czekał...
Ponoć na samym dole doliny jest droga, Montezuma Road. Jak znasz dobrze te tereny i nie boisz się pobłądzenia, urwisk czy dzikich zwierząt to masz szanse do niej dojechać. Tam oczywiście musi ktoś na ciebie czekać z samochodem albo skuterem śnieżnym żeby wrócić z powrotem do resortu.
Jeszcze taki lokalny tutaj nie jestem, więc jak tylko słyszałem muzyczkę to zjeżdżałem w dół doliny do wyciągu.
Zjechałem wschodnią i zachodnią ścianą. Potem środkiem dla ochłody. Na ścianach (zwłaszcza wschodniej) było mało śniegu. Dalej było OK, ale trzeba było uważać na kamienie.
Ilonka już doszła do plaży, więc ja też zacząłem wracać do głównej części resortu. Pożegnałem się ładnie z Montezumą i obiecałem mu, że go jeszcze w tym sezonie odwiedzę. Resort jest czynny długo, czasami nawet do Lipca.
Nogi już nie chciały nic ciekawego robić, więc łatwymi trasami zjechałem na sam dół. Dzisiaj po południu wyszły chmury, więc plaża nie miała swoich uroków. Mimo wszystko i tak trochę ludzi siedziało, piło piwko i cieszyło się z kolejnego dnia w A Basin.
Myśmy też usiedli w bagażniku naszego SUV, otworzyli lokalne piweczko i jak większość patrzyli na coraz to puściejsze trasy resortu. Odpoczywając obserwowaliśmy góry, które z każdą minutą bardziej zasypiały aby znowu jutro z rana przywitać kolejnych entuzjastów białego szaleństwa. Dobranoc Arapaho!
Na dzisiaj to nie koniec atrakcji. Przed nami jeszcze kolejny resort, Breckenridge.
Około 30 minut od A Basin jest resort i miasteczko Breckenridge. Postanowiliśmy przejść się po miasteczku, zjeść kolację i wrócić do naszego Steamboat. Zapytacie dlaczego w A Basin tego nie zrobicie? Nie da się. Po prostu się nie da. A Basin poza wspaniałymi górami nic nie ma. Żadnego hotelu, restauracji, nic.... Ma jakiś sklep z pamiątkami, dwa bary i to tyle....
Breckenridge ma fajne miasteczko (coś jak Steamboat) ze starymi uliczkami i klimatycznymi knajpkami. Mój pierwszy wyjazd na narty na zachód właśnie był do Breckenridge. Było to ponad 20 lat temu, więc chciałem też zobaczyć jak się zmienił.
Później bywałem w tym resorcie jeszcze parę razy, ale tylko w górach na jeden dzień jak mieszkałem w pobliskim Vail.
Pospacerowaliśmy trochę uliczkami, popstrykali zdjęcia i zastanawialiśmy się skąd tu tyle ludzi. Przecież jest wtorek, pandemia, ludzie nie podróżują, a tu chodniki pełne!
Jeszcze większe zdziwienie nas dopadło jak chcieliśmy iść na kolację. Nie było szans znaleźć stolika. Wiem, że w stanie CO aktualnie można tylko mieć 50% obłożenia w restauracjach, ale można też usiąść na zewnątrz. Knajpa na knajpie, a tu nie zjesz. Bez rezerwacji zapomnij. Co to już nikt nie pracuje w tym kraju? Każdy wyjechał do resortu narciarskiego?!
Nie mówię tu tylko o jakiś drogich, wypasionych restauracjach. Mowa o wszystkich, o pizzeriach, browarach, włoskich, miejscach gdzie zjesz hamburgera z piwem.... wszystko pełne!
Na szczęście przyszedł z pomocą internet i Ilonka jeszcze gdzieś coś znalazła. Jakimś tylnym wejściem do knajpy na bocznej uliczce udało się wejść. Nawet tutaj o stolik było ciężko, ale kelnerka powiedziała, że nas jeszcze wciśnie na chwilę zanim przyjdą goście z kolejnej rezerwacji. Masakra, nie?
Szybko usiedliśmy, zamówiliśmy po hamburgerze i piwie i w końcu mogliśmy chwilkę odpocząć. Nie było tak źle, nikt nas nie wyganiał, ale sami pomyślcie: w Breckenridge jest spokojnie ponad 100 restauracji, jest środek tygodnia, dopiero 17:30 a tu już nigdzie nie ma miejsca. Acha, jeszcze jest pandemia i prawie nikt przecież nie podróżuje....!!!
Po posiłku, spokojnie dobrze nam już znaną drogą 9 a potem 40 wróciliśmy do Steamboat.
Jutro już ostatni dzień na nartach. Trzeba go na maksa wykorzystać. Synoptycy zapowiadają dużą śnieżycę. Miejmy nadzieje, że przyjdzie i jutro rano puszkiem nas góry przywitają❄️
2021.03.08 Steamboat, CO (dzień 10)
Dzień kobiet… wiem, że publikuję to z opóźnieniem ale na dobre życzenia nigdy nie jest za późno. Tak więc wszystkim kobietom czytającym tego bloga życzę dużo radości i uśmiechu, bo z uśmiechem wszystko jest łatwiejsze, życzymy wam niesamowitych przygód, tych małych i tych dużych, no i dużo zdrówka bo bez niego wszystko jest jakieś takie szare. Wszystkiego dobrego kochane!!!!
A co ja dostanę na dzień kobiet? Najpierw to smsa “spotkałem się z barmanką na stoku”. A potem COVID test… no dobra żartuję piękne życzenia i pyszna kolacja też były.
Przez ostatnie dwa dni pisałam o tym jak już poznaliśmy miasteczko i czujemy sie troszkę jak lokalni. Teraz doszły nowe znajomości i wymiana numerów telefonów. Mackenzie poznaliśmy w hotelowym barze. Jest ona bowiem barmanka i jest prze miłą osobą. Przeprowadziła się do Steamboat bo kocha śnieg. To się chwali…trzeba łapać marzenia zanim uciekną. Tak więc od słowa do słowa Darek umówił się z Mackenzie na narty.
Wiedząc, że ona nie ma dużego doświadczenia, najpierw Darek sobie sam poszalał aż przyszedł czas na odpoczynek. Ja niestety musiałam dziś pracować więc tylko dostawałam smsy….
“Napisałem do Barmanki, nie odpisała :(“
“Odpsiała ale chyba się nie spotykamy bo nie ogarnia tych gór, nie to co ja lokalny.”
“Wyjechały na Storm Peak”
Tutaj muszę dodać, że Storm Peak nie jest łatwy a barmanka była z koleżanką, która była dopiero drugi dzień na nartach. Ops…. ciekawe czy po tym zjeździe nadal są koleżankami.
Dobrze czy nie dobrze ale dziś nie mogliśmy po nartach iść na piwko. Wakacje niestety dobiegają końca i w dzisiejszych czasach oznacza to że muszę zrobić sobię test na COVID. Muszę przyznać że przechodziły mi przez głowę myśli a co jeśli…. A co jeśli złapie i zachoruję na wyjeździe, a co jeśli test wyjdzie pozytywny, a co jeśli….
Takich a co jeśli jest zawsze duzo w każdego głowie. Trzeba je umieć zamienić na inne. A co jeśli bede się dobrze bawić, a co jeśli podróż minie szczęśliwie, a co jeśli naprawdę odpocznę. Kazde “a co jeśli” ma dwa odcienie. Ja staram sobie zawsze przypominać chwile kiedy czegoś żałowałam. Żałowałam, że nie zdecydowałam się na wyjazd a potem było za późno. Żałowałam że zawróciłam przed szczytem i nie mialam tego wspaniałego uczucia że coś zrobilam… pamietajcie, że 90% rzeczy którymi się zamartwiamy nigdy się nie stanie.
Tak więc…a co jeśli test wyjdzie pozytywny? To dobrze będzie wiedzieć i innych nie zarażać a kwarantanna…no nic, trzeba będzie wynająć jakiś pokój w hotelu i zaszyć się tam na 10 dni.
Darek wrócił z nart i pojechaliśmy ku przeznaczeniu. Niech siey dzieje co ma byc…test trzeba zrobić. Darek nie musi bo jest niezastąpiony (essential worker) i nie musi mieć kwarantanny. Po pierwsze boją się, że jakby tak wszyscy poszli na kwarantanne to nie miałby kto chleba (albo co gorsza dla niektórych, alkoholu) sprzedawać. Po drugie pewnie wychodzą z założenia, że ludzie pracujący w sklepach, szpitalach itp wiedzą jak dbać o czystość bo skoro do tej pory nic nie złapali to znaczy, że coś robią dobrze.
Byliśmy tak podekscytowani testem, że nawet zdjęć nie robiliśmy… a szkoda. W każdym razie test przebiegł spokojnie. Podjechaliśmy pod sklep Walgreens, w okienku drive through dostalam koszyczek z tubą i patyczkiem do nosa, miałam sobie wsadzić patyczek 5 razy po 15 sekund do każdej dziurmi. Potem włożyć patyczek do tuby, zamkynac i gotowe. Pikuś… troszkę miałam uczucie łaskotania ale nic nie bolało. Koszyczek oddałam i czekałam na wyniki. Po 2 dniach przyszły… test negatywny!
Było jeszcze ładnie i słonecznie więc postanowiliśmy nie wracać do hotelu a przejść się trasą wzdłuż rzeki tylko tym razem w kierunku przełęczy a nie miasteczka.
Super jest ta trasa. Znów spotykaliśmy dużo ludzi co biegają albo wyszli z psami na spacer. My szlosmy spacerkiem podziwiając każdy kamień. Trasa się wije, co jakiś czas jest jakieś skrzyżowanie z inną trasą. Myślę że człowiek się tu nie nudzi. A najważniejsze, że pomimo że sie jest blisko drogi to tak jakby daleko. Totalnie inny świat.
Darek stwierdził, że jak zaczęliśmy to musimy skończyć. Słońce zaszło ale jak się szło to nawet nie było zimno. I udało nam się dojść do końca. Ciekawe kiedy tą trasę pociągną do samej przełęczy.
Spacerując wzdłuż rzeki Yampa spotykaliśmy nie tylko biegaczy i ludzi z psami ale też rybaków. Słyszeliśmy, że rejony te słyną z wędkarstwa ale jakoś nie drążyliśmy tematu. Z nas są słabe rybaki. Ilość rybaków dała nam jednak do myślenia. Zaczęliśmy się interesować i wyszło, że rzeka Yampa słynie z pstrągów. No tak, pstrągi lubią górskie rzeki. Od myśli do myśli, od słowa do słowa przypomniałam sobie, że przecież w naszej dobrej restauracji mieli też pstragi. Nie musieliśmy się długo zastanawiać…. wiedzieliśmy już co dziś będzie na kolacje.
Było przepysznie… fajnie, że dzień kobiet skończył się taką ucztą. Jak świętować to świętować! Jeszcze raz wszystkiego dobrego wszystkim kobietkom.
2021.03.07 Steamboat, CO (dzień 9)
Skoro lokalni nie jeżdżą na nartach w weekend to jak spędzają weekend? Pewnie część na ogarnięciu domu jak my wczoraj, część na zakupach, spotkaniach ze znajomymi. Jest też procent ludzi, którzy lubią aktywnie spędzać czas wolny. Zwłaszcza, że większość z nich ma psa którego trzeba wyprowadzić na spacer a jeszcze lepiej, dać mu przestrzeń do pogonienia. Nie ma nic lepszego niż zabrać psa na spacer do lasu.
W górskich miasteczkach często widuje się ludzi z psami. Po pierwsze jak pies jest wokół domu to miś raczej nie podejdzie a po drugie już od lat wiadomo, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. My psa jeszcze nie mamy (kto wie co będzie jak kiedyś się ustatkujemy w jednym miejscu), ale na spacer w górkach nie trzeba nas dwa razy namawiać. Zwłaszcza, że górki są 20 minut samochodem i pogoda jest wyśmienita.
Dziś postanowiliśmy poznać rejon przełęczy “Uszy Królika” (Rabbit Ears Pass). Przełęcz ta pokonaliśmy już parę razy samochodem i widzieliśmy parkingi i szlaki. Słyszeliśmy też od lokalnego poznanego pierwszej nocy, że są tam fajne szlaki. Rzeczywiście, szlaków jest troszkę do wyboru. Od bardzo krótkich do bardzo długich. Niektórymi można nawet dojść do resortu ale to chyba nie zimą. My zdecydowaliśmy się na rejon West Summit i szlak 1B. Pierwotnie stwierdziliśmy, że zrobimy 1B i 1A - na mapie jednak wyglądało to łatwiej niż w rzeczywistości.
Początek trasy 1B pokrywa się z trasą 1A więc ludzi troszkę mijaliśmy po drodze. Większość jednak odbiła na 1A a my poszliśmy już sami dalej prosto. Trasa była w miarę ubita i łatwo było śledzić szlak. Jednak poza trasą zachwycały nas polanki i połacie śniegu nie dotknięte (zniszczone) przez człowieka.
Czasem tylko widzieliśmy ślady zwierzątek. Coś na co chyba nigdy nie zwróciłam uwagi to precyzja z jaką zwierzęta zostawiają ślady. Jak przejdzie człowiek to śnieg jest rozsypany po bokach, odstępy są nie równomierne i ogólnie jakoś tak “bałaganimy”. Zwierzęta jednak mają idealnie odbite ślady. Żadnych odprysków śniegu, żadnego “bałaganu” i wszystko jakby w idealnych odstępach.
Idealnie czy nie szliśmy do przodu. Szliśmy wzdłuż drogi numer 40 ale nie słychać było samochodów. Jednak trasa odbiła bardziej w głąb i pomimo, że byliśmy dość blisko cywilizacji to w ogóle się tego nie czuło. Na trasie nie spotkaliśmy nikogo. Dopiero pod sam koniec jakaś inna para (oczywiście z psem) minęła nas bo szli w przeciwnym kierunku.
Trasa może nie była trudna ale miała troszkę góra dół, tak że czuć było mały wysiłek. Do tego musze dodać, że trasa ta zaczyna się dopiero na wysokości ponad 10,000 ft (3tys metrów). Do tej pory przebywaliśmy głównie w miasteczku Steamboat, które jest na wysokości dwóch tysięcy metrów (6800 ft). Nie odczuwaliśmy jednak jakiejś większej różnicy czy braku tlenu. Muszę przyznać, że z każdym wyjazdem jest łatwiej. Chyba organizm jednak to zapamiętuje. Ogólnie nie czuliśmy się na tym wyjeździe źle. Pijemy bardzo dużo wody (chyba z 4 litry dziennie) a to zawsze pomaga w aklimatyzacji. Jednak nie czujemy się ani słabo, ani głowy nas nie bolą, ani krew z nosa nie leci. To wszystko mogą być objawy jak człowiek nie jest przyzwyczajony do przebywania na wyższej wysokości.
Po raz kolejny stwierdziliśmy, że jak na tej wysokości uprawiamy sporty i nie mamy problemu z oddechem to znaczy, że nie mamy COVIDa. Przekonamy się jutro bo jutro mam pierwszy test.
Po polankach przyszedł czas na las. Cieszyliśmy się, że będzie trochę cienia. W Colorado słońce jest dość mocne a co dopiero w górach. My już nauczeni, że w zimie od śniegu można się dość mocno opalić, używamy kremy z filtrem 50. Widok śniegu może być zwodniczy ale słońce nadal jest bardzo mocne i trzeba uważać.
Cały szlak ma 4 mile. Niestety nie pisali ile jest różnic poziomów ale myślę, że jak się policzy wszystkie górki i dolinki to będzie ponad 500 ft (150 - 200 metrów). Idealnie na zimowy spacerek po górach, który można zrobić przed obiadkiem.
W tym rejonie również było dużo śladów po nartach. My nie znamy tutejszych terenów więc trzymaliśmy się wyznaczonego szlaku ale jak ktoś się tu wychował i zna każde drzewo to można sobie fajnie poszaleć. Dziewicze tereny, miękki puszek i do tego nikogo wokół. Tylko cisza….
Po około dwóch godzinach wyszliśmy na górę i połączyliśmy się znów ze szlakiem 1B. Bardzo fajny szlak. Nie spodziewaliśmy się wiele a jednak po przejściu tych 4 mil (6.5 km) w głębokim śniegu czuliśmy, że spaliliśmy troszkę kalorii. Słoneczko nie zachęcało nas do powrotu do auta więc na czubku góry usiedliśmy (nie jest to łatwe jak się ma rakiety na nogach) i wyciągnęliśmy batoniki energetyczne. Takie leniwe (no może nie całkiem leniwe) popołudnie to ja lubię. Posiedzieliśmy w słoneczku ponad pół godziny. Pomimo, że otoczeni byliśmy śniegiem to słoneczko tak grzało, że w ogóle nie było zimno.
Z tej górki do parkingu już mieliśmy dość blisko. Kiedyś tu wrócimy i przejdziemy innymi trasami. Musi być tu pięknie na wiosnę jak wszystko zakwita a świstaki latają od norki do norki. Pewnie tylko na stopnienie śniegu trzeba poczekać tak do lipca albo sierpnia.
Nie chciało nam się wracać do domu - za ładna pogoda. Pojeździliśmy jeszcze po okolicy, gdzie nie gdzie zatrzymując się na krócej lub dłużej aby podziwiać widoki, przejść się jakiś kawałeczek czy poczytać mapę. Szlaków jest tu naprawdę dużo i pewnie przez dwa czy trzy tygodnie było by gdzie chodzić.
Nie wiem czy pamiętacie z pierwszego wpisu ale jadąc do Steamboat kupiliśmy pierogi. Jest to amerykańska produkcja na wzór polskich pierogów. Dziś przyszedł czas je spróbować. Werdykt - bardzo dobre. Widać, że polska kucharka (albo kurcharz) za tym stoi. Naprawdę pierogi było bardzo dobre, smakowały jak polskie pierogi (nadal niestety nie tak dobre jak taty pierogi) ale w porównaniu do tych które czasem jadamy w NY były całkiem smaczne.
2021.03.06 Steamboat, CO (dzień 8)
Po tygodniu spędzonym w Steamboat zaczęliśmy pomału czuć się jak lokalni. Znaliśmy większość uliczek, mogliśmy w rozmowach operować nazwami ulic, tras narciarskich czy szlaków. Wiemy jednak, że nadal nam brakuje trochę do przestania być turystą. Fajnie jednak mieć większe wyobrażenie o tym mieście i mieć swoje szlaki. Tak więc jak lokalni w weekend postanowiliśmy nie jeździć na nartach. W weekend to tylko turyści jeżdżą.
Jak przystało na lokalnych w Sobotę zajęliśmy się robieniem prania, sprzątaniem i ogarnianiem naszego małego mieszkanka. Nawet na wakacjach czasem trzeba zająć się przyziemnymi sprawami.
Szybko jednak uporaliśmy się z przyziemnymi sprawami i ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Darek do tej pory poznał wszystkie trasy narciarskie natomiast tak naprawdę nie był jeszcze w miasteczku. No może poza paroma razami jak przejeżdżał przez nie. Już pięć minut po wyjściu z hotelu znalazł pierwszą atrakcję - mini ratrak.
Ski Haus jest bardzo dużym i dobrze zaopatrzonym sklepem sportowym w Steamboat. W ramach reklamy postawili stare ratraki ze swoim logo - zdecydowanie przyciąga to uwagę każdego. Ski Haus (w którym też zrobiliśmy zakupy) jest prywatnym sklepem działającym już od ponad 50 lat. Fajnie widzieć i móc wspomóc prywatne biznesy a nie duże korporacje. Sklep naprawdę robi wrażenie bo ma tam wszystko i widać, że ludzie znają się na rzeczy.
Do miasteczka poszliśmy drogą dla rowerów i pieszych. Jest to trasa o długości 5 mil (8km) ciągnąca się wzdłuż rzeki Yalpa. Myśmy weszli na wysokości naszego hotelu czyli w połowie trasy. Natomiast w poniedziałek poszliśmy w drugą stronę i de facto przeszliśmy cała trasę. W zimie trasa czasem jest źle odśnieżona ale w końcu to zima to byłoby dziwnie jakby śniegu w ogóle nie było. W lato natomiast musi tu być super. Można pospacerować, usiąść w altance czy na ławeczce i podziwiać widoki.
Spacer z hotelu do miasteczka zajmuje około 45 minut. Samo miasteczko można przejść w parę minut bo zajmuje tylko 10 przecznic. Przez miasteczko przechodzi główna ulica Lincoln Ave. która jest jednocześnie drogą numer 40. Natomiast o ile przy głównej drodze są głównie sklepy z pamiątkami o tyle jak się wejdzie w boczne uliczki to można naprawdę znaleźć fajne knajpki, restauracje itp. Pogoda dopisywała więc można było usiąść na zewnątrz na tarasie i napić się piwka z widokiem na piękne góry.
Widać, że miasto żyje w weekend. I nocne życie toczy się w miasteczku. Szkoda tylko, że jest COVID i lepiej unikać nocnego szlajania się po knajpach bo można skończyć z czymś więcej niż kac. Po ilości drzewa jednak widać było, że szykuje się niezła imprezka.
Nam się chciało spacerków więc pochodziliśmy po miasteczku i z lokalnych na chwilę staliśmy się znów turystami. Wstąpiliśmy bowiem do paru sklepów, kupić jakieś pamiątki. Pamiątki to jest studnia bez dna ale po paru dniach jak już będąc w domku w NY otworzymy kawę, ze Steamboat i sobie przypomnimy jak tam było fajnie to od razu lepiej zacznie się dzień. Poza tym trzeba wspierać małe, lokalne biznesy.
Po paru sklepach Darek jednak znów chciał się poczuć jak lokalny i z siateczką z pamiątkami pognał do baru… nie byle jakiego bo najstarszego. Pytanie - czy to jest typowe na turystę czy jednak lokalni tam chodzą?
Old Town Pub znajduje się w budynku wybudowanym w 1904 jako Hotel Albany. W 1914 roku został on przekształcony na pierwszy szpital w mieście. Następnie przejęła go poczta, potem sklep spożywczy, sklep elektryczny i biblioteka publiczna. W końcu w roku 1969 powstała tam restauracja, która działa do dziś. Wow - to się nazywa przejść przez wiele rąk.
Zaczynało się robić tłoczno w barach i restauracjach więc uciekliśmy do hotelu. Zresztą i tak przyszła pora, żeby ugotować jakiś obiadek w domu a do tego jutro czeka nas spacer w górach więc kondycję trzeba mieć. Tak więc po symbolicznym jednym piwku pożegnaliśmy się z miastem i ruszyliśmy na spacer w kierunku hotelu.
Tym razem wracaliśmy ulicą. Po pierwsze trasa spacerowa chyba nie jest oświetlona a po drugie Darek chciał zobaczyć coś nowego. Nawet nie sądziłam, że najbardziej ze wszystkiego spodoba mu się McDonald. Ale musze mu przyznać rację - taki górski McDonald osypany śniegiem wygląda dość fajnie. Nadal nie tak fajnie aby tam coś zjeść ale wystarczająco fajnie, żeby zrobić zdjęcie.
Wolimy jednak jedzonko przygotowane przez nas.
2021.03.05 Copper & Vail, CO (dzień 7)
Według statista.com stan Nowy Jork ma najwięcej (50) resortów narciarskich. Jednak nie o ilość chodzi a jakość. Colorado podobno ma “tylko” 31 ale za to często w rankingach to właśnie resorty z Colorado znajdują się w czołówce. Vail - od lat uznawany za najlepszy resort narciarski, Breckenridge - najwyżej jak można wyjechać wyciągiem. Można by tak wymieniać w nieskończoność ale po co wymieniać jak można sprawdzić.
Icon pass jest biletem sezonowym na wiele resortów. W stanach można go używać w 31 resortach z czego 6 jest w Colorado. Docelowo pojechaliśmy do Steamboat i to tu Darek najwięcej jeździ ale będąc dwie godziny jazdy od Arapaho Basin (A-Basin) czy Copper byłoby grzechem nie sprawdzić co tam słychać.
Dziś postanowiliśmy odwiedzić Copper. Ze względu na odległość od Steamboat, wyjazd na jeden dzień i jeżdżenie na nartach przez pełne 8h byłoby dość męczące. Dlatego plan był wyjechać koło 9 rano, być tam około 11, pojeździć 4h i odwiedzić Vail w drodze powrotnej. Tak też się stało.
Po śniadanku zapakowaliśmy się w nasze Volvo i ruszyliśmy w kierunku Króliczej Przełęczy (Rabbit Ears Pass). Prawie tydzień temu przyjechaliśmy tą droga z Denver. Niestety jak ją pokonywaliśmy to było już ciemno i poza śniegiem czy preriami widzianymi w światłach samochodu nie wiele było do podziwiania.
Dziś sprawa wyglądała całkiem inaczej i mogliśmy podziwiać piękne góry, polany idealnie pokryte śniegiem i jeziora, które były zamarznięte. Od razu fajniej się jechało jak można było nowe krajobrazy podziwiać.
Do Copper zajechaliśmy w około 2h. Darek szybko zapiął buty i pognał w kierunku wyciągu. Ja tez zawiązałam trzewiczki i ruszyłam na spacer po okolicy. Resort Copper składa się z trzech wiosek East, West i central. Między “wioskami” można przejść się chodnikiem i zajmuje to około 20-30 minut.
Bazę resortu Copper ciężko nazwać miasteczkiem czy wioską. Jest to po prostu parę budynków i podnóża góry, w których to są restauracje, bary, sklepiki z pamiątkami czy sprzętem, no i budynki mieszkalne w których to spragnieni śniegu turyści wynajmują noclegi. Najładniejsza z tych wszystkich “wiosek” jest wioska centralna ale głównie dlatego, że jest największa. Wschodnia część za to ma fajne jeziorko widoczne na powyższym zdjęciu. Co prawda jezioro było zamarznięte i zasypane ale ładnie tu musi być latem.
Ja sobie spacerowałam a Darek poznawał górki. To był jego pierwszy raz ale nie musiałam czekać długo na smsa “Tutaj są świetne nartki!”. A co dokładnie Darek myśli o Copper?
Vail, największy resort narciarski w stanie Colorado. Byłem w nim pięć, a może i więcej razy. Zawsze jechałem samochodem z Denver słynną autostradą 70.
20-25 minut przed Vail, po tej samej stronie autostrady jest resort Copper. Nigdy do niego nie „wstąpiłem”. Zawsze mówiłem, że następnym razem. Vail jest tak duże, że jakoś nie było czasu.
Dzisiaj żałuje!
Na szczęście teraz było inaczej. Specjalnie jechaliśmy dwie godziny samochodem ze Steamboat żeby sprawdzić Copper.
Pierwsze co mnie zaskoczyło to ilość samochodów na parkingu. Był pełny, mimo, że parę dni temu robiłem rezerwację. Bałem się, że będą potężne kolejki. Na szczęście duża ilość wyciągów szybko sobie z tłumem poradziła i wywiozła narciarzy w góry.
Z dołu, czy z autostrady nie widać do końca całego resortu. Dopiero jak się wyjedzie wyżej to się odsiania cała jago wielkość.
Z góry widać tą drugą, ciekawszą stronę. Copper posiada wielkie, niezalesione tereny, doliny których nie widać z dołu. Coś jak Backbowls w Vail, tylko w mniejszej skali.
Nie miałem czasu za długo tu się zabawić, ale paroma zjechałem. Nic nie ubijane. Jak śnieg spadł tak sobie leży. Miejscami rozjeżdżony, miejscami jeszcze trochę puszku można było znaleźć.
Copper posiada też szybkie i bardzo długie wyciągi na przedniej części resortu. W parę minut można wyjechać prawie na samą górę. Z której to zjazd na dół trwa już dobrych parę minut, albo i znacznie dłużej jak się wybierze „ciekawsze” trasy.
Bardzo spodobał mi się ten resort i obiecałem sobie, że go kiedyś odwiedzę na więcej niż tylko parę godzin. Następna podróż do Vail pewnie się przedłuży o parę dni.
W Copper nie siedzieliśmy długo po nartach. Jak zamknęli wyciągi wróciliśmy do auta i pojechaliśmy do Vail. Z Vail mamy wiele wspomnień bo jakieś 10 lat temu byliśmy tam prawie co roku. W pewnym momencie czuliśmy się tam jak w domu. Po pięciu zimach spędzonych w Vail zapragnęliśmy poznać inne resorty. Ostatni raz w Vail byliśmy w 2013 roku. Vail jest cudownym resortem narciarskim, z bardzo fajnym miasteczkiem. Jedyny minus to ceny. Wyjazd do Vail na tydzień chyba by się nie zmieścił w naszym budżecie. Poza tym Vail nie jest na Ikon pasie więc musieliśmy się tylko ograniczyć do zjedzenia kolacji tam i przejścia się po miasteczku.
Czy Vail się zmieniło przez ostanie 8 lat? Na pewno więcej się pobudowało, zwłaszcza na obrzeżach miast. Widać więcej świateł domów które pną się wysoko w góry. Samo miasteczko nie wiele się zmieniło, natomiast my się zmieniliśmy. I tak pierwotnie mieliśmy plan iść szlakiem wspomnień i odwiedzić Red Lion gdzie zajadaliśmy się żeberkami. Podeszliśmy pod knajpę ale niestety na stolik trzeba było czekać godzinę więc zwątpiliśmy. Natomiast tłum ludzi w okolicy, pijący piwa na chodnikach jakoś nas nie zachęcał do spędzenia tam czasu. Jakoś było tak za młodo, za głośno i za dużo. Nie chcę wiedzieć co tu się dzieje w czasach nie COVIDu.
Może się troszkę postarzeliśmy, może już od życia oczekujemy czegoś więcej. Odeszliśmy więc do cichszej (pewnie droższej) części miasta. Nadal mieliśmy problem ze zdobyciem stolika i zjedzeniem dobrej kolacji. Na pomoc przyszła nam aplikacja Open Table. Na telefonie mam taką aplikację i mogę zawsze zarezerwować stolik w okolicznych restauracjach. Przydaje się to nie tylko, żeby zrobić rezerwację na przód ale też, żeby znaleźć restauracje które nie są obłożone jak potrzebuje się stolika na teraz.
Zazwyczaj używając tej aplikacji w ostatniej chwili trafiamy na restauracje, które po wyglądzie wyglądają dość drogo i sztywno ale zawsze okazuje się, że wybór jest trafny, jedzenie pyszne a rachunek nadal w granicach rozsądku.
Takim oto sposobem trafiliśmy do hotelu Sonnenalp a w nim restauracji Ludwig’s. Darek nie myślał długo i jak tylko zobaczył steka z łosia w menu to już nawet nie słuchał co było dziś specjalnością kuchni. Ja natomiast wysłuchałam pana kelnera do końca i jak usłyszałam, że serwują spaghetti Carbonara (mój ulubiony makaron) to też długo nie musiałam myśleć.
Restauracja okazała się strzałem w dziesiątkę. Było pysznie, przytulnie, miło i przestrzennie. W dzisiejszych czasach patrzymy nie tylko na jakość jedzenia ale też ile przestrzeni jest między stolikami. Tutaj było wystarczająco, żeby nie słyszeć o czym rozmawiają przy innym stoliku, i tylko czasem jak wstaliśmy od stołu było słychać jak język angielski przeplata się z rosyjskim. No tak - w końcu Vail przyciąga bogatych turystów więc nic dziwnego, że w restauracji słynącej z europejskiej kuchni słyszy się dużo rosyjskiego.
Po kolacji spacerkiem poszliśmy na parking. Czekała nas jeszcze droga powrotna do Steamboat droga 131. Jest to droga, która chyba bardziej zapadnie nam w pamięć niż sam dojazd do Steamboat. Było już ciemno jak nią jechaliśmy i tylko co jakiś czas pojawiały się światła jakiegoś domu. Dziwiły nas te małe miasteczka z trzema - czterema domami na krzyż. Do dziś nie wiemy co ci ludzie tam robią - może po prostu lubią życie pustelnika. My wolimy, życie wśród ludzi dlatego wróciliśmy do Steamboat, które jeszcze tętniło życiem ale my już byliśmy zmęczeni po całym dniu atrakcji i poszliśmy spać.
2021.03.04 Steamboat, CO (dzień 6)
Po czterech dniach pięknej słonecznej pogody przyszedł czas na śnieg. Przecież kiedyś musi tu spaść ten biały puszek okruszek. Podobno w Steamboat spada rocznie okolo 200 ft (5 metrów) śniegu. Na dziś mieliśmy zaplanowane wyjście w góry. Wybraliśmy szlak Fish Creek Falls. Szlak może być bardzo krótki albo można iść nawet godzinami i dojść do jeziora Long Lake.
Dzisiejsza pogoda nie zachęcała to wystawiania nosa z domu ale skoro nie mamy kominka w pokoju to co będziemy tak siedzieć w czterech ścianach. Żartuje - podobno nie ma złej pogody, są tylko ludzie nie przygotowani. Kierując się tą zasadą założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w górę.
Wyjście na szlak jest z miasteczka więc zajęło nam tylko 10 minut aby dojechać na parking. Podoba mi się, że w Steamboat jest tak dużo szlaków z miasta. Nie trzeba daleko jeździć. Dużo ludzi też wychodzi na szlak z pieskami. Takie 20-30 minut spacerku (albo dłużej) tak więc i pies i właściciel się cieszy.
Na trasie było dość ślisko więc już na samym początku założyliśmy raki. Ludzie polecali iść na tej trasie w rakietach ale trasa wydawała się za wąska aby rakiety się sprawdziły. Widzieliśmy jednak dużo ludzi w takich oszukańczych raczkach. Takich tylko gumach założonych na buty. One troszkę pomagają ale jak już ktoś planuje chodzić po górach to lepiej wydać troszkę (pewnie nie wiele więcej) i mieć przynajmniej jakieś łańcuszki. Potem widzieliśmy jak ci ludzie w gumach zawracali bo niestety za daleko nie doszli.
Dojście do pierwszego wodospadu jest bardzo proste i zajmuje parę minut. Stąd można podziwiać zamarznięty wodospad. W lato musi być piękny. W zimie też był bardzo ładny choć mniejszy niż ten co ostatnio widzieliśmy w Adirondacks.
Z puktu widokowego można przejść trasą Picnic do trasy Recreation. Ta trasa idzie dalej w góry do górnej części wodospadu Fish Creek albo nawet dalej do jeziora Long Lake. Można iść jeszcze dalej ale to napewno nie zimą i pewnie nie w jeden dzień.
Naszym planem bylo dojść do górnej części wodospadu. Jeziora nie planowaliśmy bo dzień jest krótki a i też przy dzisiejszej pogodzie szybko zrobi się szaro i ciemno.
Po wejściu na trasę o nazwie Recreation troche trzeba zejść na dół do rzeki. Niecałe 5 minut od rozgałęzienia szlaków przechodzi się rzekę. Z mostka możn znów podziwiać wodospad a nawet jak się chce to można podejść w górę.
Za mostkiem trasa zaczyna piąć się do góry. Na szczęście sa zig-zaki czyli można jednostajnym krokiem pokonywać kolejne metry. Za to lubie zachodnie wybrzeże. Zazwyczaj szlaki są bardzo dobrze przygotowane i często mają serpentynki żeby łatwiej się wspinać.
Im wyżej szliśmy tym więcej śniegu przybywalo. Wiadomo z jednej strony wysokość ale też z każdą minuta coraz bardziej sypało śniegiem.
Czułam się jak w śnieżnej kuli. Było przepięknie, biało i wszędzie otczał nas spokojny krajobraz. Tylko czaaem w oddali przemknął jakiś narciarz czy osoba z pieskiem.
Trasa była w miarę ubita i łatwo było iść. Widać jednak, że jest ona dużo mniej uczęszczana. Inna spraw, że śniegu cały czas przybywało więc nasze ślady pewnie w drodze powrotnej będą mniej widoczne.
Szliśmy pomału do góry. Podnosiliśmy się ale trasa była dość łagodna. Szliśmy większość lasem. Pod koniec szlak się troche otworzył i mkgliśmy podziwiać troszkę widoków.
Dotarliśmy do drugiego mostku. Z tego co czytałam dużo ludzi tylko dotąd dochodzi bo dalej potrzebne są rakiety albo nawet lepiej, raki. My mostek przeszliśmy….choć był tak zasypany, że prawie wogóle się nie zorientowaliśmy, że to jest mostek.
Widzieliście kiedyś tyle śniegu? Masakra, nie?
Za mostkiem nadal były ślady ale śniegu też było dużo. Dobrze, że mieliśmy ze sobą mapy i GPS to nie baliśmy się zabłądzić.
Nadal podążaliśmy za ludźmi którzy przetarli szlak i wspinaliśmy się coraz to wyżej. Tutaj nachylenie terenu się zwiększyło ale w rakach nadal szło sie bardzo fajnie.
Przeszliśmy pod skałami, przeszliśmy jeszcze kawałek i niestety ślady zaczęły ginąć. Według mapy mieliśmy skręcić w lewo i jakimiś zig-zagami wyjść wyżej. Niestety większość ludzi tu zawracała więc szlak nie był przetarty. widzieliśmy ślady tylko jednej osoby. Darek próbował iść dalej ale się za bardzo zapadał. Niestety mieliśmy ze sobą tylko raki a nie rakiety śnieżne.
Wygrał rozsądek. Po pierwsze nadal sypało dość mocno, po drugie przy takiej pogodzie robi się szybko ciemno a po trzecie byśmy szli dość wolno bo cały czas się zapadaliśmy. Podjęliśmy więc decyzję o powrocie. Kiedys tu wrócimy w lecie - te dwa miesiące kiedy nie ma tu śniegu i pójdziemy dalej nad jezioro.
Jak to zawsze bywa schodzenie w dół było szybsze i po serpentynkach fajnie się zlatywało. Nawet spotkaliśmy jakiś lokalnych co szli w kierunku górnego wodospadu. Myślę, że wiele ludzi idzie poprostu na spacer na zasadzie pójdę dokąd pójdę.
Tak jak myśleliśmy nasze ślady były już nie widoczne. Szliśmy ta samą trasą może godzinę temu ale ciężko było poznać, że ktoś dziś tędy szedl.
Spędziliśmy w górach jakieś 4h intensywnie maszerując po śniegu. W taką pogodę ciężko o przerwę więc cieszyliśmy się, ze w autku czekała na nas paczka ciaatek i ciepłe ubranko. Było dopiero wczesne popołudnie więc nie bardzo chciało nam się wracać do pokoju i siedzieć w czterech ścianach. Postanowiliśmy pojeździć po okolicy i poznać miasteczko, resort a szczególnie zobaczyć co tu się buduje i co jest na sprzedaż. Resort się dość rozrusł ale chyba ludziom się tu dobrze mieszka bo nie ma wiele na sprzedaż.
Wiemy za to, że łopata jest nieodzownym elementem wyprawy do skrzynki na listy. W sumie to ma to sens. Nigdy nie wiadomo ile śniegu spadnie wiec czasem trzeba będzie odśnieżyć skrzynki, które są niżej.
Dziś kolację postanowiliśmy zjeść na dole w hotelu. Pierwszej nocy poznaliśmy tam lokalnego, któremu rury pękły w domu i ubezpieczenie ulokowało gonw hotelu. Dziś tez mieliśmy nadzieję spotkać kogoś kto może zna się na rynku nieruchomości w Steamboat. Zeszliśmy więc na dół i poczuliśmy się jak u siebie w domu. Rozmowy były oczywiście o śniegu, który nadal ładnie sypał, o trasach narciarskich i resortach ogólnie. Rozmowa pięknie sie toczyła dopóki lokalny, który ma restauracje tu i w w innych miastach nie “okrzyczał” Darka, mówiąc: “Ty to nazywasz zimą? To jest najgorsza zima… prawie wogóle nie ma śniegu!”
Ups… no tak my mieszczuchy nadal podziwiamy każdą minutę jak pada śnieg. Lokalni cieszą się dopiero jak tak parę dni pada.
Nadal mamy nadzieję, że trochę śniegu nasypie i jutro będą super warunki….tylko ze jutro my jedziemy do Copper - innego resortu.
2021.03.03 Steamboat, CO (dzień 5)
Tak jak Ilonka pisała, coraz lepiej poznaje ten resort i coraz bardziej mi się on podoba. Steamboat może nie jest tak wielki jak Vail, Whistler czy Zermatt, ale wystarczająco duży żeby się zgubić i znaleźć jakiś ciekawy lasek czy jeszcze nie rozjeżdżoną polankę.
W poniedziałek i w środę cały dzień jeździłem w Steamboat. Praktycznie od 9 rano do ostatniego krzesełka. W tygodniu jest znacznie mniej ludzi niż w weekend. Na samym dole jeszcze może musiałem parę minut postać w kolejce, ale wyżej to praktycznie non-stop można jeździć. Jak tylko nogi i aklimatyzacja z wysokością na to oczywiście pozwolą.
Pogodę też miałem super. 100% słońca i żadnej chmurki na niebie. Krem na słońce i ciemne gogle albo okulary to podstawa. W godzinach popołudniowych w nasłonecznionych miejscach było aż gorąco. Można by w krótkich spodenkach i w podkoszulku jeździć. W tych miejscach śnieg był mokry, jak podczas wiosennych nart. Natomiast wszędzie indziej mimo ciepła śnieg był dalej zmrożony. Ach te wysokości i ostre słońce.
Wszystkie wyciągi i trasy były otwarte. A mają ich nawet trochę. Dokładnie 169 tras. Można było bez ograniczeń zwiedzać nowe i nieznane dla mnie tereny.
Rano musiała być obowiązkowa rozgrzewka. Jeszcze śnieg był wszędzie dobrze zmrożony, więc gęste kręcenia rozgrzewały nogi i całe ciało. Niebieskie i pojedyncze czarne były najczęściej używane.
Po około godzinie trzeba było się zabierać do roboty i podążać za śladami lokalnych. Steamboat nie ma potężnych obszarów bardzo trudnych tras czy terenów, ale jak chcesz to parę ciekawych się znajdzie.
I znalazłem. Wyciągiem Bar-UE na górę i w lewo. Jest to mój ulubiony wyciąg, ale o tym później. Z tego miejsca można już lekko trawersować albo podejść na nogach do góry jakieś 10 minut. Wjeżdża się do doliny drzewek świątecznych.
Jest to miejsce gdzie jest największa koncentracja najtrudniejszych tras w Steamboat. Tras oznaczonych napisem EX (extreme) albo inaczej potrójny diament.
Paroma trzeba zjechać, żeby później na krzesełku albo w barze było o czym z lokalnymi gadać. Trasy są krótkie, ale bardzo strome, no i oczywiście większość jest przez las. Trzeba uważać żeby się nie wywrócić, bo po tej stromiźnie leciało by się na dół dosyć szybko. Po drodze można by pewnie jakąś choinkę na święta zabrać. Czyli już wiemy dlaczego ten rejon ma taką nazwę.
Święta już były, więc choinek nie pozbierałem. Poniżej tych stromych odcinków są ciekawe, płaskie tereny do zabawy. Trochę lasu, trochę polan. Nawet czasami można tu jeszcze znaleźć nie rozjeżdżony puch parę dni po opadach śniegu.
Steamboat posiada też drugą stronę. Nazywa się Morningside (poranna strona). Duży zalesiony obszar. Drzewa nie rosną gęsto, więc jest zabawa. Jednak nie do końca mi się tu podobało. Odcinek zbyt krótki i płaski. Za bardzo nie można fajnie pokręcić. W sumie to można by tu na kreskę lecieć. Na dodatek jest tylko jeden wyciąg i to w dodatku jeszcze wolny. Kolejka do niego była nawet spora. Zjechałem parę razy i uciekłem z tego miejsca.
Natomiast bardzo spodobała mi się południowa strona resortu. Długie niebieskie trasy, idealne do carvingu.
Dwa szybkie wyciągi obsługują ten rejon. Tak jak wspomniałem, idealne miejsce do carvingu. Była godzina gdzieś 13, więc słoneczko już troszkę podtopiło śnieg. Super się można było wcinać w miękki, ale jeszcze nie mokry śnieg.
Między trasami są oczywiście ciekawe lasy jak ktoś potrzebuje urozmaicenie na chwilę.
Tutaj znalazłem też świetne miejsce na lunch. Zwłaszcza w słoneczną pogodę.
Taco Beast. Naprawdę robią pyszne taco. Najlepsze jest z łosia, przynajmniej dla mnie. Dużo tego tu chodzi po lasach, „łatwo” złapać. Mięsko dobrze wypieczone z warzywami i posypane serkiem. Palce lizać! Do tego oczywiście zimne piwko i przerwa super.
Niestety nie można tak było tylko siedzieć, jeść, pić i nic nie robić. W czasach pracy zdalnej i mi się też coś dostało. Musiałem parę rzeczy do sklepu zrobić na telefonie.
Ale pracować w takim „biurze” to można. Za bardzo nie narzekałem tylko co jakiś czas odrywałem wzrok od telefonu i podziwiałem piękne widoki.
Posiedziałem i popracowałem chyba z godzinę w „biurze” i ruszyłem w moją część góry. W znane, północne tereny.
Wydawało się, że już dobrze znam ten rejon, ale zawsze jak się gdzieś „przypadkowo” skręci to znowu można w ciekawe miejsca wjechać. Była już gdzieś godzina 15, więc nogi też chciały odpoczynku. Wtedy z pomocą przyszedł moj ulubiony wyciąg.
Dlaczego ulubiony? Długi, wolny, w słoneczku i dwu-osobowy. Idealny na popołudniowy odpoczynek. W czasach Covid nie mogą ci nikogo dołożyć do dwu-osobowego krzesełka bo musi być przynajmniej jedno-osobowa przerwa.
Można się wygodnie rozłożyć i opalać. Wypić piwko jak się ma i oglądać narciarzy którzy próbują swoich możliwości na trudnych trasach. Niestety nie można się zdrzemnąć bo to jest Colorado, a w tym stanie stare wyciągi nie mają zamykających poręczy. Można się obudzić na dole na trasie.
Wybiła godzina 16, zamknęli wyciągi i trzeba było zjechać na dół. W słoneczku, łatwymi, miękkimi podtopionymi przez słońce trasami zjechałem na sam dół. Na dole już była wiosna!
Ilonka też już tu była, znalazła miejsce na opalanie i relaks po całym dniu. Na dole mają dużą scenę, gdzie w normalnych czasach (nie Covid) gra muzyka na żywo, ludzie pewnie się bawią i używają każdej chwili żeby być na zewnątrz. Bo stan Colorado z tego słynie. Słynie z ludzi którzy każdą chwilę chcą spędzić na zewnątrz. Czy to góry i narty czy hiki, czy jeziora i rzeki i sporty wodne czy po prostu spacer ścieżką. Wyjdź z domu i używaj przepięknych terenów jakie stan Colorado oferuje.....!!!
2021.03.02 szczyt Quarry, Steamboat, CO (dzień 4)
Dziś dla odmiany zamieniliśmy nartki na rakiety śnieżne. Przynajmniej takie mieliśmy plany ale jak się okazało nawet rakiety nie były potrzebne. Narty dziś miały dzień odpoczynku i postawiliśmy na chodzenie po górach.
Miasteczko Steamboat Springs położone jest na wysokości 6,732 ft (2050 m n.p.m). Nawet nie czujemy tej wysokości. Myślę, że nasze organizmy są już przyzwyczajone to przebywania na wyższych wysokościach. Nie chcieliśmy jednak szaleć i pierwsze wyjście w tych rejonach postanowiliśmy zaplanować nie daleko hotelu.
Miasteczko położone jest w dolinie i tak po jednej stronie są wysokie góry z resortem narciarskim i górą Mt. Werner 10,564 ft (3,220 m n.p.m). Po drugiej stronie doliny też jest resort, tylko mniejszy (Howelsen Hill). Resort Howelsen jest przeznaczony głównie do treningów kadry olimpijskiej Stanów i Kanady.
Resort Howelsen widać z miasteczka i prawie dochodzi do głównej ulicy. Natomiast za skoczniami jest cała masa szlaków do chodzenia, jeżdżenia na rowerze czy wychodzenia na nartach. Na trasy wchodzi się z parkingu Blackmere. Parking nie duży więc szybko się zapełnia ale na szczęście jest szybka wymiana aut bo niektórzy przyjeżdżają tu tylko na godzinkę dwie.
My byliśmy na parkingu koło 11 rano - tak nie spieszyło nam się rano. Wiedzieliśmy, że nasz szlak powinien nam zając nie więcej niż 4 godziny. Tak więc nawet jakbyśmy wyszli o 1 popołudniu to spokojnie zdążymy przed zmierzchem bo tu jest jasno co najmniej do 6 wieczór.
Do auta zapakowaliśmy rakiety i raki ale jak zobaczyliśmy ilość ludzi, która szła bez niczego a trasa wydawała się być ubita to tylko wrzuciliśmy raki do plecaka (na wszelki wypadek) a rakiety zostały w bagażniku. Dojdziemy dokąd się da.
Przed wejściem na szlak przywitała nas mapa z niesamowicie dużą ilością szlaków. Wygląda, że można tu chodzić codziennie i ciągle to wybierać inne kombinacje tras. My skoncentrowaliśmy się na trasie Blackmer.
Fajna, szeroka i do tego ubita trasa. Szliśmy pod górę ale nachylenie było ok i można było w równomiernym tempie posuwać się w górę.
Po drodze spotykaliśmy ludzi na nartach, z psami, zwykłych górołazów czy ludzi na rowerach. Tak, nawet w zimie można jeździć na rowerach. Rowery Fat Tire (grube koło) z każdym rokiem zdobywają coraz to większą popularność.
Na pewno wyjechanie na taką górę na takim rowerze buduje mięśnie i kondycję niesamowicie. Do tego jak oboje z Darkiem stwierdziliśmy, sprawia, że najmniej ciekawa część chodzenia po górach staje się ciekawsza. No bo wychodzić na górę jest zawsze fajnie, nowe widoki, nowe zakręty itp. Natomiast jak się schodzi w dół (zwłaszcza jak schodzi się tą samą trasą co się wyszło) to już jest “nudniej”. Ktoś może dyskutować, że widoki przy schodzeniu są troszkę inne - no troszkę są. Natomiast jeśli idzie się na górę z nartami lub wyjeżdża rowerem to i trasa w dół jest bardzo ekscytująca.
Po około 1.5h doszliśmy teoretycznie do końca szlaku. To znaczy doszliśmy do miejsca gdzie większość ludzi zawraca, gdzie kończy się szutrowa (teraz przykrywa śniegiem) trasa, i miejsca gdzie jest piękny widok na drugą stronę doliny gdzie jest resort.
Dla nas to jednak nie był jeszcze koniec. Dobrze, że mamy aplikację na telefonie All Trails bo mogliśmy zobaczyć co jest dalej, co jest wyżej. I takim oto sposobem trafiliśmy na trasę Lane of Pain (ścieżka bólu). Zapowiadało się ciekawie!
Trasą tą mieliśmy dojść do szczytu Quarry 8252 ft (2515 m n.p.m). Troszkę obawialiśmy się, że trasa będzie nie do przejścia ze względu na śnieg ale szybko obawy to zeszły na drugi plan. Droga stała się węższa ale nadal śnieg był na niej ubity i można było spokojnie miarowym krokiem wspiąć na na szczyt.
Wyjście na szczyt zajęło nam jakieś pół godzinki. Yupi - udało się, szczyt zdobyty. Sam szczyt jest zawalony antenami ale zaraz obok szczytu jest bardzo przyjemny punkt widokowy.
Można było usiąść w słoneczku i podziwiać dolinę i góry. W Colorado może jest zimno ale jest tak mocne słonce, że przy dobrej pogodzie można siedzieć w krótkim rękawku. Zresztą po tym poznaje się lokalnego mieszkańca Colorado - śnieg, a on/ona w krótkim rękawku, albo krótkich spodenkach najlepiej przy grillu z puszką jakiegoś piwa z lokalnego browaru.
Darkowi tylko grilla brakowało ale to już wieczorem w hotelu. Po ponad godzinnej przerwie stwierdziliśmy, że nas tyłki bolą od siedzenia na twardym śniegu i trzeba się trochę poruszać. Tak, że ruszyliśmy w dół. Do połączenia z trasą Blackmer, w dosłownym tego słowa znaczeniu, zlecieliśmy. Tak fajnie szło się po ubitym a jednocześnie miękkim śniegu, że nawet się nie zorientowaliśmy kiedy znów byliśmy na szerokiej drodze.
Schodząc w dół mijaliśmy jeszcze więcej narciarzy, ludzi z psami czy na rowerach. Konkurs wygrał chyba Pan, który zjeżdżał na nartach ale z przodu pchał małe sanki w których siedział jego piesek. Czego to człowiek nie wymyśli. No tak o ile piesek wychodził o własnych siłach na górę o tyle nadążyć za swoim panem jak on śmiga na nartach mógłby mieć problem.
Większa ilość ludzi na szlaku to też większa ilość śladów w bok. Co jakiś czas z głównej trasy ślady uciekały w bok albo do lasu albo na inne trasy. Po znakach widać, że jest tu co robić.
Pogoda wcale nie zachęcała nas do powrotu do hotelu i gotowania. Mieliśmy ochotę zjeść jakiegoś hamburgera z dobrym piwkiem na świeżym powietrzu. Postanowiliśmy sprawdzić co się dzieje w mieście.
Niestety w mieście nie wiele się działo o tej porze. Była dopiero 3 po południu i większość miejscówek nie ma ogródka na zewnątrz. W środku jakoś nie mieliśmy ochoty siedzieć. No tak w mieście nic się nie dzieje, bo przecież wszyscy są na stoku narciarskim.
Stwierdziliśmy, że skoro tam jest centrum zimowej turystyki to my też pojedziemy po wyciągi i tam sobie coś zjemy. Niestety większość restauracji miała dość ubogie menu albo te lepsze nie miały już stolików. Po raz kolejny ponarzekaliśmy jak to fajnie jest w europie gdzie przy każdej trasie można zjeść pyszny obiad.
Niestety skoro nie udało nam się nic zjeść to postanowiliśmy zamówić jedzenie na wynos i jednak zjeść w hotelu. No nic nie udało nam się w słoneczku ale przynajmniej posiłek było dużo lepszy i smaczniejszy.
2021.03.01 Steamboat, CO (dzień 3)
Dziś opowiem wam troszkę o historii miasteczka Steamboat. Tak naprawdę miasteczko nazywa się Steamboat Springs. Każdy jednak mówi na nie Steamboat (łódź parowa) albo po prostu Boat (łódka). Nazwa Steamboat podobno wzięła się kiedy w latach 1800-tnych grupa Francuskich traperów usłyszała dźwięk podobny do dźwięku jaki wydaje silnik łódki parowej. Jak się potem okazało, dźwięk ten był z gorących źródeł które znajdują się w tych okolicach.
Steamboat leży w dolinie Yampa. Przez tysiące lat Indianie ze szczepu Ute i Arapaho przybywali tu na polowania. Oba szczepy Indian lubili też korzystać z gorących źródeł mineralnych. Szybko bowiem odkryli ich lecznicze właściwości i uważali je za miejsca święte.
Pierwszym osadnikiem był James Crawford. Nie dość, że sam się osiedlił to jeszcze spędził trochę czasu w mieście Boulder przekonując innych do przeprowadzki. W 1885 roku pięć innych rodzin się tu osiedliło i miasto pomału zaczęło powstawać.
W 1900 roku oficjalnie powstało miasto nominując James Crawdord na burmistrza miasta. Dwa lata później miasto miało już 3 hotele, 3 stajnie, 3 banki, 4 sklepy wielobranżowe, 2 sklepy mięsne itp.
1909 roku powstała tu kolej. Jak można się domyślać kolej przyczyniła się do rozwoju gospodarczego tego rejonu. Steamboat był głównie rolniczym rejonem z dużą ilością farmerów bydła. Po wybudowaniu kolei w tym rejonie Steamboat stał się największym centrum wysyłki bydła na zachodzie. Jednocześnie turystyka zaczęła się rozwijać i coraz więcej ludzi przyjeżdżało podziwiać piękno natury albo relaksować się w gorących źródłach.
Z początkiem 1915 Norweg Carl Howelsen otworzył skocznie i oficjalnie stworzył narciarstwo jako sport w tym rejonie. Park Howelsen jest najdłużej działającym kompleksem skoczniowym i nadal cieszy się popularnością wśród kadry sportowej USA czy Kanady.
W 1960 roku góra Storm została przekształcona na resort narciarski. Projekt nadzorował James Temple. Kilka lat później góra została przemianowana na Mt. Werner, na cześć lokalnego olimpijczyka (Buddy Werner), który to niestety zginął tragicznie w lawinie.
Na dzień dzisiejszy Steamboat ma wiele do zaoferowania. Destynacja jest popularna w zimie głównie ze względu na światowej klasy resort narciarski. A w lecie oferuje wędkarstwo, golf, rowery górskie, no i oczywiście nieskończoną ilość szlaków górskich.
A jak miasteczko wygląda teraz? Jest ciekawe, z niską zabudową. Ma klimat i pozostałości z lat 1900 i brakuje chyba tylko Saloon’u z wahadłowymi drzwiami. Myślę, że Steamboat się jeszcze rozrośnie. Ma dużo terenów gdzie pewnie powstaną kolejne hotele, domy i apartamenty pod wynajem.
Poruszanie się między centrum Steamboat a resortem jest dość łatwe i szybkie. To znaczy zależy jaki transport się weźmie. Ja wybrałam nóżki i tak z hotelu szłam około 45 minut. Z kolei z hotelu do resortu mam około 20 minut. Można oczywiście pojechać autem i to zajmuje około 6 minut. Jest też autobus który krąży między resortem a miastem. Tak, że wybór jest duży.
Ja miasteczko zwiedzałam wczoraj. Darek poznawał resort narciarski a ja poznawałam miasteczko. Najpierw poszłam drogą. Niby chodnik jest idzie się cały czas wzdłuż drogi number 40 więc jest dość głośno. Z powrotem szłam już trasą rekreacyjną wzdłuż rzeki Yampa.
Trasa jest przeznaczona na rowery i spacery. Jest bardzo przyjemna i w lecie musi być nieźle oblegana. Przypomina mi trasę w Stowe choć tu wydaje mi się dłuższa. W końcu na zachodzie wszystko jest większe to i trasa powinna być dłuższa.
Miasteczko Steamboat Springs jest bardzo przyjemne z dużą ilością sklepików i restauracji, no i oczywiście browarów.
Darek szalał dziś znów na nartach. Już bardziej obeznany z resortem zapuszczał się coraz głębiej i tylko pisał mi smski:
“Koniec obijania się. Pierwszy EX zrobiony!!! Było stromo ale bez cliff. 10 minut podejścia…”
“Siedzę właśnie na lunchu w taco place. Taco z Elk jest dobre.” - no tak bo tu łosie są słynne i można nawet jeść ich mięso.
No i ostatni sms….
“Znajdź jakieś jungi dunki i napisz” - w naszym slangu oznacza to jakiś bar. Czyli koniec pracy dla mnie. Trzeba się zbierać i iść na spacerek do resortu. Lubię tu chodzić po okolicy. Jest bardzo dużo chodników i można naprawdę dużo pochodzić.
Dojście z hotelu do resortu zajmuje jakieś 20-30 minut w zaleźności, którą trasę się wybierze. A po drodze można nie tylko podziwiać widoki ale odwiedzić też starą stodołę Arnolda.
W resorcie pomimo, że był poniedziałek nadal było dużo ludzi. Widać, że większość przedłuża sobie weekend. Pewnie dopiero w środę będą luzy. Pożyjemy, zobaczymy. Póki co relaksowaliśmy się w słoneczku i planowaliśmy jutrzejszy dzień - hike w górach.
Nie mieliśmy co prawda takiej miejscówki jak kolega z parkingu ale też się całkiem fajnie i miło siedziało. Kolega nie dość, że miał swój prywatny dach, pięknym widokiem na góry to jeszcze w aucie miał wszystko inne. Samowystarczalność na maksa.
W Colorado jak tylko zajdzie słońce to robi się dość chłodno. Dlatego posiedzieć na zewnątrz można tylko tak do 5-6 ale potem już lepiej się przenieść gdzieś gdzie jest ognisko albo do środka. My nadal unikamy większych skupisk w lokalach więc wybraliśmy ognisko. Pojechaliśmy do browaru tylko kupić jakieś piwko do hotelu ale jak zobaczyliśmy ognisko to postanowiliśmy spróbować po jednym piwku zanim zdecydujemy się na zakup.
Nawet przy ognisku jednak było zimno więc wzięliśmy piwko na wynos i testowaliśmy już w hotelu przy kolacji. Jak to dobrze, że możemy sobie sami coś ugotować. Wygodnie, bezpiecznie i smacznie!
2021.02.28 Steamboat, CO (dzień 2)
Tak jak Ilonka wczoraj pisała, do końca nie wierzyliśmy, że uda nam się w tym sezonie jakieś fajne narty zorganizować.
Udało się!!! Jesteśmy w Colorado!
Planujemy być tutaj 12 dni. 7-8 narciarskich, 3-4 jakieś fajne zimowe hiki i parę dni na zwiedzanie lokalnych miejsc. Dzisiaj, pierwszy narciarski dnień w Steamboat. Miasteczko położone jest na wysokości 6,700 stóp (2,100 metrów), czyli dosyć wysoko. Jak na pierwszy raz za bardzo nie chciałem cały dzień jeździć na nartach na tych wysokościach żeby mieć siłę i energię na kolejne dni. Zresztą wczoraj poszliśmy spać bardzo późno. No bo jak tu iść spać jak jest bar otwarty. Oboje byliśmy tak spragnieni siedzenia przy barze, że jak tylko zobaczyliśmy, że w stanie CO można to robić, to nawet samochodu nie wypakowaliśmy, prosto zasiedliśmy przy barze.
Potem jeszcze była kolacja, rozpakowanie samochodu i ogólnie wszystko co jest związane z przyjazdem do nowego hotelu. Zeszło do późnych godzin.....
Dlaczego Steamboat? A tak jakoś wyszło. Byliśmy już w Colorado trochę razy, ale nigdy tutaj. Jakoś tak Steamboat nigdy nie był po drodze. Zawsze wybieraliśmy resorty przy autostradzie 70, a nie na odludne, północne rejony tego dużego stanu. Tym razem postanowiliśmy się tutaj zapuścić i zobaczyć co w trawie (a raczej śniegu) piszczy
Jak to powiadali starzy górale, śniadanie jest najważniejsze. Dużo kalorii rano i wystarczy na cały dzień. Tak też się stało. Jajecznica z wielu jaj na boczku i warzywach smakowała wyśmienicie
Czy widzicie kolor tych jajek? Nie są to blado-żółte jajka z supermarketu, ale piękne, aż pomarańczowe żółtka. Ostatnio jedliśmy takie w Nowej Zelandii. Staramy się unikać masowych produktów z wielkich galerii handlowych i kupować lokalne, organiczne produkty od lokalnych. Czy to jest lepsze? Nie wiem. Mówią, że tak. Wygląda i smakuje lepiej, a także pomagamy lokalnym rolnikom.
Wczoraj w barze lokalny mi mówił, że w weekend się nie jeździ na nartach. Nie posłuchałem go i pojechałem w niedzielę na narty. Hotel mamy blisko resortu, ale jednak 5 minut samochodem trzeba jechać. Na nogach jakieś 20 minut, co w butach narciarskich nie jest najlepszym pomysłem.
Oczywiście parking był pełny. Osoba odsługująca parking mi powiedziała, że nie ma miejsca i że muszę zjechać na dół i zaparkować. Tam są autobusy co mnie przywiozą tutaj do resortu. Ponoć też jest jakaś gondola. Nie chciało mi się brać autobusów, więc poczekałem chwilę i śledziłem ludzi co już wracali z nart. Jest godzina 11 rano, niektórzy już wracali, więc w ciągu 10 minut udało mi się zaparkować na górnym parkingu. Obok jest płatny parking, ale jakoś wolę $40 wydać na piwko niż na miejsce postojowe.
Mimo, że było pół na pół chmury i słońce to i tak było ciepło. Steamboat jest na szerokości geograficznej porównywalnej do południowych Włoch. Na tej wysokości słońce jest mocne i ostre. Jak podszedłem do wyciągów to ludzie je obsługiwali w koszulkach! No tak, ja już zapomniałem jak się w jeździ na nartach w Colorado.
Wsiadłem na pierwszy lepszy i ruszyłem w góry.
Tutaj mniej przestrzegają przepisów Covid jak u nas na wschodzie. Może nie ładują 100% obłożenia, ale nie masz swojego krzesełka. Jest tabliczka z napisem, że jak się czujesz niekomfortowo jechać z inną osobą to możesz to zgłosić obsłudze wyciągu i pojedziesz sam. Ale niestety będziesz musiał czekać, aż kolejka będzie mała, czyli pewnie sobie troszkę postoisz. Na wyższych wyciągach już nie było tego problemu bo albo było mało ludzi, albo wyciągi były mało-osobowe i nie dokładali ludzi.
Dalej uważam, że na zewnątrz jest ciężko złapać Covid, zwłaszcza na jadącym wyciągu gdzie wszyscy są w maskach. Plusem jest też, że można z lokalnymi rozmawiać, a nie samotnie jechać do góry. Ludzie tutaj różnią się od ludzi z wielkich resortów w Colorado. Większość to lokalni z okolicznych miasteczek, a nie z dalekich miast czy krajów. Wiem, że podczas pandemii mniej zagranicznych narciarzy jest w Stanach, ale ludzie mówili, że i tak nie mają wielu turystów z zagranicy albo ze wschodniego wybrzeża.
Steamboat nie jest potężnym resortem, ale też w ciągu jednego dnia raczej się go całego nie pozna, zwłaszcza, że nie jestem tu rano. Postanowiłem się skupić na jednej części i resztę zwiedzać w kolejne dni.
Pogoda się zmieniała, ubywało chmur, a przybywało słońca. Przez kolejne dni ma być idealnie słonecznie i bez wiatru. Ogólnie to bomba, chociaż niektórzy lokalni wolą jak sypie śnieg i jest zabawa w puchu. Na śnieg w tym roku nie mogą narzekać. Dużo go dostali. Jak tylko wyjedzie się z ubitych tras to od razu jest się w puszku.
Dzisiaj na pierwszy dzień, nie chciałem przesadzać, i w większości ograniczyłem się do niebieskich i pojedynczych czarnych. Chociaż pokusa była i czasami wjeżdżałem w las albo wyszukiwałem ciekawszych spadów. Jutro dalej się zapuszczę, szkoda zmęczyć nogi w pierwszy dzień.
Mimo, że była niedziela, to gdzieś tak od godziny 14 zaczęło ubywać ludzi. Już zupełnie nie było kolejek do wyciągów. Praktycznie podjeżdżałeś, zwalniałeś i wsiadałeś na krzesełko.
Wcześniej w sumie też było ok. Najdłużej może stałem 6-7 minut.
W Colorado dalej nie ma przepisów nakazującym resortom zakładanie poręczy zamykających krzesełka. W związku z tym dalej jest parę wyciągów co nie ma zabezpieczeń.
Siedzisz jak na taborecie z opieradłem. W miarę jest ok, ale czasami jak wyciąg jedzie wyżej i nagle się zatrzyma to krzesełko zaczyna się fajnie bujać. Ciekawe uczucie. Jak bym miał dziecko to raczej bym się bał je zabrać na tego typu wyciągi. Z drugiej strony to lokalni są do tego przyzwyczajeni i mało kto zamyka poręcz. Na większości nowych wyciągów jest zamykanie, a i tak mało kto je używa. Co kraj (stan) to obyczaj.
Wyciągi zamykają o 16. Jeździłem do końca. Zjechałem na dół i zacząłem szukać miejsca gdzie by tu usiąść w słoneczku, podziwiać widoki, posłuchać muzyki i napić się zimnego, lokalnego piwka. Nie było to łatwe zadanie. Była niedziela i ładna pogoda. Wszystkie miejsca były oczywiście zajęte. Nie rezygnowałem z misji. W końcu w jednej knajpce pozwolili wynosić plastikowe stołki na trasę. Tak też zrobiłem i dołączyłem do innych. Oczywiście w czasach Covid każdy siedział w bezpiecznej odległości.
Ilonka też zakończyła swoje zwiedzanie miasteczka i okolic i dołączyła do mnie.
Super się siedziało, podziwiało widoki i planowało kolejne dni w tym raju. W Colorado w słoneczku nawet w zimie jest ciepło. Wysokość nad poziomem morza i szerokość geograficzna czyni wiele. Wybiła godzina 18 i słoneczko zaszło. Momentalnie zrobiło się zimno i trzeb było się zwijać.
Wróciliśmy do hotelu. Zjedliśmy kolacje i padliśmy. W sumie to nie była byle jaka kolacja. Wczoraj będąc w Denver odwiedziliśmy sklep pana Edwarda. Kupiliśmy parę fajnych mięs. Między innymi zamarynowane, gotowe do pieczenia żeberka. Ale były pyszne. Mięsko rozpływało się w ustach i idealnie od kosteczek odchodziło.
Nie ma to jak lokalne wyroby..... Polecamy Edwarda w Denver!
2021.02.27 Steamboat, CO (dzień 1)
Nie wierzyłam, do ostatniej chwili a dokładnie to do soboty 9 rano, nie wierzyłam, że gdzieś polecimy w tym miesiącu. Tak, bilety zarezerwowałam jakiś czas temu, najpierw do SFO a potem do DEN. Ale co z tego, że miałam bilety. Bilety aktualnie kupuję jak kolejny ciuch na amazonie… przecież zawsze można oddać.
Nawet jak się pakowałam to nie do końca zdawałam sobie sprawę gdzie jadę. Nie pierwszy raz się pakowałam w tym roku więc to nic nowego. Dotarło do mnie dopiero jak siedziałam przed bramką i sluchałam kolejnych wezwań na samolot do Cincinati, Charlote, Key West….
Doczekałam się aż wywołali samolot do Denver - tak to nasz. Rok bez tygodniowego wyjazdu na nartki byłby rokiem straconym. Pomyślicie pewnie… to co Vail, Aspen, Brenckenridge… nie, tym razem postawiliśmy na Steamboat. Darek jeszcze tam nigdy nie był, ja tym bardziej. Tak więc przygoda, przygoda!
Niektórzy będą się dziwić że lecimy, że się nie boimy. Inni natomiast będą pytać co tak długo zwlekaliśmy. Ostatnio ktoś fajnie powiedział… albo żyjesz albo się boisz. No więc to jest nasza odpowiedź na pierwsza grupę ludzi. Co do pytania czemu dopiero teraz to wiecie, że koniec roku/początek zawsze jest dla nas dość ciężki w pracy więc marzec wydawał się najlepszą opcją. Już mam ochotę na wakacje w słoneczku. A nie ma nic lepszego niż spring skiing. Miejmy nadzieję, że pogoda dopisze.
Pierwotnie mieliśmy lecieć do Kalifornii ale ta trochę wymyśla z kwarantannami i innymi restrykcjami. Colorado natomiast mówi - witamy was z otwartymi rękami tylko proszę być rozsądnym. Nie ma problemu!
I takim oto sposobem, jest sobota rano a my zamiast smacznie spać siedzimy już w taksówce (nie byle jakiej) na lotnisko. Taksówka nie byle jaka bo przyjechał po nas Van. Przynajmniej nie było problemu jak tu wsadzić narty - czyżby już nawet w NY mieli Ski Taxi , jak w Park City?
Lecimy z LGA - ależ to lotnisko się rozbudowało przez ostatnie pół roku a to jeszcze nawet nie jest połowa. Plusem tego lotniska jest, lokalizacja. Dlatego bardzo cieszymy się, że rozbudowywuje się i będziemy mieli jeszcze większy wybór połączeń. Szczególnie, że nasze ulubione linie Delta mają większość terminali więc zapowiada się super. Ciekawe ile im jeszcze zajmie ten remont. Ale dobrze, że wykorzystują czas COVIDa kiedy ilość lotów i pasażerów jest mniejsza. Niech zrobią jak najwięcej zanim ruch powietrzny wróci do normy. A może stać się to już niedługo bo nawet podsłyszeliśmy rozmowę załogi, że już za tydzień mają prawie dwa razy więcej połączeń niż dziś.
Nasz samolot był pełny i niestety nie udało nam się dostać upgradu ale to nic. Siedzieliśmy w przejściu awaryjnym i nadal mieliśmy bardzo dużo miejsca na nogi. Do tego Delta blokuje środkowe siedzenie więc mamy pewność, że cały rząd będzie tylko dla nas. Muszę przyznać, że będę tęsknić za tą przestrzenią jak rzeczy wrócą do normy.
Ale fajnie było znów polecieć. Ja to lubię ten czas w samolocie. Oglądanie filmów, start i lądowanie, te widoki z okna, i całą ekscytację z faktu, że wylądujemy w innym miejscu. Denver już znamy ale nie było nas tu 8 lat (sami nie wiemy czemu) więc odświeżenie pamięci będzie jak najbardziej mile widziane.
Po około 5 godzinach lotu wylądowaliśmy w Denver. Troszkę się zdziwiliśmy, jak pan pilot powiedział, że w Denver jest 35F (ok. 2C). Denver ma bardziej klimat pustynny i zazwyczaj w lutym/marcu temperatury tu są koło 60F (15C). Kolejny dowód, że klimat się ochładza. Czyli jak w Denver na nizinach jest tak zimno to ja nie chcę wiedzieć jakie temperatury są w górach.
Lotnisko DEN trochę przebudowali. Do części gdzie odbiera się bagaże można pojechać pociągiem albo (czego wcześniej nie było) dojść na nogach. My wybraliśmy nogi bo szybciej i mniej tłumów. Z drugiej strony to jest to łatwy sposób na sprawdzenie czy się ma COVIDa. Jak wyjdziesz pod górę na tym lotnisku bez zadyszki to znaczy, że twoje puca nadal są w dobrym stanie. Śmialiśmy się, że to jest ich sposób kontroli granic stanu. Tutaj nie mierzą temperatury itp. Ogólnie przechodzi się jakby nigdy nic.
Na lotnisku jak to zawsze bywa trochę schodzi. Trzeba bagaże odebrać, samochód wypożyczyć i ogólnie ogarnąć się. Denver przygotowane jest na narciarzy i ma bardzo fajną karuzelę na bagaże z nartami. Przynajmniej odrazu wiadomo gdzie się je odbiera. Łatwo znaleźć swój sprzęt no i pewnie szybko idzie rozładunek.
Dobra, mamy bagaże, samochód. Wszystko zostało odkażone. No to w drogę. Zazwyczaj pierwszy dzień (zwłaszcza na dłuższych wyjazdach) poświęcamy sprawom organizacyjnym. Trzeba kupić jakieś jedzenie i piwko bo będziemy głównie przyrządzać jedzenia w hotelu. Mamy apartament w hotelu z jedną sypialnią i dobrze wyposażoną kuchnią więc stawiamy na unikanie ludzi i przyrządzanie posiłków samemu. Oczywiście można kupić wszystko w jednym supermarkecie ale jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego. Dlatego mamy listę 3 sklepów i jednego browaru do odwiedzenia. Zanim jednak to zrobimy to pasowałoby zjeść jakiś lunch.
Jak tylko Darkowi powiedziałam, że In-n-Out robi ekspansję na Colorado i nawet jedna lokalizacja jest dość blisko lotniska to od razu było wiadomo gdzie mamy jechać na lunch. Nawet jeśli będziemy musieli nadrobić jakieś 20 minut. Niestety to co zobaczyliśmy na miejscu przerosło nasze największe oczekiwania. Kolejka samochodów do drive through była tak duża, że stania było co najmniej na godzinę jak nie więcej. WOW - i ludzie tak naprawdę stoją? Stwierdziliśmy, że wejdziemy do środka ale o zaparkowaniu też mogliśmy pomarzyć do tego kolejka do środka wcale nie była mniejsza. We are too sexy for that! Szybka decyzja, że ich olewamy i wybraliśmy ich największą konkurencję czyli Five Guys.
A obok Five Guys było Pierogies Factory czyli fabryka pierogów. Kupiliśmy 3 paczki zamrożonych pierogów, gołąbki i będzie kolacja jak się patrzy. Nie był to sklep polski. Widać, że pracują tam amerykanie, klientami też głównie amerykanie. Jak powiedziałam gołąbki z polskim akcentem to Pani z początku nie zrozumiała co ja chcę zamówić. Ale potem się domyśliła. W menu mieli same polskie specjały rosół, barszcz, zapiekanki no i oczywiście pączki. Widać, że im się to fajnie kręci więc może to jest pomysł na biznes. Podszkolę się jeszcze w gotowaniu podczas tej pandemii i kto wie co czas przyniesie.
Pierogi mamy to teraz czas na jakieś mięsko. Ostatnio w Wyoming zraziliśmy się do mięsa z supermarketu więc tym razem wyszukałam lokalny sklep mięsny (u Edka). Pojechaliśmy na jakieś zadupie, aż Darek się zastanawiał gdzie ja go znów wyciągnęłam ale grzecznie skręcał w lewo, w lewo no i w lewo żeby na końcu było w prawo. Jak zajechaliśmy pod sklep i zobaczyliśmy pełny parking to od razu wiedzieliśmy, że dobry wybór.
Uff - prawie koniec zakupów. Jeszcze tylko piwko i możemy ruszać w drogę. Nie lubimy piwa przemysłowego jak Heineken Tyskie, Żywiec itp. Wolimy wspierać małe lokalne browary i piwo w którym czuć świeżość i smak. Jak zobaczyłam, że browar ma w logo żółwika to nie mogłam go ominąć. Znów jakieś totalne zadupie gdzie zastanawiamy się jakim cudem tu się biznes utrzyma. No jak podjechaliśmy to zrozumieliśmy. Znów pełny parking, ludzie parkują na poboczu i kolejka, żeby zdobyć jakiś stolik. My tylko wstąpiliśmy po piwo na wynos więc na szczęście kolejki nas ominęły. Ale jak kiedyś będziemy mogli tu zostać na dłużej to na pewno siądziemy przy ognisku z widokiem na górki.
Koniec zakupów - wreszcie można wjechać na autostradę i pojechać w kierunku górek. Steamboat jest resortem najbardziej oddalonym od Denver. Nadal jest to tylko 3h jazdy ale przez góry i przełęcze więc droga może być zasypana. Prognozy są dobre i wygląda, że drogi są przejezdne więc powinno nam się udać szybko dojechać. Ponieważ wszystkie zakupy robiliśmy po drugiej stronie miasta to już nie musieliśmy się pchać przez miasto i szybko wskoczyliśmy na autostradę. Z każdą minutą podnosiliśmy się coraz wyżej i zbliżaliśmy się do słynnych resortów jak Vail, Breckenridge, Arapaho Basin czy nasze docelowe Steamboat.
W miasteczku Silverthorne z autostrady numer 70 odbiliśmy na drogę numer 9. Tutaj był znak Breckenridge na lewo a Steamboat na prawo… my na prawo i wtedy się zaczęło. Tutaj to już nie wiele było. Same lasy, góry i tylko droga na której czasem jakieś auto się pojawiało. Jak wjechaliśmy na drogę numer 40 to już w ogóle było pustkowie. Tak naprawdę za Silverthorne nie było już cywilizacji (poza małą stacją w miasteczku Kremmling) aż do samego Steamboat.
Dobrze, że mamy fajny samochodzik Volvo XC60 to droga nam nawet mijała a muzyka umilała podróż. Wiedzieliśmy, że czarny asfalt może szybko zmienić się w biały gdyż z każdym kilometrem podnosiliśmy się coraz wyżej. Wyjechaliśmy na ponad 9tys feet (2700 m). Tu już było zimno, śnieżnie i wietrznie. Na szczęście ratraki na gąsienicach się uwijały i droga nadal była przejezdna.
Cudownie - nie? Była pełnia księżyca więc pomimo, że była noc to nadal było widać ten dziewiczy śnieg na poboczach. Wszystko pokryte białą kołderką. Pięknie. Aż się chciało wychodzić i zdjęcia robić ale jak zobaczyłam, że na zewnątrz jest 8F (-13C) to wybrałam nagrywanie przez szybę. Darek jednak odważniaka wyszedł i uchwycił na zdjęciu tą pustkę, ciszę i tylko nasz samochodzik po środku niczego (albo właśnie wszystkiego).
Przełęcz za nami - teraz z każdym kilometrem będziemy niżej więc i śniegu będzie mniej. Zjeżdżaliśmy w dół i szok - a co to za duże miasto tam w dole. Musi to być Steamboat. Zrobiło wrażenie. W Stanach resorty zazwyczaj są dość małe. Często najpierw powstał resort a dopiero potem zaczęto budować miasto i infrastrukturę. Ze Steamboat jest inaczej. Najpierw było tu miasto które powstało w czasach gorączki złota. Potem zrobili tu destynację wakacyjną ze względu na gorące źródła a dopiero na koniec zrobili tu resort narciarski. Super - właśnie czegoś takiego szukaliśmy. Miasteczka z resortem a nie resortu z miasteczkiem.
Dojechaliśmy do hotelu. Była już prawie 9 wieczór. W Colorado w hotelu może być otwarty bar (w czasach COVIDu) więc nie było szans, żebym Darka zaciągnęła do rozpakowywania auta czy do pokoju. Odebraliśmy tylko klucze, żeby wiedzieć na jaki pokój barmanka ma wpisać drinki i poszliśmy się zrelaksować przy gorącym cydrze jabłkowym (tak od Hunter za mną chodził) albo zimnym piwku - każdy pije to co lubi.
Rozpakowywanie auta poczeka - w końcu na zewnątrz jest jak w zamrażalniku więc nic się nie zepsuje. Natomiast kolega mógł z baru uciec. Darkowi zajęło około jednej minuty żeby poznać kolegę. Mieliśmy to szczęście, że gostek mieszka w Steamboat ponad 20 lat i zna każdy zakamarek. Tak więc poopowiadał nam gdzie najlepiej jeździć na nartach - Sundown wyciąg. Żeby omijać gondolę bo wszyscy od niej zaczynają, więc między 9:30 rano a 11 lepiej jej unikać. Kolejki do wyciągów (te słynne co są na Youtube) są ale głównie w Soboty - no ale przecież kto jeździ w Soboty. Ogólnie przegadaliśmy jakieś 2h, dowiedzieliśmy się, że jest to fajne miasto do mieszkania i ma potencjał i się będzie jeszcze bardziej rozrastało. Hmm - kto wie czy nie wyjedziemy stąd z kluczykami do jakiegoś mieszkanka.