Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.11.24 Quebec City, Canada (dzień 3)
Spodziewaliśmy się że Quebec City to małe miasteczko i pewnie w jeden dzień je obejdziemy. Spodziewaliśmy się też że pewnie jest tylko jedna ulica fotografowana na dziesiątą stronę. Na szczęście niesamowicie się zaskoczyliśmy. Do tego stopnia miasteczko nas pozytywnie zaskoczyło, że zrezygnowaliśmy z wycieczek poza miasto a w zamian postanowiliśmy spędzić więcej czasu w tym uroczym miasteczku i obejrzeć je za dnia.
Dzień w tej części świata pod koniec listopada jest dość krótki. Tak jak w Krakowie, nie? Kolejne podobieństwo. Szary dzień jednak nas nie zniechęcił. Rozpoczęliśmy dzień od kawy i zagrzani ruszyliśmy na miasto. Plan był aby się szwendać dopóki się nie zmarznie, potem przerwa na zagrzanie się i powtórka z rozrywki.
Quebec City został założony przez francuskiego odkrywcę Samuel de Champlain, w 1608. Od nazwiska Champlain pochodzi, też nazwa jeziora, które mijaliśmy po stronie amerykańskiej wczoraj. Champlain tworzył kolonie wzdłuż rzeki Świętego Wawrzyńca tworząc rejon nazywany przez niego “le Canada”.
Strategiczna rola rzeki i nas przyciągnęła ciekawością i zeszliśmy w dół miasta w kierunku rzeki do dzielnicy zwanej stary Quebec. Rzeczywiście tu było więcej kamiennych domków, ulice wybrukowane kocimi łbami (trzeba było uważać żeby nie wybić sobie jedynek), a małe sklepiki i kafejki zapraszały swoim ciepłem.
Rzeka jak Wisła, no może trochę szersza, ale ogólnie kolejne podobieństwo zostało dodane do listy. Niestety w środku zimy relaksowanie się przy rzece nie należy do przyjemnych, więc szybko oddaliliśmy się i weszliśmy do ciepłej knajpki na zimne piwko.
W Quebec City oczywiście nie może zabraknąć ciepłego wina. W każdej kafejce czy barze można je dostać. Pomimo jednak, że na polu jest dość zimno to my i tak wybraliśmy piwo vs. grzane wino. Niestety, wino grzane trzeba umieć robić i nie wystarczy tylko podgrzać w garnku tanie wino. Wczoraj próbowaliśmy i szału nie było, dlatego dziś ograniczyliśmy się do znanych alkoholi.
Po krótkiej przerwie, znów wyszliśmy na ulice pochodzić i popstrykać zdjęcia. Troszkę cieszyłam się że ściemnia się dość wcześnie. Jednak miasteczka oświetlone świąteczną dekoracją maja swój urok. Fajnie było zobaczyć QC za dnia ale nocą, przy światełkach, dekoracjach i muzyce przydrożnych grajków naprawdę czuło się magię świąt.
Jak tylko wyjdzie się na górę to od razu widać Fairmont Hotel. jest on widoczny z każdego punktu w mieście. Jak tylko stać was żeby tam przenocować to na pewno warto. Ogólnie hotele Fairmont są super, niestety zdają sobie z tego sprawę i się cenią. Może kiedyś Marriott je kupi i będę znów mieć dobre ceny...
W Quebec do zwiedzania jest głównie Governon’s Mainsion i parę jakiś muzeów. Natomiast miasto jest bardzo przyjemne do spacerowania, bardzo wdzięczne dla fotografów i myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Nie oczekuj jednak, że jadąc tam będziesz mieć listę zabytków które trzeba odwiedzić. To nie jest aż tak duże miasto. Ja tam lubię się szwendać z aparatem i odkrywać co się dzieje za każdym rogiem. Tak, że ja byłam w siódmym niebie.
Lubię też odwiedzać lokalne sklepy z ciuchami. W Stanach jest masówka i większość ludzi ubiera się w tych samych sklepach. Dlatego jak zrobiliśmy sobie przerwę, to Darek poszedł do baru na piwo a ja do sklepu. Jakie było moje zdziwienie jak mnie wyrzucili z niego…
W Quebec mówi się po francusku. Jest to urokliwe i na pewno przyciąga to wielu turystów. Ludzie znają angielski, bo w końcu w Kanadzie angielski jest urzędowym językiem, natomiast, w serwisie ludzie po angielsku mówią tak sobie. Tak więc weszłam do sklepu, oglądam rzeczy, nawet coś wybrałam i chodzę dalej. Nagle jakaś pani do mnie podchodzi i mówi my jesteśmy zamknięci. Myślałam że tylko jedno stoisko i pytam się, czyli ta cała strefa jest zamknięta tak, a ona na to, kasy są zamknięte będziesz musiała zapłacić w obsłudze klienta. OK… no to dalej drążę temat i się pytam, ale rzeczy mogę wybrać. A ona no tak ale jesteśmy zamknięci... stwierdziłam, że dziwna obsługa, ale widocznie nie chcą zarobić. No wiec poszłam w inną stronę sklepu i kolejna pani ekspedientka się do mnie przyczepiła. I ta sama gadka… ta już lepiej mówiła po angielsku, wiec się okazało, że sklep zamykali o piątej i nawet jak byłeś w sklepie to nie mogłeś nic już kupić. Koniec... zamknięte i tyle. Ciekawe tylko dlaczego ludzi wpuszczali... no nic co kraj to obyczaj.
Chodzenie cały dzień nas zmęczyło, więc przyszedł czas na kolacje. I znów trzeba było wrócić na dół do starego miasta. W obu częściach miasta są fajne restauracje, ale jakoś małe kameralne bistro na starym mieście wydało nam się najlepszą opcją. I tak też było….polecam Bistro Sous le Fort.
Po obfitej kolacji na lepsze trawienie poszliśmy na drinka. Znaleźliśmy fajną knajpkę zrobioną na styl krakowskich pubów przy rynku. Nie wchodziło się co prawda w dół ale kamienne ściany, małe okienka wprowadzały nastrój piwniczki. Do tego palił się kominek i było ciepło jak u babci przy piecu.
Nie dziwne więc, że przychodzili tu wszyscy lokalni z miasteczka. Widać, że każdy tu każdego zna. Co ktoś przeszedł przez drzwi to zaraz witał się z połową ludzi w barze. Fajny taki nastrój domowy. Ciepła, przytulna miejscówka bynajmniej nie zachęcała nas do wyjścia na zewnątrz. Zamówiliśmy po jeszcze jednym piwku i zaczęliśmy planować kolejne wakacje - jest to nie bezpieczne ale jak się ma telefon, wifi w knajpie to nawet fakt, że jesteśmy w innym kraju nam nie przeszkadza. Stety, niestety, aktualnie w Stanach (i nie tylko) jest największy okres wyprzedaży. Wyprzedaże tyczą się też samolotów...no więc jak już wydaliśmy parę tysięcy złotych, zakupiliśmy bilety na narty i do Azji to postanowiliśmy opuścić lokal bo jakoś niebezpiecznie zaczęło się tam robić. Wychodząc okazało się, że my też spotkaliśmy "znajomych" okazało się, że przy stoliku obok siedział polak z Ottawy. Zamieniliśmy parę miłych snów, pożyczyliśmy Wesołych Świąt i podążyliśmy w kierunku hotelu.
Jutro czeka nas droga powrotna do domu. Normalnie bez korków jedzie się ok. 9h. Myślimy jednak, że korków nie uda nam się ominąć i jakieś się pojawią. W końcu to był długi weekend i każdy gdzieś wyjechał.
ps. niestety korki wykrakaliśmy i do domku jechaliśmy ponad 12h. Na granicy się tylko zdenerwowaliśmy bo musieliśmy czekać ponad 1h na naszą kolej. Przy tak długiej podróży przerwy są wskazane więc i odpoczynek udało nam się zrobić i zjeść dobrą kolację w przydrożnej karczmie. A teraz...teraz już nie pamiętamy trudów podróży ale za to mamy fajne wspomnienia i piękne zdjęcia. I o to właśnie chodzi - o te wspomnienia!
2018.11.23 Quebec City, Canada (dzień 2)
Celem naszej wycieczki od początku był Quebec City. Canada nie ma za wiele miast. Pewnie na dwóch rękach można wymienić je wszystkie: Toronto, Montreal, Ottawa, Vancouver, Calgary, Halifax no i Quebec City. Pewnie znajdą się jakieś jeszcze pomniejsze jak Yellowknife itp.
Fakt faktem Canada jednak nie ma za dużo miast, zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę wielkość kraju. Miasta na wschodnim wybrzeżu słyną z europejskiej architektury, natomiast zachodnie wybrzeże to głównie góry, resorty narciarskie itp. Podobno w British Columbia jest więcej szczytów gór niż ludzi tam mieszkających. My już w paru miastach byliśmy ale nigdy nie udało nam się dojechać do Quebec City. Na długi weekend z okazji święta dziękczynienia postanowiliśmy to naprawić i zaliczyć kolejne miasto kanadyjskie.
O Quebec City słyszeliśmy dużo dobrego. Parę naszych znajomych było w tym mieście i każdy zachwalał. My trochę sceptycznie do tego podeszliśmy. To znaczy spodziewamy się fajnego miasta ale przecież nie może się ono porównywać z fajnymi europejskimi miastami. A wszyscy tak właśnie je wychwalali. Jako drugi Paryż, piękne europejskie miasto itp. Przejedziemy 390 km i przekonamy się na własne oczy.
Dla Darka 390 km to nic wiec musiał trochę poszperać na Google Maps i znalazł dłuższa drogę ale przez jakieś wyspy. Wiadomo, jazda autostradami jest szybka ale nudna. Tak więc padł pomysł przepłynięcia przez wysepki na jeziorze Champlain.
Wyspy nawet ciekawe. Zwłaszcza pozamarzane części jeziora po których ludzie chodzili z pieskami. Kolejny plus, dojechaliśmy do mało uczęszczanego przejścia granicznego więc 15 minut, standardowa spowiedź co wwozimy i dalej w drogę. Jednak to co mnie (już po raz kolejny) zaskoczyło to ilość silosów.
Silos to nieodzowny element krajobrazu stanu Vermont. Pierwsze pojawiły się już w 1890 roku i wykorzystywane były do przechowywania zboża, oraz paszy dla bydła. Z czasem ewaluowały i z drewnianych budowli przemieniły się w cementowe konstrukcje. Dzisiaj maja rożne zastosowanie. Wykorzystywane są w destylarniach, do przechowywania chmielu na piwo, otwierane są w nich restauracje czy pokoje do wynajęcia. Najważniejsze ze nadal są elementem krajobrazu Vermont i można spotkać je na każdym kroku.
Po przejechaniu wysepek dotarliśmy wreszcie do Kanady. Przejście graniczne poszło tak sprawnie, ze nawet nie ma się co rozpisywać. Z granicy do Quebec City pozostało nam już tylko 3.5h. Pierwsze 3h minęły spokojnie a ostatnie 0.5h przerodziło się w 1h bo stanęliśmy w korkach wjazdowych do miasta. I tu przekonaliśmy się na własnej skórze ze ludzie maja racje. Quebec City naprawdę jest podobny do miast Europejskich. A szczególnie do bliskiego nam sercu Krakowa. A dlaczego???
A dlatego, ze:
Korki jak w Krakowie na Zakopiańskiej
Ciemno jak w zimie w Polsce
Budynki jak w Nowej Hucie, blokowiska ze sklepami na dole.
Najbardziej jednak poczuliśmy się jak w Krakowie jak jechaliśmy prawym pasem a tu nagle niespodzianka, pas zmienił się w pas tylko dla autobusów. A potem to już na maksa poleciało….co widzieliśmy to był Kraków:
Brama do starego miasta jak Brama Floriańska
Lodowisko przed brama prawie jak przed Galeria Krakowska
Kostka brukowa na której można sobie wybić zęby identyczna jak pod Bagatela
Rzeka Świętego Wawrzyńca - tylko troszkę większa od Wisły
A hotel Fiermont prawie tak duży jak Wawel
Śmiechy śmiechami ale naprawdę Quebec City jest mniejsza wersja Krakowa. Brakowało nam tylko grzanego wina bo stragany świąteczny też były. Wino w końcu znaleźliśmy ale nie tak dobre jak na rynku w Krakowie, czy w Bergamo (kto był to pamięta).
Nie mieliśmy większego planu jeśli chodzi o Quebec. Chcieliśmy połazić z aparatem, powłóczyć się po mieście, wejść gdzie nie gdzie na piwko. Zaczęliśmy jednak od kolacji. Wczoraj nie udało nam się świętować więc dziś musieliśmy to nadrobić. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że w dobie komputerów i recenzji bez rezerwacji będzie ciężko ale udało nam się. Wybraliśmy się do Conti. Bardzo fajna, kameralna restauracja troszkę na bocznej uliczce ale nadal 15 min na nogach od hotelu. Nie często spotykam w restauracjach makaron Cannelloni wiec jak tylko zobaczyłam ta pozycje w karcie to nie było innego wyjścia tylko zamówić te nadziewane rury. Darek standardowo poleciał z miechem a wszystko dopełnione było dobrym winem z rejonu Pauillac.
Zagrzani, z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy odkrywać miasto. Od początku miasto zrobiło na nas duże wrażenie. Spodziewaliśmy się jednej uliczki wartej obfotografowania, a dostaliśmy całe miasto. Stara część miasta nie jest wielka i spokojnie można obejść ją w jeden dzień, ale jest też na tyle duża, że dwa dni się człowiek tam na pewno nie będzie nudzić.
Na czele miast jak jakiś zamek stoi Chateau Frontenac. Od początku budynek ten był przeznaczony na hotel. Wybudowany przez Kolej Transkanadyjską aktualnie zarządzany jest przez siec hoteli Fairmont (Accor). Budynek ten wybudowany został w 1893 roku i ma prawie 80 metrów wysokości. Jego położenie na wzgórzu jeszcze dodaje mu potęgi.
Spod Chatau Frontenac rozciąga się widok na rzekę Św. Wawrzyńca oraz najstarszą część miasta. Tą część zostawimy sobie na jutro, a dziś poszliśmy szukać szczęścia bliżej hotelu. Przeszliśmy różnymi uliczkami, odwiedziliśmy stragany świąteczne, dwa czy trzy bary, i nas wciągnęło. Jak przystało na Europejskie miasto - weszliśmy do Irish Baru, Pub Saint-Alexandre.
Bar przyciągnął nas dużym wyborem piwa, tym w butelkach i lanych, oraz muzyką na żywo. Muszę przyznać, że jedno mnie zdziwiło. Dlaczego nikt nie bił brawa. Zespół fajnie grał a mimo to ludzie jakoś tak byli mało interaktywni. Jednak amerykanie są bardziej wyluzowani bo jak w Stanach gra muzyka na żywo to i napiwki dla zespołu się sypią i oklaski. A tu w Kanadzie jakoś mało kto zwracał uwagę na zespół.
My tam klaskaliśmy, napiwek daliśmy i całkiem dobrze się bawiliśmy. Tak dobrze, że nie zauważyliśmy kiedy ten czas minął i pasowało wracać do domku. Opatuliliśmy się znów w zimowe kurtki, czapki, rękawiczki i uderzyliśmy na spotkanie z mrozem. Dobrze, że nasz hotel jest blisko centrum to nie zdążyliśmy zmarznąć.
Jutro planujemy odkrywać miasto dalej, zacząć za dnia a skończyć….nie wiadomo kiedy.
2018.11.22 Stowe, VT (dzień 1)
Dwa tygodnie temu Dzień Niepodległości świętowaliśmy w Białych Górach w stanie NH. Aktualnie mamy kolejne święto, Dzień Dziękczynienia. Mimo, że oboje mamy zawrót głowy w naszych pracach to i tak udało nam się jakoś to wszystko ogarnąć i wyjechaliśmy z miasta na cztery dni.
Tym razem też oczywiście na północ. Trochę nartek w VT, a potem dalej na północ, aż w Kanadę, do Quebec City. Zobaczyć czy to miasto jest bardziej europejskie czy amerykańskie. Ostatnio jak byliśmy w Montrealu, to niestety przypominał nam amerykańskie metropolie niż europejskie stare miasta.
Oczywiście obowiązkowe zatrzymanie się po drodze w naszej ulubionej francuskiej piekarni na śniadanie musiało nastąpić. Mimo, że było przed siódmą rano, to w piekarni aż była kolejka. Widać, że amerykanie nie jedzą samego indyka w Dzień Dziękczynienia.
W tym roku mam bilet na narty na cały sezon, Epic Pass. Pozwala on jeździć w każdy dzień, przez cały sezon w kilkudziesięciu resortach w Stanach i Kanadzie. Nawet jest na nim parę górek w europejskich Alpach i Japonii.
Bilet ten ma też i „wady”. Większość amerykańskich resortów na tym bilecie jest na zachodzie Stanów. Na wschodzie z większych są Stowe i Okemo, oba w VT. Nie wiem czy to jest do końca wada. Jak 6 miesięcy temu byliśmy w Utah na nartach to mój kolega (który po raz pierwszy pojechał w Góry Skaliste na narty) powiedział, że na wschodzie to nie ma gdzie jeździć i szkoda marnować czasu i kasy. Niestety on ma rację. To tak jak by się porównało narty w Beskidach do nart w Alpach.
Tym razem nie było czasu lecieć na zachód, więc wybraliśmy Stowe w Vermont. Nie byłem w tym resorcie chyba 17-20 lat. Powodów było parę. Pewnie jeden z nich to odległość. Stowe znajduje się w północnym Vermont, godzina dalej niż Killington. Drugi powód to brak tej góry na sezonowych biletach narciarskich wschodniego wybrzeża, które przez ostatnie wiele lat nabywałem. Stowe zawsze był „zachodnią” górą na wschodzie. Teraz kupił go Vail z Colorado i dlatego jest na Epic Pass.
Jak wyjeżdżaliśmy rano z NY to było -4C. W południe w Stowe na parkingu było -16C. Na szczycie -20C i duży wiatr. Na szczęście wiedziałem o tym i się odpowiednio do takich niskich temperatur przygotowałem.
Ilonka w aktualnej pracy ma dużo wolnego, niestety praca musi być wykonana więc nadrabia tak zwaną pracą z domu. W sumie to kogo interesuje gdzie jesteś w dzisiejszych czasach. Ważne, że tona e-mail zostanie wysłana i sprawy zostaną załatwione. Ja tam nie narzekam, ktoś musi pracować, aby ktoś mógł jeździć na nartkach...dobrze, że to ja jestem tym szczęśliwcem i mogę zapiąć buty i ruszyć na stok.
"Ja tam nie narzekam... cieplutki bar, zimne piwko, barman blisko w razie potrzeby, a i komputerek ma swój wodopój w postaci gniazdka."
Mając ten bilet nie trzeba nigdzie chodzić. Prosto z parkingu na wyciąg. Bilet masz głęboko w kieszeni i same bramki się otwierają jak koło nich przechodzisz. Tak to rozumiem, nie tracisz czasu na nic tylko prosto w górki.
Ludzi było mało. Powodów parę: niskie temperatury, święto i początek sezonu. Natomiast śniegu było dużo. Naprawdę ostatnio go spadło wiele. Jak rozmawiałem z lokalnym na wyciągu to mówił, że nie pamięta takiej ilości śniegu w listopadzie.
Wyjechałem na górę. Trochę tu wiało. Maska, grube rękawiczki i extra warstwy ubrań się przydały. Na górze oczywiście jest bar, ale na razie nie miałem zamiaru tam wstępować. Pierwszy zjazd sezonu czekał na mnie.
Jak tylko ruszyłem i zacząłem zakręcać, to odrazu robiło się cieplej. Zjechałem szybko na dół po łatwej trasie i znowu na górę. I tak parę razy, byłem na maksa spragniony nart.
Niestety nie miałem moich nowych nart. One dalej są w sklepie w NY i czekają na instalacje wiązań. Kupiłem sobie Nordica Enforcer 93. Narty z dwoma płytami metalowymi w środku. Ponoć idealne na wschodnie Stany albo na ubite trasy. Chociaż dzisiaj nie mogłem narzekać, śniegu było dużo. Nawet czasami puch znajdywałem.
Dzięki temu, że Stowe jest dalej na północy i koło najwyższej góry w VT, ma więcej śniegu niż resorty bardziej na południe.
Jak robiło mi się zimno, to odwiedzałem bar na coś ciepłego i znowu wracałem „do pracy”. Po południu było już naprawdę zimno. Nie chciałem marnować czasu na bary, więc musiałem znaleźć ciekawsze rejony. Muldy albo strome trasy szybciutko mnie rozgrzewały.
Było tyle śniegu, że nawet lasy nadawały się do jeżdżenia. Tutaj od razu było super ciepło. Nie pamiętam kiedy ostatni raz w listopadzie jeździłem na nartach po lesie. Zapowiada się dobra zima.
Zacząłem późno, więc oczywiście musiałem jeździć do samego końca. Około 16-tej to już prawie nikogo nie było na stoku. Całe góry należały do mnie. Zjechałem na dół, znalazłem Ilonkę w barze i dołączyłem do niej. Fajnie się siedziało w cieple i wspominało pierwszy dzień sezonu. Oby cały był taki dobry jak ten początek.
Jak zwykle trochę się zasiedzieliśmy i jak wróciliśmy do samochodu to było już dobrze ciemno, zimno i wiało na maksa. Tak, początek sezonu też i ma wady.
Mieszkaliśmy blisko resortu, więc w parę minut dojechaliśmy do naszego hotelu na zasłużony odpoczynek. Szybko padliśmy do łóżek. Był to długi i intensywny dzień, a jutro czeka nas jeszcze długa podróż na północ do Quebec City.
Dzisiaj jest wielkie święto w Stanach. Prawie każdy Amerykanin zajada się indykiem i jest to największa uczta w roku. Coś jak nasza wigilia w Boże Narodzenie. My też chcieliśmy coś dobrego zjeść, bo byliśmy tylko o śniadaniu a był już wieczór.
Niestety nie udało nam się tego dokonać. Większość restauracji była zamknięta ze względu na święto, a druga część była zamknięta, bo był to początek sezonu.
Z hotelu chcieliśmy jakąś pizzę zamówić, ale wszystkie trzy lokalne też były zamknięte. Skończyło się na McDonaldzie który był oddalony o ponad 20km. My, jako, rozpieszczeni nowojorczyki myślimy, że wszystko zawsze jest otwarte i o każdej porze dni i nocy można zjeść. Niestety nie w małych miasteczkach jak w VT.
Co myśle o Stowe? Myślę pozytywnie. Duża góra, fajne i długie trasy, urozmaicony teren, wielki potencjał. Teraz, jak kupił ją Vail, który ma nielimitowane fundusze zrobi z niej pewnie jeden z lepszych resortów na wschodzie. Zainwestuje w system naśnieżania, pobuduje wiele nowych wyciągów i tras, a także rozbuduje całą infrastrukturę.
Vail skupuje resorty po całym świecie, inwestuje tam wiele i robi z nich światowej klasy narciarskie destynacje. No bo czy takie Whistler w BC, Beaver Creek, Vail w CO, Park City w UT nie są topowej klasy resortami. Vail też inwestuje w Alpach, Japonii i Chile. Dobrze, niedługo na Epic Pass będzie można już wszędzie jeździć, nawet w lato „za darmo” można będzie zjeżdżać w Andach. Miejmy taką nadzieję....
2018.11.11 Białe Góry, NH (dzień 2)
Wczoraj był lekki przedsmak, tego co dzisiaj mamy w planie zrobić. Tak nas ciągnęło w górki na śnieg, że już o 6 rano wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i wskoczyliśmy do samochodu. Śpimy w Lincoln, jest to małe miasteczko położone w sercu Białych Gór. W Lincoln jest jeszcze jesień. Dużo liści na ziemi, w miarę ciepło i brak śniegu. Po 20 minutach jazdy samochodem w górę dojechaliśmy na parking gdzie było -6C i panowały zimowe warunki. Parking był cały pokryty lodem i nawet dosyć pełny. Odpowiednio się ubraliśmy, założyliśmy raczki na zimowe buty i ruszyliśmy szlakiem zdobywać szczyty.
W planie mamy zdobyć dwa szczyty. Górę Hancock i jej południowy szczyt. Dystans do pokonania, około 16 km. Nawet dzisiaj szło trochę ludzi na te szczyty. Spotkaliśmy jakieś 12-15 grup. Niektórzy szli tak jak my, czyli na jeden dzień. Ale widzieliśmy też ludzi którzy nie zamierzają dzisiaj wracać do cywilizacji. Ich plecaki i sprzęt mówiły nam, że nockę (albo i więcej) będą spędzać w górach. Szacun na maksa, ale trzeba się na to dobrze przygotować i wiedzieć co się robi. Za błędy można zapłacić najwyższą cenę. W nocy temperatury mogą spaść do -20C lub niżej, zamarznie woda i jedzenie. Jak się spocisz to się już nie wysuszysz, a spanie w mokrym ubraniu nie jest opcją. Śpiwór też trzeba mieć odpowiedni do warunków i temperatur. Jak będzie ci zimno to już za późno. Nie ma serwisu na komórki, ciemno wszędzie, a baterie w lampkach na długo nie wystarczą.
My lubimy zimowe hiki, ale potem też lubimy ciepłe łóżeczko w hotelu.
Pierwsze parę kilometrów szlak szedł wzdłuż strumyków, delikatnie podnosząc się do góry. Śnieg był zmarznięty, więc dobrze się szło. Oczywiście nie ma mostków i strumyki trzeba przeskakiwać po kamieniach. W lato jak się wpadnie do wody to nie ma z tym większego problemu. W zimie jest „troszkę” inaczej. Jak wpadniesz do wody to raczej twój hike się skończył i masz nadzieję, że masz blisko do ciepłego samochodu albo schroniska.
Czasami było stromiej, a co za tym idzie, ciekawiej. Strome strumyki w zimie to bajka, nie?
Zdziwiło nas ilość wydeptanych szlaków. Co chwile było jakieś rozgałęzienie i boczne szlaki też były wydeptane. Widać, że zimowe spacery w wyższe partie gór robią się coraz to popularniejsze.
Doszliśmy do ostatniego rozgałęzienia szlaków. W lewo na Północny Hancock, a w prawo na południowy. Można też zrobić oba szczyty za jednym razem i przejść między nimi granią. Tak też zrobiliśmy. Ruszyliśmy na północny, a następnie w planie było zdobycie południowego.
Od tego miejsca spacer zamienił się wspinaczkę. Najpierw zeszliśmy ostro do strumyka, żeby następnie wspinać się na północny szczyt.
Do przejścia może mieliśmy 800 metrów, ale musieliśmy się wspiąć jakieś 300-350 metrów. Było stromo, a czasami bardzo stromo. Żałowaliśmy, że nie ma więcej śniegu i lodu wtedy raczki zamienilibyśmy na raki i łatwiej by było się wspinać. Przy małej ilości śniegu czy lodu raki wbijają się w skały, a to niestety nie pomaga. Ślizgają się po nich, a w dodatku się tępią.
Im wyżej tym było zimniej. Jak się szło to było ok, ale trzeba było uważać żeby się nie spocić. Na każdej przerwie ciepła kurtka była wymagana. Do tego na otwartych przestrzeniach czasami zawiewał mroźny wiatr i wind-chill dawał się we znaki.
Pod koniec zrobiło się znacznie płaściej i w końcu dotarliśmy na szczyt. Widoków ze szczytu nie było, bo cały jest porośnięty lasem. Tabliczka wbita w ziemię oznajmiała, że cel został zdobyty.
Przywitały nas ptaki, które siedząc na pobliskich drzewach bacznie nas obserwowały. Czekały, aż wyciągniemy jakieś jedzenie z plecaków i może je poczęstujemy. Niestety miały pecha, bo trochę wiało i lunch jedliśmy niżej.
Między Hancock a południowym jego szczytem jest dolinka (na szczęście nie za głęboka). Tam też zrobiliśmy sobie przerwę i w ciszy posililiśmy się energetycznym batonem. Szczyty są oddalone od siebie o 2.3 km. Szlak nie był trudny, z góry się prawie zbiegło, a podejście nie było za strome. Szybki marszcz trochę utrudniał głęboki śnieg, tutaj już go było trochę. Zajęło nam może z godzinkę przejście między szczytami i o godzinie 13 stanęliśmy na południowym Hancock.
Tutaj wiało na maksa. Szybkie zdjęcie i w dół. Za zimno na odpoczynek. Mieliśmy 800 metrów do połączenia szlaków i 300-350 w pionie. Znowu było stromo.
Z góry znacznie szybciej to pokonaliśmy i w dobrym czasie zeszliśmy ten odcinek. Od tego miejsca do samochodu było już w miarę płasko i łatwo. Trochę strumyków i parę przeszkód, ale nic trudnego i w 1,5 h pokonaliśmy 4 kilometry.
Robiło się już zimno jak dotarliśmy do samochodu. Pod koniec widzieliśmy ludzi którzy dopiero szli na szczyt. Trochę to brawurowo robili. Oni na pewno będą musieli iść po ciemku. Zimno, ciemno, duży wiatr, stromo.... nie ciekawe perspektywy. My wolimy zimowe hiki w ciągu dnia, a wieczorami w ciepełku odpoczywać, najlepiej przy cieplutkiej i rozgrzewającej Irish Cofee.
W ciągu 15 minut zjechaliśmy samochodem do miasteczka Lincoln i oczywiście Ilonka znalazła browar One Love, w którym postanowiliśmy troszkę odpocząć.
Jak to zwykle bywa w takich miejscach, trzeba sprawdzić ich produkcję. Poleciało ich 6 najlepszych piwek. Piwa były dobre, świeże, ale trochę za lekkie jak dla nas. My wolimy pełniejsze i o głębszym smaku.
Głód nam doskwierał coraz to bardziej. Miejscowość Lincoln jest dosyć mała i nie ma tam fajnych, dobrych restauracji. Na szczęście wiedzieliśmy już o tym wcześniej i się odpowiednio do tego przygotowaliśmy. Pojechał z nami grill.
Pod hotelem na stoliku zrobiliśmy sobie pyszną kolację. Ziemniaczki, warzywa, proteinki.... wypas na maksa. Do tego oczywiście obowiązkowe winko i do niczego nie potrzebujemy dobrych restauracji.
Zima w górach dobrze się zaczęła. Już jest trochę śniegu, a więcej ma sypać. Miejmy nadzieję, że w tym roku będzie długa i śnieżna. Mam nowe narty i już nie mogę się doczekać kiedy je przetestuje. Za niecałe dwa tygodnie jedziemy do Stowe w VT, a później do Quebec City w Kanadzie.
Jak narazie sprawdziłem pogodę i prognozy są obiecujące. Oby tak było....!!!
2018.11.10 Białe Góry, NH (dzień 1)
11 listopada - wielkie święto w Polsce, 100 lat odzyskania niepodległości. Jest to święto nie tylko w Polsce. Na całym świecie ludzie świętują w różny sposób. Dzień ten bowiem przypada na zakończenie I Wojny Światowej. W Stanach święto to przyjęło nazwę Święta Weteranów (Veteran’s day) i dzięki temu my też mieliśmy długi weekend i mogliśmy świętować.
Nie ma lepszego sposobu na świętowanie niż pojechać w góry i pójść na hike, który nie do końca będzie spacerkiem w parku. Żeby znaleźć fajne górki na wschodnim wybrzeżu to trzeba pojechać do Adirondacks albo w Białe Góry (White Mountains). W tym roku jeszcze nie odwiedziliśmy chipmonków w Białych Górach więc najwyższa pora się tam wybrać. Wyjechaliśmy w sobotę z samego rana i ruszyliśmy na północ. Czekało nas około 6h w podróży.
Pierwszy przystanek musiał być w naszej ulubionej piekarni. Bagietka z oliwkami to konieczność, do tego jakieś croissanty a na deser tiramisu i creme brulee. Darek tak się rzucił na słodkości, że prawie zawału serca dostał jak przy kasie usłyszał $50. No tak najdroższe śniadanie świata, ale z drugiej strony to były dwa śniadania, lunch i jeszcze deser do kolacji.
Im dalej na północ tym bardziej zmieniały się pory roku. Wyjechaliśmy z ciepłego NY (prawie jak wiosna) wjechaliśmy w jesień, aż na koniec Daruś krzyknął "śnieg". Potem to już było tyle śniegu, że nie krzyczeliśmy bo byliśmy w takim szoku, że aż zaniemówiliśmy.
Tego się nie spodziewaliśmy. W górach była zima na całego. Duży hike mieliśmy zaplanowany na jutro ale dziś chcieliśmy się i tak przejść. Zobaczyć ile śniegu jest w górach, poczuć na własnej skórze temperaturę i ogólnie zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wzięliśmy szlak na górę Tecumseh. Szlak wychodzi prosto z resortu Waterville Valley. Jest to dość fajny hike i w lecie można go zrobić na rozgrzewkę nawet jak się później zacznie. W zimie niestety dzień jest krótszy więc powspinaliśmy się przez ok. 2h i zawróciliśmy. Nie chcieliśmy wracać po nocy i woleliśmy dziś nabrać energii na jutro. Jutro idziemy w góry bez względu na wszystko.
Często jak jesteśmy w górach to sobie myślimy… o jakbyśmy tak się przeprowadzili bliżej gór, mieli takie fajne spacerki prawie w ogródku to byśmy na pewno co weekend chodzili. Chyba jednak nie do końca. Jak się jest w domu to zawsze jest coś do roboty. A to trzeba posprzątać, a to trzeba zakupy zrobić albo pranie...a w ogóle to się pośpi do południa a potem jeszcze popracuje i weekend znika.
Za to jak się człowiek zmobilizuje, wyjedzie poza miasto to już nie pozostaje mu nic innego jak ruszyć tyłek i wspinać się na jakąś górkę. No bo grzechem by było jechać 6h tylko po to żeby walnąć się na kanapę i oglądać TV. Tak wiec, ucieszni ze powdychaliśmy trochę świeżego powietrza, po spaleniu nie wielu ale zawsze coś kalorii, ruszyliśmy w kierunku hotelu.
Tym razem zdradziliśmy Marriotta. Niestety nie mieli hotelu w miasteczku Lincoln wiec musieliśmy zatrzymać się w Holiday Inn. Można powiedzieć ze hotele IHG to moja stara miłość wiec nie było źle.
Ogólnie miasteczko Lincoln jest położone zaraz przy resorcie narciarskim Loon. Kiedyś przejeżdżaliśmy przez to miasteczko ale nigdy za bardzo się nie zatrzymywaliśmy. A szkoda bo miasteczko jest full wypas. Z hotelu na stok jak się uprze człowiek to i na nogach dojdzie, ale nie potrzeba bo są busiki które krążą po miasteczku. Do tego pełna infrastruktura. Restauracje, bary i nawet sklepy dla tych co nie jeżdżą. A do górek 15 minut samochodem….albo 30 jak się wybierze drogę bez asfaltu.
Z resortu Waterville Valley do Lincoln jest droga na skróty. Pisało, że droga ta jest zamknięta zima ale Subaru podobno lubi zaspy, blotko i śniegi wiec my się nie wystraszyliśmy. Ruszyliśmy przed siebie i przynajmniej się przekonaliśmy ze im wyżej w górach tym więcej śniegu. Samochód tak się dobrze trzymał drogi, ze nawet kierowca był w szoku. Pod gore po śniegu się wspinał idealnie. Darek nawet nie musiał włączać dodatkowych systemów, które blokuje przedni i tylny mechanizm różnicowy. Stały napęd na cztery kola, plus wysokie zawieszenie wystarczyło.
Przygoda, przygodą ale najważniejsze, że dotarliśmy bezpiecznie do hotelu. Hotel jak to hotel….ale miejscówkę na grilla była pierwsza klasa. Czyż nie? Stoliczek na grilla, niedaleko autko gdzie można się zagrzać grillując, a do pokoju tez całkiem blisko. Miejscówka jak się patrzy. Holiday Inn dostało dużego plusa.
Tyle świeżego powietrza to dawno nie dostaliśmy wiec po przepysznej kolacji padliśmy do łóżek aby jutro obudzić się o 6 rano….
2018.11.05 New Orleans, LA (dzień 3)
Mówili, że Bourbon Street jest najlepsza. Mówili, że Jazz to tylko na Frenchman Street, bo to właśnie tam chodzą lokalni. Może i mówili, ale nie koniecznie mówili prawdę. Jak Darek napisał, w sobotę pochodziliśmy po Bourbon Street, w niedzielę poszliśmy na Frenchman Street, a w poniedziałek… w poniedziałek, się zezłościłam i zaczęłam szukać prawdziwego Jazzu.
Dzisiejszy dzień zdecydowanie dedykowany był Jazzowi. Ktoś powie - tylko jeden dzień a nie cały wyjazd? Zgadza się - Nowy Orlean słynie z muzyki Jazzowej. Na każdym rogu słyszy się jakiegoś grajka. Niestety Jazz Jazzowi nie równy tak jak piwo piwu nie równe. Dziś miałam ochotę usiąść w spokojnym miejscu, z lampką wina i posłuchać dobrej muzyki.
Zanim jednak znajdziemy tą dobrą muzykę to parę rzeczy należy wspomnieć. Po pierwsze Nowy Orlean jest pijackim miastem. Nie da się ukryć, że ponad połowa ludzi (a pewnie 99%) turystów, budzi się tu z kacem. Ja zaliczyłam się do tych 1% którzy wstali rano (8 am), wzięłam laptopa i poszłam na dół na lobby (do baru) popracować. Tym razem śpimy w hotelu Moxy. Jest to hipsterska sieć hoteli należąca do Marriotta. Plasują się oni na dość imprezowe hotele z luźnym podejściem do życia. Bar tu jest czynny 24h i widać, że ludzie chętnie z tego korzystają. Już o 8 rano towarzystwo podzieliło się na tych przy barze z Bloody Mary i na kanapach z laptopami i kawą.
Pewnie większość z was nie zdaje sobie sprawy, że Marriott ma aż 29 różnych marek. Sheraton, Aloft, Westin, W hotels, Renaissance, The Ritz Carlton itp, wszystkie należą do Marriotta. Ilość marek nie jest dla mnie szokiem ale ilość hoteli Marriott’a przypadających na kilometr kwadratowy w Nowym Orleanie mnie zaskoczyła. Chodziliśmy trochę po mieście, ale ogólnie obracaliśmy się w zakresie paru przecznic. Na tym niewielkim kawałku zobaczyliśmy 11 sieci hoteli należących do Marriotta. Niesamowite - wyglądało to jakby Marriott kupił cały pas przy Canal Street od Bourbon Street do Mississippi River.
Mississippi River - najdłuższa rzeka w Ameryce Północnej. Rzeka ta przepływa przez 32 stany i dwie prowincje w Kanadzie. My mieliśmy szczęście i po raz pierwszy nią płynęliśmy właśnie dziś. Jak już przebudziliśmy się do życia, zjedliśmy śniadanie, które było lunchem i odzyskaliśmy energię to ruszyliśmy w kierunku rzeki na statek Natchez.
Bardziej adekwatne byłoby powiedzenie, że ruszyliśmy w kierunku kolejki. Jak już zauważyliście to jest typowe w tym mieście. Na szczęście stanie w kolejce umilała nam gra na organach parowych. Jakiś hipek - całkiem zdolny hipek - wyszedł na dach naszej łódki i grał przy użyciu pary. Jak widać na powyższym filmiku całkiem fajnie mu to wyszło, nie?
Widoki z łódki były dość nudne. Miasto jak to miasto a obok niewiele jest do podziwiania. Za to dla miłośników tankowców i innych statków transportowych to raj na ziemi. Widzieliśmy statki z całego świata, z ładunkiem i bez, pływającymi pod różnymi banderami, ale wszystkie chciały wpłynąć w głąb lądu właśnie przez Mississippi River.
Natchez też sam w sobie jest ciekawym statkiem. Można poszwendać się po różnych zakamarkach, zobaczyć jak działa silnik, jak wszystko funkcjonuje, obraca się i pcha do przodu. Darka zainteresowały oczywiście wszystkie wajchy, przekładnie itp. Mnie bardziej zainteresowały sale balowe. Teraz pomieszczenia te zostały przerobione na bary, restauracje i sklepy z pamiątkami ale siedząc w największej sali naprawdę można było poczuć się jak na Titanicu.
No i oczywiście Jazz. W Nowym Orleanie wszystko co jest dla turystów (i nie tylko) ma namiastkę Jazzu. Tak i też było na statku. Zespół trzyosobowy skutecznie umilał nam rejs i nawet co poniektórzy wyszli na parkiet potańczyć. Typowy Titanic tylko na mniejszą skalę. Ale nie ma to jak dobra muzyka - aż zachciało nam się posłuchać wieczorem czegoś na wysokim poziomie. Tak więc po łódce, wróciliśmy do pokoju przebrać krótkie spodenki na długie i poszukaliśmy na internecie gdzie warto iść aby usłyszeć dobry Jazz.
Preservation Hall - numer jeden na wielu listach. Również ja zakwalifikowałam to miejsce wysoko i stwierdziłam, że zacząć trzeba od najlepszego. Preservation Hall to mały klub koncertowy. Normalnie w Nowym Orleanie można wchodzić do klubów z muzyką za darmo. Najczęściej wymagany jest tylko jeden drink albo piwo. Natomiast do Preservation Hall trzeba zapłacić $20 jak się wchodzi z ulicy albo kupić bilety wcześniej za $50 od osoby. $50 to trochę dużo więc zdecydowaliśmy się podejść tam i spróbować szczęścia. Klub znajduje się w bocznej uliczce od Bourbon Street, więc w dość centralnym punkcie i blisko naszego hotelu. Jak tylko podeszliśmy to zrozumieliśmy dlaczego niektórzy płacą $50… oni, szczęściarze nie muszą stać w kolejce. A myśmy stali przez około 30 min. Z drugiej strony zarobić $30 na pół godziny to nie jest taka zła stawka.
Już w kolejce Pani z obsługi powiedziała nam, że w środku nie ma baru (chcesz coś wnieść to proszę bardzo), nie ma też toalety, a miejsca są tylko stojące. Jakoś nikogo to nie przestraszyło, więc my też dzielnie czekaliśmy w kolejce, aby przekonać się czy warte to jest wydania $20 na osobę. Show zaczyna się zawsze 15 min po pełnej godzinie i trwa 45 min. Rzeczywiście w środku jest limitowana ilość ławek. Pierwszeństwo do siedzenia mają Ci co zakupili wcześniej droższe bilety. Pomieszczenie jest dość małe i ponieważ nie chcą stwarzać niepotrzebnego zamieszania to nie ma baru ani toalety. I w sumie dobrze. Ci co chcieli wnieśli sobie drinki to wnieśli. Z drugiej strony wytrzymać 45 min bez drinka i ubikacji też się da. Niestety nie można nagrywać więc nie dodamy tu żadnego filmu. Zakupiliśmy płytę (tak, tata...dla Ciebie ;)). Więc co poniektórzy będą mogli sobie posłuchać zespołu w domowym zaciszu. Zespół super grał i zdecydowanie było warto zapłacić za wstęp. A 45 minut zleciało jak z bicza trzasnął i nawet polowe warunki nam nie przeszkadzały, a wręcz przeciwnie, sprawiły, że cofnęliśmy się w czasie do lat gdzie najważniejsze było aby śpiewać i grać.
Pragnienie poczuliśmy dopiero jak wyszliśmy z lokalu. Od razu wstąpiliśmy do pobliskiego baru aby się ochłodzić. Polowe warunki w Preservation Hall oznaczają też brak klimatyzacji. A w Nowym Orleanie jest dość ciepło i wilgotno. Tak więc pragnienie było większe z powodu temperatury. Szczerze, nie było tak źle w Preservation Hall. Wiatraki i grube stare mury zrobiły swoje i temperatura była OK. Po zaspokojeniu pragnienia, przyszedł głód. Ostatnio z Darkiem stwierdziliśmy, że stać nas żeby nie jeść chłamu. Niestety w dzisiejszych czasach prosto i tanio jest zjeść pizzę, hamburgera czy inne szybko przyrządzone jedzenie. Żeby jednak zjeść fajną rybkę czy mięsko często trzeba iść do drogiej restauracji. Przykre ale niestety prawdziwe jest to, że coraz więcej ludzi nie stać na jedzenie zdrowego, naturalnego jedzenia. Większość z nich kupuje mrożone półprodukty, odgrzewa w mikrofalówkach i ma kolację za $10 na osobę. Gotowanie też pomału przestaje się opłacać. Tak więc pomimo, że jedzenie w restauracjach jest drogie to zdecydowaliśmy się zrezygnować z barowego jedzenia i podejść do restauracji.
Kolejny kontrast. Na Bourbon Street plątają się nie do końca trzeźwe osoby, niosą w rękach litrowe kubki z jakimiś dziwnymi miksami (zwanymi drinkami) i przeplatają się z bezdomnymi. Dwa kroki dalej na bocznych uliczkach są poważniejsze restauracje oferujące nie tylko dobre jedzenie ale też dobre wino. Ta restauracja do której trafiliśmy miała bardzo duży wybór win Orin Swift. Uwielbiam tego producenta więc już nic więcej nie potrzebowałam do szczęścia. Dobre winko, wyśmienite jedzenie i wspaniałe towarzystwo.
W restauracjach nie ma za bardzo muzyki na żywo. Ograniczają się oni do puszczania muzyki w tle. Może nie chcą, żeby ludzie przesiadywali godzinami przy jednej lampce wina? Może...my dalej spragnieni dobrej muzyki wróciliśmy na Bourbon Street. Nie jestem fanem tej ulicy ale co zrobić jak kolejne dwa kluby, które chciałam odwiedzić właśnie tu się znajdują.
Maison on Bourbon - grali fajnie, pani śpiewała też całkiem sobie tylko całe otoczenie było takie barowe. Muzyka robi nastrój ale też musi być odpowiednie miejsce. Tak więc posłuchaliśmy dwóch czy trzech kawałków i poszliśmy dalej w poszukiwaniu Jazz Playground.
Jazz Playground był na mojej liście jako klub numer dwa. Miałam nadzieję, że to właśnie miejsce będzie troszkę up-scale, klimatyczne, z poważniejszą widownią i wygodniejszymi fotelami. Udało się - nie rozczarowałam się. Co prawda znaleźć go łatwo nie można. Ale to pewnie powoduje, że tylko Ci naprawdę zainteresowani tam dojdą. Jest to klub w hotelu, który ma naprawdę mieli fajny zespół. Zresztą sami posłuchajcie.
Jutro mamy samolot o 7 rano więc koło północy grzecznie zebraliśmy się do hotelu, aby złapać parę godzin snu zanim znów ruszymy w drogę. O jutrze nie będziemy pisać - no chyba, że coś naprawdę niezwykłego się wydarzy. Miejmy jednak nadzieję, że wszystko pójdzie z godnie z planem i o 10:30 am wylądujemy w NY bo przecież trzeba iść do pracy.
Ps. Wszystko było planowe ale jedno zauważyliśmy, że jak we wtorek braliśmy taksówkę o 5 rano to jeszcze (albo już) nikogo nie było w hotelowym barze….czyli to miasto jednak kiedyś śpi.
2018.11.04 New Orleans, LA (dzień 2)
Nowy Orlean jest specyficznym miastem. Większość ludzi uwielbia to miasto. Chyba nie spotkałam nikogo kto by nie polubił tego miasta. Na ulicach widzi się ludzi w wieku od 21 do 81...a może i młodszych. Bourbon Street jest najsłynniejszą ulicą, ale też najbrudniejszą...a mimo to wszyscy tam spacerują. Co więc jest takiego w tym mieście, że przyciąga ludzi w każdym wieku i każdy w pewnym momencie znów zatęskni żeby tam być…
Odpowiedź jest prosta - muzyka! Od lat wiadomo, że muzyka łączy pokolenia. Że nic tak nie uspokaja i porusza jak parę dźwięków ulubionej piosenki. Siedem lat temu właśnie taki muzyczny raj znaleźliśmy na Frenchman street. Dziś wieczorem mamy w planie zaglądnąć tam. Zanim jednak to się stanie to trochę poplątamy się po starych kątach i zobaczymy co sie zmienilo.
Pierwszy przystanek? Śniadanie...czyli Beignets.
Nie wiem czy pod ta nazwa można je spotkać gdzieś indziej, ale w Nowym Orleanie jest to najpopularniejszy deser. Podobno najlepsze można zjeść w Cafe du Monde. Byliśmy tam lata temu i paczki były dobre wiec zdecydowaliśmy ze pączki na śniadanie to rewelacyjny pomysł. Wygląda ze nie tylko my tak stwierdziliśmy. Kolejka ciągnęła się w nieskończoność. Zarówno dla tych co chcieli kupić na wynos jak i tych czekających na stolik. Muszę przyznać że troszkę mnie to zszokowało….ale tylko troszkę bo w Nowym Orleanie jak nie ma kolejki to nie ma po co wchodzić….co ten internet robi z ludźmi.
My nie mieliśmy czasu i ochoty marnować 30 minut czekając na paczki i poszliśmy do innej i skończyliśmy na bagel nowojorskim z łososiem. Beignets są robione podobnie jak polskie paczki tylko nie mają nadzienia i są troszkę lżejsze jeśli chodzi o ciasto. Do tego podają je z niesamowita ilością cukru pudru wiec po jednym gryzie jest się całym białym.
Przy śniadaniu była długa dyskusja….bardzo długa. Dyskusja na temat co dalej zwiedzać. Atrakcja numer jeden wg. Tripadvisor'a w Nowym Orleanie to muzeum Drugiej Wojny Światowej. Tylko co Amerykanie wiedzą o tej wojnie...a tym bardziej co taki Nowy Orlean o tym wie… Chyba nie do końca uzyskamy odpowiedź na to pytanie. Jakoś nie przekonałam Darka żebyśmy tam poszli. Z dwojga złego wybrał szwendanie się po okolicy i podziwianie francusko-kolonialnej architektury.
Teraz jak mam nowy obiektyw do zdjęć architektury to Darek musi uzbroić się w cierpliwość bo ustawianie żeby zrobić jedno zdjęcie zajmuje od jednej do pięciu minut. Ale cóż….sam mi kupił taka zabawkę.
Jego cierpliwość została nagrodzona i zrobiliśmy sobie przerwę w najstarszym barze w stanach, Laffite’s Blacksmith Shop Bar. Budynek wybudowany w 1722 roku jest podobno najstarsza budowla zaadoptowana na bar.
Przerwa, zdjęcia, więcej zdjęć i dalej zdjęcia i znów przerwa. Darek pewnie skomentuje….no własnie za dużo tych zdjęć a za mało przerw. Tak więc idąc szlakiem starych kątów doszliśmy do Acme Oysters.
Oczywiście kolejka musi być. Na szczęście mało kto chce siedzieć przy barze więc udało nam się wśliznąć w miarę szybko. Z Acme jest kolejna historia. Siedem lat temu znajomy nam powiedział ze w Acme są najlepsze ostrygi na świecie. Światowy z niego człowiek wiec mu uwierzyliśmy. Wtedy jedliśmy ostrygi może raz czy dwa razy w życiu wiec uwierzyliśmy we wszystko. Wzięliśmy specjalność zakładu. Ku mojemu zaskoczeniu ostrygi były smaczne i bardzo czosnkowe. Jednym słowem sos zabija smak. Mimo to ostrygi zasmakowały nam i przez kolejne siedem lat oblizywaliśmy się na samo wspomnienie Acme.
Stety, niestety, nasze kubki smakowe ewaluują, ostryg w życiu już trochę zjedliśmy i doszliśmy do wniosku że sos zabija smak, że nie jest to warte kolejki i że pewnie tu kiedyś wrócimy ale nie będziemy się już oblizywać na myśl o Acme przez następne 10 lat.
Chcieliśmy troszkę popracować na blogu więc grzecznie po jednym piwku i 12 ostrygach opuściliśmy lokal…tylko nie do końca mogliśmy to zrobić. Lunął jeden z tych tropikalnych deszczów który trwa krótko ale jak lunie to na maksa. Szybka decyzja i przebiegliśmy do Bourbon House
Tu nie muszę wiele opowiadać….przytoczę tylko fragment rozmowy z kelnerką.
Darek zaczął swoje litanie
czy mogę prosić 1 oz, 10 year Bulleit, 1 oz Jim Bean Double Oak i jeszcze jeden mały High West Yippie Ki-Yay...
oczywiście! - odparła kelnerka zabierając kartę drinków
ja sobie zatrzymam ją jeszcze na chwilkę - walecznie odparł Darek
Pan chyba musi lubić burbony - podsumowała kelnerka
Tak, to moja praca…
Kelnerka nie wiedziała już co odpowiedzieć, uśmiechnęła się tylko i grzecznie przyniosła burbony do testowania. Czy życie nie jest piękne jak się kocha co się robi? Człowiek który kocha swoja prace nie przepracuje ani godziny - coś w tym jest.
Dobrze że deszcze szybko przestał padać bo lista burbonów była długa. Poszliśmy do hotelu popracować ale szybko wciągnęła nas Jenga...lubimy różnego rodzaju gry wiec długo się nie wahaliśmy i ruszyliśmy do budowania wieży…wybudowaliśmy co do ostatniego klocka…czyli wygląda że pokonaliśmy grę...dalej nie dało się nic wyciągnąć. A Jenga była duża...jak człowiek.
W Acme na ostrygach byliśmy ale na wieczór wybrałam restauracje z prawdziwymi ostrygami, Peche. Nauczona po paru wcześniejszych wyjazdach, tym razem się przygotowałam i zrobiłam rezerwację wcześniej. Wczoraj Steakhouse, dziś owoce morza. Zdziwiło nas że restauracja nie jest w kierunku Bourbon street a wręcz przeciwnie, oddala się od niej. Czyzby to byl nowy trend i Bourbon czy Frenchman streets są dla turystów a lokalni przenoszą się w inne dzielnice - calkiem mozliwe. Spacerkiem doszliśmy do knajpy, zastanawiajac sie co moze byc na tych cichych ulicach…kolejne zaskoczenie przyszlo jak weszlismy do srodka. Restauracja byla pelna. Niedziela wieczór, restauracja nie w centrum miasta a o wolny stolik ciężko.
Oczywiście ostrygi poleciały na dzień dobry, potem pasta z wędzonego tuńczyka (pychota...niebo w gębie…), no a na koniec cała ryba jako danie główne. Kelnerka była przemiła a ludzie uwijają się jak mróweczki. Znaleźć dobrych pracowników a biznes będzie się sam kręcił...tylko gdzie są ci dobrzy pracownicy.
Oczywiście tutejsze surowe ostrygi nie ma co porównywać z pieczonymi w sosie, Acme. Ciekawe jednak było wino. Wzięliśmy białe wino, z rejonu Rioja. Białe wino z tego rejonu nie należy do popularnych a tym bardziej jak jest dziesięcio-letnie. Nawet Darek był w szoku i mówił że takiego jeszcze nigdy nie pił. Ale ciekawe….takie wyleżane białe wino...idealne do pysznego jedzenie.
Frenchmen Street….no tak gadam i gadam (a raczej pisze) o tej ulicy a jeszcze tam nie doszliśmy. Po kolacji, dłuższym spacerkiem poszliśmy w kierunku Frenchman Street. Z jednego końca na drugi idzie się ponad 30 min więc przerwę zrobiliśmy sobie w Pat O'Brian. Kolejny bar z naszej przeszłości. W barze tym jest piano bar. Zapamiętaliśmy to miejsce jako spokojny bar gdzie można posłuchać gry na pianinie i napić się najlepszego drinka Hurricane. Niestety w barze było wiele ludzi w fazie “mam talent” (dla niewtajemniczonych polecam oglądać kabaret). Ludzie ci przekrzykiwali pianino myśląc że umieją śpiewać. Usiedliśmy przy barze i zobaczyliśmy jak zrobiony jest ten słynny drink. Beznadziejna tania wódka, jakiś masowy sok który pewnie więcej ma cukru niż owoców a wszystko udekorowane wisienka. Nie dziwie się ze ostatnio w Nowym Orleanie miałam kaca jak się taki syf pilo. Teraz już dorośliśmy i wolimy wypić piwo niż jakiegoś drinka gdzie nie wiadomo co jest zmieszane.
Na Frenchman Street mieliśmy dwa miejsca, które zapamiętaliśmy dobrze i które chcieliśmy odwiedzić Spotted Cat i Maison. Spotted Cat był OK, choć zespół mógł by mieć trochę więcej werwy. Maison jak większość jazz klubów przerobiła się w night club i muzyka już była bardziej pop niż jazz.
Jutro poszukamy prawdziwego Jazzu. Pierwsze dwa dni były dla nas podrożą do przeszłości. Nie zawsze jest to dobre doświadczenie i często człowiek może się rozczarować. Miejsca które odwiedza się często, później przez lata się idealizuje. Potem jak się w nie wraca to często niestety przychodzi rozczarowanie. Pewnie te wszystkie miejsca Acme, Pat O’Brian, Maison, Spotted Cat nie wiele się zmieniły przez lata...ale wygląda, że to my wydorośleliśmy, doświadczyliśmy więcej, widzieliśmy i spróbowaliśmy więcej i podnieśliśmy poprzeczkę. Nadal wieżę, że są w Nowym Orleanie nowe miejsca które pokochamy, jak Peche. Mam nadzieje ze jutro odkryjemy ich więcej.
2018.11.03 New Orleans, LA (dzień 1)
Nowy Orlean, miasto z ciekawą historią, dobrą muzyką i niestety z ciężkimi przeżyciami. Dla nas jest to też miasto w którym rozpoczynała się nasza przygoda życia, gdzie spędziliśmy nasz miesiąc (weekend) miodowy.
Siedem lat temu spędziliśmy dłuższy weekend w Nowym Orleanie. Był to ciężki, ciekawy i intensywny pobyt. Wracając z powrotem do Nowego Yorku oboje zdecydowaliśmy, że następny wyjazd do tego miasta odbędzie się dopiero za wiele lat. Musimy trochę odpocząć i naładować baterie po tym co przeżyliśmy tam siedem lat temu.
A było po czym odpoczywać.
Nie, nie goniły nas aligatory (a powinny, bo pojechaliśmy w moczary je szukać), upały nas też nie dobiły, bo byliśmy w listopadzie. Huragany były wcześniej, więc to też nam nie groziło. Co nas zaatakowało, to imprezy w centrum miasta. Mieliśmy pecha i byliśmy tam w okresie w którym jakiś ich lokalny zespół sportowy wygrał coś. Nie pamiętamy kto i w co, ale prawie każdy na ulicy i w barach świętował.
Do tego stopnia, że prawie w każdym barze mieli 3 za 1. Czyli bierzesz 1 piwo i jedną banię a dostajesz 3 tego i tego. Na początku wydawało się to fajne, ale potem jak doszły imprezy na ulicach, picie z próbówek, mandaty za trzeźwość, policja na koniach w barach i ogólne non-stop imprezy to było tego za dużo.
Nie wiem jak będzie tym razem, ale rozpoczęło się dobrze. Moja mądra żona zarezerwowała samolot dopiero na sobotnie popołudnie, czyli można było się wyspać (czytaj, energia na długą noc). Nasz gate był zaraz koło baru, czyli zrobiliśmy odpowiedni „start” na weekend. Przez 3 noce będziemy mieszkać w centrum miasta w Marriott Moxy. Jest to nowa sieć Marriotta i jest przeznaczona dla ludzi, którzy chcą się bawić, a nie spać. Nie ma ciszy nocnej, meldujesz się w hotelowym barze którego nigdy nie zamykają. Obawiam się, że nigdy do pokoju nie dojdę.
Nie było tak źle. Po wylądowaniu, mile nas zaskoczyło rozwiązanie uberów i innych taxi na aplikacje telefoniczne. Mają oddzielny parking gdzie spokojnie samochody czekają, a nie musisz szukać ich po ruchliwych ulicach. Człowiek, żyje w tak niezorganizowanym świecie, że jak tylko coś jest zorganizowane to połapać się nie idzie. Na szczęście po małym zdziwku udało nam się znaleźć naszego kierowcę.
Wzięliśmy taxi do hotelu i oczywiście wylądowaliśmy w recepcji (czytaj: bar). Na szczęście po jednym piwku „musieliśmy” niestety opuścić recepcję i udać się do steak house gdzie Ilonka już zrobiła rezerwacje.
Spacerkiem przez cichszą część miasta udaliśmy się w kierunku rzeki Mississippi gdzie owa restauracja się znajduje. Nie była to byle jaka restauracja, mowa tu o Steakhouse. Tak, nazwa knajpy to po prostu Steakhouse.
Restauracja oczywiście mieści się w środku kasyna Harrah’s. Granie w kasynach nie jest nasza mocną stroną (chociaż jak parę lat temu graliśmy w Chamonix w Black Jacka to wygraliśmy kilkadziesiąt €), więc udaliśmy się prosto na kolacje.
Jak to zwykle bywa w takich restauracjach, jedzenie jest przepyszne. Wzięliśmy 40oz (ponad kilo) Portehouse które leżakowało w chłodni przez 30 dni. Palce (kości) można lizać, tak nam smakowało.
Do tego parę przystawek, dobre winko i uczta aż się patrzy.
Po takiej wyżerce trzeba to wszystko spalić. Najedzeni, znieczuleni mieliśmy odwagę zaatakować Bourbon St.
Ulica Bourbon jest to najsłynniejsza ulica w Nowym Orleanie. Słynie z niezliczonej ilości barów z muzyką na żywo, balkonami gdzie z góry można oglądać to całe pobojowisko.
A jest co oglądać. Tysiące pijanych ludzi idących lub usiłujących się poruszać z baru do baru. Każdy oczywiście ma drinka w ręce, bo w tym mieście wolno pić na ulicach. Wszystkie drzwi i okna barów są otwarte, więc głośna muzyka wydobywa się z nich i miesza się ze śpiewającym tłumem ulicznym.
Popularny jest tutaj drink w 64oz fish bowl (małe akwarium). 64oz to jest prawie 2 litry. Ludzie idą ulicami, niosą to akwarium ze słomką w środku i piją na zawody kto szybciej. Nie dziwię się, że ulice są zarzygane i śmierdzi na maksa.
My już chyba za starzy jesteśmy na takie widowiska, więc weszliśmy do baru na dobre piwko. W prawie każdym barze jest muzyka na żywo, co znacznie umila pobyt.
Po piwku była zmiana baru. Wyszliśmy na ulicę i znowu komedia. Szybko stamtąd uciekliśmy do kolejnego baru (Fritzel's European Jazz Pub), który nas przyciągnął fajną muzyką na trąbach. Udało nam się załapać na miejsce przy barze, więc już stamtąd się nie ruszaliśmy. Fajna muzyka, dobre piwo, czego więcej oczekiwać. Siedzieliśmy i odpoczywaliśmy.
Chłopaki przestali grać, więc i my postanowiliśmy udać się do hotelu. Wyszliśmy na ulicę i znowu ta sama komedia. Do hotelu wróciliśmy inną drogą, nie mieliśmy już siły Bourbon street. Mamy jeszcze dwie noce. Na pewno jeszcze się napatrzymy.
2018.09.25 Paryż, Francja (dzień 4)
Wszystko co dobre szybko się kończy i pora wracać do domku. Z hotelu musieliśmy wymeldować się wcześnie rano więc ze spania nici – trzeba się zadowolić kawką, śniadankiem i ruszyć w drogę. Bagaże zostawiliśmy w hotelu i wzdłuż rzeki Sekwany poszliśmy w kierunku Katedry Notre Dame.
Katedra położona jest na wyspie ale można spokojnie dojechać tam metrem albo przejść mostem. Jest to chyba mój ulubiony zabytek Paryża, szczególnie potworki na dachu katedry. Do katedry można wejść za darmo ale kolejka jest niesamowita, można też wyjechać na górę ale trzeba się wcześniej zarejestrować na właściwą godzinę. My byliśmy tam w miarę wcześnie (koło 11 am) i najwcześniejsze wejście było dopiero o trzeciej popołudniu.
Zapewne wiele ludzi tłumaczy nazwę katedry na północną katedrę itp. Po Francusku Notre Dame znaczy Nasza Pani, a nazwa tłumaczona jest na Katedra Marii Panny w Paryżu. Budowa katedry rozpoczęła się w 1160 roku i skończyła w 1260. Oczywiście później przechodziła ona parę przebudowań. W latach 1790 katedra została częściowo zniszczona podczas rewolucji Francuskiej. Katedra swoją sławę zawdzięcza książce Dzwonnik z Notre Dame. Książka wydana w 1831 roku przyciągnęła zainteresowanie w kierunku katedry a przede wszystkim jej odbudowy. 1845 rozpoczęto 25 letni plan odbudowy katedry.
W okolicy katedry znajduje się wiele knajpek i restauracji gdzie można usiąść i podziwiać to dzieło gotyckiej architektury. Przy katedrze jest też park gdzie – ku naszemu wielkiemu i miłemu zaskoczeniu stoi pomnik św. Jana Pawła Drugiego.
Na wyspę weszliśmy z jednej strony rzeki a wyszliśmy z drugiej. Chodzenie po Paryżu jest przyjemne. Chodniki są w miarę szerokie. Nie można tego za bardzo powiedzieć o ulicach. Jest dużo placów i na każdym rogu pojawia się jakieś architektoniczne arcydzieło. Knajpek też tu nie brakuje choć są one specyficzne. W Paryżu ciężko znaleźć prawdziwy bar – zdarzają się ale rzadko i to bardziej w bocznych uliczkach więc trzeba wiedzieć gdzie skręcić. Większość knajpek zrobiona jest na styl francuski czyli jest to bardziej restauracja a małymi stolikami. Część stolików jest na zewnątrz i ludzie siedzą na chodniku patrząc na zabieganych ludzi. Pomimo, że miejsca te serwują jedzenie, często ludzie wchodzą tylko na wino czy kawę, wypijają i idą dalej w kierunku swojego zabieganego życia.
Darek spragniony prawdziwego baru zaciągnął mnie do Irish Bar. Weszliśmy i pomimo, że było już wczesne popołudnie to bar był pusty – dziwne uczucie. W Stanach czy innych krajach zazwyczaj zawsze jakiś zabłąkany turysta siedzi w barze, a czasem nawet i lokalni robią sobie przerwę w środku dnia. Bar był ogromny więc widać, że są dni kiedy wypełnia się po brzegi. Skoro byliśmy sami to i kelner z nami zagadał. Potwierdził naszą opinię – Paryż się zmienia, to już nie jest to samo czarujące miasto.
No tak wszystko się zmienia i trzeba się z tym liczyć. Romantyczny Paryż który znamy z filmów istnieje tylko tam. Jest podkoloryzowany przez media. Paryż, który ja i Darek pamiętaliśmy sprzed lat też był inny. Bardziej francuski – po angielsku nikt nie chciał rozmawiać, a croissant i macarons były na każdym kroku. Wtedy narzekaliśmy, że Francuzi nie chcą się uczyć angielskiego – teraz chciałabym usłyszeć więcej tego języka na ulicach. Miasto stało się bardziej kosmopolityczne ale co za tym idzie, pomału zaczyna tracić swój unikatowy urok. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie jest za późno aby odbudować to co zostało zatracone i hotelu będzie łatwiej puścić radio z muzyką francuską niż amerykański film porno.
2018.09.24 Paryż, Francja (dzień 3)
Fajnie odkrywa się miasto jak nie trzeba go zwiedzać. No bo ile razy trzeba w życiu wyjechać na wieżę Eiffel. Wg. mnie wystarczy tylko raz. Nadal podjechaliśmy pod wszystkie punkty turystyczne ale bardziej, żeby zobaczyć co się w okół nich zmieniło, porobić nowe zdjęcia i popatrzyć na wszystko nowym spojrzeniem.
Oczywiście nie można nie być w Paryżu i nie zobaczyć wieży. Tam więc też zaczęliśmy. Po Paryżu bardzo fajnie podróżuje się metrem więc wskoczyliśmy w pociąg i dojechaliśmy do przystanku Trocadéro. Stamtąd jest bardzo ładny widok na wieżę. Można też przejść rzekę i podejść pod wieżę, albo na nią wyjechać. Rozśmieszyli nas trochę ludzie, którzy w beretach i z balonikami robili sobie zdjęcia. Wygląda, że już standardowe selfie to przeżytek a zwykłe zdjęcia pozujące też są nie modne. Ja uważam, że jednak dobry fotograf zawsze kryje się za obiektywem więc zostanę przy moich zdjęciach widoków i architektury.
W Paryżu większość zabytków jest pomiędzy rzeką Sekwaną a polami Elizejskimi. Dlatego łatwo można przejść na nogach i nie trzeba za bardzo korzystać z komunikacji miejskiej. Polecam zawsze przejechanie się do najdalszego punktu a potem idąc przybliżać się do hotelu. Dlatego nasza droga zaczyna się od wieży Eiffel a kończy na Bastylii i naszym hotelu, który był przy Gare de Lyon. W Paryżu metro jest dość rozbudowane. Widać, że inwestują w nie bo część stacji jest w remoncie a inne są już piękne i udekorowane pod kątem dzielnicy w której się znajdują. Jako ciekawostka to w niektórych liniach już nie ma konduktora. Dzięki temu pociągi są na czas i mogą częściej jeździć.
Z wieży do Łuku Triumfalnego jest około 20 min na nogach. Pogoda nam dopisała więc spacerek był jak najbardziej wskazany. Łuk Triumfalny został wybudowany na pamiątkę ludzi, którzy zginęli w rewolucji Francuskiej i wojnach Napoleońskich. Jest tam też grób nieznanego żołnierza upamiętniający żołnierzy, którzy zginęli podczas drugiej wojny światowej. Ludzie najbardziej kojarzą łuk jako koniec Pól Elizejskich, oraz z rondem, które otacza łuk. Rondo jest duże i często na filmach amerykańskich się śmieją, że jak na nie wjedziesz to nie wiesz jak wyjechać. Na łuk można wyjść. Podobno jest stamtąd całkiem fajny widok na rondo, Paryż no i oczywiście wieżę. Pomimo, że ja tam nigdy nie byłam nie udało nam się wyjść. Kolejka za biletami była dość długa i stwierdziliśmy, że mamy lepsze rzeczy do robienia niż tracić w niej czas.
Niestety w dobie internetu turystyka zaczyna być przekleństwem miast. Z jeden strony turyści to chodzące portfele i zostawiają dużo pieniędzy w kraju / mieście. Z drugiej jednak strony podróżowanie teraz przypomina bardziej zaliczanie i ludzie chcą zobaczyć jak najwięcej przez co odwiedzają atrakcję za atrakcją. Niestety w dzisiejszych czasach trzeba bardziej planować wakacje. Rezerwować bilety na atrakcje turystyczne wcześniej, robić rezerwacje w restauracjach a hotele rezerwować odpowiednio wcześnie, żeby dostać dobrą cenę.
Zaraz obok łuku triumfalnego jest siedziba główna mojej firmy matki, czyli Publicis Groupe. Nawet nie sądziłam, że są oni tak sławni, że nawet restauracja na dole nazywa się Publicis Cafe, mają też Publicis Drogerię i Publicis Kino. W tym biurze nie znam jeszcze nikogo więc nie wchodziliśmy ale i tak fajnie było zobaczyć budynek z zewnątrz – jest dość ciekawy.
Od tego miejsca można się przejść Polami Elizejskimi, aż do Place de la Concorde. Jest to jednak ulica typowo handlowa ze sklepami z ciuchami i pamiątkami. Tak więc my weszliśmy w boczne uliczki i przespacerowaliśmy się bliżej rzeki. Tutaj znajdują się najbardziej ekskluzywne hotele. Właśnie teraz rozpoczyna się Fashion Week w Paryżu (25.09-03.10), więc widzieliśmy wiele czerwonych dywanów, limuzyn, ludzi pozujących i fotografów na każdym kroku.
My na szczęście na świecie mody się nie znamy więc nie robiło na nas wrażenia kto wychodził z auta. Robi za to na nas wrażenie architektura więc poszliśmy dalej w kierunku Placu Concorde. Jest to największy plac w Paryżu i zajmuje obszar 21.3 akrów. Plac ten jest po części architektonicznym arcydziełem. Patrząc z ogrodów Louvre na plac widać pomnik w formie szpikulca. Następnie w linii prostej jest łuk triumfalny, a za nim dzielnica biznesowa z kolejnym (tym razem nowoczesnym) łukiem. Z tego miejsca można wzrokiem objąć również wieżę Eiffel. Wszystko pięknie wygląda jak się opisuje – ale nie wygląda pięknie jak jest zachód słońca i słońce tak oślepia, że ciężko jest patrzeć a tym bardziej zrobić zdjęcie.
Troszkę już łaziliśmy więc przyszedł czas na przerwę. Nie ma większego znaczenia co piliśmy – jakieś winko i piwko, ale ma znaczenie co jedliśmy. Crème brûlée – jakoś do tej pory ten deser nie należał do moich ulubionych. Tak było dopóki nie spróbowałam wczoraj. Był przepyszny. Taki budyniowaty, lekki i idealnie słodki. Te amerykańskie niestety są za słodkie i jakoś nigdy mi nie podchodził. Chyba, rzeczywiście co kraj to obyczaj i w każdym kraju trzeba mieć ten swój ulubiony deser. W końcu nie ma jak Tiramisu we Włoszech, Sacher tort w Austrii, sernik (cheescake) w Stanach, czy piszinger w Polsce.
Paryż oczywiście słynie nie tylko z mody ale również ze sztuki. Jest tu wiele muzeów i kolekcja dzieł sztuki jest niesamowita. Mi osobiście najbardziej podoba się muzeum Orsay, Louvre oczywiście jest najsłynniejsze i ma dużo większą kolekcję ale jest strasznie z komercjalizowane. Tłumy ludzi chcą tam wejść, żeby sobie tylko zrobić zdjęcie z Mon Lisa. Jak wejdziesz do muzeum to już na dzień dobry masz strzałki, gdzie iść, żeby zobaczyć ten obraz. Ciekawe ile ludzi idzie zobaczyć coś więcej i naprawdę skorzysta z tego co to muzeum ma do zaoferowania.
Kolejnym punktem był Hotel de Ville – kiedyś najdroższy i najbardziej ekskluzywny hotel w Paryżu. To tutaj zatrzymywali się wszyscy ważni ludzie ze sceny politycznej i nie tylko. Aktualnie jest to budynek rządowy gdzie odbywają się gale albo inne spotkania biznesowe. Chyba nikogo ważnego nie ma aktualnie w mieście bo hotel wyglądał dość smutno i ciemno...za dnia wyglądał na bardziej uczęszczany.
Darek chciał mi pokazać Hotel de Ville więc ja mu się odwdzięczyłam Centrum Pompidou. On pokazał mi najładniejszy budynek w mieście a ja jemu najbrzydszy. Budowa Centrum Pompidou została zakończona w 1977 roku. Wiele Paryżanów nie lubi tego budynku i uważa, że jest on dość szkaradny. W nocy jak jest ładnie oświetlony to nawet nie wygląda najgorzej, natomiast w ciągu dnia nie prezentuje się najlepiej. W budynku znajduje się muzeum sztuki nowoczesnej i największa biblioteka w mieście, ale też kino i oczywiście restauracja. Restauracja jest na samej górze i można zjeść kolację z super widokiem.
My jednak widok zamieniliśmy na smaczne jedzenie i poszliśmy do restauracji Pain. Vin. Fromage. Niestety nie mieliśmy rezerwacji więc musieliśmy swoje odstać. Jednak perspektywa dobrego Raclette motywowała mnie do podpierania ściany i czekania na moją kolej. Udało się – dokładnie po 22 minutach doczekaliśmy się na stolik. Restauracja jest dość mała ale chętnie tam pójdę znów.
Załoga super miła – już nie ma tej Francji którą znamy sprzed lat. Teraz każdy mówi po angielsku albo przynajmniej się stara. Angielski jest mile widziany a nie jak dawniej jak nie mówiłeś po Francusku to w ogóle się nie odzywaj. Chętnie mieszaliśmy angielski z grzecznościowymi słówkami po Francusku i nikt się nie oburzał a wręcz przeciwnie wszyscy się uśmiechali.
Jak sama nazwa mówi jest to serownia. Podają sery i wędliny a do tego fondue albo raclette. My osobiście wolimy raclette. Nie było to niestety tak fajne jak 2.5 roku temu w Les Tres Valles. Tym razem dostaliśmy typowe łopatki i palnik ale i tak ser był przepyszny i zajadaliśmy aż się uszy trzęsły. Darek też ocenił, że mają dobre ceny na wina i pomimo, że w restauracji to kosztują one podobnie jak u niego w sklepie. Super – tak więc kolacja z przepysznym winkiem przeleciała, aż nawet nie zorientowaliśmy się kiedy zostaliśmy sami w restauracji. Na koniec Pan (chyba właściciel) namówił nas na sernik i pożegnał symbolicznym Calvados – nie do końca był to soczek jabłkowy ale jak częstują to wypić trzeba.
Takim sposobem przeszliśmy cały brzeg Sekwany. Z restauracji do hotelu mieliśmy już tylko 20 minut więc ruszyliśmy przed siebie. Po drodze jeszcze udało nam się zobaczyć Bastylię – a raczej kolejne rondo z pomnikiem na środku. Zdjęcie musiało być – nie pytajcie się co to leci na zdjęciu. Do dziś nie wiem co za ufo udało mi się uchwycić.
2018.09.23 Paryż, Francja (dzień 2)
Niedziela – normalni ludzie idą na brunch, do kościoła, śpią do południa...my za to znów wskakujemy w pociąg. Każdy robi to co lubi. Za 2.5h z centrum Londynu powinniśmy się znaleźć w centrum Paryża. Muszę przyznać, że ciekawa opcja jak na niedzielne popołudnie.
My w Paryżu mamy zamiar spędzić trzy dni, więc nie do końca jest to tylko niedzielna przejażdżka, jednak widząc ludzi w pociągu doszłam do wniosku, że przy tak szybkim połączeniu można naprawdę wyskoczyć na kolację do znajomego albo na zakupy do Paryża, czy na dobre angielskie piwo.
Szybka kolej to jest przyszłość. Na krótkie odcinki, powiedzmy do 1,000 kilometrów wyprzedza samoloty, pod warunkiem, że jest dobrze zaplanowana i nie ma opóźnień. Podróżując po rozwiniętych krajach często używamy pociągi do przemieszczania się pomiędzy dużymi miastami. Tym razem też tak było. Londyn-Paryż bez przystanku w niecałe 3 godziny. Z centrum Londynu do centrum Paryża w 3 godziny nie ma szans żadnym samolotem. Cena za bilet jest porównywalna do samolotu, ale w pociągach masz większy komfort, więcej miejsca i mniejsze ograniczenia jeśli chodzi o bagaż i towary jakie się przewozi. Pociąg jest dosyć długi i posiada 18 wagonów. Z czego 16 przeznaczonych jest dla pasażerów, a dwa pozostałe to bar i restauracja. W miarę wygodne siedzenia, które niestety się nie rozkładają. Przynajmniej w klasie 2, w której jechaliśmy. Odległość między siedzeniami trochę większa niż w samolotach. Komfort jazdy był ok. Nie mam jakiś dużych zastrzeżeń. Jednak widać, że Europa w szybkiej kolei jest dalej trochę za Azją. Nie wspomnę tutaj o Ameryce, w której szybka kolej jak na razie nie istnieje. Prędkości są porównywalne, ale mimo, że jest to jeden z najszybszych pociągów w Europie to widać różnice jak się porówna do japońskich super-expresów. Podczas podróży 300km/h wyczuwało się nierówną trakcję kolei, a także zakręty nie były idealnie wyprofilowane. Piwo na moim stoliczku niestety się przesuwało i gdybym nie trzymał je ręką to pewnie by spadło wiele razy. Przyjechaliśmy do Paryża 11 minut opóźnieni. Jest to niedopuszczalne w japońskich Shinkansenach, w których wszystko działa co do sekundy. Jeździliśmy tam dwa tygodnie pociągami i ani raz nie zdarzyło się żadne opóźnienie. Pociągi Londyn-Paryż jeżdżą średnio co pół godziny. Dla przykładu Tokyo-Kyoto jeździ co dwie minuty i nie może tam być żadnego opóźnienia. W Japonii jak budowali kolej to od razu tory były planowane do dużych prędkości. Ten pociąg pewnie jedzie po torach na których kiedyś jechały składy 200 a nie jak teraz 300 na godzinę. Zakręty nie są wyprofilowane do takich szybkości i niestety pasażer to odczuwa. Każda nawet najmniejsza nierówność jest wyczuwalna. Coś jak turbulencje w samolotach. Porównuje to tylko do japońskich pociągów, ale są plany, że może za rok sprawdzimy chińskie, koreańskie i tajwańskie super-ekspresy. Wtedy napiszemy szersze sprawozdanie. Jak narzazie dobrze, że Europa coś w tym kierunku robi i turysta więcej czasu spędzi na zwiedzaniu niż na przemieszczaniu się. Jednak Europa, proszę się pospieszyć, bo Azja już testuje pociągi co „lecą” 500+ km/h. Lecą, a nie jeżdżą. Ona już nie mają kół, tylko magnesy.
A Ameryka? Cóż, Ameryka dalej śpi i uważa, że podróż samolotami, albo wielkimi, paliwożernymi samochodami to dalej przyszłość....!!! Szkoda, że tak myślicie. Bo o wiele bardziej bym się przejechał w dwie godziny do resortów narciarskich w Vermont niż stał w korkach 5-6 godzin i pokonał ten sam dystans. Już jeżdżą narciarskie pociągi z Londynu w Alpy od grudnia do kwietnia. Reklamują się, że będziesz w alpejskich kurortach szybciej, taniej i bezpieczniej. Pewnie z innych europejskich miast jest podobnie. Tak trzymać Europa! Dawno temu był projekt, że zbudują kolej w Stanach z lotniska w Denver w resorty narciarskie w Colorado. 10 lat później ten projekt wciąż jest (w fazie projektu), a ludzie dalej czekają, aż odśnieżą autostradę I-70. Albo gorzej, ludzie giną na tej drodze jadąc w śnieżycy na wymarzone zimowe wakacje. Widocznie amerykański rząd woli pieniądze przeznaczać na jakieś inne, na pewno „ważniejsze” projekty...
Widzę, że Darek rozpisał się o pociągach, natomiast ja wspomnę, że dla mnie największe doświadczenie to było być pod wodą przez około 40 km. W sumie to nie zdajesz sobie z tego sprawy bo tunel to tunel. Ale ciekawi mnie trochę jak przebiega akcja ratunkowa w takim tunelu. Jest to też chrapka dla terrorystów. Na szczęście każdy jest skanowany i sprawdzany na 10 stronę. I dobrze bo dzięki temu bezpiecznie dojechaliśmy do Paryża i nie musieliśmy się przekonywać jak wygląda ewakuacja w tunelu pod wodą. Może plan ewakuacyjny nie jest potrzebny bo szanse przeżycia są nikłe. Z lekkim opóźnieniem dotarliśmy do dworca Gare du Nord, czyli dworzec północny. Jak na północny dworzec to było tu bardzo południowo. Przez dobre parę minut zastanawialiśmy się czy myśmy dojechali do Paryża czy do Nairobi. Jednak było dość kolorowo na dworcu. I mam tu na myśli ubrania ludzi, którzy ubrani byli w dość tradycyjne stroje afrykańskie. Przed nami jednak było nie lada zadanie, musieliśmy się dostać na dworzec Gare de Lyon, koło tego dworca bowiem jest nasz hotel. Google przyszło nam z pomocą i podpowiedziało, że powinniśmy wziąć pociąg RER zamiast metra. Nie znając się na sieci komunikacji zaufaliśmy technologii. Na peron trafiliśmy ale jednak łatwo nie było, część pociągów odwołana, monitory pokazują co innego co minutę, informacje wyświetlają się przy złych peronach, czyli ogólnie zamotka na maksa a ludzi na peronie przybywa z każdą minutą. Jakoś udało nam się rozgryźć tą zagadką wzięliśmy pierwszy pociąg co przyjechał, przesiedliśmy się na inny i wreszcie dojechaliśmy do naszego hotelu – Citizen M.
Citizen M to sieć hoteli, w rękach prywatnego biznesmena a Amsterdamu. Są to w miarę nowe hotele i zdecydowanie wyróżniają się wyglądem. Nigdy w nich jeszcze nie spaliśmy więc w ramach badania konkurencji (żartuję – wygrała ciekawość) zdecydowaliśmy się tu zatrzymać.
Hotel jest zautomatyzowany. Check-in robisz sobie sam przy komputerze, w pokoju światła, żaluzje i cała reszta jest sterowana komputerowo. Możesz sobie robić światła jak w dyskotece albo puścić romantyczne czerwone światło. No tak romantycznie musi być bo przecież jesteśmy w Paryżu – choć - “We don't do that shit anymore” - ale o tym później. Pokój jest mały ale bardzo fajnie urządzony – coś na połączenie nowoczesności i kapsułowych hoteli z Japonii. Nie wiele większy, niż hotel w Singapurze ale za to bardzo ustawny. Pokój jednak wygrał ze względu na widok. Jakby na to nie patrzyć to wieżę Eiffla widać z naszego okna a do tego Sekwanę i Katedrę Notre-Dame.
Widok z okna nam nie wystarczył więc ruszyliśmy w miasto. Był już wieczór więc za bardzo nie chcieliśmy chodzić. Nadal chcieliśmy coś zobaczyć ale przede wszystkim zjeść dobrą kolację. Po moim ostatnim pobycie w Paryżu mam sentyment do restauracji Le Chat Noir, koło placu Pigale i Moulin Rouge. Jest to też niedaleko katedry Sacre Coeur więc przeszliśmy koło katedry, a potem na dół do restauracji.
Ładne zdjęcie, nie? No właśnie – mam nową zabawkę, nowy obiektyw. Obiektyw typu Tilt & Shift pomaga nie tylko uchwycić na zdjęciu cały budynek to jeszcze sprawia, że ściany są prostsze niż w przypadku zwykłych aparatów. Cały weekend będę testować ten obiektyw ale pierwsze wrażenie zrobił na mnie duże i już się z nim zaprzyjaźniłam.
Katedra Sacre Coeur położona jest na wzgórzu i trzeba się na nie wspiąć ale za to w nagrodę dostaje się niesamowity widok na miasto, oczywiście ze sterczącą wierzą. W środku katedra jest przepiękna choć tym razem nie wchodziliśmy do środka. Oboje z Darkiem Paryż znamy dość dobrze – przynajmniej jeśli chodzi o atrakcje turystyczne. Tak więc tym razem chcemy pochodzić, porobić zdjęcia popularnych zabytków ale raczej nie tracić czasu, żeby na nie wyjechać czy wejść do środka. Tak więc zamiast wchodzić do środka, małymi uliczkami dzielnicy Montmartre zeszliśmy na dół na bulwar Clichy.
Po drodze chcieliśmy zobaczyć Wall of love – ścianę na której wypisane są wyznania miłosne w każdym języku. Nie jest to jakaś atrakcja turystyczna ale skoro już jesteśmy w mieście miłości i przechodzimy koło niej to chcieliśmy zdjęcie pstryknąć. Jednak jak to się mówi “We don't do this shit anymore.” I jest w tym dużo prawdy. Paryż to już nie jest romantyczne miejsce, które znamy z filmów. Więcej tu Sex-Shopów niż romantycznych kawiarni, a turyści przeplatają się z imigrantami którzy sprzedają migające wierze Eiffla na każdym rogu. Nie jest to Paryż który Darek pamięta sprzed 18 lat czy ja sprzed 7 lat. Jednak dla dużego miasta 10 lat robi straszną różnice. Miasta takie jak Paryż, Londyn czy Nowy Jork, które lata świetności miały w latach 60-80 nie potrafią wytrzymać napływu ludzi i różnych kultur, często budynki czy metro są stare i potrzebują remontu na który przeważnie miasto nie ma pieniędzy. Teraz na topie są miasta jak Amsterdam, Kopenhaga, nie wspominając o krajach Azjatyckich.
Boulevard de Clichy pomiędzy stacją Pigalle i Blanche to przede wszystkim Sex Shops, Moulin Rouge, no i moja ulubiona restauracja Le Chat Noir (czarny kot). Jak w tym otoczeniu znalazła się taka fajna restauracja? W XIX wieku dzielnica Montmart była dzielnicą bohemii Paryża. To tutaj spędzali większą część czasu malarze i artyści. Pierwsza lokalizacja Le Chat Noir była przy Boulevard de Rochechourart i została otwarta w roku 1881. Było to jeden z pierwszych kabaretów i nocnych klubów. Kabaret był przenoszony kilka razy i jego ostatnia lokalizacja jest przy Boulevard de Clichy, gdzie lokal przekształcony jest w restaurację, z muzyką na żywo. To dla tego pianina i tej muzyki wróciłam ponownie w to miejsce.
Również w tym miejscu (na Clichy) w roku 1889 powstał inny słynny kabaret Moulin Rouge. Słynny budynek spłonął w 1915 roku ale już w 6 lat po pożarze został odbudowany i działa do dziś. Kiedyś słynny kabaret teraz jest tylko pułapką dla turystów. Podobno dużo mu brakuje do dawnej świetności i jakości występów. Dziś to tylko droga rozrywka dla nie wtajemniczonych turystów. Wiem – osobiście tam nigdy nie byliśmy więc zdania nie powinnam mieć ale jednak to słyszałam bardzo dużo negatywnych opinii więc postanawiam zastanowić się dwa razy.
Na nas przyszedł czas. Chcieliśmy zdążyć do domu przed zamknięciem metra. Nie jesteśmy pewni o której zamykają metro w Paryżu ale wiedzieliśmy, że po północy może być problem z dostaniem się do hotelu komunikacją publiczną. Tak, że wskoczyliśmy w jedno metro, potem drugie a potem trzecie....tak trzy linie metra musieliśmy wziąć ale wszystko zgrało się w czasie i już po 20 minutkach byliśmy z powrotem w pokoju.
W Paryżu są dwa rodzaje pociągów, którymi można się poruszać po mieście. Jedne to podstawowe metro, drugie to RER. RER to bardziej podmiejskie pociągi, które mają miej przystanków w mieście ale za to jadą dalej poza centrum. Metro jak to metro. Kupując bilet za 1.90 EUR można poruszać się oboma pociągami. Najpierw braliśmy RER bo tak nam podpowiadało Google – no tak mniej przystanków czyli szybciej można się dostać z A do B. Natomiast wracaliśmy już Metrem. Wydaje nam się bardzo na czas, czystsze niż RER i bezpieczniejsze. Tak więc zamiast słuchać Google czasem warto załadować mapę metra na telefon i samemu wymyślić jak wrócić do domu. Google robi z nas głupich ludzi, którzy nie potrafią podjąć decyzji jak jakiś pociąg jest odwołany.
2018.09.21-22 Londyn, Anglia (dzień 1)
Po 7 latach w Stanach staliśmy się „cliché” i na moje urodziny polecieliśmy do Paryża. No tak, jest to na maksa modne i wiele ludzi zrobiłoby wszystko za urodziny w Paryżu. Dla nas jest to jednak znów zrządzenie losu czyli cen biletów. Mieliśmy lecieć do Portugalii ale trafiły się bilety do Francji w dobrej cenie to znów skorzystaliśmy. Będąc w Paryżu i nie odwiedzić naszych przyjaciół w Londynie byłoby grzechem więc i Londyn załapał się na listę.
Takim oto sposobem jest piątek a ja na pytania w pracy „jakie plany na weekend?” odpowiadam „Londyn i Paryż”. W nowej firmie jeszcze nie przywykli do moich weekendowych wypadów do Europy.
Po raz pierwszy lecieliśmy liniami amerykańskimi do Europy. Wybór padł na Delta. Zdecydowanym plusem jest TSA Pre. TSA Pre to program, który pozwala ci przejść szybciej przez bramki. Jest to płatny program i muszą cię prześwietlić na dziesiątą stronę. My mamy TSA Pre i od opuszczenia taksówki do napicia się piwa w barze przy bramce, zeszło nam 15 minut z zegarkiem w ręce. Tak to można podróżować. Same linie, serwis i samolot były OK ale szału nie było. Na szczęście nie był to też mały i ciasny Aeroflot. Zobaczymy jak będzie w drodze powrotnej.
Będąc w Londynie chcieliśmy coś zobaczyć. Ponieważ, ważne punkty Londynu mamy już zaliczone (to był mój 6 raz w tym mieście), to chcieliśmy się przejść trochę po mieście i po SOHO, odwiedzić Neal's Yards i odwiedzić prawdziwy angielski bar.
Z lotniska Heathrow do centrum Londynu jeździ fajny pociąg. W 15 minut możesz już być w centrum. Pomimo, że bardzo lubię ten pociąg to tym razem zdecydowaliśmy się na metro. Fajnie, że metro w Londynie dojeżdża na lotnisko. Jest to szybsza opcja i wcale nie dłuższa jeśli musisz się dostać do stacji Covent Garden. Dzielnica Neal's Yard słynie z małych knajpek, wąskich uliczek i kolorowych domków.
Zanim jednak ruszymy w miasto chcieliśmy naładować akumulatory a do tego potrzebowaliśmy dobrej kawy. W Anglii brunch nie jest tak popularny jak w Stanach. To znaczy jest określenie branch'u ale ludzie jeszcze nie traktują to jako jedyną atrakcję na sobotę czy niedziele. Restauracje które są otwarte w weekend rano są raczej małe a ludzie zamawiają częściej kawę niż sławetną mimosę czy Bloody Mary.
Po dobrej dawce kofeiny ruszyliśmy na spacer. Neal's Yard rozczarował nas wielkością. Spodziewałam się całej dzielnicy a zobaczyłam nic innego jak skrzyżowanie dwóch ulic. Domki rzeczywiście są urodziwe, zadbane, kolorowe ale poza podejściem i zrobieniem tam zdjęcia nie bardzo można tam spędzić więcej czasu. Na szczęście w okolicy też jest miło więc spacerek mieliśmy fajny.
Niestety pogoda była typowo angielska i padał deszcz. Przeszliśmy się kawałek, porobiliśmy troszkę zdjęć i wg. starego dobrego powiedzenia poszliśmy do baru – w końcu była typowa barowa pogoda. Pomimo, że była dopiero 2 po południu to bary były już pełne. Zauważyliśmy jednak, że większość ludzi wchodziła tam na jednego drinka, jedno piwo albo jedna coca-colę i szła dalej. Tak, zdarzały się przypadki, że weszła para i obie osoby zamówiły coca-colę. Zdziwiło nas to trochę, że wolą pójść do baru niż jakiejś kawiarni ale przecież bary są nie odłączą kulturą anglików.
Przyszedł jednak czas, żeby jechać odwiedzić naszych przyjaciół. Wsiedliśmy w pociąg i ruszyliśmy do Deadwood czyli Brentwood. Spędzenie wieczoru z przyjaciółmi było jak zwykle bardzo miłe. A rano w niedzielę udało nam się nawet zjeść angielskie śniadanie czyli jajka, bekon, no oczywiście fasolka. Siedziałoby się dłużej ale na nas czekał kolejny pociąg – tym razem pociąg do Paryża.
2018.09.08 Velika Planina, Słowenia & Wiedeń, Austria (dzień 8)
Dzisiejszy dzień niestety już jest naszym ostatnim dniem na wakacjach. Szkoda, że ten czas tak szybko leci.
Słowenia jest małym krajem, ale jak różnorodnym. Obudziliśmy się nad gorącym Adriatykiem, a w planach mamy jeszcze wyjechać w wysokie, zimne góry. Wszystko w tym samym, małym kraju.
Dzisiaj rano nigdzie nam się nie spieszyło. Po późnym śniadaniu, trochę leniuchowaliśmy, nadrabialiśmy zaległości z blogiem i sprawdzaliśmy temperaturę wody w Adriatyku. Ciepła jest, nagrzana przez całe lato.
Nie chciało nam się wyjeżdżać też dlatego, że prawie cały dzień spędzimy w samochodzie. Musimy dojechać do Wiednia, z którego jutro rano wylatujemy do domu. Wiedeń jest oddalony od Piran (miasteczka, gdzie dzisiaj spaliśmy) o 500km. Nie jest to dużo czasu jak na Europejskie autostrady, ale oczywiście nie wszędzie są szybkie drogi i też chcemy coś po drodze zobaczyć.
Chyba najwyższa pora wspomnieć coś o samochodzie. Jak robiłem rezerwacje to się dowiedziałem, że do Słowenii nie wpuszczają wszystkich samochodów, można wjechać tylko tańszymi modelami. Nawet VW-genem mogę już nie wjechać. Wziąłem Ople Astra lub coś podobnego.
W Wiedniu na lotnisku zapytałem się czy jakimiś lepszymi samochodami mogę wjechać do Słowenii. Miła pani mi powiedziała, że tak, tylko musiała mi wbić specjalną pieczątkę do kontraktu. Wypożyczalnia Sixt w Europie ma chyba podpisany jakiś kontrakt z BMW bo w ofercie mają wiele tych samochodów. Wybraliśmy BMW 4M coupe.
Zawsze jak gdzieś jedziemy to wypożyczamy w Sixt. Jestem już ich złotym członkiem i mam dobre przywileje. Takie jak niższe ceny, pierwszeństwo w wyborze samochodu.... Teraz też dostałem 50% off na to sportowe cacko i wyjechaliśmy z garażu. Na początku trochę sceptycznie podszedłem do samochodu. Jakieś takie małe, nisko się siedzi, ciężko się wysiada. Ale po paru dniach zabawy, zwłaszcza na górskich, krętych drogach, zmieniłem zdanie.
Jak ten samochód trzymał się drogi to bajka. Po alpejskich, krętych drogach prowadziło się go idealnie. Siedzenia mają funkcje bocznego dociskania na zakrętach, co sprawiało, że byłem do niego przyklejony. Silnik też niczego sobie. Pod górę dawał o sobie znać. Ogólnie mówiąc, fajna zabawka.
Mam wrażenie, że po Europie coraz szybciej się jeździ. Co jestem i jadę autostradą to samochody jadą coraz to szybciej. Jest limit 130km/h, ale chyba go już nikt nie przestrzega. 140 czy 150 to standard. Często leciałem lewym pasem w kolumnie 160+ i to wydawało się takie normalne. Przynajmniej setki kilometrów na autostradach szybko mijały. Oczywiście BMW lubi takie prędkości i prowadziło się go bez zastrzeżeń, a także nie czuło się tej szybkości. Hamulce też ma świetne. Czasami jak było ostre hamowanie, to samochód idealnie sobie z tym radził.
Szkoda, że w Stanach nie można tak szybko jeździć, bo bym już dawno Subaru zamienił na BMW.
Dobra, wystarczy już o samochodzie.
Po jakiś dwóch godzinach od wybrzeża dojechaliśmy do Velika Planina. Jest to wielka polana wysoko w górach, na której w lato pasie się dużo zwierzyny hodowlanej. Znajdują się tam małe chatki (około 60) w których kiedyś mieszkali pastuchy. Teraz są one wynajmowane dla turystów. Oczywiście jak dojechaliśmy to zaczęło padać. Na początku kropić, a potem już ostro lać. No nic, ubraliśmy kurtki przeciwdeszczowe i wsiedliśmy do pierwszej kolejki linowej. W parę minut wyjechaliśmy prawie kilometr do góry na wysokość ponad 1400 metrów, gdzie już dobrze padało.
Z tego miejsca można przejść się na krótki, albo na dłuższy spacer. Deszcz padał, więc za bardzo nie chciało nam się chodzić po tej mokrej trawie, więc wybraliśmy łatwiejszą opcję. Wyciąg krzesełkowy. Nie wiem czy był to najlepszy pomysł, bo siedzieliśmy na tych krzesełkach przez ponad 10 minut. Wyglądaliśmy jak zmoknięte kury na grzędzie. Nic nie mogliśmy zrobić, tylko siedzieć i moknąć. Dobrze, że chociaż mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe, to trochę nas ratowały. A zwłaszcza kamery i aparaty.
Wyjechaliśmy na górę. Trochę mniej padało, ale znowu chmury się pojawiły. No nic, wysiedliśmy z krzesełek i rozpoczęliśmy spacer. Byliśmy na 1650 metrach, więc było przyjemnie chłodno.
Wielka ta polana. Widać wiele wyciągów narciarskich. W zimie musi tu być pełno ludzi. Znajduje się na niej wiele małych domków. Większość wygląda na zadbane. Pewnie ludzie tutaj przyjeżdżają na weekendy albo i na dłużej. Odpoczywają sobie w chłodzie i ciszy.
My niestety nie mamy tygodnia, więc zjechaliśmy kolejką w dół, gdzie też już ostro lało. Wsiedliśmy do suchego autka i udaliśmy się do Wiednia.
Po drodze jeszcze mieliśmy granicę do pokonania i już byliśmy w Austrii. Jak jechaliśmy do Słowenii to nikt nas nie kontrolował. Natomiast wjeżdżając do „zachodniej” Europy nie było już tak prosto.
Przed granicą stali celnicy z lornetkami i obserwowali każdy nadjeżdżający samochód. Ciekawe ilu ich jeszcze było pochowanych wcześniej po krzakach. Następnie musiałeś bardzo zwolnić i przejeżdżać koło kolejnych ludzi, którzy bacznie się przyglądali każdemu samochodu. Nam tylko machnęli ręką na przywitanie i pozwolili jechać dalej. Natomiast nie wszyscy mieli takie szczęście i widzieliśmy trochę samochodów stojących na poboczach.
W czasach zwiększonej nielegalnej emigracji i wzmożonego ruchu uchodźców takie obrazki niestety będą pojawiały się częściej. Biali ludzie w fajnym samochodzie na austriackich numerach bezproblemowo przejechali granicę. Niektórzy nie mieli tego szczęścia i byli sprawdzani na każdą stronę.
Z granicy do Wiednia jest 250 kilometrów. Udało nam się to pokonać w szybkim czasie i wczesnym wieczorem wjechaliśmy do podziemnego parkingu pod naszym hotelem.
Jest to nasza ostatnia noc, więc trzeba było godnie pożegnać się z Europą. Będąc w Wiedniu obowiązkowo trzeba zjeść ich klasyczny Wiener schnitzel. Ilonka znalazła na internecie jedną z lepszych knajp, która serwuje ten przysmak. Było to blisko naszego hotelu, więc udaliśmy się tam na piechotę.
Podeszliśmy pod restaurację i zaczęliśmy się śmiać. Kolejka do stolika ciągła się aż na zewnątrz. Prawie na długość całego bloku. Musielibyśmy stać przynajmniej godzinę żeby usiąść i zjeść. My należymy do poważnych ludzi i nie będziemy się aż tak wygłupiać. Chyba ludzie zaczynają za bardzo ufać i być uzależnieni od internetu. Przestają mieć swoje zdanie albo opinię.
Prześlijmy się ulicami Wiednia i znaleźliśmy inną restauracje, Briechenbeisel. Bardzo ją polecam. Była pełna, ale nie aż tak żeby czekać na stolik. Jedzenie pyszne, pewnie smaczniejsze niż w tej masówce jaką niedawno widzieliśmy. Wiener schnitzel był wielki i idealnie zrobiony. Butelka lokalnego, czerwonego wina Blaufränkisch idealnie do niego pasowała.
Zapewne już wiecie, że lubimy się szwendać po europejskich miastach nocą, więc i tym razem po kolacji poszliśmy na spacer. Za bardzo byliśmy najedzeni i zmęczeni żeby odwiedzać bary, także spacerkiem dotarliśmy do hotelu.
Nie do końca w prostej linii do hotelu. Musiałem odwiedzić cukiernię z najsłynniejszym wiedeńskim tortem czekoladowym. Mowa tu oczywiście o Sacher. Jednak nie zjadłem go na miejscu i wziąłem kawałek do hotelu. Kotlet dalej zajmował cały żołądek. Później, już na spokojnie z dobrym, japońskim whiskey go zjadłem. Dobry był, ale strasznie ciężki. Chyba czekolada w Austrii jest za darmo.
Na tym kończą się nasze przygody z Austrią i Słowenią. Tydzień w tych dwóch krajach wypełniliśmy po brzegi. Było dużo gór, miast, jedzenia, przemieszczania się i nawet Adriatyk się załapał. W Austrii byliśmy już parę razy, natomiast Słowenię dowiedzieliśmy po raz pierwszy. Ciekawy kraj, różnorodny i dalej nie jest drogi jak zachodnia Europa. Polecamy.....
Na końcu oczywiście Austria musiała mnie pożegnać i pan policjant w drodze na lotnisko powiedział nam Guten Morgen.
Rano jadąc samochodem z hotelu chciałem załapać się na zmieniające się światło przy skręcie w lewo. Prawie zdążyłem. Trochę to szybko zrobiłem i zostałem zatrzymany. Skończyło się bez mandatu, ale dmuchać musiałem. Chyba ogromny kotlet wsiąknął cały wczorajszy alkohol bo nic nie wyszło. Ahh ta nasza kochana Europa.
2018.09.07 Postojna jasknia & Piran, Słowenia (dzień 7)
Jeśli na bieżąco czytacie nasze przygody ze Słowenii to mam nadzieję, że zauważyliście już, że jak na mały kraj to w Słowenii wszędzie jest daleko ale za to ma wszystko. Dzisiaj Darek znów miał do pokonania ponad 200 km ale za to autostradami a nie jakimiś krętymi dróżkami. Planowaliśmy pojechać do miasteczka Piran nad Adriatykiem ale ja nie byłabym sobą jakbym czegoś po drodze jeszcze nie wsadziła.
I takim oto sposobem wylądowaliśmy w jaskini Postojna (Postojna Jama). Coś tam o niej czytaliśmy, że warto odwiedzić, że największa, i ogólnie, że spoko. Wiedzieliśmy, że warto ją odwiedzić. Jednak to co zobaczyliśmy przerosło nasze najśmielsze wyobrażenie.
Oczywiście polaków multum - po czasach komuny widać jak społeczeństwo się wyrwało i chce podróżować. Ogólnie w Słowenii spotkaliśmy bardzo dużo turystów z Polski i czasem nawet się zastanawialiśmy skąd oni się tu wzięli - ale wtedy pojawiało się auto z polską rejestracją i wszystko znów było jasne.
Polacy pomimo, że interesujący naród to jaskinia jest bardziej interesująca więc wrócę do tematu. Jaskinia Postojna pomimo swojego ogromu nie zdobyła podium największej jaskini na świecie. Ale to nic - dla nas i tak była największa bo była największa w jakiej w życiu byliśmy.
Podobno najdłuższą jaskinią jest jaskinia Mammoth w Kentucky. Mieliśmy ją odwiedzić przy okazji jak byliśmy w Kentucky ale wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to jest największa jaskinia na świecie - przynajmniej wśród tych odkrytych. Jaskinia Postojna zrobiła na nas wrażenie swoim ogromem ale też infrastrukturą, pięknem i oświetleniem.
W głąb jaskini jedzie się pociągiem. Sama przejażdżka pociągiem jest niesamowita. Pociąg to tak naprawę platforma z ławeczkami poruszająca się po torach. Wszystko jest otwarte i zalecane jest żeby nie machać rękami czy nie wystawiać statywów i innych przedmiotów poza ramy pociągu. Z początku pomyślałam, że przesadzają ale zmieniłam zdanie przy pierwszym uniku jaki zrobiłam przed skałą.
W Stanach taki pociąg by na pewno nie przeszedł. Na pewno by się znalazł jakiś idiota co chce wykorzystać system. Wstałby, dostałby w głowę skałą a potem skarżył jaskinię. Na szczęście jesteśmy w Europie i tu ludzie po prostu się schylali jak przejeżdżaliśmy blisko skał. Musze przyznać, że już sama kolejka była dla mnie niezłą atrakcją.
Po około 20 minutach jazdy wysiedliśmy w centrum jaskini. Stąd zwiedzanie jest już na nogach. Jaskinia jest bardzo dobrze przygotowana. Jest super oświetlona i ma chodniki. Jest to komercja - przy takiej ilości ludzi musieli zrobić wszystko bezpieczne i w miarę oświetlone. Podobno prąd do jaskini dociągnęli już w 1884 roku.
Troszkę zmarzliśmy w jaskini i cieszyliśmy się, że znów możemy wyjść na ciepłe powietrze.Oczywiście wraca się też kolejką więc mogliśmy jeszcze raz poczuć się jak małe dzieci cieszące się przejażdżką ciufcią.
Po jaskini przyszedł czas na winiarnię. Słowenia pomału wchodzi na rynek z winami. Nie wiele jednak ludzi wie, że Słowenia udział w produkcji wina ma bardzo duży. Przejeżdżając przez Słowenię zauważyliśmy, że wycina się tam bardzo dużo drzew. Ilości są tak wielkie, że zaczyna to być niepokojące. Mam nadzieję, że są na tyle mądrzy, że nie wytną wszystkiego od razu tylko jakoś sensownie to zaplanują. W każdym razie tartaki widuje się często a do tego drzewo na samochodach dostawczych, drzewo składowane na polach, jednym słowem drzewo wszędzie.
Zaczął nas interesować temat wycinki drzew i się okazało, że Włochy i po części też Francja wykupują straszne ilości drzewa z Słowenii aby produkować beczki na wino. Takim oto sposobem Słowenia choć dopiero zaczyna się rozwijać w winach ma swój udział w produkcji win z Włoch czy Francji.
Niedaleko jaskiń jest Vipava Valley. Dolina słynąca z produkcji wina. Będąc więc tak blisko wodopoju, oczywistym było, że podjedziemy pod winiarnię. Wcześniej zidentyfikowaliśmy winiarnię która wygląda na w miarę rozwiniętą i winiarnię oferującą testowanie wina. Niestety jak podjechaliśmy pod winiarnię to zobaczyliśmy tylko jakiś domek i ludzi w gumiakach. Jednak w europie posiadanie winiarni to jak być farmerem. Trzeba zakładać gumiaki codziennie rano i gnać na pole.
Naszym ostatnim przystankiem na tej wycieczce było miasteczko Piran. Koniec wycieczki wykorzystaliśmy na odpoczynek i pojechaliśmy do miasteczka Piran położonego nad samym wybrzeżu - idealne miejsce, na świętowanie mamy urodzin.
Hotel Barbara trafił nam się super bo z wyjściem na plażę, leżaki itp. Natomiast do miasteczka trzeba było podejść. Nie jest to dużo - może z 15 minut. Idzie się nad samą wodą wzdłuż starych murów obronnych więc jest przyjemnie. Do miasteczka Piran nie można wjechać samochodem więc dlatego trzeba drałować na nogach.
Fajnie to wygląda w nocy jak idą ścieżką ludzie i tylko widać ich latarki. No i kolejny przypadek gdzie w stanach by na 100% skarżyli / zabronili. W Europie natomiast jest większa wolność na zasadzie - chcesz skoczyć do wody to skakał. Jednego idiotę mniej będzie.
Samo miasteczko Pran jest bardzo małe i kameralne. Na rynku gra muzyka, dzieci latają w kółko, a dorośli w kawiarnianych ogródkach relaksują się przy drinku czy piwku. W miasteczku nie bardzo jest co zwiedzać. Piran jest jednym z tych miasteczek gdzie po prostu fajnie być, fajnie się przespacerować i fajnie odpocząć.
Dzień zakończyliśmy kolacją. Restauracja która była naszym pierwszym typem nie miała wolnych stolików więc się zdecydowaliśmy na “Pirat” i chyba nawet lepiej na tym wyszliśmy. Kelner był przemiły i polecił nam dwie ryby smarzone w całości. Ale jak to przynieśli podane….brytfanka to tak spokojnie była na pół dużego stołu. Bardzo nam smakowało...tak, że dobry wybór. Może nie zawsze trzeba wybierać najlepsze restauracje wg. Tripadvisora. Czasem trzeba zaryzykować i mieć nadzieję, że kucharz i kelner mają dobry dzień.
Po kolacji wróciliśmy grzecznie do hotelu ale nie zakończyliśmy na tym nocy. Skoro mamusia ma urodziny to szampan musi być. A w takiej scenerii to już koniecznie. Tak więc zabraliśmy butelkę szampana, poszliśmy na leżaki i przy szumie fal wspominaliśmy jakie to mieliśmy fajne wakacje. Jutro będziemy wracać do Wiednia a potem do domku. Pomimo, że wracamy to jednak nie koniec przygód. Jutro też jest fajny dzień….
2018.09.06 Triglvski Park Narodowy, Słowenia (dzień 6)
Po całym dniu chodzenia po górkach przyszedł czas na cały dzień siedzenia za kółkiem. Wczoraj Darek zdobył Triglav - pomyślicie no i super....ale nie zdacie sobie sprawy, że wspinaczka ta była na granicy limitu pomiędzy jednym a dwu-dniowym trekkingiem. Darek jest najlepszy i zrobił to w jeden dzień. Nie było łatwo...na pewno. Ja z mamą wczoraj wyszłyśmy mu na przeciw i doszłyśmy do przełęczy. Widoki były piękne ale się nie zmęczyłyśmy za bardzo...
Zmęczeni czy nie zmęczeni, zwiedzać trzeba dalej. Tak więc dziś zaplanowaliśmy dzień mniej wspinaczkowy a bardziej samochodowy. W planie mieliśmy zrobić przełęcz Vrsic. Podobno droga z Kranjska Gora do Bovec jest najładniejszą trasą samochodową w Parku.
Słowenia podobno jest małym krajem. Tak, każdy myśli kto jedzie tam po raz pierwszy. Jak na mały kraj to 250 km, które planowaliśmy dziś pokonać to wcale nie mało. Tyle dokładnie zajęło nam okrążenie całego parku. Nasz hotel i szlaki na Triglav znajdują się po wschodniej stronie parku. Natomiast przełęcz Vrsic znajduje się po zachodniej. Tak więc wskoczyliśmy w autko i ruszyliśmy objechać park dookoła.
Jak już wspomniałam, przełęcz rozpoczyna się w Kranjska Gora. Miasteczko to jest resortem narciarskim ale również w lecie przyciąga tłumy turystów spragnionych relaksu, spokoju i świeżego powietrza. W miasteczku jest jezioro - no tak w Triglavskim Parku Narodowym jeziora i wodospady są co parę kilometrów. Często. jezioro jest nie odłącznym elementem miasteczka.
Jezioro Jasna jest sztucznym jeziorem (a właściwie dwoma jeziorami), ale nadal wypełnionym czystą turkusową wodą. Wiem, że się powtarzamy ale w Słowenii niesamowicie zaskoczyła nas czystość i kolor wody.
Jak to bywa z przełęczami, droga na nią była kręta, wąska ale pełna widoków. Pięknie było podziwiać góry wyłaniające się za każdym zakrętem. Ze względu na wąską drogę, nie było dużo punktów widokowych ale nadal parę przystanków można zrobić. Jednym z takich przystanków była Cerkiew Rosyjska. Cerkiew ta jest z 1917 i wybudowana ona została na pamiątkę rosyjskich więźniów wojennych, których zginęli podczas lawiny. Przełęcz Vrsic i rosyjska cerkiew powstały na skutek pierwszej wojny światowej. Krajańska Góra była strategicznym punktem, kiedy to w 1915 roku Włosi wypowiedzieli wojnę Austriakom. Wówczas, rozkazano wybudowanie przełęczy Vrsic. Do budowy zaciągnięto rosyjskich więźniów wojennych. W 1916 roku większość jeńców zginęła w lawinie a ci co przeżyli wybudowali cerkiew aby uczcić pamięć swoich rodaków.
Niestety cerkiew jest zamknięta więc długo tam nie byliśmy i pognaliśmy w drogę za harleyowcami. To co nas zaskoczyło na drodze to ilość ludzi na motorach Była ich masa. Po takich drogach na motorze to można poszaleć. My czasem mieliśmy problemy na zakrętach bo droga do szerokich nie należała. Natomiast motory śmigały jeden po drugim.
Jak dotarliśmy na szczyt przełęczy to przywitało nas stado motocyklistów i stado baranów. Barany chodziły, pasły się na pobliskich łąkach ale też darły się i krzyczały na ludzi, żeby dostać jakieś jedzenie. Z karmieniem zwierząt trzeba uważać, bo da się im palec to wezmą całą rękę. Tak więc my tylko pogłaskaliśmy i je olaliśmy.
Z tego miejsca to już tylko prosto na dół, aż do miasteczka Bovec. To tutaj właśnie kończy się przełęcz. Miasteczko wielkością przypomina Kranjską Górę. Ludzie tu bardziej jednak uprawiają sporty wodne niż narciarstwo. W Bovec bowiem są najlepsze spływy kajakowe czy pontonowe. My na spływ nie poszliśmy, ale za to znaleźliśmy knajpkę z największymi hamburgerami w mieście. Po takim hamburgerze to nawet kolacji nie muszę jeść.
Miasteczko Bovec leży niedaleko doliny rzeki Soca. Odłamem rzeki Soca jest rzeka Lepena. Warto zboczyć z drogi i przejechać się kawałek doliną Lepena albo jeszcze lepiej zrobić mały spacerek do Wodnego Gaju (Vodni Gaj). Wodny Gaj jest miejscem w lesie gdzie przeplatają się wodospady, rzeki i jeziora. Spacer do niego zajmuje około 10-15 minut w jedną stronę. Na szczęście miejsce to nie jest jeszcze popularne to i można się nacieszyć spokojem.
Niedaleko miasteczka Bovec jest wodospad Boka. Podobno największy wodospad w Słowenii. My jednak nie mieliśmy szczęścia. Widać, że pomimo, iż pada od paru dni to woda wyschła zarówno w korycie rzeki jak i w samym wodospadzie. W wodospadzie jeszcze coś tam płynęło ale do rzeki już nie docierało. Wodospad musi być piękny jak topnieją śniegi w górach....no nic może następnym razem przyjedziemy tu na wiosnę.
Natomiast parę kilometrów dalej jest przepiękna turkusowa rzeka przepływająca pod mostem Napoleona. I co to Instagram robi z ludźmi. Nie dotarlibyśmy tu gdyby nie zdjęcie, które zobaczyłam na Instagramie. Tak mi się spodobał kolor wody w połączeniu ze skałami, że stwierdziłam, że też sobie chcę pstryknąć takie zdjęcie. Na most można też trafić przejazdem jak się pojedzie nad wodospad Kozjak.
Dla nas to był koniec przygód. Okrążając park można jeszcze odwiedzić wąwozy Pokljuka Gorge albo Vintgar Gorge. Można wyjechać kolejką na Vogel (co zrobiliśmy parę dni wcześniej). Oczywiście jest wiele innych miejsce które warto odwiedzić. Dla nas robiło się już późnawo, deszcz zaczął padać, więc wróciliśmy do hotelu prosto na pyszną kolację.
2018.09.05 Mt. Triglav, Triglavski Park Narodowy, Słowenia (dzień 5)
Triglav, jest to najwyższy szczyt w Słowenii. Był też najwyższym szczytem byłej Jugosławii. Jest symbolem słowiańskiego narodu. Każdy mieszkaniec tego kraju chce przynajmniej raz w życiu na niego się wspiąć.
Triglav leży w jedynym słoweńskim parku narodowym o tej samej nazwie. Park słynie z wysokich gór, niezliczonej ilości szlaków, wielu jezior a także z krystalicznej czystej wody.
Na naszej wycieczce aż 3 dni poświęciliśmy temu miejscu. Jeden cały dzień był dedykowany wyłącznie górze Triglav. Znawca tej góry powie, jak to jeden dzień? Przecież, żeby zdobyć szczyt potrzebujesz dwa dni. Zgadza się, 90% ludzi zdobywa ten szczyt w ciągu dwóch dni i śpi w jednym z wielu schronisk znajdujących się w pobliżu szlaków na szczyt. Ja niestety nie miałem dwóch dni, więc musiałem go zdobyć w ciągu jednego.
Żeby zwiększyć sobie szanse na zdobycie szczytu wynajęliśmy hotel przy początku szlaku. Mało tego, miałem dwa dni na atak na tą górę. Nie oznacza to, że mogłem iść dwa dni. Musiałem wybrać dzień w którym pogoda daje jak największe szanse zdobycia Triglav. W drugi dzień mieliśmy już inne plany. Tak się złożyło, że prognozy pogodowe na pierwszy dzień były obiecujące. W większości dnia miało być słońce, niski wiatr i burze dopiero po południu. Nie było innej możliwości jak szybko iść spać i wcześnie rano wyruszyć.
Miałem wyjść o 4:30 rano. Niestety nie udało się to do końca zrealizować. Nie, że zaspałem, albo coś takiego. Po prostu trochę się wystraszyłem. Obudziłem się o 4 i wyszedłem na balkon. Było zimno, może jakieś +5C. Ale to w niczym nie przeszkadzało, im zimniej tym w sumie lepiej się idzie. Zwłaszcza, jak muszę iść szybko. Natomiast co mnie wystraszyło to ciemność. W lesie było tak ciemno, że zupełnie nic nie było widać. Wiem, mam światło i mogę sobie drogę oświetlić, tylko, że ja nie wiem do końca która to jest moja droga. Po raz pierwszy jestem w Słowenii i nie znam ich oznaczeń. Oni też wszystkie szlaki malują na czerwono, więc pewnie ciężko po ciemku by było znaleźć mój, właściwy szlak.
Poszedłem spać. Wiedziałem, że o 6 się rozwidnia. Wstałem o 5:45 i o 6:15 zwarty i gotowy byłem na starcie.
Wystartowałem spod hotelu Center Pokljuka. Wysokość 1340 metrów. Oni tutaj zaniżają na maksa czas jaki jest potrzebny do przejścia danego odcinka. Wielu ludzi się na to skarżyło. Musiałbyś prawie biec żeby się w ich czasie wyrobić.
Na początku, szeroką, żwirową drogą lekko pod górę. Oczywiście za nim dobrze nie ruszyłem niespodzianka, deszczyk pada. Wiedząc, że wyżej w górach jest zimno i wiatr, więc nie mogłem przemoknąć. Ubrałem kurtkę przeciwdeszczową. Po kilkunastu minutach przestało padać. Obowiązkowa przerwa na kolejne przebranie się, żeby się nie spocić.
Po pół godziny szlak zszedł z drogi i zaczął ostro wspinać się pod górę. Dawno nie szedłem po mokrych, wapiennych skałach. Ale one są śliskie. Mam nadzieję, że wyżej wiatr i słońce wysuszą skały i będzie bardziej sucho.
Idąc tak szlakiem naprawdę poczułem się jak w Europie. Powodem tego była tablica na drzewie z napisem "Kwaśne mleko". Ścieżka prowadziła do chaty na polanie, na której pasło się wiele krów. Chyba tylko w Europie można doświadczyć takich klimatów.
Około 7:40 doszedłem do rozgałęzienia szlaków „Jezerce”, wysokość 1720m. Jak na razie fajnie się szło, chłodno, coraz to ładniejsze widoki i ludzi nie za dużo. Chociaż spotkałem trochę ludzi to i tak nie jest to co tu się dzieje w lato w weekendy. Ponoć idzie rzeka ludzi do schronisk. Szedłem z czterema Rosjanami i sobie przypominałem mój rosyjski. Ale ja go już mało umiem. Muszę sobie go trochę przypomnieć przed wyprawą na trans-syberyjską kolej. Rosjanie szli wolniej i musiałem ich zostawić. Pożegnali mnie fajnym zdaniem: „niech głowa będzie silniejsza niż nogi.”
Około 8:10 wyszedłem na pierwszą przełęcz, wysokość 1959m. Coraz to lepsze widoki. Z jednej strony wynurzały się niezalesione szczyty, a po drugiej stronie widać było jeszcze uśpione, zasłonięte chmurami doliny.
Z przełęczy do pierwszego schroniska Vodnikov Dom jest około 3km. Szlak w większości idzie lekko w dół i okrąża dużą górę, Tosc. Ten szczyt był moim awaryjnym szczytem, jak by na Triglav była zła pogoda, albo czas i kondycja nie pozwoliła na wspinaczkę na wielką górę.
Okrążając Tosc wyłaniały się coraz to wyższe szczyty, aż w końcu pojawił się Triglav. Był jeszcze lekko zaspany, schowany w chmurach. Ale do niego mam jeszcze spory kawałek i pewnie kilometr w pionie, pomyślałem. Trzeba przyspieszyć jak chcę zdążyć na kolacje.
Około 9 rano dotarłem do pierwszego schroniska, do Vodnikov Dom. Dobry czas miałem. Ludzie mówili, że muszę iść co najmniej 3 godziny. Zrobiłem ten odcinek w 2:40. Nie jest źle, są szanse na zdobycie Triglav. Czas nagli, ale nie da się iść o pustym żołądku. Zrobiłem sobie 20 minutowy odpoczynek i zjadłem dobre drugie śniadanie.
Następnym moim celem jest zdobycie drugiego schroniska, Dom Planika. Znajduje się 600 metrów wyżej i trzeba iść około 3 kilometry. Tutaj szlak idzie znacznie stromiej do góry i zaczynają pojawiać się liny zabezpieczające. Dalej nic trudnego, tylko błąd może już więcej kosztować.
Doszedłem do Konjsko Sedlo, 2020 metrów. Jak sama nazwa wskazuje jest to przełęcz, a na przełęczach często wieje. Super, przynajmniej wiatr skutecznie ochładzał spocone ciało.
W sumie, to dobrze, że trochę wiało, bo z tej przełęczy do schroniska jest prawie 400 metrów w pionie piargami po nasłonecznionym stoku.
Na takie długie, mozolne odcinki mam jeden sposób. Obieram sobie prędkość, taką nie za szybką, przy której nie muszę odpoczywać i pomału, noga za nogą idę w górę. Nie robię przerw i trasa szybko ubywa. Tym oto sposobem, bez większych przystanków, w ciągu godziny osiągnąłem wysokość 2400m na której znajduje się Dom Planika.
Jest to duże schronisko, mieszczące ponad 200 osób. Jak ma się więcej czasu to tutaj można nocować przed albo po zdobyciu Triglav. Zależy to w dużej mierze od pogody. Ja niestety nie mam go za wiele, więc kupiłem dodatkową wodę, posiliłem się energetycznym batonem i spojrzałem w górę na Triglav.
Góra dalej była schowana w chmurach. Wiatr nie był za silny i było jeszcze przed południem, więc prawdopodobieństwo wystąpienia burz było niskie. Żeby wyjść na Triglav to wpierw trzeba się wspiąć na Mały Triglav, potem z niego zejść, następnie przejść wąską granią między szczytami i wyjść na najwyższy szczyt.
Przewodnik nie jest wymagany i raczej go nie potrzebujesz. Szlak jest dobrze oznaczony i jak się wcześniej chodziłeś trasami Via Ferrata (Polska Orla Perć) to bez przewodnika spokojnie można iść. Są to góry wapienne i jest dużo luźnych kamieni, więc kask jest bardzo zalecany. Dużo ludzi miało też uprzęż i liny zabezpieczające, które podpinało się do już wcześniej zainstalowanych kabli. Posiadanie sprzętu to jedno, a umiejętne i logiczne jego używanie to drugie. Część ludzi miała wysokiej klasy sprzęt, ale jak widziałem jak go wykorzystują, to widać było, że idą po raz pierwszy. Niestety to strasznie spowalniało wspinaczkę, bo musiałem czekać jak taka osoba się zapnie albo odepnie od kabli.
Szlak jest dwukierunkowy i nawet trochę ludzi szło dzisiaj na Triglav. Mijanie się z nimi czasami sprawiało dodatkowe utrudnienia i kolejne spowalnianie.
Dobrze, że miałem rękawiczki. W nocy temperatura spada do 0C, a teraz było może 6-8C. Metalowe liny były bardzo zimne. Trzymanie się ich ponad godzinę bez rękawiczek nie należałoby do przyjemnych rzeczy. A trzymać się ich trzeba było kurczowo. Jedna nieuwaga i możesz za to zapłacić najwyższą cenę. Spadek z tej wysokości często kończył się tragicznie. Co jakiś czas są tabliczki znanych alpinistów, co właśnie w tym miejscu skończyli swoje życie.
Czasami szedłem w chmurach, a czasami w słońcu. Ludzie wracający ze szczytu mówili, że na szczycie często pojawia się słońce. Wyszedłem na Mały Triglav, dalej chmury. Zejście z niego nie było trudne, natomiast grań między nimi nie należała do łatwych.
Strome urwiska po obu stronach i lina do trzymania się pośrodku. Pomału do przodu, bacznie uważając gdzie się kładzie nogi i ubywało. Doszedłem do ściany skalnej Triglav. Jeszcze tylko około 100 metrów w pionie i już na szczycie.
Trochę ludzi schodziło ze szczytu, więc musiałem robić częste przerwy i ich przepuszczać. W sumie dobrze, bo mogłem sobie wyrównywać oddech na postojach.
Po około 20 minutach stanąłem na szczycie Triglav, 2864 metrów. Co za ulga, wreszcie mogę bezpiecznie usiąść na szczycie i odpocząć. Jest to cudowne uczucie jak po wielu godzinach ciężkiej i niebezpiecznej wspinaczki cel został osiągnięty.
Byłem w wielkim szoku jak na szczycie usłyszałem muzykę z akordeonu. Jakiś gostek wyniósł ze sobą instrument muzyczny i sobie na nim grał. Mało tego, niektórzy nawet tańczyli. Najbardziej spodobała mi się jedna para. Nie wiem skąd oni mieli tyle siły, ale wywijali ostro. Później z nimi chwilę rozmawiałem. Są z Niemiec, kochają góry i myślę, że mają między 60-70 lat. Szacun na maksa!!!
Na górze zrobiłem sobie dłuższą przerwę. Musiałem zjeść porządny posiłek, uzupełnić kalorie i odpocząć. Podziwiałem też piękne widoki. Chmury czasami gdzieś zanikały i moim oczom ukazywały się przepiękne Alpy Jurajskie. Przy muzyce z akordeonu czułem się jak w raju.
Niestety wiedziałem, że jestem dopiero w połowie dzisiejszej wspinaczki. Zejście jest trudniejsze niż wyjście.
Po posiłku i odpoczynku zabrałem się do roboty.
Ciężko się schodziło jak nie ma drabinek ani uchwytów na nogi. Trzeba było trzymać się lin i nogami szukać odpowiedniego miejsca na postawienie stopy. Nie było to jakieś super trudne, ale wymagało trochę czasu.
Po około 1.5 godziny dotarłem do schroniska Dom Planika. Była 15:30. Część ludzi zostaje tu na noc, część idzie do niższego schroniska. Mało kto schodzi na sam dół. Ja niestety nie miałem czasu spać w schroniskach, bo na jutro miałem już plany zwiedzania czegoś innego.
Ściągnąłem kask, rękawiczki, trochę spoconych ubrań, zakupiłem dodatkową wodę i ruszyłem w dół.
Ilonka mi napisała, że obiad w naszym hotelu wydają do 20:30. Jak się chcę załapać na gorący posiłek to muszę szybko iść w dół.
Posłuchałem rad mojej żony i prawie zbiegałem po piargach.
W przeciwieństwie do stromych skał, po piargach można szybko schodzić. Zajęło mi może 1.5h żebym zobaczył schronisko Dom Vodnikov.
Była 17 godzina, wiedziałem, że nie mam czasu, ale musiałem zrobić sobie przerwę na odpoczynek i posiłek. Do mojego hotelu jest jeszcze 8km i przełęcz po drodze. Musiałem mieć na to siłę. Człowiek średnio spala 2-3 tysięcy kalorii dziennie. Dzisiaj ja spaliłem 3x więcej, 6-8 tysięcy, więc jeść trzeba było.
Usiadłem na ławce, rozwiesiłem wszystkie mokre koszulki i coś zjadłem. Ludzi przybywało, muzyka grała, piwo się lało..... aż nie chciało się wychodzić stąd. Fajnie by było tak tu zostać i trochę „porozrabiać” z innymi górołazami. Może następnym razem będzie trochę więcej czasu.
Spakował wszystko do plecaka, opuściłem rozbawione towarzystwo i ruszyłem w dół. Nie do końca w dół. Pierwsze parę kilometrów miałem niestety iść do góry. Musiałem wyjść na przełęcz Studorski Preval.
Ciężko się podchodziło, ale szlaki były już prawie puste, więc nawet dobrze, jednostajnie się szło. Parę minut przed 19 wyszedłem na przełęcz. Prawie na zachód słońca.
Do hotelu miałem godzinę z hakiem. Schodziłem łatwym szlakiem, przez las na dół w totalnej ciszy. Czasami tylko jakaś krowa albo baran z pobliskich pastwisk wydały dźwięki.
Pod koniec było już zupełnie ciemno. Nie chciało mi się ściągać plecaka i szukać lampki, więc po ciemku dokończyłem ten długi hike.
Do hotelu wpadłem o 20:20. Na styk na kolacje. Ilonka trzymała już kelnera prawie za rękę, żeby nie uciekł i wziął ode mnie zamówienie. Parę piw dla ochłody i dziczyzna idealnie zaspokoiły głód i pragnienie.
Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem na tak długim i męczącym szlaku. 30km i 2020 metrów wspinaczki do góry i na dół. To tak jakby wyjść na Rysy z Morskiego Oka i wrócić, dwa razy. Trochę dużo tego, nie?
Dobrze, że miałem w miarę dobrą pogodę i wczesny start. Zwiększyło to moje szanse na zdobycie tego pięknego szczytu.
Jeśli ktoś się wybiera na Triglav, to proponuje spać w schronisku przynajmniej jedną noc. Przed czy po wspinaczce to oczywiście zależy od pogody i czasu. Proponuję po, chyba, że pogoda w pierwszy dzień nie jest idealna.
2018.09.04 Bled, Słowenia (dzień 4)
Cały wyjazd był zorganizowany głównie ze względu na Triglavski Park Narodowy. Nazwa parku wzięła się od najwyższego szczytu w tej części Alp. Tak Słowenia też ma Alpy. Nazywają się one Alpami Julijskimi. Pasmo to jest południową częścią Alp wapiennych. Rozciąga się ono przez Włochy aż do Słowenii. Najwyższym szczytem jest Triglav i znajduje się on po stronie Słoweńskiej.
Pierwszy dzień w parku spędziliśmy dość turystycznie. Ograniczyliśmy się do najbardziej turystycznych punktów, ale jednocześnie do najładniejszych. Pierwszym punktem na naszej mapie było Jezioro Bled znajdujące się obok miasteczka o tej samej nazwie. Oczywiście jest tam też zamek (zgadnijcie co....nazywa się Zamek Bled). Śmiechy, śmiechami ale miasteczko samo w sobie bardzo ładne. Widać, że ludzie przyjeżdżają tam wypocząć i zrelaksować się.
Z miasteczka można wziąć łódkę i przepłynąć na wyspę Bled. Na wyspie znajduje się klasztor. Sama wyspa jest bardzo mała i obejść można ją w 15 minut ale przepłynięcie jeziora łódką jest dość przyjemne. Co prawda Darkowi zajęło trochę czasu uwierzenie, że to naprawdę jest wyspa. Potwierdzamy, to jest wyspa. Może nie widać tego tak z lądu czy nawet płynąc ale widać z zamku, że na środku jeziora znajduje się wyspa.
Łódka jest dość klimatyczna. Trochę jak w Wenecji, mała drewniana łódeczka. Pan cały czas zawzięcie wiosłował i tylko powtarzał "laid back". Niestety nie można się nachylać, kręcić bo łódka jest mało stabilna. Ale ma to swój urok, przynajmniej można rozkoszować się ciszą a nie dźwiękiem silnika jak to bywa w łódkach motorowych.
Po łódce i wyspie przyszedł czas na zamek. Muszę przyznać, że zapłacenie 11 EUR, żeby zrobić sławetne zdjęcie jeziora Bled z wyspą po środku, to trochę przesada. No tak widok jest ładny ale czy warto płacić aż 11 EUR, żeby zrobić jedno zdjęcie....chyba jednak nie warto. Niby w cenie biletu jest też zwiedzanie zamku. Zwiedzanie ciężko nazwać zwiedzaniem bo nie mają za wiele sal otwartych a wystawy są dość ubogie. Ale wiem, że nawet jak napiszę, że nie warto tam iść to i tak pójdziecie - bo jest to miejsce, które każdy chce odwiedzić i się przekonać na własne oczy.
Tik-tak, tik-tak...czas na parkomacie tykał i musieliśmy wracać na parking odebrać auto. Parkingi w okolicach jeziora Bled i Bohinj są płatne i zawsze warto mieć jakieś drobne monet pod ręką. W Bled miasteczku można spędzić więcej czasu, iść do jakiejś fajnej knajpki, usiąść nad jeziorem i podziwiać widoki, albo kaczki - co kto lubi. Ogólnie miasteczko ma wiele do zaoferowania. Często jednak w przewodnikach piszą, że jezioro Bohinj jest ładniejsze - dlatego zamiast leniuchować w Bled wskoczyliśmy w samochód i pojechaliśmy wyrobić sobie własną opinię.
Jezioro Bohinj jest inne - nie można powiedzieć gorsze czy lepsze. Jezioro Bled przez swoje położenie blisko miasta jest bardziej komercyjne. Jest urozmaicone przez wyspę i zamek. Natomiast, jezioro Bohinj jest otoczone górami, jest bardziej rekreacyjne a mniej komercyjne. Dużo ludzi wypożycza tu kajaki, łódki i sobie pływa.
Nad jeziorem Bohinj położona jest również Cerkiew. Ładnie komponuje się w zdjęcia ale do środka nie wchodziliśmy. Po pierwsze chcą opłatę za wejście do kościoła, a po drugie wygląda na dość małą w środku więc pewnie nie warto. My woleliśmy się skupić na podziwianiu widoków.
Jak mowa o widokach to warto wyjechać kolejką na szczyt Vogel. A dokładnie pod szczyt. Kolejka linowa jest nie daleko jeziora i można wyjechać na 1535 m n.p.m. W zimie jest to resort narciarski. Naliczyliśmy nawet z pięć wyciągów. Trasy narciarskie nie są najgorsze choć wiadomo, że jeszcze im daleko do Francuskich, Szwajcarskich czy Austriackich resortów. W lecie natomiast można wyjechać przejść się na szczyt Vogel, czy wybrać inne równie ciekawe trasy.
Pogoda i czas sprawiły, że hiku nie robiliśmy ale troszkę pochodziliśmy po okolicy. Jutro Darek uderza na Triglav więc chcemy zajechać w miarę wcześnie do hotelu. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę powrotną postanowiliśmy odwiedzić wodospad Savica. Podobno bardzo ładny wodospad - nie zaprzeczę, podobał nam się. Rozwaliło nas tylko, że trzeba za niego płacić. Ja rozumiem zapłacić za parking czy ogólnie wejście do Parku Narodowego. Ale, żeby ogrodzili jeden wodospad i sobie pobierali za to opłatę? Masakra - poczułam się przez chwilę jak w Maroku. Nie dość, że na dzień dobry pan chce od ciebie opłatę za parking to po 15 min, na środku szlaku jest sklep z pamiątkami i bramka gdzie musisz zapłacić, żeby iść dalej.
Wodospad jest ładny. To trzeba przyznać. Ciekawie woda wypływa ze skał. Wygląda jakby ona się gromadziła we wnętrzu skał i nagle wypływa. Oczywiście woda jest super czysta. W Słowenii woda w strumykach, rzekach a nawet i jeziorach jest bardzo czysta. Często widać dno a w miejscach gdzie jest głębiej woda przybiera charakterystyczny szafirowy kolor. Park Narodowy Triglav jest jednym z najbardziej nawodnionych rejonów Słowenii i Europy. Spada tu średnio 3000 mm/m opadów.
No i myśleliśmy, że na tym skończą się przygody. Nie ma jednak łatwo. Jak się okazało do hotelu mieliśmy tylko 28 km....ale Google skalkulowało to na 51 min. Szybko dowiedzieliśmy się, dlaczego takie proporcje. Droga była bardzo wąska i kręta. Miejscami Darek składał lusterka, żeby się wyminąć z innym autem. Dobrze, że nie wypożyczyliśmy jakiegoś dużego SUV tylko ograniczyliśmy się do BMW 4M Coupe. Do małych to on też nie należy ale zawsze jest to mniejsze niż Van czy SUV. Najlepszy kierowca i najlepsze autko dali radę i po godzinie dotarliśmy do hotelu. Hotel Center Pokljuka, znajduje się przy samym szlaku na Triglav. Mam nadzieję, że Darkowi jutro dopisze pogoda i uda mu się zdobyć szczyt.
2018.09.03 Hallstatt, AT & Lublana, SL (dzień 3)
Pojechaliśmy do Słowenii a tu tylko Austrię zwiedzamy. No tak jakoś do Słowenii nie udało nam się zajechać w pierwszy i drugi dzień. Za to w trzeci już tam dotarliśmy. Zwiedzanie Słowenii rozpoczęliśmy od Lublany ale zanim przekroczyliśmy granicę hotel na śniadanie zafundował nam przedsmak Słowenii i podał nam miód. Ale nie byle jaki miód - cały plaster miodu.
Miód był dobry i do Słowenii chcieliśmy zajechać jak najszybciej ale po drodze nie mogliśmy nie odwiedzić Hallstatt.
Hallstatt jest jednym z najbardziej fotografowanych miasteczek w Austrii. Jest małe, położone nad jeziorem i otoczone górami. Brzmi pięknie nie... no i jest piękne. Z Salzburga do Hallstatt jest około 1.5 h jazdy samochodem. Niestety (albo i na szczęście) nie prowadzi tam autostrada więc trzeba przejechać przez małe wioski i miasteczka. Ładne, zadbane domki, zielone polanki z pasącymi się krówkami i barankami a to wszystko otoczone górami. Aż miło się przejeżdża i łatwo zapomnieć o krętej drodze.
Wjazd do Hallsttat, zaskoczył mnie na maksa. Nie sądziłam, że to miasteczko jest aż tak przygotowane na dużą ilość turystów. Wjazd do miasta jest przez tunel, wjeżdżasz i po 10 minutach wyjeżdżasz w centrum miasta, pierwsze co widzisz to drogowskazy na parkingi z adnotacją ile jest tam miejsc wolnych. Parkujesz (oczywiście płacisz) i idziesz zwiedzać miasteczko na piechotę. Super rozwiązanie. Nie wyobrażam sobie jakby w tak małym miasteczku ludzie kręcili samochodami, szukali miejsc i kręcili się tam i z powrotem.
Jakoś na tym wyjeździe pogoda nam nie dopisuje i przestaje padać jak tylko opuszczamy dane miejsce. W Hallstatt pomimo, że było dość pochmurnie to pogoda się utrzymała i zaczęło padać dopiero jak wracaliśmy. Samo przejście miasteczka zajmuje dość niewiele czasu, robienie zdjęć w tym miasteczku zajmuje troszkę więcej. Te góry, jezioro, architektura małego miasteczka ma w sobie coś co przyciąga wzrok i chce się pstrykać zdjęcie za zdjęciem.
Z ciekawostek to Hallstatt jest uznany za światowe dziedzictwo kulturowe (World Heritage). Jest on bardzo znany z produkcji soli a kopalnia soli znajdująca się w środku góry jest nadal czynna i wydobywana jest sól. Przy ładnej pogodzie polecam przejechanie się na górę na taras widokowy. Niestety jedyne widoki jakie my mieliśmy to chmury więc sobie odpuściliśmy.
Hallstatt oczywiście, żyje dzięki turystyce. Jest tu dużo restauracji i oczywiście sklepów z pamiątkami. Polecam jednak wcześniej sprawdzić opinie na internecie bo niektóre restauracje mają piękny widok ale beznadziejne jedzenie a inne dokładnie na odwrót. My poszliśmy do Gasthof Zauner i nie żałujemy. Zamówiliśmy sobie talerz ryb i dostaliśmy 3 ryby (każda inna), wszystkie z tego jeziora.
Deszcz nas przegonił i wskoczyliśmy szybko do autka i pognaliśmy w kierunku granicy. Następny przystanek miała być Lublana, stolica Słowenii. Zanim przekroczyliśmy granicę to zajechaliśmy na stację benzynową. Muszę o niej wspomnieć bo nas trochę rozśmieszyła, trochę zdenerwowała. Po pierwsze to nie można płacić kartą kredytową od razu przy dystrybutorze. Przez to robią się kolejki bo ludzie tankują odjeżdżają a potem dopiero idą zapłacić, do toalety czy kupić sobie kawę. Po drugie to benzyna jest 0.50 EUR droższa niż w miastach. No tak mogą to zdzierają. No a po trzecie to toaleta jest płatna. Tak więc pośmialiśmy się z nich trochę i ruszyliśmy w drogę. Dobrze, że przynajmniej winiety sprzedają na Słowenię to przynajmniej nie musieliśmy się zatrzymywać przy granicy. Oczywiście granicy nie ma ale pomimo winiety trzeba zapłacić za tunel ok. 12 EUR, więc bramki i tak są.
Udało się - dojechaliśmy do Słowenii. A tu trochę jak w Polsce. Podobny język, podobne napisy, podobne drogi. Jakoś tak swojsko się poczuliśmy.
Lublana nas bardzo pozytywnie zaskoczyła. Po "martwym" Salzburgu spodziewaliśmy się kolejnego cichego miasta. Lublana jednak jest miastem studenckim co widać po ilości młodych ludzi na ulicach i w knajpkach. Nasz hotel był w centrum więc odstawiliśmy samochód i ruszyliśmy w miasto zwiedzać.
Podobno najpiękniejszy punkt w mieście to Most Smoków (Dragon's Bridge). No most jest ładny ale dużo bardziej podobał nam się Potrójny Most (Tripple Bridge). Zdjęcie chyba do końca tego nie przedstawia ale są to tak na prawdę trzy mosty, które są połączone. Most jest ciekawy ze względu na trzy odnogi ale też ze względu na wykończenie i architekturę.
Zamek zdecydowanie przoduje jeśli chodzi o zabytki. Pierwszy plus dostał za godziny otwarcia. W sezonie letnim zamek otwarty jest nawet do jedenastej wieczorem. Po drugie na dziedziniec można wejść za darmo i dopiero jak się chce zaglądać na wystawy czy w inne zakamarki to trzeba płacić. My wybraliśmy opcję bezpłatną a i tak dużo zobaczyliśmy. Najważniejsze jest jednak, że zamek jest warty wspinania się na niego.
Fajnie połączyli stare mury zamkowe z nowoczesną architekturą. Wszystko ładnie wpasowali przez co nie naruszyli estetyki a zamek stał się bardziej funkcjonalny i można tam robić większe imprezy, iść do restauracji czy po prostu podziwiać widok na miasto.
Spędziliśmy tam ładne parę godzin i zeszliśmy drogą "Ulica na Grad" na "Gornji trg". Stamtąd idąc wzdłuż rzeki można zagubić się w uliczkach i podziwiać różne architektoniczne cuda, odwiedzić kafejki albo...spotkać bobry. To chyba była największa niespodzianka wieczoru. Chodząc tak po mieście dotarliśmy do Most Cobblera. Ja się bawię, pstrykam zdjęcia a tu nagle Darek mówi "patrz...tam jest jakieś zwierzę". Szkoda, że nie miałam aparatu z dobrym zoomem i, że było dość ciemno ale wypatrzyliśmy 3 bobry które sobie budowały tamę na rzece w centrum miasta. Niespotykany widok - przyznacie. Prawie jak zebry w Kalifornii.
Lublana pomimo, że jest stolicą jest bardzo urokliwym miastem a jego stara część jest dość mała i można spędzić miły wieczór chodząc po centrum.
2018.09.02 Salzburg, Austria (dzień 2)
Wyjechała na taśmie walizka...nie byle jaka walizka, najlepsza walizka...a za walizką pojawił się Darek, co prawda już nie na taśmie. Ale o co chodzi z tą walizką? W sumie to o nic. Kupiliśmy nową, inną, bardziej szpanerską i zastanawialiśmy się czy przeżyje lot. Dała radę. Darek, też dał radę i dzień później (w niedzielę) do nas dołączył.
Odebraliśmy go z lotniska, wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy w drogę. Nie ma litości na wakacjach i odpoczynek to niestety komfort. Z Wiednia chcieliśmy się przenieść do innego miasta, żeby jak najwięcej zobaczyć. Wybór padł na Salzburg. Po pierwsze słyszeliśmy, że ładne miasteczko a poza tym w miarę blisko od Wiednia (około 3h samochodem).
Salzburg znany jest głównie jako miejsce urodzenia Mozarta. To cudowne dziecko zaczęło komponować już w wieku 5 lat. Bardzo wcześnie zdobył sławę i występował na dworach. W późniejszych latach przeprowadził się do Wiednia. Nadal jednak to właśnie w Salzburgu można odwiedzić dwa dedykowane Mozartowi muzea. Jedna znajduje się w domu urodzenia Mozarta a drugie w miejscu gdzie później zamieszkiwał.
My muzea sobie odpuściliśmy, po części ze względu na inne priorytety, a po drugie opinie na Tripadvisor były takie sobie. Tak więc, po pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy zwiedzać miasto dalej. Obeszliśmy starówkę wzdłuż i w szerz. Miasto zdecydowanie ładne, choć bardzo negatywnie zaskoczył nas fakt, że wszystko jest pozamykane. Ja rozumiem, że w niedzielę nie każdy chce sprzedawać ciuchy, ale przynajmniej bary i restauracje powinny być otwarte.
Przeszliśmy przez Pałac Mirabell - a dokładniej jego ogrody. Ogrody są piękne i duże. Pałacu nie można za bardzo zwiedzać. Są w nim koncerty, które można posłuchać parę dni w tygodniu ale zwiedzania za bardzo nie oferują.
Salzburg jest miastem otoczonym skałami. Ni stąd ni zowąd wyrastają do góry potężne skały. Po jednej stronie rzeki na skałach tych jest opactwo Kapucynów, a po drugiej zamek. Do klasztoru, trzeba wyjść na nogach ale warto bo roztacza się stamtąd piękny widok na zamek i stare miasto.
Na zamek, można wyjechać kolejką. Kosztuje ona 12 EUR, i jeździ w sezonie letnim do 20 godziny. Ostatni zjazd na dół jest o 21. W cenie biletu jest wejście do muzeum zamku, wystawy lalek teatralnych i wieży widokowej. Najbardziej z tego wszystkiego podobała mi się wieża, choć muzea też były dość ciekawe.
Po zamku można chodzić i naprawdę warto spędzić tam godzinę albo i dłużej. Zamek pełen jest zakamarków i przejść a i tak pewnie jest to minimalna część tego co naprawdę ten zamek w sobie kryje. Do tego widok z zamku jest bardzo ładny i można podziwiać nie tylko zabudowę Salzburga ale też pobliskie górki.
Na zamek można wyjechać kolejką lub wybrać wersję bardziej budżetową, czyli wyjść na nogach. Wtedy nie zwiedza się muzeów ale i tak jak już wspominałam warto się przejść murami obronnymi.
Po zamku zjechaliśmy na stare miasto i spacerując zaglądaliśmy w każdy zakamarek. W Salzburgu jest bardzo dużo małych uliczek który łączą się pasażami. Większość biznesów to jednak sklepy które były w niedzielę zamknięte. Może i dobrze bo jakby tu było więcej ludzi to uliczki straciłyby swój urok.
To co przykuło naszą uwagę to szyldy sklepów. Wiadomo, każdy chce się reklamować w jakiś tam sposób. Żeby jednak nie zrobić z Salzburga drugiego Time Square to nadal sklepy muszą się dopasować do zabytkowej architektury. I takim oto sposobem, każdy szyld jest wykonany na starą modę.
Salzburg ma bardzo fajne te uliczki i naprawdę miło się po nich spaceruje. Zwłaszcza jak jakiś uliczny grajek umila spacer muzyką. Przyszedł jednak czas na kolację i tu pojawił się problem. Tak naprawdę spacerując po starym mieście znaleźliśmy tylko dwie restauracje które mogliśmy rozważyć na kolację. Reszta albo dziwnie wyglądała albo była to kuchnia indyjska, czy azjatycka.
Nasz wybór padł na Goldene Kugel, ale dziwi mnie, że nie ma ulicznych kafejek, gdzie można się napić kawy i słuchać szumu miasta. Knajpa, którą wybraliśmy słynie z wieprzowiny. Na dzień dobry dostajesz obrazek świni i sobie wybierasz części, które masz ochotę spróbować. Pomysł super, podanie jedzenia też w nie najgorszym stylu...tylko samo jedzenie jakieś takie sobie.
Skoro nie ma knajpek na rynku, żeby napić się drinka w miłej atmosferze, to postanowiliśmy zaraz po kolacji wrócić do hotelu. W hotelu pan barman bardzo chciał z nami gadać - my jednak olaliśmy barmana i zaczęliśmy wspominać dzisiejszy dzień. Jutro kolejny dzień przygód.
2018.09.01 Wiedeń, Austria (dzień 1)
Praca w Amerykańskiej korporacji ma wiele plusów, ale jednym z najważniejszych są dodatkowe dni wolne przed długimi weekendami. Tak więc, cała Ameryka ma wolne w poniedziałek, a ja już mogę cieszyć się wakacjami w piątek. Pamiętacie Whistler i urodziny Darka Taty? Teraz przyszedł czas na kolejne urodziny - tym razem moja mama, wymarzyła sobie Słowenię.
Nie ma bezpośredniego samolotu do Słowenii, więc wymyśliliśmy, że skoro w Europie wszystko jest blisko siebie, to polecimy do Wiednia. Ja w piątek a Darek w sobotę.
Zawsze wystawiałam zdjęcia z samolotu nocą, teraz przyszedł czas na start za dnia....no tak...dawno do Europy nie leciałam w środku dnia. 17 godzina zdecydowanie nie jest dobrym czasem na start. Nie dość, że nie chce Ci się spać to lądujesz kolo 1 am - 2 am wg. czasu amerykańskiego i dopiero wtedy chce Ci się spać a tu trzeba zebrać w sobie energię i funkcjonować. Tak więc po 8 godzinach samolotem wylądowałam na dworcu kolejowym. Z lotniska na dworzec można dostać się wieloma sposobami. Można wziąć taksówkę (najprościej i najdrożej, ok. 40EUR), shuttle (najtańsze ale pewnie najbardziej skomplikowane), no i pociągiem. Z tym pociągiem to jest śmiesznie na maksa. Można wziąć CAT (City Airport Train) i zapłacić 16 EUR w jedną stronę. Można też wziąć pociąg RJ który docelowo leci do Insbrucka czy innego miejsca, ale przejeżdża przez dworzec i w 15 min jesteś na dworcu głównym i płacisz tylko niecałe 5 EUR.
A co pierwsze zobaczyłam jak wyszłam z dworca? Oczywiście bar z Żywcem. W Wiedniu jest duża ilość polaków. Wygląda, że większość ich zwiedza - zrozumiałe, ale też duża część ich pracuje w serwisie. Nadal Islandia wygrywa jeśli chodzi o ilość polaków pracujących w serwisie, ale Austria wygrywa pod względem ilości polaków, którzy ją zwiedzają.
W końcu udało mi się połączyć z mamą i po krótkim odświeżeniu się, i lunchu w hotelu poszłyśmy zwiedzać Wiedeń. Obie z mamą byłyśmy w Wiedniu już wcześniej, ale nigdy nie byłyśmy w pałacu Belvedere. Zresztą muzeum to wydawało się najlepszym pomysłem na deszczowy dzień.
Pałac Belveder oczywiście otoczony wspaniałymi ogrodami znajduje się prawie w centrum Wiednia. Aktualnie w jego wnętrzach znajduje się wystawa obrazów najsłynniejszego artysty austriackiego, Gustav Klimt. Pocałunek "The Kiss" jest jego najsłynniejszym dziełem. Złoty okres twórczości Klimta przypadł na 1898 - 1909. W ciągu tych lat stworzył on swoje największe dzieła, włączając słynny obraz Pocałunek.
Klimt często dodawał złote płatki do swoich obrazów przez co stawały się one elegantsze, bardziej unikatowe i po prostu piękne. Poza obrazami Klimta, w muzeum można podziwiać inne arcydzieła od Baroku po współczesną fotografię. W sumie to nigdy specjalnie nie byłam fanką sztuki z okresu baroku. Chyba do momentu jak zobaczyłam obraz, "Samson's Revenge", w wykonaniu J. G. Platzer.
Obraz datowany jest na rok 1730/1740....i teraz pomyślcie o tym....wcześniej dla mnie ten obraz był..."jest OK, nic specjalnego"....ale potem zobaczyłam datę. Podziwiam ludzi, którzy bez współczesnej technologii potrafią odtworzyć obraz tak idealnie, że wygląda jak zdjęcie a nawet lepiej...jak grafika komputerowa. Niech podniesie rękę kto w dzisiejszych czasach potrafi namalować coś takiego.
Po muzeum przyszedł czas na zwiedzanie starego miasta....lubię zwiedzać miasta po raz drugi. Tym razem nie muszę iść na Sacher Torte czy pod budynek opery...tym razem mogę iść spokojnie do mojej ulubionej Katedry St. Stephan, i wypić piwko na ulicy Graben słuchając ulicznego grajka.
Dzień niby krótki a jak długi - szybko padłyśmy bo jutro wcześnie rano trzeba odebrać Darka z lotniska i ruszyć w drogę w dalsze zwiedzanie.