2018.11.05 New Orleans, LA (dzień 3)
Mówili, że Bourbon Street jest najlepsza. Mówili, że Jazz to tylko na Frenchman Street, bo to właśnie tam chodzą lokalni. Może i mówili, ale nie koniecznie mówili prawdę. Jak Darek napisał, w sobotę pochodziliśmy po Bourbon Street, w niedzielę poszliśmy na Frenchman Street, a w poniedziałek… w poniedziałek, się zezłościłam i zaczęłam szukać prawdziwego Jazzu.
Dzisiejszy dzień zdecydowanie dedykowany był Jazzowi. Ktoś powie - tylko jeden dzień a nie cały wyjazd? Zgadza się - Nowy Orlean słynie z muzyki Jazzowej. Na każdym rogu słyszy się jakiegoś grajka. Niestety Jazz Jazzowi nie równy tak jak piwo piwu nie równe. Dziś miałam ochotę usiąść w spokojnym miejscu, z lampką wina i posłuchać dobrej muzyki.
Zanim jednak znajdziemy tą dobrą muzykę to parę rzeczy należy wspomnieć. Po pierwsze Nowy Orlean jest pijackim miastem. Nie da się ukryć, że ponad połowa ludzi (a pewnie 99%) turystów, budzi się tu z kacem. Ja zaliczyłam się do tych 1% którzy wstali rano (8 am), wzięłam laptopa i poszłam na dół na lobby (do baru) popracować. Tym razem śpimy w hotelu Moxy. Jest to hipsterska sieć hoteli należąca do Marriotta. Plasują się oni na dość imprezowe hotele z luźnym podejściem do życia. Bar tu jest czynny 24h i widać, że ludzie chętnie z tego korzystają. Już o 8 rano towarzystwo podzieliło się na tych przy barze z Bloody Mary i na kanapach z laptopami i kawą.
Pewnie większość z was nie zdaje sobie sprawy, że Marriott ma aż 29 różnych marek. Sheraton, Aloft, Westin, W hotels, Renaissance, The Ritz Carlton itp, wszystkie należą do Marriotta. Ilość marek nie jest dla mnie szokiem ale ilość hoteli Marriott’a przypadających na kilometr kwadratowy w Nowym Orleanie mnie zaskoczyła. Chodziliśmy trochę po mieście, ale ogólnie obracaliśmy się w zakresie paru przecznic. Na tym niewielkim kawałku zobaczyliśmy 11 sieci hoteli należących do Marriotta. Niesamowite - wyglądało to jakby Marriott kupił cały pas przy Canal Street od Bourbon Street do Mississippi River.
Mississippi River - najdłuższa rzeka w Ameryce Północnej. Rzeka ta przepływa przez 32 stany i dwie prowincje w Kanadzie. My mieliśmy szczęście i po raz pierwszy nią płynęliśmy właśnie dziś. Jak już przebudziliśmy się do życia, zjedliśmy śniadanie, które było lunchem i odzyskaliśmy energię to ruszyliśmy w kierunku rzeki na statek Natchez.
Bardziej adekwatne byłoby powiedzenie, że ruszyliśmy w kierunku kolejki. Jak już zauważyliście to jest typowe w tym mieście. Na szczęście stanie w kolejce umilała nam gra na organach parowych. Jakiś hipek - całkiem zdolny hipek - wyszedł na dach naszej łódki i grał przy użyciu pary. Jak widać na powyższym filmiku całkiem fajnie mu to wyszło, nie?
Widoki z łódki były dość nudne. Miasto jak to miasto a obok niewiele jest do podziwiania. Za to dla miłośników tankowców i innych statków transportowych to raj na ziemi. Widzieliśmy statki z całego świata, z ładunkiem i bez, pływającymi pod różnymi banderami, ale wszystkie chciały wpłynąć w głąb lądu właśnie przez Mississippi River.
Natchez też sam w sobie jest ciekawym statkiem. Można poszwendać się po różnych zakamarkach, zobaczyć jak działa silnik, jak wszystko funkcjonuje, obraca się i pcha do przodu. Darka zainteresowały oczywiście wszystkie wajchy, przekładnie itp. Mnie bardziej zainteresowały sale balowe. Teraz pomieszczenia te zostały przerobione na bary, restauracje i sklepy z pamiątkami ale siedząc w największej sali naprawdę można było poczuć się jak na Titanicu.
No i oczywiście Jazz. W Nowym Orleanie wszystko co jest dla turystów (i nie tylko) ma namiastkę Jazzu. Tak i też było na statku. Zespół trzyosobowy skutecznie umilał nam rejs i nawet co poniektórzy wyszli na parkiet potańczyć. Typowy Titanic tylko na mniejszą skalę. Ale nie ma to jak dobra muzyka - aż zachciało nam się posłuchać wieczorem czegoś na wysokim poziomie. Tak więc po łódce, wróciliśmy do pokoju przebrać krótkie spodenki na długie i poszukaliśmy na internecie gdzie warto iść aby usłyszeć dobry Jazz.
Preservation Hall - numer jeden na wielu listach. Również ja zakwalifikowałam to miejsce wysoko i stwierdziłam, że zacząć trzeba od najlepszego. Preservation Hall to mały klub koncertowy. Normalnie w Nowym Orleanie można wchodzić do klubów z muzyką za darmo. Najczęściej wymagany jest tylko jeden drink albo piwo. Natomiast do Preservation Hall trzeba zapłacić $20 jak się wchodzi z ulicy albo kupić bilety wcześniej za $50 od osoby. $50 to trochę dużo więc zdecydowaliśmy się podejść tam i spróbować szczęścia. Klub znajduje się w bocznej uliczce od Bourbon Street, więc w dość centralnym punkcie i blisko naszego hotelu. Jak tylko podeszliśmy to zrozumieliśmy dlaczego niektórzy płacą $50… oni, szczęściarze nie muszą stać w kolejce. A myśmy stali przez około 30 min. Z drugiej strony zarobić $30 na pół godziny to nie jest taka zła stawka.
Już w kolejce Pani z obsługi powiedziała nam, że w środku nie ma baru (chcesz coś wnieść to proszę bardzo), nie ma też toalety, a miejsca są tylko stojące. Jakoś nikogo to nie przestraszyło, więc my też dzielnie czekaliśmy w kolejce, aby przekonać się czy warte to jest wydania $20 na osobę. Show zaczyna się zawsze 15 min po pełnej godzinie i trwa 45 min. Rzeczywiście w środku jest limitowana ilość ławek. Pierwszeństwo do siedzenia mają Ci co zakupili wcześniej droższe bilety. Pomieszczenie jest dość małe i ponieważ nie chcą stwarzać niepotrzebnego zamieszania to nie ma baru ani toalety. I w sumie dobrze. Ci co chcieli wnieśli sobie drinki to wnieśli. Z drugiej strony wytrzymać 45 min bez drinka i ubikacji też się da. Niestety nie można nagrywać więc nie dodamy tu żadnego filmu. Zakupiliśmy płytę (tak, tata...dla Ciebie ;)). Więc co poniektórzy będą mogli sobie posłuchać zespołu w domowym zaciszu. Zespół super grał i zdecydowanie było warto zapłacić za wstęp. A 45 minut zleciało jak z bicza trzasnął i nawet polowe warunki nam nie przeszkadzały, a wręcz przeciwnie, sprawiły, że cofnęliśmy się w czasie do lat gdzie najważniejsze było aby śpiewać i grać.
Pragnienie poczuliśmy dopiero jak wyszliśmy z lokalu. Od razu wstąpiliśmy do pobliskiego baru aby się ochłodzić. Polowe warunki w Preservation Hall oznaczają też brak klimatyzacji. A w Nowym Orleanie jest dość ciepło i wilgotno. Tak więc pragnienie było większe z powodu temperatury. Szczerze, nie było tak źle w Preservation Hall. Wiatraki i grube stare mury zrobiły swoje i temperatura była OK. Po zaspokojeniu pragnienia, przyszedł głód. Ostatnio z Darkiem stwierdziliśmy, że stać nas żeby nie jeść chłamu. Niestety w dzisiejszych czasach prosto i tanio jest zjeść pizzę, hamburgera czy inne szybko przyrządzone jedzenie. Żeby jednak zjeść fajną rybkę czy mięsko często trzeba iść do drogiej restauracji. Przykre ale niestety prawdziwe jest to, że coraz więcej ludzi nie stać na jedzenie zdrowego, naturalnego jedzenia. Większość z nich kupuje mrożone półprodukty, odgrzewa w mikrofalówkach i ma kolację za $10 na osobę. Gotowanie też pomału przestaje się opłacać. Tak więc pomimo, że jedzenie w restauracjach jest drogie to zdecydowaliśmy się zrezygnować z barowego jedzenia i podejść do restauracji.
Kolejny kontrast. Na Bourbon Street plątają się nie do końca trzeźwe osoby, niosą w rękach litrowe kubki z jakimiś dziwnymi miksami (zwanymi drinkami) i przeplatają się z bezdomnymi. Dwa kroki dalej na bocznych uliczkach są poważniejsze restauracje oferujące nie tylko dobre jedzenie ale też dobre wino. Ta restauracja do której trafiliśmy miała bardzo duży wybór win Orin Swift. Uwielbiam tego producenta więc już nic więcej nie potrzebowałam do szczęścia. Dobre winko, wyśmienite jedzenie i wspaniałe towarzystwo.
W restauracjach nie ma za bardzo muzyki na żywo. Ograniczają się oni do puszczania muzyki w tle. Może nie chcą, żeby ludzie przesiadywali godzinami przy jednej lampce wina? Może...my dalej spragnieni dobrej muzyki wróciliśmy na Bourbon Street. Nie jestem fanem tej ulicy ale co zrobić jak kolejne dwa kluby, które chciałam odwiedzić właśnie tu się znajdują.
Maison on Bourbon - grali fajnie, pani śpiewała też całkiem sobie tylko całe otoczenie było takie barowe. Muzyka robi nastrój ale też musi być odpowiednie miejsce. Tak więc posłuchaliśmy dwóch czy trzech kawałków i poszliśmy dalej w poszukiwaniu Jazz Playground.
Jazz Playground był na mojej liście jako klub numer dwa. Miałam nadzieję, że to właśnie miejsce będzie troszkę up-scale, klimatyczne, z poważniejszą widownią i wygodniejszymi fotelami. Udało się - nie rozczarowałam się. Co prawda znaleźć go łatwo nie można. Ale to pewnie powoduje, że tylko Ci naprawdę zainteresowani tam dojdą. Jest to klub w hotelu, który ma naprawdę mieli fajny zespół. Zresztą sami posłuchajcie.
Jutro mamy samolot o 7 rano więc koło północy grzecznie zebraliśmy się do hotelu, aby złapać parę godzin snu zanim znów ruszymy w drogę. O jutrze nie będziemy pisać - no chyba, że coś naprawdę niezwykłego się wydarzy. Miejmy jednak nadzieję, że wszystko pójdzie z godnie z planem i o 10:30 am wylądujemy w NY bo przecież trzeba iść do pracy.
Ps. Wszystko było planowe ale jedno zauważyliśmy, że jak we wtorek braliśmy taksówkę o 5 rano to jeszcze (albo już) nikogo nie było w hotelowym barze….czyli to miasto jednak kiedyś śpi.