Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.09.08 Velika Planina, Słowenia & Wiedeń, Austria (dzień 8)
Dzisiejszy dzień niestety już jest naszym ostatnim dniem na wakacjach. Szkoda, że ten czas tak szybko leci.
Słowenia jest małym krajem, ale jak różnorodnym. Obudziliśmy się nad gorącym Adriatykiem, a w planach mamy jeszcze wyjechać w wysokie, zimne góry. Wszystko w tym samym, małym kraju.
Dzisiaj rano nigdzie nam się nie spieszyło. Po późnym śniadaniu, trochę leniuchowaliśmy, nadrabialiśmy zaległości z blogiem i sprawdzaliśmy temperaturę wody w Adriatyku. Ciepła jest, nagrzana przez całe lato.
Nie chciało nam się wyjeżdżać też dlatego, że prawie cały dzień spędzimy w samochodzie. Musimy dojechać do Wiednia, z którego jutro rano wylatujemy do domu. Wiedeń jest oddalony od Piran (miasteczka, gdzie dzisiaj spaliśmy) o 500km. Nie jest to dużo czasu jak na Europejskie autostrady, ale oczywiście nie wszędzie są szybkie drogi i też chcemy coś po drodze zobaczyć.
Chyba najwyższa pora wspomnieć coś o samochodzie. Jak robiłem rezerwacje to się dowiedziałem, że do Słowenii nie wpuszczają wszystkich samochodów, można wjechać tylko tańszymi modelami. Nawet VW-genem mogę już nie wjechać. Wziąłem Ople Astra lub coś podobnego.
W Wiedniu na lotnisku zapytałem się czy jakimiś lepszymi samochodami mogę wjechać do Słowenii. Miła pani mi powiedziała, że tak, tylko musiała mi wbić specjalną pieczątkę do kontraktu. Wypożyczalnia Sixt w Europie ma chyba podpisany jakiś kontrakt z BMW bo w ofercie mają wiele tych samochodów. Wybraliśmy BMW 4M coupe.
Zawsze jak gdzieś jedziemy to wypożyczamy w Sixt. Jestem już ich złotym członkiem i mam dobre przywileje. Takie jak niższe ceny, pierwszeństwo w wyborze samochodu.... Teraz też dostałem 50% off na to sportowe cacko i wyjechaliśmy z garażu. Na początku trochę sceptycznie podszedłem do samochodu. Jakieś takie małe, nisko się siedzi, ciężko się wysiada. Ale po paru dniach zabawy, zwłaszcza na górskich, krętych drogach, zmieniłem zdanie.
Jak ten samochód trzymał się drogi to bajka. Po alpejskich, krętych drogach prowadziło się go idealnie. Siedzenia mają funkcje bocznego dociskania na zakrętach, co sprawiało, że byłem do niego przyklejony. Silnik też niczego sobie. Pod górę dawał o sobie znać. Ogólnie mówiąc, fajna zabawka.
Mam wrażenie, że po Europie coraz szybciej się jeździ. Co jestem i jadę autostradą to samochody jadą coraz to szybciej. Jest limit 130km/h, ale chyba go już nikt nie przestrzega. 140 czy 150 to standard. Często leciałem lewym pasem w kolumnie 160+ i to wydawało się takie normalne. Przynajmniej setki kilometrów na autostradach szybko mijały. Oczywiście BMW lubi takie prędkości i prowadziło się go bez zastrzeżeń, a także nie czuło się tej szybkości. Hamulce też ma świetne. Czasami jak było ostre hamowanie, to samochód idealnie sobie z tym radził.
Szkoda, że w Stanach nie można tak szybko jeździć, bo bym już dawno Subaru zamienił na BMW.
Dobra, wystarczy już o samochodzie.
Po jakiś dwóch godzinach od wybrzeża dojechaliśmy do Velika Planina. Jest to wielka polana wysoko w górach, na której w lato pasie się dużo zwierzyny hodowlanej. Znajdują się tam małe chatki (około 60) w których kiedyś mieszkali pastuchy. Teraz są one wynajmowane dla turystów. Oczywiście jak dojechaliśmy to zaczęło padać. Na początku kropić, a potem już ostro lać. No nic, ubraliśmy kurtki przeciwdeszczowe i wsiedliśmy do pierwszej kolejki linowej. W parę minut wyjechaliśmy prawie kilometr do góry na wysokość ponad 1400 metrów, gdzie już dobrze padało.
Z tego miejsca można przejść się na krótki, albo na dłuższy spacer. Deszcz padał, więc za bardzo nie chciało nam się chodzić po tej mokrej trawie, więc wybraliśmy łatwiejszą opcję. Wyciąg krzesełkowy. Nie wiem czy był to najlepszy pomysł, bo siedzieliśmy na tych krzesełkach przez ponad 10 minut. Wyglądaliśmy jak zmoknięte kury na grzędzie. Nic nie mogliśmy zrobić, tylko siedzieć i moknąć. Dobrze, że chociaż mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe, to trochę nas ratowały. A zwłaszcza kamery i aparaty.
Wyjechaliśmy na górę. Trochę mniej padało, ale znowu chmury się pojawiły. No nic, wysiedliśmy z krzesełek i rozpoczęliśmy spacer. Byliśmy na 1650 metrach, więc było przyjemnie chłodno.
Wielka ta polana. Widać wiele wyciągów narciarskich. W zimie musi tu być pełno ludzi. Znajduje się na niej wiele małych domków. Większość wygląda na zadbane. Pewnie ludzie tutaj przyjeżdżają na weekendy albo i na dłużej. Odpoczywają sobie w chłodzie i ciszy.
My niestety nie mamy tygodnia, więc zjechaliśmy kolejką w dół, gdzie też już ostro lało. Wsiedliśmy do suchego autka i udaliśmy się do Wiednia.
Po drodze jeszcze mieliśmy granicę do pokonania i już byliśmy w Austrii. Jak jechaliśmy do Słowenii to nikt nas nie kontrolował. Natomiast wjeżdżając do „zachodniej” Europy nie było już tak prosto.
Przed granicą stali celnicy z lornetkami i obserwowali każdy nadjeżdżający samochód. Ciekawe ilu ich jeszcze było pochowanych wcześniej po krzakach. Następnie musiałeś bardzo zwolnić i przejeżdżać koło kolejnych ludzi, którzy bacznie się przyglądali każdemu samochodu. Nam tylko machnęli ręką na przywitanie i pozwolili jechać dalej. Natomiast nie wszyscy mieli takie szczęście i widzieliśmy trochę samochodów stojących na poboczach.
W czasach zwiększonej nielegalnej emigracji i wzmożonego ruchu uchodźców takie obrazki niestety będą pojawiały się częściej. Biali ludzie w fajnym samochodzie na austriackich numerach bezproblemowo przejechali granicę. Niektórzy nie mieli tego szczęścia i byli sprawdzani na każdą stronę.
Z granicy do Wiednia jest 250 kilometrów. Udało nam się to pokonać w szybkim czasie i wczesnym wieczorem wjechaliśmy do podziemnego parkingu pod naszym hotelem.
Jest to nasza ostatnia noc, więc trzeba było godnie pożegnać się z Europą. Będąc w Wiedniu obowiązkowo trzeba zjeść ich klasyczny Wiener schnitzel. Ilonka znalazła na internecie jedną z lepszych knajp, która serwuje ten przysmak. Było to blisko naszego hotelu, więc udaliśmy się tam na piechotę.
Podeszliśmy pod restaurację i zaczęliśmy się śmiać. Kolejka do stolika ciągła się aż na zewnątrz. Prawie na długość całego bloku. Musielibyśmy stać przynajmniej godzinę żeby usiąść i zjeść. My należymy do poważnych ludzi i nie będziemy się aż tak wygłupiać. Chyba ludzie zaczynają za bardzo ufać i być uzależnieni od internetu. Przestają mieć swoje zdanie albo opinię.
Prześlijmy się ulicami Wiednia i znaleźliśmy inną restauracje, Briechenbeisel. Bardzo ją polecam. Była pełna, ale nie aż tak żeby czekać na stolik. Jedzenie pyszne, pewnie smaczniejsze niż w tej masówce jaką niedawno widzieliśmy. Wiener schnitzel był wielki i idealnie zrobiony. Butelka lokalnego, czerwonego wina Blaufränkisch idealnie do niego pasowała.
Zapewne już wiecie, że lubimy się szwendać po europejskich miastach nocą, więc i tym razem po kolacji poszliśmy na spacer. Za bardzo byliśmy najedzeni i zmęczeni żeby odwiedzać bary, także spacerkiem dotarliśmy do hotelu.
Nie do końca w prostej linii do hotelu. Musiałem odwiedzić cukiernię z najsłynniejszym wiedeńskim tortem czekoladowym. Mowa tu oczywiście o Sacher. Jednak nie zjadłem go na miejscu i wziąłem kawałek do hotelu. Kotlet dalej zajmował cały żołądek. Później, już na spokojnie z dobrym, japońskim whiskey go zjadłem. Dobry był, ale strasznie ciężki. Chyba czekolada w Austrii jest za darmo.
Na tym kończą się nasze przygody z Austrią i Słowenią. Tydzień w tych dwóch krajach wypełniliśmy po brzegi. Było dużo gór, miast, jedzenia, przemieszczania się i nawet Adriatyk się załapał. W Austrii byliśmy już parę razy, natomiast Słowenię dowiedzieliśmy po raz pierwszy. Ciekawy kraj, różnorodny i dalej nie jest drogi jak zachodnia Europa. Polecamy.....
Na końcu oczywiście Austria musiała mnie pożegnać i pan policjant w drodze na lotnisko powiedział nam Guten Morgen.
Rano jadąc samochodem z hotelu chciałem załapać się na zmieniające się światło przy skręcie w lewo. Prawie zdążyłem. Trochę to szybko zrobiłem i zostałem zatrzymany. Skończyło się bez mandatu, ale dmuchać musiałem. Chyba ogromny kotlet wsiąknął cały wczorajszy alkohol bo nic nie wyszło. Ahh ta nasza kochana Europa.
2018.09.03 Hallstatt, AT & Lublana, SL (dzień 3)
Pojechaliśmy do Słowenii a tu tylko Austrię zwiedzamy. No tak jakoś do Słowenii nie udało nam się zajechać w pierwszy i drugi dzień. Za to w trzeci już tam dotarliśmy. Zwiedzanie Słowenii rozpoczęliśmy od Lublany ale zanim przekroczyliśmy granicę hotel na śniadanie zafundował nam przedsmak Słowenii i podał nam miód. Ale nie byle jaki miód - cały plaster miodu.
Miód był dobry i do Słowenii chcieliśmy zajechać jak najszybciej ale po drodze nie mogliśmy nie odwiedzić Hallstatt.
Hallstatt jest jednym z najbardziej fotografowanych miasteczek w Austrii. Jest małe, położone nad jeziorem i otoczone górami. Brzmi pięknie nie... no i jest piękne. Z Salzburga do Hallstatt jest około 1.5 h jazdy samochodem. Niestety (albo i na szczęście) nie prowadzi tam autostrada więc trzeba przejechać przez małe wioski i miasteczka. Ładne, zadbane domki, zielone polanki z pasącymi się krówkami i barankami a to wszystko otoczone górami. Aż miło się przejeżdża i łatwo zapomnieć o krętej drodze.
Wjazd do Hallsttat, zaskoczył mnie na maksa. Nie sądziłam, że to miasteczko jest aż tak przygotowane na dużą ilość turystów. Wjazd do miasta jest przez tunel, wjeżdżasz i po 10 minutach wyjeżdżasz w centrum miasta, pierwsze co widzisz to drogowskazy na parkingi z adnotacją ile jest tam miejsc wolnych. Parkujesz (oczywiście płacisz) i idziesz zwiedzać miasteczko na piechotę. Super rozwiązanie. Nie wyobrażam sobie jakby w tak małym miasteczku ludzie kręcili samochodami, szukali miejsc i kręcili się tam i z powrotem.
Jakoś na tym wyjeździe pogoda nam nie dopisuje i przestaje padać jak tylko opuszczamy dane miejsce. W Hallstatt pomimo, że było dość pochmurnie to pogoda się utrzymała i zaczęło padać dopiero jak wracaliśmy. Samo przejście miasteczka zajmuje dość niewiele czasu, robienie zdjęć w tym miasteczku zajmuje troszkę więcej. Te góry, jezioro, architektura małego miasteczka ma w sobie coś co przyciąga wzrok i chce się pstrykać zdjęcie za zdjęciem.
Z ciekawostek to Hallstatt jest uznany za światowe dziedzictwo kulturowe (World Heritage). Jest on bardzo znany z produkcji soli a kopalnia soli znajdująca się w środku góry jest nadal czynna i wydobywana jest sól. Przy ładnej pogodzie polecam przejechanie się na górę na taras widokowy. Niestety jedyne widoki jakie my mieliśmy to chmury więc sobie odpuściliśmy.
Hallstatt oczywiście, żyje dzięki turystyce. Jest tu dużo restauracji i oczywiście sklepów z pamiątkami. Polecam jednak wcześniej sprawdzić opinie na internecie bo niektóre restauracje mają piękny widok ale beznadziejne jedzenie a inne dokładnie na odwrót. My poszliśmy do Gasthof Zauner i nie żałujemy. Zamówiliśmy sobie talerz ryb i dostaliśmy 3 ryby (każda inna), wszystkie z tego jeziora.
Deszcz nas przegonił i wskoczyliśmy szybko do autka i pognaliśmy w kierunku granicy. Następny przystanek miała być Lublana, stolica Słowenii. Zanim przekroczyliśmy granicę to zajechaliśmy na stację benzynową. Muszę o niej wspomnieć bo nas trochę rozśmieszyła, trochę zdenerwowała. Po pierwsze to nie można płacić kartą kredytową od razu przy dystrybutorze. Przez to robią się kolejki bo ludzie tankują odjeżdżają a potem dopiero idą zapłacić, do toalety czy kupić sobie kawę. Po drugie to benzyna jest 0.50 EUR droższa niż w miastach. No tak mogą to zdzierają. No a po trzecie to toaleta jest płatna. Tak więc pośmialiśmy się z nich trochę i ruszyliśmy w drogę. Dobrze, że przynajmniej winiety sprzedają na Słowenię to przynajmniej nie musieliśmy się zatrzymywać przy granicy. Oczywiście granicy nie ma ale pomimo winiety trzeba zapłacić za tunel ok. 12 EUR, więc bramki i tak są.
Udało się - dojechaliśmy do Słowenii. A tu trochę jak w Polsce. Podobny język, podobne napisy, podobne drogi. Jakoś tak swojsko się poczuliśmy.
Lublana nas bardzo pozytywnie zaskoczyła. Po "martwym" Salzburgu spodziewaliśmy się kolejnego cichego miasta. Lublana jednak jest miastem studenckim co widać po ilości młodych ludzi na ulicach i w knajpkach. Nasz hotel był w centrum więc odstawiliśmy samochód i ruszyliśmy w miasto zwiedzać.
Podobno najpiękniejszy punkt w mieście to Most Smoków (Dragon's Bridge). No most jest ładny ale dużo bardziej podobał nam się Potrójny Most (Tripple Bridge). Zdjęcie chyba do końca tego nie przedstawia ale są to tak na prawdę trzy mosty, które są połączone. Most jest ciekawy ze względu na trzy odnogi ale też ze względu na wykończenie i architekturę.
Zamek zdecydowanie przoduje jeśli chodzi o zabytki. Pierwszy plus dostał za godziny otwarcia. W sezonie letnim zamek otwarty jest nawet do jedenastej wieczorem. Po drugie na dziedziniec można wejść za darmo i dopiero jak się chce zaglądać na wystawy czy w inne zakamarki to trzeba płacić. My wybraliśmy opcję bezpłatną a i tak dużo zobaczyliśmy. Najważniejsze jest jednak, że zamek jest warty wspinania się na niego.
Fajnie połączyli stare mury zamkowe z nowoczesną architekturą. Wszystko ładnie wpasowali przez co nie naruszyli estetyki a zamek stał się bardziej funkcjonalny i można tam robić większe imprezy, iść do restauracji czy po prostu podziwiać widok na miasto.
Spędziliśmy tam ładne parę godzin i zeszliśmy drogą "Ulica na Grad" na "Gornji trg". Stamtąd idąc wzdłuż rzeki można zagubić się w uliczkach i podziwiać różne architektoniczne cuda, odwiedzić kafejki albo...spotkać bobry. To chyba była największa niespodzianka wieczoru. Chodząc tak po mieście dotarliśmy do Most Cobblera. Ja się bawię, pstrykam zdjęcia a tu nagle Darek mówi "patrz...tam jest jakieś zwierzę". Szkoda, że nie miałam aparatu z dobrym zoomem i, że było dość ciemno ale wypatrzyliśmy 3 bobry które sobie budowały tamę na rzece w centrum miasta. Niespotykany widok - przyznacie. Prawie jak zebry w Kalifornii.
Lublana pomimo, że jest stolicą jest bardzo urokliwym miastem a jego stara część jest dość mała i można spędzić miły wieczór chodząc po centrum.
2018.09.02 Salzburg, Austria (dzień 2)
Wyjechała na taśmie walizka...nie byle jaka walizka, najlepsza walizka...a za walizką pojawił się Darek, co prawda już nie na taśmie. Ale o co chodzi z tą walizką? W sumie to o nic. Kupiliśmy nową, inną, bardziej szpanerską i zastanawialiśmy się czy przeżyje lot. Dała radę. Darek, też dał radę i dzień później (w niedzielę) do nas dołączył.
Odebraliśmy go z lotniska, wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy w drogę. Nie ma litości na wakacjach i odpoczynek to niestety komfort. Z Wiednia chcieliśmy się przenieść do innego miasta, żeby jak najwięcej zobaczyć. Wybór padł na Salzburg. Po pierwsze słyszeliśmy, że ładne miasteczko a poza tym w miarę blisko od Wiednia (około 3h samochodem).
Salzburg znany jest głównie jako miejsce urodzenia Mozarta. To cudowne dziecko zaczęło komponować już w wieku 5 lat. Bardzo wcześnie zdobył sławę i występował na dworach. W późniejszych latach przeprowadził się do Wiednia. Nadal jednak to właśnie w Salzburgu można odwiedzić dwa dedykowane Mozartowi muzea. Jedna znajduje się w domu urodzenia Mozarta a drugie w miejscu gdzie później zamieszkiwał.
My muzea sobie odpuściliśmy, po części ze względu na inne priorytety, a po drugie opinie na Tripadvisor były takie sobie. Tak więc, po pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy zwiedzać miasto dalej. Obeszliśmy starówkę wzdłuż i w szerz. Miasto zdecydowanie ładne, choć bardzo negatywnie zaskoczył nas fakt, że wszystko jest pozamykane. Ja rozumiem, że w niedzielę nie każdy chce sprzedawać ciuchy, ale przynajmniej bary i restauracje powinny być otwarte.
Przeszliśmy przez Pałac Mirabell - a dokładniej jego ogrody. Ogrody są piękne i duże. Pałacu nie można za bardzo zwiedzać. Są w nim koncerty, które można posłuchać parę dni w tygodniu ale zwiedzania za bardzo nie oferują.
Salzburg jest miastem otoczonym skałami. Ni stąd ni zowąd wyrastają do góry potężne skały. Po jednej stronie rzeki na skałach tych jest opactwo Kapucynów, a po drugiej zamek. Do klasztoru, trzeba wyjść na nogach ale warto bo roztacza się stamtąd piękny widok na zamek i stare miasto.
Na zamek, można wyjechać kolejką. Kosztuje ona 12 EUR, i jeździ w sezonie letnim do 20 godziny. Ostatni zjazd na dół jest o 21. W cenie biletu jest wejście do muzeum zamku, wystawy lalek teatralnych i wieży widokowej. Najbardziej z tego wszystkiego podobała mi się wieża, choć muzea też były dość ciekawe.
Po zamku można chodzić i naprawdę warto spędzić tam godzinę albo i dłużej. Zamek pełen jest zakamarków i przejść a i tak pewnie jest to minimalna część tego co naprawdę ten zamek w sobie kryje. Do tego widok z zamku jest bardzo ładny i można podziwiać nie tylko zabudowę Salzburga ale też pobliskie górki.
Na zamek można wyjechać kolejką lub wybrać wersję bardziej budżetową, czyli wyjść na nogach. Wtedy nie zwiedza się muzeów ale i tak jak już wspominałam warto się przejść murami obronnymi.
Po zamku zjechaliśmy na stare miasto i spacerując zaglądaliśmy w każdy zakamarek. W Salzburgu jest bardzo dużo małych uliczek który łączą się pasażami. Większość biznesów to jednak sklepy które były w niedzielę zamknięte. Może i dobrze bo jakby tu było więcej ludzi to uliczki straciłyby swój urok.
To co przykuło naszą uwagę to szyldy sklepów. Wiadomo, każdy chce się reklamować w jakiś tam sposób. Żeby jednak nie zrobić z Salzburga drugiego Time Square to nadal sklepy muszą się dopasować do zabytkowej architektury. I takim oto sposobem, każdy szyld jest wykonany na starą modę.
Salzburg ma bardzo fajne te uliczki i naprawdę miło się po nich spaceruje. Zwłaszcza jak jakiś uliczny grajek umila spacer muzyką. Przyszedł jednak czas na kolację i tu pojawił się problem. Tak naprawdę spacerując po starym mieście znaleźliśmy tylko dwie restauracje które mogliśmy rozważyć na kolację. Reszta albo dziwnie wyglądała albo była to kuchnia indyjska, czy azjatycka.
Nasz wybór padł na Goldene Kugel, ale dziwi mnie, że nie ma ulicznych kafejek, gdzie można się napić kawy i słuchać szumu miasta. Knajpa, którą wybraliśmy słynie z wieprzowiny. Na dzień dobry dostajesz obrazek świni i sobie wybierasz części, które masz ochotę spróbować. Pomysł super, podanie jedzenia też w nie najgorszym stylu...tylko samo jedzenie jakieś takie sobie.
Skoro nie ma knajpek na rynku, żeby napić się drinka w miłej atmosferze, to postanowiliśmy zaraz po kolacji wrócić do hotelu. W hotelu pan barman bardzo chciał z nami gadać - my jednak olaliśmy barmana i zaczęliśmy wspominać dzisiejszy dzień. Jutro kolejny dzień przygód.
2018.09.01 Wiedeń, Austria (dzień 1)
Praca w Amerykańskiej korporacji ma wiele plusów, ale jednym z najważniejszych są dodatkowe dni wolne przed długimi weekendami. Tak więc, cała Ameryka ma wolne w poniedziałek, a ja już mogę cieszyć się wakacjami w piątek. Pamiętacie Whistler i urodziny Darka Taty? Teraz przyszedł czas na kolejne urodziny - tym razem moja mama, wymarzyła sobie Słowenię.
Nie ma bezpośredniego samolotu do Słowenii, więc wymyśliliśmy, że skoro w Europie wszystko jest blisko siebie, to polecimy do Wiednia. Ja w piątek a Darek w sobotę.
Zawsze wystawiałam zdjęcia z samolotu nocą, teraz przyszedł czas na start za dnia....no tak...dawno do Europy nie leciałam w środku dnia. 17 godzina zdecydowanie nie jest dobrym czasem na start. Nie dość, że nie chce Ci się spać to lądujesz kolo 1 am - 2 am wg. czasu amerykańskiego i dopiero wtedy chce Ci się spać a tu trzeba zebrać w sobie energię i funkcjonować. Tak więc po 8 godzinach samolotem wylądowałam na dworcu kolejowym. Z lotniska na dworzec można dostać się wieloma sposobami. Można wziąć taksówkę (najprościej i najdrożej, ok. 40EUR), shuttle (najtańsze ale pewnie najbardziej skomplikowane), no i pociągiem. Z tym pociągiem to jest śmiesznie na maksa. Można wziąć CAT (City Airport Train) i zapłacić 16 EUR w jedną stronę. Można też wziąć pociąg RJ który docelowo leci do Insbrucka czy innego miejsca, ale przejeżdża przez dworzec i w 15 min jesteś na dworcu głównym i płacisz tylko niecałe 5 EUR.
A co pierwsze zobaczyłam jak wyszłam z dworca? Oczywiście bar z Żywcem. W Wiedniu jest duża ilość polaków. Wygląda, że większość ich zwiedza - zrozumiałe, ale też duża część ich pracuje w serwisie. Nadal Islandia wygrywa jeśli chodzi o ilość polaków pracujących w serwisie, ale Austria wygrywa pod względem ilości polaków, którzy ją zwiedzają.
W końcu udało mi się połączyć z mamą i po krótkim odświeżeniu się, i lunchu w hotelu poszłyśmy zwiedzać Wiedeń. Obie z mamą byłyśmy w Wiedniu już wcześniej, ale nigdy nie byłyśmy w pałacu Belvedere. Zresztą muzeum to wydawało się najlepszym pomysłem na deszczowy dzień.
Pałac Belveder oczywiście otoczony wspaniałymi ogrodami znajduje się prawie w centrum Wiednia. Aktualnie w jego wnętrzach znajduje się wystawa obrazów najsłynniejszego artysty austriackiego, Gustav Klimt. Pocałunek "The Kiss" jest jego najsłynniejszym dziełem. Złoty okres twórczości Klimta przypadł na 1898 - 1909. W ciągu tych lat stworzył on swoje największe dzieła, włączając słynny obraz Pocałunek.
Klimt często dodawał złote płatki do swoich obrazów przez co stawały się one elegantsze, bardziej unikatowe i po prostu piękne. Poza obrazami Klimta, w muzeum można podziwiać inne arcydzieła od Baroku po współczesną fotografię. W sumie to nigdy specjalnie nie byłam fanką sztuki z okresu baroku. Chyba do momentu jak zobaczyłam obraz, "Samson's Revenge", w wykonaniu J. G. Platzer.
Obraz datowany jest na rok 1730/1740....i teraz pomyślcie o tym....wcześniej dla mnie ten obraz był..."jest OK, nic specjalnego"....ale potem zobaczyłam datę. Podziwiam ludzi, którzy bez współczesnej technologii potrafią odtworzyć obraz tak idealnie, że wygląda jak zdjęcie a nawet lepiej...jak grafika komputerowa. Niech podniesie rękę kto w dzisiejszych czasach potrafi namalować coś takiego.
Po muzeum przyszedł czas na zwiedzanie starego miasta....lubię zwiedzać miasta po raz drugi. Tym razem nie muszę iść na Sacher Torte czy pod budynek opery...tym razem mogę iść spokojnie do mojej ulubionej Katedry St. Stephan, i wypić piwko na ulicy Graben słuchając ulicznego grajka.
Dzień niby krótki a jak długi - szybko padłyśmy bo jutro wcześnie rano trzeba odebrać Darka z lotniska i ruszyć w drogę w dalsze zwiedzanie.