Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2014.12.31 Buckskin Gulch Canyon, AZ (dzień 6)
Taki cytat jest przy szlaku Buckskin Gulch Canyon. Początek trasy zaczyna się już z dobrze znanego nam parkingu przy Wire Pass. Sam kanion znajduje się w Paria Canyon-Vermilion Cliffs Wilderness, gdzie znajdują się też Coyote Buttes South i North. Buckskin Gulch Canyon jest najdłuższym i najgłębszym kanionem szczelinowym w Stanach i prawdopodobnie jest najdłuższym na świecie. Czytaliśmy dużo o tym kanionie i wiedzieliśmy, że szlak może nie być łatwy. Długość kanionu wynosi 21km (13 mil), można go jeszcze połączyć z Paria Canyon i wtedy to już jest parodniowa wyprawa. Nie można z niego nigdzie wyjść, więc namioty się rozbija na dole. Nasze ambicje sięgały dojścia do połowy gdzie znajduje się kemping i można tam spędzić noc. Oczywiście my nie wzięliśmy ze sobą namiotów, więc planowaliśmy tam tylko uzupełnić kalorie i zawrócić.
Jak zwykle wczesna pobudka i prosto na parking Wire Pass. Ostatni dzień roku 2014 nie rozpieszczał nas jednak i przywitał nas dużymi opadami śniegu. My się nie poddaliśmy i stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy. W końcu zawsze warto próbować. W ten sam dzień druga część naszej wycieczki miała uderzyć na Wave. Szkoda, że nie mają takiej pogody jak my mieliśmy 3 dni temu. Pomimo, że oba szlaki startują z tego samego parkingu oni nie zdecydowali się pojechać z nami tylko dojechać do nas godzinę później. Jadąc drogą House Rock Valley Rd w kierunku parkingu spotkaliśmy dwa auta. Ale oba jechały jeszcze dalej w kierunku południowym. Odważni. Tak więc byliśmy pierwsi na parkingu i nie spodziewaliśmy się wiele więcej aut.
Początkowy odcinek trasy był bardzo przyjemny. Szeroka droga, bez większych wzniesień. Śnieżek pruszył ale nawet nie było zimno. Szybko doszliśmy do wejścia do kanionu. Bardzo fajny wąziutki kanionik. W samym kanionie już tak mocno nie padał śnieg chociaż od czasu do czasu wiatr zwiewał śnieg z wyższych partii skał. To uczucie było najlepsze. Czułam się jakbym stała w śnieżnej kuli.
Zapowiadał się bardzo przyjemny spacerek i ne przejmowaliśmy się już sypiącym śniegiem. Niestety po paru metrach napotkała nas pierwsza przeszkoda. W kanionie był spadek na 3 metry. Ponieważ kanion ten jak i większość miejsc w Paria Canyon-Vermilion Cliffs Wilderness nie ma wyznaczonej trasy to i nie ma drabinek ani innych udogodnień. Teoretycznie była tam skała i jakiś pień drzewa i może by się coś wymyśliło z zejściem ale z wyjściem już mogłoby być gorzej. Dlatego niestety ze smutkiem na ustach podjęliśmy decyzję o powrocie. Nie byliśmy na tyle odważni, zeby w pierwszej kolejności zrzucić na dół plecak z kluczykami od auta a potem, musielibyśmy już coś wymyślić.
Śliskie skały, przybywający śnieg jak i perspektywa krótkiego dnia (słońce zachodzi już o 17 godzinie) zmusiła nas do poddania się. Mieli rację Buckskin Gulch Canyon ma w sobie wiele niespodzianek. Tych pięknych i tych trudnych.
Podobno co się robi w sylwestra robi się cały następny rok. Mam nadzieję, że to nie jest prawda i jednak w 2015 roku będziemy zdobywać szczyty, przechodzić kaniony i zwiększać nasz przebieg (km i wzniesienie).
Po dojściu z powrotem na parking niestety nie zobaczyliśmy auta naszych znajomych. Jakby tam stało to pewnie uderzylibyśmy na Wave pomóc im znaleźć szlak ale wygląda, że przestraszyła ich pogoda. Zdziwiliśmy się troszkę bo widoczność się polepszała. Na parkingu spotkaliśmy kilka ludzi którzy wygrali permity i mimo pogody szli zobaczyć to cudo natury. Najbardziej (pozytywnie) zaskoczyła nas rodzinka z dwójką dzieci gdzie młodsze może miało 5 lat a drugie było nie wiele starsze.
Przygód na House Rock Valley Rd. ciąg dalszy. Jak to się Darek śmiał, o tej drodze można napisać książkę. Za pierwszym razem spotkaliśmy Panią co po ciemku szukała syna który gdzieś poszedł na hike, za drugim razem były „blondynki” które pytały się czy tam jest coś ciekawego. Tym razem zobaczyliśmy samochód w rowie. Nie był to przyjemny widok ale na szczęście nie widać było żadnych uszkodzeń samochodu ani ludzi w okolicy. Pewnie już pojechali po pomoc. Tak więc co przejazd to jakieś przygody.
Zbliżając się do Page zrozumieliśmy dlaczego nasi przyjaciele się wyofali z wizyty w Wave. W Page pogoda była dużo gorsza, widoczność zerowa a na drogach wszystkie samochody ślizgały się jak na lodowisku.
Zapowiada się ciekawy Sylwester....
Pare godzin później przyszedł czas na Sylwestrową imprezkę. Ja uwielbiam spędzać sylwestra w górach, na świerzym powietrzu, pod gwiazdami w niestandardowych miejscach. W góry nie bardzo mieliśmy gdzie iść. Wszystko było dość daleko, więc zdecydowaliśmy się na Podkowę (Horseshoe Bend). Na gwiaździste niebo i pełnię księżyca też nie bardzo mogłam liczyć. Pogoda pokrzyżowała nam troszkę plany. Na szczęście towarzystwo dopisało i szybko wszystkie niedoskonałości przestały mieć znaczenie. Nawet udało nam się znaleźć otwartą restaurację Strombolli's i mogliśmy zakończyć stary rok pysznym włoskim posiłkiem.
Z tą restauracją to było tak....najpierw znaleźliśmy jedną która miała bardzo dobre opinie na Tripadvisor, menu też było bardzo dobre – steak i inne mięsko....wszystko brzmiało apetycznie. Niestety jak do nich zadzwoniłam to się okazało, że są zamknięci na sezon....otwierają dopiero w Marcu. Szkoda bo już mieliśmy ochotę na jakąś lokalną krówkę wypasioną na lokalnej prerii.
Drugim wyborem było Strombolli's Do nich też przedzwoniłam, pytam się do której są dziś otwarci a oni, że w sumie to nie wiedzą. Zamkną jak nie będzie ludzi....no to szybko się zebraliśmy i w pogoni za jedzonkiem pojechaliśmy do „centrum” miasta.
W trosce o kierowców zdecydowaliśmy się zmienić plany i zamiast Horseshoe Bend zdecydowaliśmy się witać Nowy Rok nad tamą Glen Canyon, do której można dojść na nogach. Obchodzenia 5 Sylwestrów nie jest łatwe ale co zrobić jak wszyscy się porozjeżdżali po świecie.
Tak więc pierwsza była Polska....dobrze, że nie mamy rodziny w Azji bo byśmy cały dzień wznosili toasty. Godzinę później przyszedł czas na Anglię (specjalna dedykacja dla Londynu i Cardiff). Potem przerwa, tu mogliśmy zjeść kolację i zacząć imprezkę. 5h później Nowy Jork doczekał się i spadła kula na Time Square. Happy New Year!!!! 2h później i wreszcie my....pochłonięci rozmową i pisaniem życzeń do naszych znajomych w NY zagapiliśmy się, że to już 23 i pasuje opuszczać hotel i iść na spacerek nad tamę. Tak więc z małym opóźnieniem, lecąc przez prerie, śniegi doszliśmy na Scenic Road. Wiedzieliśmy już, że do punktu widokowego nie dojdziemy ale Grześ rzucił genialny pomysł „patrzcie tam jest laweta...będzie fajny stolik.” I takim sposobem na środku pustyni na której padał śnieg, na lawecie która stała jakby nigdy nic przywitaliśmy Nowy Rok. Było Final Countdown, były tańce na lawecie, był szampan, zabawy w śniegu...jednym słowem radość, zabawa i przyjaciele.
A ja znów czułam się jak w śnieżnej kuli. Śnieżek idealnie prószył, spokojnie, powoli a ja patrzyłam się w czarniutkie niebo i wspominałam 2014, który był pełen przygód, śmiechu, miłości, wspaniałych ludzi i wspaniałych podróży.
Ale to nie koniec....przecież kula ziemska się kręci....godzinę później przyszedł czas na kolejnego sylwestra. Specjalne życzenia lecą do Kalifornii!!!!
A teraz mała zagadka. Kogo spotkaliście jako pierwszą osobę w Nowym Roku. Nie mam na myśli znajomych i rodziny z którymi się witało nowy rok....mam na myśli osobę obcą....my spotkaliśmy prawdziwego Indianina ze szczepu Nawajo. Siedzieliśmy sobie w świetlicy i mieliśmy mieć małą imprezkę w 4 osoby a tu nagle przyplątał się Indianin Mike. Widać było, że miał niezła imprezkę bo troszkę mu się plątał język ale i tak usiadł przy nas i poopowiadał troszkę o Indianinach. Fajne anegdotki miał...może kiedyś opowiemy wam osobiście.
No to jeszcze raz Szczęśliwego Nowego Roku!
2014.12.30 Coyote Buttes South, AZ/UT (dzień 5)
W większości dzisiejszy dzień spędzimy po poruszaniu się po Vermilion Cliffs a dokładniej w jego przepięknej części zwanej Coyote Buttes South. Oczywiście jest to bardzo unikatowa i delikatna formacja skalna więc oczywiście permit (zezwolenie) był wymagany. Tym razem permit można kupić normalnie na internecie wybierając sobie datę, ale lepiej to zrobić wcześniej (ok. 4 miesięcy przed) bo jest limit 20 osób na dzień.
W tym rejonie jest wiele ciekawych miejsc ale są one trudno dostępne. Potrzebny jest samochód 4x4 i wysokie zawieszenie. Jeździ się po głębokim piasku i skałach. Dobrze, że mamy dwa samochody więc w razie zakopania się drugim samochodem możemy dalej pojechać po pomoc. Oczywiście telefony komórkowe tam nie działają.
7:30 rano wyruszyliśmy z pod hotelu. Po 60 km (40 milach) drogą 89 West dojechaliśmy do House Rock Valley Rd. Tutaj już asfalt się kończy i wjechaliśmy na off-road ale wciąż droga była szeroka i ubita. Po kolejnych 13 km (8 milach) minęliśmy słynny Wire Pass parking gdzie dwa dni temu szliśmy na słynne Wave. Jadąc dalej na południe po kolejnych 2,25km (1.4 mili) wjechaliśmy z powrotem do Arizony. Na granicy stanów przy tej drodze jest bardzo ciekawy kemping. W tym miejscu zaczyna się słynna Arizona Trail (dł. 1287 km / 800 mil), która idzie przez całą Arizonę przechodząc między innymi przez Grand Canyon i inne przepiękne rejony. Trasa ta jest dość trudna bo są odcinki ponad 100 km (kilkadziesiąt mil) gdzie nie ma żadnej wody.
Na granicy stanów droga zmienia nazwę na (House Rock Rd.) i nią jechaliśmy jeszcze przez kolejne 11 km (6.7 mili). Dojechaliśmy do jednego z trzech parkingów, Lone Tree Reservoir. Samochody z niskim zawieszeniem i napędem na dwa koła dalej nie powinny kontynuować jazdy ze względu na trudne warunki. Na szczęscie mamy Jeep'ki, nie są to idealne samochody na te bezdroża ale wystarczająco dobre, żeby zapuśić się głębiej w te prerie. Dwóch doświadczonych kierowców z dobrymi pilotami wyposażonymi w GPSy ruszyło przed siebie.
Droga lekko wznosiła się do góry, po skałach i głębokim piasku, czasami było słychać jak charujemy brzuchem samochodu po piasku. Po 4 km (2.4 mile) dojechaliśmy do drugiego parkingu, Paw Hole. Zostawiliśmy tam samochody i już na nogach ruszyliśmy w kierunku północnym. Spacerowaliśmy po okolicy przez ok. 4km (2,5 mili), oglądając ciekawe formacje skalne. Było tam wiele mini Wave, ciekawych kolumn i kopczyków skalnych, fauna i flora też przykuwała naszą uwagę. Zajączki skakaly w kółko, większe kotki się chowały i widzieliśmy tylko ich ślady na piasku a krówki się pasły.
Oczywiście w całym parku nie ma ani jednego szlaku więc można chodzić gdzie się chce i odkrywać coraz to nowe zakamarki, trzeba tylko pamiętać gdzie się zostawiło samochód. Po raz kolejny polecamy GPS dla ludzi żądnych przygód. Wracając do samochodu poczuliśmy się jak w Afryce na jakimś safari bo znaleźliśmy szczątki jakiegoś zwierzątka po którym zostały już tylko ładnie wylizane kości. Beatka, zaczęła składać te puzzle i wyszło jej, że to prawdopodobnie była krowa, która napotkała duże kotki na swoim pastwisku. Oczywiście dzieci miały z tego największą radochę, wzięły po dwa żebra i zaczęły walczyć jak na miecze.
Z Paw Hole do Cottonwood Cove, trzeciego najbardziej oddalonego parkingu prowadzą dwie drogi. Krótsza, dalej na wschód przez góry jest bardzo ciekawa ale wymagane są już naprawdę świetne samochody, przystosowane do jeżdżenia po bardzo ciężkich terenach. My nie posiadając tego typu zabawek wybraliśmy drogę drugą, która prowadzi na około ale teren jest łatwiejszy, nie mylić z łatwym. Nasza 20 kilometrowa (12 mil) trasa dalej wiodła przez skały i głębokie piaski. Po drodze mieliśmy szczęście zobaczyć stado krów pędzonych przez dwóch kowbojów i jedną kowbojkę. Oczywiście jak przystało na Cowboys wszyscy mieli kapelusze, jeansy, skórzane kamizelki i siedzieli na koniach.
Nawet dosyć sprawnie udało im się usunąć bydło z naszej drogi więc mogliśmy dalej kontynuować naszą jazdę. Po drodze minęliśmy również opuszczone ranczo. Widać było, że kiedyś tam mieszkali ludzie ale teraz wszystkie budynki są już ruinami.
Po dobrej godzinie najlepszy nawigator, Ilonka doprowadziła załogę do Cottonwood Cove Parking. Zostawiwszy permity za szybą poszliśmy odkrywać kolejne ciekawe zakątki Południowych Kojotów. Z parkingu idąc ok 1km (0.5 mili) na Północny Zachód, doszliśmy do ciekawych formacji skalnych gdzie między innymi znaleźliśmy skalnego Żółwika, Wieżę Kontrolną, Fotelik i inne cuda natury.
Zadziwiające, że pomimo swojej kruchości skały te przetrwały miliony lat. Co prawda w zmienionej formie ale nadal piękne.
GPS nam pokazał, że Wave jest oddalony od nas 3,5 km (2 mile) więc postanowiliśmy tam podejść i zobaczyć formacje skalne, które nie zdążyliśmy zobaczyć dwa dni temu jak np. Hamburger, Dinosaur Dance Floor, Piramidy itp.
Po pół godziny przemierzania prerii w kierunku północnym doszliśmy do wniosku, że nie zdążymy wrócić do naszych samochodów przy dziennym świetle. Patrząc na ślady kojotów, rysiów i innych dzikich zwierzątek nie mieliśmy ochoty zostawać na noc w tych rejonach więc zdrowy rozsądek wygrał i zawróciliśmy do aut. Zdecydowanie jest to ogromny i przepiękny obszar. My odkryliśmy tylko jego znikomą część. Wiemy jedno musimy tu kiedyś wrócić z większą ilością wolnego czasu i czymś lepszym niż Jeep Cherokee.
Trudniejszą część drogi udało nam się jeszcze pokonać za dnia. Zbliżając się do asfaltu spotkaliśmy mały samochodzik z trzema młodymi dziewczynami, stojących na awaryjnych światłach. Zatrzymaliśmy się w celu sprawdzenia czy nie potrzebują pomocy. Jak się okazało wszystko było OK, a dziewczyny zapytały się nas:
Is there anything there? /Czy tam coś jest?/
What do you mean? /Co masz na myśli?/ - zapytałem.
W odpowiedzi pokazały mi iPhona ze zdjęciami Wave. Patrząc na ich samochód (zwykły sedan), porę dnia (zmierzch), ich ubiór i przygotowanie o mało nie parsknęliśmy śmiechem. Zachowując kamienna twarz odpowiedziałem tylko:You have to hike there for 3h each way. /Aby tam dojść trzeba zrobić 3h hike./
What? Hike? /Co? Hike?/ - odpowiedziały zaskoczone
I na tym skończyło się nasze miłe spotkanie. Miejmy nadziję, że dziewczyny nie wybrały się na spacer nocą po tym pustkowiu bo następnym razem Beatka będzie składała kości człowieka a nie krowy.
Tym groteskowym akcentem zakończyliśmy kolejny wspaniały dzień.
W powrotnej drodze konserwy przegrały, gdyż nie mogliśmy się oprzeć ofercie WalMart w której mieli świeżo upieczony kurczak z rożna za jedyne $2.50. Ale była uczta.
2014.12.29 kanion Antylop, tama Glen, jezioro Powell, zakole Horshoe, AZ (dzień 4)
Dzisiejszy dzień należał do lżejszych i spokojniejszych dni. Mieliśmy komfort wyspania się do 7 rano. W hotelu Marriott nie mają wliczonych śniadań, więc mogliśmy w końcu zjeść pyszną makrelę wędzoną w sosie węgierskim. Na dzisiaj mieliśmy zaplanowane dwa kaniony, dolny i górny kanion Antylop, tamę w Glen Canyon, przejażdżka nad jezioro Powell i oglądnąć zachód słońca nad Horseshoe Bend.
Kanion Antylop należy do najpiękniejszych kanionów szczelinowych na świecie. Dzieli się on na dwie części, górny i dolny. Który jest piękniejszy? Trudno stwierdzić, one są po prostu różne. Obydwa powstały 1.6 miliarda lat temu (dla porównania Grand Canyon powstał 1.3 miliarda lat temu). Przewodniki, blogi opisywały, że górny kanion jest ciekawszy, piękniejszy od dolnego. Proponują zwiedzać dolny rano a górny w samo południe, kiedy jest najlepszeświatło. Taki też był nasz plan. Kaniony są położone na terenie rezerwatu Indian Navajo, więc nie można ich zwiedzać indywidualnie. Wymagany jest przewodnik, oczywiście płatny. Po 10 minutach jazdy samochodem na wschód od miasteczka Page zajechaliśmy na parking dolnego kanionu. I w tym momencie piękno i czar kanionu prysnął. Byliśmy 15 minut przed otwarciem i już była kolejka.
Wiadomo, blisko miasteczka, bardzo łatwy dojazd samochodem, więc tłumy ludzi się tam zjeżdżają. Nie trzeba dużo chodzić..... nie tak jak wczoraj w Wave, że prawie nie było nikogo! My niestety nie załapaliśmy się na pierwszą turę. Poszliśmy jako trzecia tura o 9:30. Tak jak wspomniałem wyżej kaniony znajdują się w rezerwacie Indian i niestety oni potrafią zdzierać kasę z turystów. Za wejście na 1,5h do kanionu trzeba było zapłacić $28 i to tylko do dolnej części. Dla porównania Grand Canyon kosztuje $25 za cały samochód ludzi na tydzień czy Buckskin Gulch, który jest za darmo. Jak turysta chce zwiedzićrównież górną część musi uiścić kolejną opłatę $25 (a w południe nawet $40 za osobę). Oczywiście zapłaciliśmy wymagane pieniądze bo chcemy zobaczyćto cudo natury. Punktualnie o 9:30 rano nasz przewodnik wraz z całą grupą (25 osób) wprowadził nas w głąb kanionu. Wow...zdjęcia które widzieliśmy wcześniej nie oddawały tego co zobaczyły nasze oczy. Zeszliśmy 20 metrów w głąb ziemi i nie mogliśmy się nadziwić temu co szybko płynąca woda z piaskiem potrafi zrobić ze skałą. Faliste kształty skał przypominały nam korkociąg. Nie wiemy dokładnie jak długi jest kanion, my szliśmy nim 1.2 km robiąc setki zdjęć. Pomimo dużej grupy nie odczuliśmy presji pośpiechu i mogliśmy przystawać w wielu miejscach i robić sobie zdjęcia bez innych ludzi.
Spędziliśmy tam 1,5h, wspinaliśmy się na ściany kanionu, bawiliśmy się ustawieniami w aparatach, robiliśmy wiele zdjęć. Po 1.5h kanion stawał się coraz to jaśniejszy i widać było, że się podnosimy do góry. W końcu po kolejnych paru minutach zobaczyliśmy słonce i wyszliśmy na zewnątrz. Z góry prawie nie widać, że obok ciebie jest potężna, długa dziura w ziemi. Idąc tam nocą można łatwo wpaść i raczej szanse na przeżycie są niewielkie.
Po wyjściu przewodnik nam jeszcze pokazał ślady dinozaura, który przechodził tamtędy jakiś czas temu.
Opowiedział również parę ciekawostek. Jedną z nich była powódź jaką mieli w lato 2013. Była tak potężna, że kanion był zamknięty na dwa tygodnie, a woda płynęła z potężną prędkością zalewając cały kanion. Wyszliśmy koło 11 rano, bilety na górny kanion mieliśmy na 14 (na 12 były już wykupione), więc pojechaliśmy zobaczyć tamę na rzece Colorado. Najlepszy punkt do oglądania nie jest koło samej tamy, a gdzieś kilometr w dół rzeki Colorado z Scenic View Rd. Robi wrażenie, stoi się na krawędzi nad rzeką, pod tobą prawie 1000 ft w pionie do wody, a w oddali widać tego olbrzyma.
Później pojechaliśmy oglądnąć Powell Lake, które powstało jak zbudowali tamę. Jezioro można oglądać z wielu miejsc, jest bardzo duże, długość brzegu jest ponad 3,000 kilometrów. Myśmy wybrali punkt Lone Rock, który już jest w stanie Utah. Nazwa pochodzi od samotnej skały, która znajduje się na środku jeziora.
To miejsce jest bardzo popularnym miejscem wypoczynkowym okolicznych mieszkańców. Znajduje się tam camping a także baza wypadowa na off-road. Po śladach na pustynnych piaskach widać, że lokalni maja fajne zabawki. Jednak jest zima, więc ostro tam wiało, przenikliwym, zimnym wiatrem. Prawie nikogo nie było, paru lokalnych i jakaś firma miała sesję zdjęciową jakiś kosmetyków. W lato pewnie jest zupełnie inaczej, jak ludzie chcą uciec od gorącego, pustynnego upału i się zanurzyć w zimnej, orzeźwiającej wodzie.
Nadszedł czas na górny kanion. Punktualnie o 14 zapakowali nas do odkrytego pick-upa, kazali się mocno trzymać i ruszyliśmy. Jechaliśmy 10-12 minut po głębokich piaskach wyschniętej rzeki Antelope. Tak jak wspomniałem, był to odkryty pick-up więc ludzie, którzy nie mieli żadnego ubrania od wiatru, po prostu dobrze zmarzli. 10 minut szybko zleciało i dojechaliśmy na północną część górnego kanionu Antelope. I tu dostaliśmy szoku, na miejscu już było takich samochodów jak nasz kilkanaście. Jak w każdym na samochodzie jest 14 osób to pewnie w kanionie który ma 400 metrów jest już 200 osób. Ale nic, myślimy pozytywnie i z uśmiechem na ustach idziemy jak gęsi za przewodnikiem do „wrót” kanionu. Przed wejściem dostaliśmy parę zakazów, czego nie wolno nam robić w kanionie. Nie wolno chodzić po ścianach, nie wolno malować nic na ścianach (naprawdę?), nie wolno używać lampy błyskowej, nie wolno się zatrzymywać jak przewodnik nie pozwoli, nie wolno głośno mówić, nie wolno..........!!!
Weszliśmy...... kanion piękny, głębszy od dolnego, więc dosyć ciemny. Idziemy parę kroków, przewodnik mówi stój, pokaż aparat zrobię ci fajne zdjęcie. Znowu idziemy parę kroków, znowu stój, pokaż aparat...... Bardzo wąski kanion, a co najgorsze jest dwu kierunkowy. Idziesz 400 metrów i wychodzisz z niego, żeby się wrócić do samochodu to musisz się znowu wracać kanionem. Nie tak jak dolny kanion. Wchodzisz z jednej strony a wychodzisz z drugiej, przewodnik idzie i więcej go nie widzisz.
Po pół godziny przepychanki wyszliśmy na zewnątrz ogrzać się w słoneczku. W kanionach szczelinowych zawsze jest chłodniej w środku niż na zewnątrz. Szybkie zdjęcie na zewnątrz i szybko wracamy.... Przewodnik powiedział, żeby się już nie zatrzymywać na zdjęcia tylko szybciutko iść do samochodu. On pójdzie ostatni i będzie nas pilnował. Naprawdę?
Kanion sam w sobie jest piękny, może nawet ładniejszy od dolnego ale ta presja pospiechu i setki ludzi przepychających się między tobą powodują, że nie masz ochoty już dłużej w nim przebywać. On jest głęboki, więc jest mało światła na dole i chcąc zrobić ciekawe zdjęcia musisz się trochę aparatem pobawić, zmieniać wiele parametrów w zależności od oświetlenia. Już nie wspomnę o rozłożeniu statywu. Niestety nie da się tego robić bo co chwilę słyszysz przewodnika, że musimy już iść, albo jakiś inny człowiek w tenisówkach mówi „excuse me”.
Po paru minutach wróciliśmy do naszego pick-upa i w kilkanaście minut przyjechaliśmy na parking gdzie już czekał nasz samochód.
Jednym słowem, piękny kanion, ale za dużo ludzi. Dolny kanion też bardzo piękny, a znacznie lepsze warunki do zwiedzania i robienia zdjęć.
Następny punkt dnia, Horseshoe Bend. Jest to bardzo widokowe miejsce, położone zaledwie parę minut samochodem na południe od Page. Miejsce gdzie rzeka Colorado zakręca o 270 stopni tworząc malowniczy kanion, głęboki na 300 metrów (1000 ft.). Miejsce to swoją nazwę zyskało dzięki kształtowi przypominającemu podkowę (Hoseshoe). Tak jak spodziewaliśmy się to miejsce również jest za blisko miasteczka, więc parking na samochody był jużprawie pełny. Z parkingu do punktu widokowego trzeba przejść około 800 m (0.5 mili) w kierunku zachodnim. Idzie się dosyć łatwo, część po piasku częśćpo skałach i zajmuje to nie więcej niż 20 minut. Cały brzeg klifu to jeden wielki punkt widokowy załadowany ludźmi. Trzeba bardzo uważać bo nie mażadnych barierek i bardzo łatwo spaść w dół.
Bliskość parkingu i w miarę łatwe dojście do klifów sprawiło, że miejsce to wybraliśmy na przywitanie Nowego Roku. Mamy nadzieję, że będzie piękne i gwiaździste niebo.
2014.12.28 Coyote Buttes North, The Wave, AZ (dzień 3)
W końcu nadszedł dzień na tak długo oczekiwany hike do Wave. To właśnie od Wave pojawił się cały pomysł wycieczki i wszystkie przygotowania. Nastawiamy się, że będzie to najładniejsze miejsce na całej wycieczce. Wkrótce się przekonamy. Swoją unikatowością i niedostępnością może nawet pobić Bryce, Grand Canyon czy inne piękne miejsca na ziemi.
Nie tracąc ani minuty światła dziennego wyjechaliśmy z naszego hotelu w Kanab dosyć wcześnie, jeszcze była szarówka. Po drodze widzieliśmy cudowny wschód słońca nad pustyniami południowego Utah. Po około 40 minutach jazdy drogą 89 na wschód dotarliśmy do drogi House Rock Road i nią kontynuowaliśmy naszą podróz w kierunku południowym. Droga oczywiście już nie była asfaltowa, ale nasz Jeep Cherokee bardzo dobrze sobie na niej radził. Darek miał wstępne przygotowanie do tego co ponoć ma być za parę dni w Połudnowej części parku Coyote Buttes. Mamy jechać o wiele gorszymi drogami, gdzie napęd na cztery koła, wysokie zawieszenie i doświadczenie kierowcy są podstawą....
Po 8.3 mili dotarliśmy na parking Wire Pass. Niestety nie byliśmy pierwsi, a wręcz przeciwnie, byliśmy jednym z ostatnich samochodów jakie tam dotarły. Nie dziwimy się, że ludzie rozpoczynają odkrywanie tego rejonu wcześnie rano. Jak się później przekonaliśmy jest tam tyle pięknych miejsc, że aby odkryć wszystko to i tak brakuje jednego dnia. Więc lepiej zacząć wcześniej i spokojnie podziwiać widoki, formacje skalne i wszystko co natura stworzyła. Z tego parkingu są dwie trasy. Jedna prowadzi właśnie do Wave, druga natomiast to szlak Buckskin Gulch – tam wybieramy się za 3 dni. Do żadnego z tych miejsc nie prowadzi oznakowany szlak. Można chodzić gdzie się chce, trzeba tylko zapamiętać jak wrócić do samochodu, zalecany jest oczywiście GPS. Jest to bardzo ważne, bo w nocy temperatury tam spadają bardzo nisko, prawie nie ma żadnych drzew na rozpalenie ogniska, a wygłodniałe zwierzęta pustynne tylko czekają na łatwą ofiarę.
Wraz z permitem (pozwoleniem) dostaliśmy mapkę a raczej zdjęcia formacji skalnych, które powinny nam wskazać drogę do Wave. Opis ten jednak jest słabej jakości. Idąc do Wave można jeszcze obrać azymunt na dużą szczelinę skalną, która jest widoczna na kilometr ale powrót już może być gorszy. Darek dodatkowo znalazł wiele ciekawych miejsc poza samym punktem docelowym, które warto zobaczyć. Zdecydowanie warto czasem zboczyć z drogi aby zobaczyć coś poza Wave. Cały obszar jest piękny i pełen ukrytych niespodzianek i pięknych widoków za każdym rogiem. Będąc jeszcze w NY, Darek poświęcił dużo czasu na czytanie blogów innych ludzi, którzy tam byli. Przy pomocy Google Earth i przeczytanych informacji udało mu się zlokalizować wiele ciekawych miejsc i zapisać ich dokładne współrzędne GPS. Przydały się....
Pierwsze pół mili idzie się na wschód wyschniętym korytem rzeki. Następnie jest ostry zakret w prawo, ostro do góry i już się jest na pustynnym terenie, który jest porośniety pustynną trawą (ostrokrzewy) i gdzie niegdzie leżą płaty śniegu. Tutaj się jeszce łatwo idzie bo wszędzie jest piasek i jest dużo śladów ludzkich, które wytyczaja kierunek drogi. Mimo, że maksymalnie może tam wejść 20 osób dziennie, to nawet dużo śladów było na piasku. Wygląda, że są tu rzadkie opady i ślady się jednak utrzymują dość długo. Po około 1 mili trasa skręca ostro w prawo i prowadzi już sakałami. Skały są suche więc nie ma problemów z przyczepnością. Łupkowa struktura skał dodatkowo ułatwia wspinaczkę tworząc swojego rodzaju schodki. Na skałach pojawia się jednak problem gdzie iść. Jak już wspominałam trasa nie jest oznaczona i na całej 3 milowej trasie do Wave spotkaliśmy tylko dwa słupki wskazujące drogę. Jeden z tych słupków jest zaraz po wspomnianej formacji skalnej i tu należy skręcić ostro w prawo. Potem idzie się w miarę prosto, omijając większe górki i kierując się na wspomnianą szczelinę w skałach. My jednak zboczyliśmy z trasy i poszliśmy oglądać Pool Cove, White Castle, Saddle, Brain Rock.
White Castle jest formacją skalną, która na szczytach ma białe skały. Początkowo skały te nie przypominały mi zamku. Dopiero jak weszłam pomiędzy te skały, do miejsca zwanego Pool Cove skąd ma się wraźenie jakby się było otoczonym murem obronnym z wieżyczkami. Później z góry Wave widać było idealnie, że te skały naprawdę tworzą formację przypominającą zamek.
Dla odważnych parę metrów dalej jest wyjście na Raven, które sobie odpuściliśmy ale wybraliśmy nie wiele ławiejszą trasę na Saddle. Wyjście na górę jest po skałach ale dość stromych więc napęd na 4 ręce jest miejscami wskazany. Ponieważ, wychodzi się dość wysoko to widok jest oszałamiający i widać całą przestrzeń pustynną z różnymi formacjami skalnymi.
Zejście jak to bywa jest trudniejsze niż wyjście i schodziliśmy prawie na tyłku. Po bezpiecznym zejściu parę metrów dalej zobaczyliśmy Brain Rack. Skały przypominające mózg...nie do końca jesteśmy pewni czy ludzki czy dinozaura.
Wreście nadszedł czas na Wave...wróciliśmy z powrotem na najkrótszą trasę i ruszyliśmy przed siebie. Na szczęście Darek wcześniej załadował mapy, które miały narysowany szlak na Wave (duże ułatwienie). Oczywiście po drodze nadal mijaliśmy ciekawe formacje skalne i nazywaliśmy je po swojemu, były Żebra Dinozaura, Rysunki Indian (stworzone przez wiatr i wodę), Satelity, Sfinx czy Neony itp.
Po kolejnym odcinku nasz GPS powiedział nam, że właśnie zmieniliśmy stan i weszliśmy do Arizony. Trasa do Wave nadal prowadziła po skałach i piasku, aż do ostatnich paru metrów gdzie zaczęła ostro iść do góry. Początkowo po piasku a potem po skałach.
Wow...wow...wow...i jeszcze raz wow...
Taka była nasza reakcja jak wreszcie dotarliśmy do Wave. Od razu wiedzieliśmy, że to jest to miejsce. Idealne warstwy skalne tworzące Falę. W tym momencie ziściło się moje marzenie. Rok może dwa lata temu zobaczyłam zdjęcie Wave. Dowiedziałam się wtedy gdzie to jest i, że trzeba starać się o pozwolenie wejścia. Od tego momentu miejsce to siedziało w mojej głowie ale nigdy nie sądziłam, że tak szybko ziści się moje marzenie. Dziękuję Mami, że wygrałaś permit.
Wave jest to obszar gdzie woda i wiatr wyrzeźbiły w skałach formę idealnie przypominającą falę oceanu. Bardzo cieszymy się, że limitują tam wejścia i dziennie może tam iść tylko 20 ludzi. Po pierwsze w spokoju można podziwiać piękno a po drugie Wave nadal jest Wavem. Skały, które to tworzą są bardzo kruche i czasem się łamały pod naszymi butami. Wydaje nam się, że jest to piaskowiec i dlatego formacja ta jest dość krucha.
Na Wave można spędzić godziny. Ja nie miałam ochoty opuszczać tego miejsca w ogóle. Mogłabym tak siedzieć godzinami, pstrykać zdjęcia, podziwiać co natura może zrobić i po prostu być w tym miejscu.
Ale Wave to też skały obok. Po krótkim lunchu na „Fali” poskakaliśmy po skałkach aby zobaczyć widok z góry. Latając tak z aparatem po okolicy znaleźliśmy jeszcze więcej skał przypominających mózg ale też „Neony”. Neony są to skały (kolumny skalne) których prawie każda warstwa skalna ma inny odcień. Rzeczywiście poprzez swoje kolory przypominają Neony. A cały krajobraz przypomina planetę Mars, przynajmniej tą co znamy z filmów.
Podobno za Wavem jest drugi Wave. Oczywiście nie bylibyśmy sobą jakbyśmy nie poszli tego sprawdzić. Znów GPS się nam przydał i wskazał nam drogę. Wave II jest równie ciekawy choć totalnie inny....ogólnie obszar, który zajmuje jest mniejszy ale długość „fali” jest chyba większa.
Inne, ciekawe i zdecydowanie warte zobaczenia miejsce. Wybiła godzina 15 i pomału pasowało się wracać. Darek bardzo chciał jeszcze zobaczyć ślady dinozaurów więc znów zboczył z drogi a ja z mamą zaczęłyśmy się kierować po szlaku z powrotem do samochodu. Darek miał nas dogonić. Bardzo łatwo wracało się po piasku gdzie były ślady ludzkie. Niestety kiedy weszłyśmy na skały to do pewnego momentu wiedziałyśmy jak iść....było to mniej więcej do momentu w którym weszliśmy z powrotem na szlak po naszym małym zboczeniu z drogi w drodze do Wave. Na szczęście mamy Walkie-talkie (następna zabawka ratująca życie) i w miarę szybko dołączyliśmy do Darka który miał GPS. Naprawdę, bez GPSa nie radzę się tam wybierać. Chyba, że chcecie sobie rozkładać sznureczek.
Natomiast co do śladów Dinozaurów to zobaczysz je tylko jeśli będziesz wiedział dokładnie gdzie szukać. Po raz kolejny GPS – dobra robota. Droga do Dinozaurów prowadzi bardzo wąskim kanionem, znajdującym się po lewej stronie wracając od Wave. Po wyjściu z kanionu na wyschnięte koryto rzeki trzeba się troszkę po wspinać po skałkach kilkaset metrów aż do śladów Dinozaurów. Darek je znalazł i stwierdził, że to mogą być ślady dinozaurów, które tu rządziły 160 milionów lat temu. Zejść można już górami które po krótkiej chwili łączą się ze szlakiem Wave.
Powrót zajął nam już zdecydowanie mniej czasu niż droga do Wave. Po pierwsze się ściemniało a my chcieliśmy zdążyć przed zmierzchem, przed wyjściem zwierzątek a po drugie nie robiliśmy już tylu zdjęć, chyba, że zachodów słońca.
Wraz ze zmierzchem nastąpił koniec naszego hiku ale nie naszych przygód. W drodze powrotnej spotkaliśmy Panią, która szukała własnego syna....upppsss.....było już ciemno a ona szukała syna bo umówili się, że go odbierze z parkingu. Niestety myśmy nie spotkali na naszej trasie żadnej samotnej osoby. Mamy nadzieję, że Pani szczęśliwie odnalazła syna. Drugą przygodą było stado jelonków i sarenek, które weszło nam na drogę. Darek żałował, że nie były to wilki ale ja tam wolę jelonki.
I na tym miłym spotkaniu skończył nam się dzień....potem tylko hotel tym razem Marriott Courtyard w Page, spotkanie z reszta załogi i wymienienie się wrażeniami. Grzesiów czeka Wave za 3 dni....wiemy, że wrócą wtedy z wycieczki z jednym słowem na ustach WOW. No bo jak tu się nie zachwycać.
2014.12.27 Bryce Canyon National Park, NV (dzień 2)
Do tej pory uważałam, że Zion jest najpiękniejszym kanionem, dziś się przekonałam w jak dużym błędzie byłam. Bryce Canyon wygrał! Po prostu bajka.
Jak zwykle pobudka wcześnie rano, szybkie śniadanko, pakowanie plecaków i w drogę.
Po drodze małe rozczarowanie, w samochodzie nam pokazało na termometrze, że temperatura na zewnątrz jest -7F (-22C) brrrrr......!!! Bryce Canyon jest bardzo wysoko położony. Najwyższy punkt ma 9115ft (2778m), dlatego pewnie są tak niskie temperatury. Miejmy nadzieję, że w ciągu dnia temperatura się podniesie, albo po prostu będziemy musieli iść szybciej.
Z hotelu do Bryce Canyon Visitor Center mieliśmy nie dużo tylko 1,5h. Pierwotny plan był zejść trasą „The Wall”. W informacji powiedzieli nam, że niestety trasa ta jest zamknięta na zimę. Drugą opcją była trasa Navajo Loop. Obie trasy startowały z tego samego miejsca (Sunset Point) i już po paru krokach zorientowaliśmy się, że jednak trasa „The Wall” jest otwarta. Nie jestem pewna czy łańcuch otworzył strażnik parku czy ktoś kto nie bał się i bardzo chciał przejść. Dla nas nie miało to większego znaczenia i szybko wróciliśmy do realizacji pierwotnego planu.
Trasa „The Wall” nie jest niebezpieczna ani trudna. Tak naprawdę jest łagodniejsza niż druga opcja Navajo. Problem polega na tym, że na trasie The Wall mogą być lawiny jeśli spadnie dużo śniegu. Na szczęście ta zima nie rozpieszcza nas śniegiem więc spokojnie pokonaliśmy 600 ft. Zajęło nam to dużo więcej niż normalnemu człowiekowi bo na każdym kroku zatrzymywaliśmy się i robiliśmy zdjęcia. Piękna tego kanionu nie da się opisać a, i zdjęcie pewnie oddadzą to tylko w połowie.
Po krótkiej przerwie na batonika i piwko poszliśmy odkrywać „Hoodoos”. Jest to północna część kanionu przez którą prowadzi szlak „Peek-a-boo”. Rejon Hoodoos wziął swoją nazwę od kolumn skalnych, które powstały przez erozję lodu i wody. Zamarzający lód między skałami rozsadzał je tworząc kolumny, okna i inne przepiękne skały.
Szlak Peek-a-boo to 3 milowy loop, który podobno najlepiej zrobić zgodnie ze wskazówkami zegara. Potwierdzamy, że jest to bardzo dobra sugestia. Wydawać by się mogło, że 3 mile to nic wielkiego ale ciągłe chodzenie góra-dół-góra-dół dały nam się we znaki ale głównie opóźnienie mieliśmy znów przez zdjęcia. To jest jak bajka, jak kraina czarów gdzie wszystko jest zbyt doskonałe. Nawet niebo miało idealnie niebieski odcień.
Po szlaku Peek-a-boo przyszła kolej na lunch. Nie ma to jak pieczywko Waza z pasztetem (tym razem z pieczarkami), herbatka, piwko, co kto woli. Po zregenerowaniu sił mogliśmy ruszyć w drogę powrotną na górę kanionu. Oczywiście my nie poszliśmy na łatwiznę i wybraliśmy najdłuższą drogę powrotną ale za to drogę prowadzącą przez jeszcze inną część kanionu.
Szlak do Sunrise Point idzie łagodnie do góry i jak każdy szlak w tym parku rozpieszcza widokami. Po około 0.6 mili ze szlaku jest odbicie na Queen Victoria. Warto zboczyć na chwilę, ze szlaku. Choć szlak jest niedługi (0.2 mili) to straciliśmy 20 minut bo każdy chciał mieć zdjęcie pod każdą skałą.
Szybko jednak wróciliśmy na szlak i dość szybko wyszliśmy na szczyt kanionu. Z Sunrise Point do Sunset Point trzeba przejść górą i jest to bardzo łatwy 15 minutowy spacerek chodnikiem. Spieszyliśmy się, żeby zdążyć na zachód słońca. Chcieliśmy go zobaczyć na Rainbow/Yovimpa point. 15 milowa, przepiękna droga, szczytami kanionu na południe. Punkty te są bardzo blisko siebie, ale Yovimpa Point jest lepszy na ogłądanie zachodu słońca. Z Rainbow point jest natomiast lepszy widok na Bryce Canyon.
Te kolory, ten zachód słońca i to miejsce były idealnym zakończeniem dnia. Teraz powrót do hotelu w Kanab a jutro najważniejszy punkt programu – WAVE.
Podsumowanie dnia: długość hiku: 7.3 mili, pokonana wysokość: 1900 ft.
2014.12.26 Grand Canyon, AZ (dzień 1)
O tym, że wybieramy się w kaniony pisaliśmy już niejednokrotnie na naszym blogu. Wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany czas. Planowaliśmy i trenowaliśmy na ten wyjazd miesiącami zawalając nie jedną nockę, a weekendy spędzając w górach trenując. Jesteśmy super przygotowani i mamy nadzieję, że po drodze nie będzie żadnych dużych, niespodziewanych przeszkód (z małymi damy sobie rady) i nasz plan zostanie zrealizowany w 110%.
W ciągu najbliższych 13 dni mamy zamiar odwiedzić 6 parków: Grand Canyon, Bryce Canyon, Coyotes Buttes North i South, Arches, Canyonland i Zion. Przejechać parę tysięcy mil samochodem po autostradach i bezdrożach Stanów południowo-zachodnich. Mamy zaplanowane 11 różnego rodzaju hików, od małych paro-milowych spacerków po duże kilkunasto-milowe hiki. Chodzić po wielu kanionach, od szerokich jak Grand Canyon po bardzo wąskie jak Buckskin Gulch czy Antylope, gdzie żeby przejść czasami musisz iść bokiem i ściągać plecak. Te wąskie są ulubione Ilonki. Mamy także zamiar odwiedzić słynne The Wave w Coyote Buttes North gdzie, żeby wejść musisz wygrać loterię, co udało nam się zrobić we wrześniu. Jest to tak unikatowe miejsce, że maksymalnie może tam iść 20 osób dziennie. Szanse na wygranie loterii są bardzo małe, więc możemy się uznać za największych szczęściarzy (ciekawe czy szczęście dopisze nam też w Vegas). Okazja zobaczenia Wave zdarza się bardzo rzadko więc nawet nasi przyjaciele zdecydowali się do nas dołączyć.
Tak więc czas zacząć naszą przygodę, Jest 7:30 rano a my po 4h spania, szybkim śniadanku, spakowaniu się i przygotowaniu sprzętu ruszamy w drogę w kierunku Grand Canyon. Plan na dziś to zejście 3000 ft w dół Kanionu na Platau Point (6.2 mili w każdą stronę), trasą Bright Angel.
Ale jak to się stało, że spaliśmy tylko 4h??? Wczoraj.....pierwszy dzień Bożego Narodzenia, na szczęście planowana śnieżyca która miała być w NY nie doszła do miasta, więc loty odbyły się planowo. Trochę zmęczeni i nie wyspani po Wigilii udaliśmy się na lotnisko LGA. Niestety nie mieliśmy bezpośredniego lotu do Las Vegas, tylko musieliśmy się przesiąść w Dallas w Teksasie (bezpośrednie loty w Święta są dość drogie). Godzinna przesiadka, nic wielkiego, a można zjeść dobrego hamburgera z teksańskich krówek. Pierwszy lot minął dosyć szybko i już po czterech godzinach wylądowaliśmy w Dallas. Mieliśmy siedzenie przy wyjściu awaryjnym, więc było dużo miejsca i można sobie było nogi rozciągnąć. Mieliśmy tylko godzinkę w Dallas, więc nie można było iść do jakieś fajnej hamburgerowni ale znaleźliśmy Fuddruckers, lokalny fast food. Jak na fast food były dobre, chociaż daleko im do In 'n' Out, które jest w Vegas, ale niestety jest zamknięte w Boże Narodzenie. Na lotnisku skontaktowaliśmy się też z naszą drugą grupą wyprawy, która już doleciała do Vegas i właśnie się wybierali jechać do Grand Canyon gdzie w hotelu Holiday Inn Grand Canyon spędziliśmy naszą pierwszą noc.
Z Dallas wystartowaliśmy z pół godzinnym opóźnieniem, bo jakieś głośniki nie działały w samolocie, ale kapitan obiecał, że postara się ten stracony czas jakoś nadrobić w powietrzu. Niestety nie udało mu się to i w Vegas wylądowaliśmy z opóźnieniem 30 minut. Potem przyszedł czas na wypożyczenie samochodu. Cały szkopuł polegał na tym, że musimy mieć samochód z napędem na 4 koła i wysokim zawieszeniem. Niestety, żadna wypożyczalnia i żadna klasa nie gwarantuje samochodu takiego rodzaju. Zaproponowali nam Mazda CX9 (klasa crossover) która co prawda ma napęd na 4 koła ale nie ma podwyższonego zawieszenia i dodatkowych blokad. Nie do końca Darkowi odpowiadała ta opcja. Pan w Adventage był bardzo miły i zaproponował nam Jeep Cherokee...opcja dużo fajniejsza ale wg wypożyczalni jest to klasa niższa niż crossover, Jeep zaliczany jest do klasy SUV to musieliśmy zrobić down-grade. I co ciekawsze...musieliśmy dopłacić prawie $300 do niższej klasy. Tak więc po nieskutecznych próbach negocjacji dopłaciliśmy i wreszcie dostaliśmy kluczyki do Jeepka, który będzie nas woził przez następne dwa tygodnie. Oczywiście moich przygód z kartami kredytowymi był ciąg dalszy i nie obyło się bez rozmowy z bankiem aby pozwolił wypożyczalni samochodów ściągnąć należną sumę. Te komputery i zabezpieczenia, kiedyś nas zgubią. Pomimo, że wcześniej zgłaszaliśmy, że będziemy w Nevadzie, Utah i Arizonie to nadal niektóre transakcje nie chciały przechodzić bo jest okres świąteczny i wzmożona jest ochrona transakcji. No nic, w końcu ruszyliśmy.
Mama Ilonki chciała zobaczyć Las Vegas więc szybko przejechaliśmy to miasto rozpusty, zrobiliśmy standardowe zdjęcie pod znakiem „Welcome to the fabulous Las Vegas i ruszyliśmy w drogę do Grand Canyon Village. 300 mil pokonaliśmy w 4,5h, które bardzo szybko na granicy Newady i Arizony zmieniły się w 5,5h ponieważ Arizona ma inny czas i jak tylko przekroczyliśmy granicę to 20:50 zmieniła się w 21:50. I takim oto sposobem byliśmy w hotelu o 1:30 rano.
Ponieważ na wakacjach się nie śpi, to po 4h spania jedziemy na Grand Canyon zobaczyć wschód słońca. Udało się i zobaczyliśmy jak promienie słoneczne uderzają w północną krawędź Grand Canyon, która jest o 1000 stóp wyższa niż południowa.
Po standardowych zdjęciach z tarasów widokowych na Południowym Brzegu Kanionu (South Rim) punktualnie o 8 rano wyruszyliśmy trasą Bright Angel w dół tego olbrzyma. W kanionach trzeba pamiętać o jednym:
GOING DOWN IS OPTIONAL, GOING UP IS MANDATORY
/Zejście na dół jest opcją. Wyjście do góry jest koniecznością/
W dół schodzi się bardzo fajnie. Zygzakowaty szlak prowadzi w dół bez żadnych niespodzianek. Łatwa i przyjemna trasa na której widoki zapierają dech w piersiach. Pierwsze 1000 stóp w pionie było oblodzone i miało małą warstwę śniegu, Później to już się prawie leciało na dół. Tylko widoki spowalniały zejście. Są tak powalające, że co 5 minut robi się przystanek na zrobienie zdjęcia. Przeciętny hiker pokonuje trasę w dół (do Indian Garden) w 2h, nie wliczając przerw na zdjęcia albo na inne rzeczy. Nam to zajęło 2h 20 minut ale za to nasze aparaty wzbogaciły się o kolejne setki zdjęć.
Indian Garden jest oazą (małym laskiem) w połowie drogi z South Rim do rzeki Colorado. W Indian Garden jest kemping gdzie troszkę ponad rok temu z siostrą spaliśmy jak robiliśmy Rim to Rim to Rim (R2R2R). R2R albo bardziej zaawansowana wersja R2R2R jest bardzo popularną trasą. Ludzie z całego świata przylatują tu w okresie, gdzie nie jest za gorąco, z reguły od Października do Kwietnia aby przejść cały Grand Kanion w szerz, od Południowego do Północnego Rimu i z powrotem. W Grand Canyon jest bardzo duża ilość szlaków i kempingów co sprawia, że ludzie wybierają coraz częściej hiking jako sposób odkrycia tego ogromnego i przepięknego Kanionu (zwanego przeze mnie „Wielką dziurą w ziemi”).
Po krótkiej przerwie w Indian Garden, herbatce i batoniku Cliff ruszyliśmy na Platau Point. Do Plateau Point z Indian Garden prowadzi trasa 3 mile (RT), a na końcu trasy jest punkt widokowy z którego są powalające widoki na Kanion jak i rzekę Colorado. Dojście do Plateau Point jest najłatwiejszym sposobem na zobaczenie rzeki. Z południowej krawędzi jej nie widać. Z Indian Garden szliśmy tam ok. 45 minut. Pomimo, że wiało tam (jak to bywa na płaskowyżach) udało nam się znaleźć miejsce na lunch. Nie ma to jak Wiejski Pasztet z koperkiem, waza i ciepła herbatka z takim widokiem.
O godzinie 12 nadszedł czas na powrót. Jak już wspominałem w dół schodzi się dużo łatwiej niż wychodzi w górę. Do góry do pokonania zostało 3tys ft.
Na dole w Indian Garden temperatura w południe była 60F (15C), jak zaczynaliśmy spacerek to o 8 rano na górze było 17F (-8C), tak więc z wiosny rozpoczynamy naszą drogę w kierunku zimy.
Na szczęście szlak nie jest w ogóle trudny technicznie więc spokojnie miarowym tempem szliśmy w górę. Sukces wyjścia na dużą wysokość tkwi w trzymaniu jednolitego tempa, które każdy sobie musi znaleźć. Idąc na dół spotykaliśmy po drodze dużo ludzi którzy szli na South Rim, mieli duże plecaki i widać było, że robili Rim2Rim2Rim, albo jakieś podobne duże kilkudniowe hiki. Grand Canyon ma potężna ilość tras, setki mil, które są połączone w jeden wielki system. Posiada także wiele kempingów, jednym słowem....... bajka. Natomiast wychodząc w górę, spotkaliśmy dużo ludzi w jeansach, którzy widać, że wybrali się bez przygotowania. Im wyżej tym ciekawsze elementy były. Widzieliśmy nawet panienkę w płaszczyku....brakowało jej tylko butów na obcasie. Na szczęście ci ludzie szli tylko kawałek, bo pewnie jak by zeszli niżej to by mieli duży problem z wyjściem z kanionu.
Na wysokości 6550 ft spotkaliśmy się po raz pierwszy z drugą częścią naszej wycieczki. Szli kawałek w naszym kierunku. Kiedy myśmy wypacali wszystkie toksyny i męczyliśmy się pokonując kolejne metry wysokości nasi przyjaciele zwiedzali Grand Canyon samochodem. Dla ludzi mniej doświadczonych, albo mniej przygotowanych Grand Canyon oferuje bardzo dużo atrakcji na górze. Można jeździć wiele mil samochodem i oglądać kanion z wielu punktów, iść trasą „Rim Trail” i też podziwiać kanion, albo spędzić czas w miasteczku. Szczególnie polecamy trasę, która poprzez skały pokazuje historię Kanionu.
Udało się, i już po 4,5h godzinach (bardzo dobry czas), całą ekipą (7 osób) grzaliśmy się przy kominku w Bright Angel Lodge jeszcze tylko szybkie zakupy w lokalnym sklepie, kolacja w aucie w punkcie widokowym na Grand Canion i w drogę do Kanab, UT, znów Holiday Inn. Po 3,5h jazdy, paru piwkach z Grzesiami, padliśmy spać. Jutro kolejny ciężki dzień. Czeka na nas Bryce Canyon.
Podsumowanie dnia: długość hiku: 13.5 mili, pokonana wysokość: 3000 ft.
2014.12.21 Hudson Highlands, NY
Ostatni weekend przed wspaniałą wyprawą w świat kanionów do południowo-zachodnich Stanów. Chociaż kondycję na chodzenie po tych odludnych krainach mamy ponoć nie najgorszą, ale jak to mówią, każdy trening zbliża cię do perfekcji. Część znajomych pojechała na narty do Vermont, a my postanowiliśmy nie leniuchować tylko dalej trenować, a zwłaszcza, że przyjechała do nas mama Ilonki (wybiera się z nami w kaniony), która też chciała zrobić ostatni trening i sprawdzić sprzęt.
Na hike wybraliśmy Hudson Highlands. 60 mil na północ od NYC. Bardzo ładne skaliste górki położone nad samą rzeką Hudson. Blisko miasta i przepiękne widoki. Po godzinie dojechaliśmy na początek szlaku, Breakneck Point.
Jak wyjeżdżaliśmy z NY to było pochmurnie i parę stopni na plusie. Na miejscu przywitał nas lekko padający śnieg. Ale czego tu się spodziewać, przecież dzisiaj jest pierwszy dzień astronomicznej zimy. To nas oczywiście nie zraziło i dalej mamy plan wyjść na szczyt najtrudniejszą trasą, idzie ona dosyć stromo pod górę i w większości po skałach.
Po paru minutach wspinaczki, ślizganiu się po lodzie i mokrych skałach postanowiliśmy zawrócić. Było za mało śniegu i lodu, żeby ubrać raczki, a po drugie, za cztery dni lecimy w kaniony i ciężko by nam tam było chodzić ze skręconą kostką albo z rozbitym kolanem :(
Na szczęście w Hudson Highlands jest wiele tras i szybko zmieniliśmy plan na trasę z mniejszą ekspozycją. Wybraliśmy Brook Trail. Zaczyna się blisko naszego oryginalnego planu. Jest łagodniejsza, idzie lasem, a na prawie 1200 stóp wysokości łączy się i tak ze szlakiem Breakneck Ridge.
Po drodze można oglądać ruiny starych budowli, które były budowane na początku naszego wieku, a także wiele wodospadów na strumyku Breakneck.
Po dobrej godzinie (1,8 mili) doszliśmy na szczyt. Niestety widoczków nie było żadnych, chmury i mgła wszystko zasłaniały.
Oczywiście na szczycie była obowiązkowa przerwa na uzupełnienie kalorii i zagrzanie się grzańcem.
Ze szczytu prowadzi parę szlaków na dół, wybraliśmy czerwony, Breakneck Bypass. Idąc na dół, zajęci rozmowami, nawet nie zauważyliśmy kiedy zgubiliśmy szlak. W lato jest łatwiej, bo część szlaków jest malowana na skałach, natomiast zimą, pod małą pokrywą śnieżną łatwo można pobłądzić. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że już dawno żadnego pomalowanego drzewa na czerwono nie widzieliśmy. Uppssss...... GPS pokazał, że już idziemy "troszkę" poza szlakiem. Wracać się na górę? Hmmm..... nie, to trochę daleko do góry.
Poszliśmy więc na przełaj, w stronę szlaku. Po jakiejś pół godzinie znowu stanęliśmy na szlaku. Teraz już baczniej oglądając szlak doszliśmy do naszego samochodu.
Po drodze oczywiście udało mi się złamać kijek. Miałem już je parę lat, więc była już pora na nie. Bardzo dobre kije, Leki Carbon Makalu. Wychodząc na górę upadłem na jednego z nich i chyba musiałem go nadwyrężyć, bo schodząc na dół i dając duże obciążenie na nie, po prostu nie wytrzymał i pękł. Dobrze, że teraz, a nie za parę dni w kanionach, bo jeszcze zdążę kupić nowe przed wyjazdem.
Po 3,5 godzinach (4,5 mili) doszliśmy do naszego samochodu. Fajny, krótki spacerek w Niedzielę przed obiadem. Kondycja dobra, jesteśmy gotowi na wyprawę....!!!
Jako ciekawostkę jeszcze mogę dodać, że dokładnie w to miejsce przyjeżdża pociąg z Manhattanu. Niecała godzina jazdy a przenosisz się w zupełnie inny świat. Dalej podnosisz głowę do góry, ale już nie na manhattańskie wieżowce, ale na otaczające cię szczyty górskie.
Stacja Breakneck Ridge ma tylko parę metrów długości i tylko jedne drzwi z jednego wagonu się otwierają na tej stacji. Tak więc musisz się upewnić, że jesteś w dobrym miejscu w pociągu. Konduktor, który sprawdza bilety na pewno ciebie poinformuje i wskaże magiczne drzwi.
2014.12.13-14 Stratton & Mount Snow, VT
3:30 rano na gazie gotuje się cydr jabłkowy (apple cider), w powietrzu miesza się zapach kawy, pomarańczy i jabłek....cudowny poranek....
Dla zainteresowanych udostępniamy ściśle tajny, wytestowany przez wiele lat przepis:
Wlać 1L apple cider (cydr jabłkowy) do garnka i podgrzewać na średnim ogniu.
Przekroić pomarańczę na 4 ćwiartki, wycisnąć z nich sok prosto do garnka i pozostałości wrzucić do cydru.
Dorzucić 3-4 pałeczek cynamonu i 10-15 goździków.
Mieszając od czasu do czasu, czekać, aż się zagotuje.
Po zagotowaniu zmniejszyć ogień do minimum i tak trzymać przez 8-10 minut mieszając od czasu do czasu.
W między czasie zagrzać termos wlewając gorącą wodę.
Teraz przyszedł czas na najważniejszy składnik. Wylać wrzącą wodę z termosu, wlać 150 ml (lub więcej w zależności od upodobań) pikantnego rumu (polecamy Spiced Captain Morgan).
Używając sitko przelać zawartość garnczka do termosu. Dobrze go zakręcić i udać się na wycieczkę.
Życzymy dużo ciepła na te zimowe dni!!!
Tak więc wstałem w środku nocy, aby przygotować pyszny Cydr Jabłkowy i uciec z nim oczywiście w góry. Czy to jest nadal pasja czy już wariactwo? Gdzie jest różnica między pasją a wariactwem? Czy to się czymkolwiek różni? I czy to w ogóle ma znaczenie jeśli sprawia, że jesteśmy szczęśliwi? Bo przecież pasja sprawia, że ludzie robią szalone rzeczy.
Godzinę później, spakowani ruszamy w drogę....
Czy ja już kiedyś pisałem, że lubię wyruszać z NYC w nocy w drogę? 45 minut do Gór Niedźwiedzich, 3,5h do Stratton, Vermont. Na ten weekend wybraliśmy południowe Vermont, no bo jak można zmarnować weekend w Nowym Jorku wiedząc, że tam spadło 40 cm (15 in) świeżego puchu.
Niestety spadło go za dużo. W sobotę mieliśmy plan wyjść na górę Stratton, szlakiem Appalachian i Long Trail. W niedzielę natomiast planujemy delektować się tym puchem szusując na trasach w sąsiednim Mount Snow. Jak to bywa w połowie Grudnia zima zaskoczyła drogowców, nawet w północnych Stanach. Nie odśnieżyli nam drogi, która prowadziła do początku naszego szlaku. Więc dojazd nawet samochodem z napędem na cztery koła był niemożliwy. Często bywamy w tym rejonie więc znam inną drogę, która powinna nas doprowadzić do naszego szlaku. Spróbowaliśmy szczęścia i dojechaliśmy bliżej szlaku ale nadal odległość do początku szlaku była duża (6 miles). Jednak ten fakt nie ostudził naszego zapału i po założeniu sprzętu udaliśmy się na hike.
Wiedzieliśmy już, że raczej na szczyt nie wyjdziemy, ale mieliśmy nadzieję, że dojdziemy do początku trasy.
Jednak wznosząc się w górę, śniegu zaczęło przybywać. Po podniesieniu się o 600 ft. (180 m.) poziom śniegu też się podniósł i dalsze przecieranie szlaku stało się bardzo wyczerpujące. Przeszliśmy 1.7 mil w 2,5h więc dalszy hike przestawał mieć sens. Po prostu za dużo spadło śniegu a my byliśmy pierwszymi, którzy przecierali tą trasę.
Po przerwie na Cydr Jabłkowy z wielkimi łzami w oczach podjęliśmy decyzję o zawróceniu. Myśleliśmy, że w dół już będzie szybko, jednak byliśmy w błędzie. Porównywalnie ciężko szło się w dół jak i do góry. Ułatwieniem były nasze ślady, które już trochę przetarły szlak.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W motelu, Econo Lodge w Manchester byliśmy wcześniej więc mogliśmy się zrelaksować i odpocząć. Po zregenerowaniu energii przyszedł czas na kolację i dla odmiany nie mieliśmy hamburgerów. Tym razem postawiliśmy na drobiowe szaszłyki. Wyszły przepyszne i przy winie Chardonnay, Stemmler 2012 Carneros, zjedliśmy aż po 4 na osobę.
Tak, to była super sobota. Może nie zdobyliśmy szczytu ale jak to kiedyś ktoś mądry powiedział „droga jest celem a nie destynacja”. Dziś przyszedł czas na nartki. Jak już wspomniałem nocowaliśmy w Manchester, Econo Lodge. Na narty planowałem jechać do Mount Snow. Najciekawsza droga aby dostać się do Mt. Snow ze Stratton jest przez Taylor Uper Road -> Brazers Way -> Mountain Road -> Jamaica Road -> Canedy Road -> road no. 100. Canedy Road jest najlepsza....przez cały czas jechaliśmy pobocznymi drogami ale Canedy wygrała. Nie dość, że na drodze nadal była warstwa śniegu (na szczęście posypana żwirem), to droga co chwila prowadziła ostro w górę i dół, a pod koniec zaatakował nas lód. Jedziemy sobie tymi bezdrożami, gdzie ciężko znaleźć jakiś dom a tu nagle coś uderza w szybę....po sekundzie znowu w dach i znowu w szybę zorientowaliśmy się, że był to lód spadający z drzew, który był topiony przez wstające słońce. Tak więc wczoraj w lesie strzelali myśliwi, dziś atakował nas lód. Ale czego można się spodziewać po Vermont.
Przepraszamy, że nie ma zdjęcia z drogi ale byliśmy zajęci omijaniem atakującego lodu jak i próbie zjazdu z tych gór bez spowodowania wypadku.
Mount Snow przywitał nas słoneczkiem. Co prawda szczyt był w chmurach ale mieliśmy nadzieję, że słońce wkrótce wygra z chmurami.
Śniegu nasypało, warunki były super więc szybko uderzyłem na północną stronę góry gdzie się wybawiłem. Jednak nie tylko ja wiedziałem, że są dobre warunki, trochę ludzi się zjechało, ale byłem sam na nartach, więc mogłem wchodzić na single lane. Tym sposobem szybko poleciały pierwsze zjazdy Między czasem Ilonka po małym spacerku po okolicy zajęła miejsce w barze i ok. 11:30 mogłem sobie zrobić przerwę.
Napić się lokalnego browaru (Mount Snow IPA), porozmawiać z lokalnymi narciarzami i uderzyć znów na trasy. Niestety, w między czasie pogoda się pogorszyła i widoczność zmalała.
Ale jak to mówi nasz kolega...”nie ma złej pogody, są tylko ludzie źle przygotowani.” Dlatego nie poddając się uderzyłem ponownie na północną stronę góry i to była bardzo dobra decyzja, gdyż prawie nikogo tam nie było. Trasy już były trochę oblodzone i wyboiste, ale jak ja to powtarzam, nie ma złych warunków narciarskich, są tylko trudniejsze albo łatwiejsze.
Bilet na narty w Mount Snow kosztuje $90. Tak, masz racje, też tak uważam, oni już tu chyba powariowali. Dobrze, że umiemy szukać i kupiliśmy parę dni wcześniej za $50. To już taka „normalna” cena. Ja się staram żeby płacić jak najmniej za każdy zjazd. Jeśli cena za zjazd wynosi powyżej $10 to znaczy, że nie był to udany dzień na nartkach (chyba że robię heli skiing, albo Vallee de Blanche w Chamonix), jeśli cena jest między $5-10 za zjazd to był to taki sobie dzień, natomiast poniżej $5 uważam za udany. Zdarzają się oczywiście dni poniżej $3, uważam je za FANTASTYCZNE....!!!!!!
Zrobiłem 13 zjazdów, wyszło $3.80 za zjazd. Dobry dzień, mogę dołączyć do Ilonki, która jak przystało na najlepszego „ski buddy” załatwiła nam stolik w 1900' Burgers. Nie było to łatwe bo większość pijaków poddała się pogodzie i przeniosła się z wyciągów do barów....nie wiedzą co się w życiu liczy.
Bardzo polecam to miejsce, przepyszne hamburgery, super mięsko z lokalnych krówek i wspaniałe piwka z lokalnych browarów.........
Jest 4 po południu, niestety trzeba opuszczać urocze Mount Snow i udać się 210 mil na południe do trochę cieplejszego Nowego Yorku. To chyba były ostatnie zjazdy w tym roku, ale to nic...pod koniec roku czekają nas wspaniałe kaniony w południowo-zachodnich Stanach. A w 2015 nowe przygody....na pewno będzie wesoło, w końcu już mam bilet do Szwajcarii na marzec a to dopiero początek.
2014.11.27-30 Kraków, Polska (dzień 5-8)
Czwartek. Po wspaniałych paru dniach spędzonych z rodzicami we Włoszech nadszedł niestety czas na powrót do Polski. Szybko udało nam się dostać na lotnisko i po pożegnalnym włoskim lunchu (w końcu udało mi się zjeść panini), udaliśmy się do naszego samolotu. I tu kolejna niespodzianka od Ryanair. Wybrałem sobie miejsce przy oknie, żeby podziwiać ośnieżone Alpy, ale chyba nie uiściłem dodatkowej opłaty bo mój rząd po prostu nie miał okna. Kochany nasz Ryanair.....
Po 1,5h wylądowaliśmy w Krakowie. Nie tracąc wiele czasu na lotnisku, pożegnaliśmy rodziców i już sami udaliśmy się prosto na zwiedzanie Krakowa. Kraków ma fajny autobus, numer 208, za niecałą godzinę przywiózł nas do centrum.
Mamy w planie zwiedzić parę barów, muzeum pod rynkiem i troszkę pochodzić po starym mieście.
"Zwiedzanie" zaczęliśmy od C.K. Browar na ul. Podwale. Bar przypomina nam Heartland brewery w NY, też robią swoje piwko. Dobre.....
Po C.K. browar udaliśmy się pozwiedzać nowe muzeum pod rynkiem. Spacerując po rynku nawet nie zdajesz sobie sprawy, że pod ziemią kryje się Kraków z czasów średniowiecznych. Po małych problemach przy wejściu (muzeum było już zamknięte dla zwykłych zwiedzających) udało nam się wejść w podziemia Krakowa. Muzeum robi ogromne wrażenie. Fajnie, że dopiero teraz ludzie odkryli ruiny pod rynkiem, bo w połączeniu z nowoczesną technologią udało im się nas przenieść wiele setek lat wcześniej. Rekonstrukcje warsztatów złotnika i kowala, wiele narzędzi sprzed 600 lat, cały szlak kupiecki z tamtych czasów i wiele, wiele innych ciekawych rzeczy.
Po dobrej godzinie znowu przenieśliśmy się w czasie wychodząc z podziemi. Było już późno a ostatni nasz posiłek to był lunch na lotnisku w Bergamo (nie licząc dobrego, gorącego pączka z różą na Szewskiej) więc przyszła pora na kolacje.
Kraków, jak każde duże miasto ma wiele restauracji. Ilonka pamiętała, że jak jeszcze mieszkała w Polsce to często chodziła do gruzińskiej restauracji na rynku, Chaczapuri, (Grodzka 3) na smaczną kuchnie gruzińską. Długo się nie zastanawiając poszliśmy tam wrzucić coś na ząb. Był to świetny wybór. Jedzenie było pyszne, zwłaszcza ich pierogi z pikantnym nadzieniem mięsnym i karkówka w sosie z granatów.... palce lizać. Oczywiście nie obeszło się bez butelki wytrawnego gruzińskiego wina Marani, Saperavi 2012. Głęboki, czerwony kolor, mocne, świeże owoce, trochę pikantne, idealne do mięsa. Tu muszę dodać, że to winko w ogóle nie odbiegało od dobrych francuskich czy kalifornijskich win. . Dobra robota Gruzja...!!!
Z pełnymi żołądkami postanowiliśmy zaatakować krakowskie bary. Ponoć najlepsze bary są teraz na Kazimierzu, więc postanowiliśmy spalić trochę kalorii i się tam przespacerować. Uwielbiamy chodzić po starych europejskich miastach, zwłaszcza w nocy. Mniej ludzi na ulicach, wszystko jest tak ładnie oświetlone i przy lekkiej wyobraźni znowu przenieśliśmy się wiele lat wcześniej.
Kraków nie jest dużym miastem, więc w ciągu 25-30 minut spacerku doszliśmy już do pierwszego baru na Kazimierzu, Singer. Miałem zaszczyt picia piwka przy tym samym stoliku przy którym moja siostra robiła pożegnanie przed Ameryką. Dalej tam można palic papierosy i nawet nie tak bardzo śmierdziało dymem.
Następnym barem była Finka (tam Ilonka robiła pożegnanie parę lat później). Knajpa studentów, nam ciężko zrozumieć nowe pokolenie.
Później jeszcze wstąpiliśmy do Stajni, do Pijalni wódki i piwa i do Mleczarni.
Oczywiście wszystkie bary były pełne. Widać że Kraków, tak jak Nowy York też nie śpi, mimo że nie był to weekend.
Około drugiej rano postanowiliśmy znowu zmienić dzielnicę i poszliśmy na podgórze. Oczywiście też na nogach, z paru powodów..... przewietrzyć nasze głowy (było przyjemnie chłodno, -3C), dalej zwiedzać miasto nocą no i oczywiście przejść Wisłę nową kładką dla pieszych.
Ponoć podgórze się bardzo zmienia, powstaje wiele knajpek, ale nam się niestety nie udało nic fajnego znaleźć (może było już późno). Makaroniarnia była już zamknięta a Drukarnia wyglądała na pustą i ciemną. Tak więc po godzinnym spacerku doszliśmy do ronda Mateczny gdzie wzięliśmy taxi do domu.
Piątek. Następnego dnia, też nie było czasu na odpoczynek. W ciągu dnia mieliśmy parę spraw do załatwienia, a wieczorem duże spotkanie rodzinne, które oczywiście trwało do późnych godzin nocnych.
Sobota. No i nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w Europie. Zaplanowaliśmy go na spędzeniu czasu ze znajomymi i kuzynostwem w fajnym barze (oczywiście na Kazimierzu), Beergallery. To miejsce słynie z dużej ilości piw, ponad 150 rodzajów. Frekwencja dopisała, było nas ponad 20 osób, więc zabawa była przednia. Fajnie tak było posiedzieć, pogadać, powspominać....
Oczywiście impreza na Kazimierzu nie może się odbyć bez zapiekanek z okrąglaka. Polecam, jest wiele rodzajów, każdy na pewno znajdzie coś dla siebie. Ja wybrałem z szynką, grzybkami, cebulką i szczypiorkiem.... mniam, mniam...
Jak zwykle lubimy zwiedzać bary nocą, więc nad ranem, już mniejszą grupą udaliśmy się do Alchemi. Kolejny ciekawy bar na Kazimierzu.
Jak to dobrze, że wcześniej się spakowaliśmy, bo praktycznie przyjechaliśmy rano do domu, wzięliśmy walizki i pojechaliśmy na lotnisko. Tam obowiązkowo zjedliśmy typowe pożegnalne, krakowskie śniadanie.
Jesteśmy bardzo zmęczeni i nie wyspani, mamy więc nadzieję, że prześpimy Atlantyk i obudzimy się w NY już przestawieni czasowo i nie będziemy mieć jetlaga.
Lecimy Lufthansą przez Frankfurt. Niestety te linie nam podpadły na tym wyjeździe parę razy więc będziemy ich już unikać na następnych podróżach. Zmienili nam samolot i musieliśmy czekać 4,5h we Frankfurcie na przesiadkę. Za przewóz nart każą płacić $150 w każdą stronę, mieli potężny bałagan na JFK, jedzenie było mało smaczne i bez wyrazu, a samoloty są dość stare.... Wygląda, że skoro są największymi europejskimi liniami lotniczymi to już się nie muszą starać. To tak nie działa drogo Lufthanso. Klienta się szuka miesiącami a traci w minutę, właśnie straciliście dwóch. Powodzenia....
A teraz coś miłego, we Franfurcie już nie ma tych chorych, wielokrotnych sprawdzań pasażerów do Stanów. Poza normalną kontrolą karty pokładowej nic więcej nie było. Nawet nie było żadnego dodatkowego prześwietlania, tylko jedno w Krakowie. Ciekawie co będzie w NY?
Trochę pospaliśmy w samolocie i jak się obudziliśmy to już zostało nam tylko 877 km do JFK, czyli jakieś 1:20 lotu.
Przeżyliśmy Polskę. Udało się. Było ciężko, dużo wszystkiego, ale tak to już jest jak w ciągu paru dni chce się nadrobić prawie 10 lat.
Kiedy następny raz do Polski? Nie wiem, mam nadzieję, że szybciej niż za 10 lat.
Teraz za trzy tygodnie mamy wyjazd na dwa tygodnie do północnej Arizony i Utah, chcemy pochodzić po kanionach. Będzie na pewno super, ale zostało jeszcze wiele przygotowań....
Oczywiście na JFK spędziliśmy 1,5h zanim udało nam się wyjść na zewnątrz. Ja wiem, że JFK jest dużym lotniskiem, przyjmuje ponad 150,000 pasażerów dziennie, w weekend w okolicy Święta Dziękczynienia pewnie jeszcze więcej (w Stanach jest to najbardziej ruchliwy okres na lotniskach), ale przy odrobinie logistyki można by to było lepiej zaplanować. W tym samym czasie przyleciał A380 z Paryża z 600 ludzi na pokładzie, Boeing 747 z Frankfurtu z 450 ludźmi i pewnie parę innych "wielkich ptaków", ale na dwadzieścia parę punktów odprawy celnej było czynne tylko kilkanaście i to w jeden z najbardziej ruchliwych dni. Coś tu chyba nie jest tak.....
Oczywiście potem była kolejka na 25 minut żeby oddać śmieszne, nikomu nie potrzebne karteczki do deklaracji celnej. "Pracowały" dwie osoby, a stanowisk do odprawy było ponad dziesięć. Ciekawe czy jeszcze jakiś kraj na świecie używa tych śmiesznych deklaracji?
Welcome in New York...........!!!
2014.11.26 Mediolan, Włochy (dzień 4)
Ostatni dzień naszej rodzinnej wycieczki i nasz ostatni punkt podróży – Mediolan. Doświadczeni już w podróżach kolejowych tym razem bez większych problemów kupiliśmy bilety i ruszyliśmy podbijać Mediolan. Kolejną stolicę mody. Znamy już Paryż, Nowy Jork i Londyn. Został nam tylko Mediolan do kompletu.
Pociąg był znacznie lepszy od wczorajszego w Alpy, był znacznie nowszy, piętrowy, miał monitory, szybszy (jechał 150 km/h), ale oczywiście brakowało mu wiele do japońskich superekspresów. Po około 50 minutach dotarliśmy na dworzec centralny, który sam w sobie jest zabytkiem. Otwarty w 1931 roku budynek zaprojektowany był przez Ulisse Stacchini, który również projektował Dworzec Główny w Washington DC.
Z dworca głównego prosto uderzyliśmy na Zamek w Mediolanie (Zamek Sforza). Jest to jedna z większych budowli obronnych w Europie, która została wybudowana w 15 wieku. Sam zamek dostępny jest bezpłatnie. Na zamku jest również wiele muzeów, które zapewne są warte zobaczenia ale skoro mieliśmy tylko jeden dzień na zwiedzanie Mediolanu musieliśmy oszczędzać czas i woleliśmy nie tracić go na muzea. Z tego co widzieliśmy to nasz krakowski Wawel jest okazalszy.
Dość nową atrakcją w Mediolanie (od 2010 roku) jest rzeźba pod Giełdą Papierów Wartościowych. Zdjęcie mówi wiele za siebie....
Rzeźba ma tytuł L.O.V.E i oznacza „z miłości do Mediolanu”. Artysta, Maurizio Cattelan, początkowo postawił ją tam jako prowokację na krótki czas. Maurizio stwierdził jednak, że jeśli rząd zgodzi się na pozostawienie rzeźby na dłużej to on ją podaruje miastu z miłości do miasta. Tak więc rzeźba stoi, przyciąga turystów, wzbudza kontrowersje i uśmiech na twarzach turystów.
Jednak największą atrakcją Mediolanu (zdecydowanie polecamy) jest Katedra. Zanim jednak tam doszliśmy spod giełdy minęliśmy Teatr La Scala. My nie jesteśmy dużymi znawcami opery tak więc nie spędziliśmy tam dużo czasu. Z teatru do Katedry jest 5 minut drogi....albo dłużej jeśli ktoś zdecyduje się na zakupy w słynnej galerii handlowej, Galleria Vittorio Emanuele II. Jest to jedna z najstarszych (jak i chyba najdroższych) galerii handlowych na świecie. Oczywiście opanowana została przez największe sklepy takie jak Louis Vuitton, Svarowski, Versace itp.
Architektonicznie obiekt zdecydowanie warty zobaczenia. Wygląda jak zwykła ulica tylko zamiast asfaltu jest piękna posadzka a wszystko pokryte jest szklaną kopułą.
No i wreszcie przyszedł czas na główną atrakcję, Katedra. Pierwotnie myśleliśmy...ehh....katedra jak katedra ale szybko okazało się jak w wielkim jesteśmy błędzie. Bilet za 11 EUR gwarantuje wejście na taras katedry jak i w podziemia. Wpierw poszliśmy zwiedzać podziemia gdzie są ruiny starych kościołów, grobów i chrzcielnicy. Podobno bardzo wiele monet zostało znalezionych w tych wykopaliskach. Dlaczego ich było tak wiele jest kilka teorii:
1) ludzie bywali chowani ze swoim majątkiem
2) monety dodawało się zmarłym aby przekupić osobę która decyduje gdzie idzie zmarły
3) po prostu na szczęście
Jaka jest prawda to pewnie nigdy się nie dowiemy.
Katedra (Duomo) jest piątą co do wielkości (jeśli chodzi o powierzchnie) katedrą na Świecie. Budowa, która zajęła 600 lat została ukończona w roku 1965 roku. Aż trudno uwierzyć, że w podziemiach są ruiny z III wieku. Szczerze, na to co widzieliśmy 600 lat to i tak szybko. Niesamowicie wiele pracy musiało kosztować dopracowanie wszystkich szczegółów, rzeźb i innych zdobień. Tam są setki rzeźb przedstawiających świętych i inne symbole religijne. Z zewnątrz katedra robi duże wrażenie ale to co zobaczyliśmy po wyjściu na górę to przerosło nasze oczekiwania.
Na taras widokowy można wyjść po schodach albo wyjechać windą. My wybraliśmy wersję trudniejszą – schody. Musieliśmy zrzucić pizzę i carbonarę, którą mieliśmy na lunch. Taras na katedrze to nie tylko balkon na około, można również przespacerować się po dachu. Byliśmy w szoku, ze można tak swobodnie chodzić prawie wszędzie po dachu tej wspanialej katedry i podziwiać to arcydzieło. Niesamowite, ze tak bardzo się starali ozdobić górę katedry, która w tamtych czasach prawdopodobnie nie była dostępna dla przeciętnego człowieka. Prawdopodobnie chcieli zaimponować Bogu. Szczerze to nie wiem jak opisać to doświadczenie. Ja uwielbiam architekturę i czułam się tam jak ryba w wodzie pstrykając zdjęcie po zdjęciu. To jest nie wyobrażalne jak w tamtych czasach ludzie mogli wybudować coś tak wspaniałego, doskonałego, po prostu powalającego. Tam są setki tysięcy rożnego rodzaju detali wykutych w kamieniu, które dopiero widać z dachu.
Pamiętajmy, że w tamtych czasach ludzie nie mieli prawie żadnej technologii i prawie wszystko jest ręczną robotą. Patrząc na taką katedrę i współczesne budynki zdajemy sobie sprawę jak utalentowani ludzie byli w przeszłości. Oczywiście dzisiejsze największe budynki robią wrażenie również ale współczesna architektura tworzy się w głowach ludzi a potem to gównie maszyny i technologie. W 16 wieku to było nic innego jak ludzka ciężka praca.
Tak więc przyszedł czas powiedzieć Arrivederci Italy. Bardzo krótki, intensywny ale wspaniały wyjazd z rodzicami zakończyliśmy wspaniałą kolacją. Było wiele ciekawych potraw (zając, zupa z czegoś, pasztet.....też do końca nie wiemy z czego) no i oczywiście Prosecco, Grappa, jakaś cytrynowa włoska nalewka i parę butelek Barbera D'Asti DOCG. Ale jednak najsłodszą częścią wieczoru było Tiramisu.....i tym sposobem moja lista do zaliczenia, jedzenia we Włoszech oficjalnie zamknięta.
Jutro leniuchujemy i ewentualnie robimy ostatnie zakupy serów i innych smakołyków na świątecznym straganie. Przygody ciąg dalszy nastąpi w Krakowie.
2014.11.25 Jezioro Como, Włochy (dzień 3)
Dwa największe spece od pogody czyli Szeryf (Darka tata) i Darek stwierdzili, że dziś będzie najlepszy dzień na wycieczkę nad jezioro Como. Bardzo słynne miejsce...parę osób jak i zdjęcia w Internecie powiedziały nam, że rejon ten jest bardzo piękny i warty zobaczenia. Tak więc wylądował on na naszej liście „TO DO” we Włoszech. Jezioro Como jest tak sławne, że nawet w serialu „Breaking Bad” główny bohater planuje tam pojechać na wakacje.
Tak więc po pysznym hotelowym śniadaniu, ruszyliśmy na stację kolejową. Tak na marginesie na śniadanie była między innymi Panna Cota tak więc kolejna potrawa z mojej listy została zaliczona.
Jako środek transportu wybraliśmy pociąg. Po pierwsze na grupę sześcio-osobową trzeba by wypożyczyć dwa samochody, Po drugie pociąg jest tańszy a po trzecie i najważniejsze jest szybszy.
Przygody Amerykanina w Europie ciąg dalszy. Darek był zaskoczony, że nie można tu kupić biletu na pociąg w automacie bez podawania PINu. No tak Europa, dużo bardziej chroni transakcje kartami kredytowymi i nie można ich używać bez podstawowych zabezpieczeń. W Ameryce karty są mało pilnowane i zabezpieczane ale kto by się tym przejmował skoro właściciel karty nie ponosi żadnej odpowiedzialności za fałszywe transakcje.
Na szczęście ja mam pamięć do cyferek więc udało nam się kupić bilety i wsiąść do właściwego pociągu. Znalezienie właściwego pociągu jest możliwe tylko po numerze toru na który wjeżdża. Pociągi jakimi jechaliśmy do Lecco a potem do Varenny były w większości pokryte graffiti i nie posiadały żadnych tabliczek informacyjnych gdzie docelowo jadą. Naszym celem była Varenna ale aby tam dotrzeć należy przesiąść się w Lecco i stamtąd wziąć pociąg do Varenny. W środku pociągi już nie były tak brudne jak na zewnątrz...no może toalety wymagały większego zadbania gdyż przypominają toalety z polskich starych pociągów podmiejskich.
Po 1,5h jazdy pociągiem dotarliśmy do Varenny. Miasteczko od razu przypadło nam do gustu. Piękne góry (Alpy) wchodzące do jeziora Como i małe miasteczka z uroczymi wąskimi uliczkami. Darek był wdzięczny, że nie mieliśmy auta bo parkowanie w tych ciasnych uliczkach jest prawie nie możliwe. Od razu przypomniał nam się film Włoska Robota i sławetna scena z mini Cooperami.
Miasto Varenna jak i inne miasteczka leżące przy jeziorze Como o tej porze roku było dość wymarłe. Większość restauracji, kawiarni i sklepów była zamknięta. Wiele też mieszkań czy domów wyglądało jakby zostały zamknięte na zimowy sezon. Troszke mnie to zdziwiło gdyż jak na koniec listopada wcale tam nie było tak zimno a gdzie nie gdzie nawet widzieliśmy palmy czyli raczej nie mają tu srogich zim. Temperatury tu w późnej jesieni nadal są na plusie między 10 a 15C.
Nie mogliśmy zobaczyć największych atrakcji miasta jakimi jest zamek i wille więc troszkę pospacerowaliśmy po miasteczku, wstąpiliśmy do małej lokalnej kafejki na kawę i piwo i ruszyliśmy dalej w drogę do miasteczka Bellagio.
Z Varenny do Bellagio jedzie się promem 15 minut, który sam w sobie jest atrakcją, można sfotografować oba miasta z jeziora.
Bellagio jest pięknie położone na samym końcu półwyspu rozdzielającego lewą i prawą część jeziora Como. Z miasteczka widać przepiekne Alpy co tylko dodaje uroku już pięknemu miasteczku. Miejsce to jest głównym centrum turystyki w rejonie Como.
Bellagio początkowo było małą wioską rybacką, która szybko zyskała popularność wśród władców Austrii i Rzymu. Dzięki temu miasto rozrosło się w przepiękny kurort turystyczny z bogatymi willami, hotelami, mnóstwem sklepów i restauracji.
Nadal wiele się tu buduje i remontuje. Miasto samo w sobie nie jest tak wymarłe jak Varenna, choć widać, że część biznesów została zamknięta na sezon zimowy. Po zjedzeniu przepysznego późnego lunchu (wczesnego obiadu) i wypicu wina Montepulciano ruszyliśmy na wzgórze miasta aby spalić kalorie. Już wiem czemu włosi są tacy szczupli pomimo że ciągle jedzą tylko pizzę i makaron. Większość małych miasteczek położona jest na zboczach gór więc wąskie, ostro wijące się do góry uliczki to standard.
Dzień dobiegał końca tak więc i nasza wycieczka. W powrotnej stronie płynąc promem mieliśmy szczęście i mogliśmy podziwiać wspaniały zachód słońca na jeziorze Como.
Na zakończenie tego wspaniałego dnia odwiedziliśmy świąteczne stragany które są po drodze z dworca w Bergamo do naszego hotelu. Poza przepysznym grzanym winem postanowiliśmy spróbować również paru lokalnych wyrobów. Zwłaszcza urzekły nas sery i szynka parmeńska.
2014.11.24 Bergamo, Włochy (dzień 2)
Największą atrakcją dzisiejszego dnia jest lot Ryanairem do Bergamo we Włoszech. Można wiele w życiu latać ale Ryanair pozostanie Ryanairem. Tak więc Darek po raz pierwszy w życiu postanowił poddać się tej przygodzie i po wejściu na pokład samolotu stwierdził „czuje się jak w roller-costerze”. W sumie to prawda, miejsca tak mało jak na roller-costerze, pasy lepiej mieć mocno zapięte a żółte siedzenia zwiększają to wrażenie.
I znów dostaliśmy upgrade, dlatego, że jesteśmy fajni. Tym razem upgrade polegał na Priority Boarding. Dzięki temu udało nam się schować bagaże podręczne.....z tym może być ciężko na pokład samolotu wchodzi 180 ludzi i tylko 90 bagaży podręcznych. Dlaczego lot Ryanairem jest taką wielką przygodą? Nie chodzi już o to że musisz za wszystko płacić, bagaż, napoje, jedzenie to standard. Kolejna różnica między europejskimi najtańszymi liniami lotniczymi a najtańszymi amerykańskimi liniami lotniczymi jest taka, że zrobienie check-in na lotnisku kosztuje 50 EUR a jak zapomnisz wydrukować sobie w domu Boarding Pass to jeszcze doliczą Ci 10 EUR. Ale tak to bywa jak bilet kosztuje niewielkie pieniądze.
Nasz upgrade polegał również na dostaniu całego ostatniego rzędu. Pierwsza reakcja była, że głupio bo się siedzenia nie rozkładają. Dopóki nie okazało się, że w żadnym rzędzie nie jest to możliwe....Jeszcze tylko 1,5h i będziemy na ziemi. Dobrze, że przynajmniej nasz hotel nie jest kapsułą i będziemy mogli rozprostować nogi.
Jak to się Daruś przekonał podróż Ryanairem nie jest taka straszna jak to opisują i wcale mu nie urósł nos jak o tym mówił....czyli nie kłamał jak Pinokio.
Pinokio jest symbolem Włoch, jak już zdążyliśmy się przekonać poznając Bergamo. Bergamo jest średnim miasteczkiem (120 tys. mieszkańców) położonym tylko 15 minut drogi autobusem od lotniska. Ze względu na bliskość lotniska ale także jego piękno wybraliśmy je jako naszą bazę wypadową i spędzimy tu kolejne 3 noce. Nie tylko my uznaliśmy to miasto za warte odwiedzenia, podobnie myśli większość ludzi gdyż jest to drugie najczęściej odwiedzane miasto w Lombardii (po Mediolanie). W Bergamo zatrzymaliśmy się w hotelu NH, bardzo fajnym hotelu znajdującym się w centrum miasta. Tak więc, nie tracąc czasu w hotelu od razu zaopatrzeni w 72h bilety autobusowe ruszyliśmy na Citta Alta czyli Stare Miasto. Citta Alta jest położona na wzgórzu w północnej części miasta Bergamo. Niedaleko za murami Starego Miasta zaczynają się już Alpy...ale my tam będziemy dopiero jutro.
Do Citta Alta można się dostać prawie każdym znanym środkiem transportu. Można tam wyjechać kolejką zębatą (na co się zdecydowaliśmy), autobusem, samochodem albo po prostu na nogach (ten środek transportu wybraliśmy w drodze powrotnej). Jest to stare miasto z masą małych uliczek. Gdzieniegdzie można spotkać jeszcze stary zakład kowala, bibliotekę czy oczywiście zabytkowe kościoły. Nie wiele ludzi było w górnej części miasta co tym bardziej dodawało uroku i miło chodziło się bo wybrukowanych kocimi łbami uliczkach.
Zdziwiła nas tylko mała ilość restauracji czy różnego rodzaju pubów. Może koszty wynajmu ich przerażają albo po prostu większość budynków jest już zajęta przez Uniwersytet Bergamo. Udało nam się jednak znaleźć Polski akcent.
W ogóle bardzo dużo Polaków spotkaliśmy w Bergamo. Widać było, że to turyści. Zastanawiamy się tylko czy to bliskość lotniska na którym ląduje Ryanair czy po prostu chęć zwiedzania ich tu przywiodła. Myślę, że obie rzeczy po trochu.
Zwiedzając miasto zastał nas zmierzch co tylko dodało uroku tej już i tak cudownej dzielnicy. Z murów okrążających miasto rozpościera się widok na całe miasto Bergamo. Aż trudno uwierzyć, że jest ono tak duże.
Jak już wspomniałam w drodze powrotnej wybraliśmy ścieżkę w dół i tu nasze zaskoczenie.....kamieniste schody, które wiły się w dół sprawiały wrażenie jakbyś wchodził do tajemniczego ogrodu. Mam nadzieję, że zdjęcie choć w połowie oddaje piękno tego „deptaku”.
Dzień zakończyliśmy na kolacji.....co innego mogliśmy wybrać jak nie pizzę....szukaliśmy restauracji dość długo gdyż jak się okazało większość miejsc jest zamknięta w poniedziałki albo otwierają dopiero o 7 wieczorem. Pomimo, że było przed 7 udało nam się znaleźć bardzo przytulne miejsce Pasti Frulli Geleria. Wreszcie spróbowałam prawdziwej włoskiej pizzy...pierwsze wrażenie bardzo pozytywne....następne na mojej liście jest Spaghetti Carbonara, Panna Cota i oczywiście Tiramisu....
2014.11.23 Polska & Włochy (dzień 1)
“Vincent: But you know what the funniest thing about Europe is?
Jules: What?
Vincent: It's the little differences. I mean, they got the same shit over there that we got here, but it's just...it's just, there it's a little different.
Jules: Example?”
Pulp Fiction
Tak więc pierwsza różnica po wylądowaniu na lotnisku we Frankfurcie to Duty Free. Tak, Duty Free jest na każdym lotnisku ale bardzo rzadko jest dostępne po wylądowaniu. I nie mówimy tu o małym sklepiku gdzie możesz kupić małą buteleczkę wina ale o całodobowym sklepie gdzie poza możliwością kupienia whiskey w wymiarze 4,5L możesz też kupić McLarena. Tak więc Darek poczuł atmosferę Świąt i chciał zrobić zakupy ale jak to Daruś zapomniał PINa do karty.
Niedziela, 6 rano....samolot do Krakowa mamy za 2,5 godziny. No to jak najlepiej zabić ten czas? Nie ma to jak dobre niemieckie śniadanie czyli parówki, sałatka ziemniaczana no i.....piwo.... Tak, pomimo ze jest niedziela a Niemcy są bardzo katolickim krajem to zdecydowanie im to nie przeszkadza.....bo przecież każdy jest wolnym człowiekiem (prawie jak w Stanach) i może robić na co ma ochotę bez względu na porę dnia.
Tak więc siedząc przy bramce, piszemy bloga i kończymy nasze śniadanie. Tu chciałam dodać, że jednym z plusów latania przez Niemcy jest fakt, że bary są przy bramce więc nie musimy siedzieć jak te kołki i odliczać minuty.
Następny przystanek – KRAKÓW – mamy nadzieję, że nasze walizki dolecą bo na JFK padł system komputerowy Lufthansy i opisywali nasze bagaże ręcznie....witamy w 21 wieku.
O dziwo bagaże doleciały całe i na czas....tak więc mamy prezenty. W końcu jesteśmy ciocią i wujkiem z Ameryki. Zanim uderzymy na Włochy jeden dzień spędzamy w Polsce.....trzeba się przywitać z częścią rodzinki. A jak to bywa z rodzinką... nie robiliśmy nic innego jak tylko jedliśmy, piliśmy i znów jedliśmy i piliśmy i tak w kółko. Jest to sposób na zabicie JetLaga. Przesiedzieliśmy do 11 w nocy, zmęczeni padliśmy i przespaliśmy całą noc.
2014.11.15-16 Whiteface, Adirondacks, NY
Sobota....3 nad ranem....co robi większość Nowojorczyków? Na pewno nie to co my. Kiedy zamykają bary i oni wracają do ciepłych łóżeczek....my pakujemy samochód i ruszamy 300 mil na północ do zimnego Lake Placid w Adirondack. Uwielbiam wyjeżdżać w nocy z NY bo w ciągu 15 minut jesteśmy już na George Washington Bridge. Plan na najbliższe 48h mieści się w jednym słowie, Whiteface. W pierwszy dzień chcemy zdobyć szczyt szlakiem turystycznym, natomiast w drugi dzień trasami narciarskimi. Resort narciarki nie jest jeszcze otwarty ale podobno jest już wystarczająco dyzo śniegu na białe szaleństwo. Natki jada z nami. W końcu trzeba otworzyć sezon narciarski.
Po pięciu godzinach jazdy pustymi drogami przyjeżdżamy do Lake Placid, które przywitało nas niewielka warstwą śniegu.
Nasz hike rozpoczynamy z Connery Pound Rd. Do przejscia mamy 5.8 mili w kazda strone i musimy sie wspiac 3200 ft. Trafiliśmy na piękną słoneczną pogodę, temperatura -6C na dole.
Szlak rozpoczął się bardzo łagodnie na wysokości 1660ft. Pierwsze 2,5 mili szliśmy szeroką, leśną drogą, nie wiele wznosząc się do gory.
Przy jeziorze Lake Placid szlak ostro skręca w prawo ale dalej łagodnie podnosi się do góry.
Po pokonaniu kolejnej mili dochodzimy do szałasu (2100 ft.). Od teraz zacznie sie jazda. Mamy do pokonania 2 mile i 2800 ft. Po krótkiej przerwie i gorącej herbatce atakujemy Whiteface.
Leśna ścieżka z dużą ilością korzeni i kamieni, ale jeszcze bez dużego śniegu ani lodu wspięliśmy się kolejne 1000 ft.
Na wysokości 3200 ft byliśmy zmuszeni do zrobienia krótkiej przerwy i założenia raków. Od tego momentu szlak zaczął się wspinać ostro do gory po oblodzonych skalach.
Wraz z wysokością zaczęło tez przybywać śniegu. Trochę ponad 4000 ft las zaczął zamieniać się w kosodrzewinę. Na pewno dużym plusem były piękne widoki jakie ukazały się naszym oczom ale niestety las już nas nie chronił przed mocnym, mroźnym wiatrem.
Ostatnie 600 ft pokonywaliśmy prawie przez godzinę wspinając się po dużych oblodzonych głazach. Do tego nieustanny wiatr nie ułatwiał nam zadania.
Po 5,5h wspinaczki stanęliśmy na szczycie Whiteface. Widzieliśmy parę ludzi na szlaku ale na szczycie byliśmy jedyni.
Temperatura i wiatr nie pozwalał nam delektować się pięknymi widokami ze szczytu wiec po 15 minutach i zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć uciekliśmy troszkę w dół gdzie od zawietrznej strony zrobiliśmy sobie przerwę na uzupełnienie kalorii. Tu musze dodac ze termos, ktory dostalem od rodzicow na urodziny spelnil niesamowicie swoje zadanie. Herbata po 12h w tak niskich temperaturach dalej byla wrzaca. Jeszcze raz dziękuję Wam rodzice, uratowaliście nam życie.
W dol schodziliśmy dość szybko. Po pierwsze mieliśmy raki, które niesamowicie trzymały się na lodzie jak i śliskich mokrych skalach czy drewnianych kładkach nad strumykami. Po drugie chcieliśmy pokonać trudny odcinek jeszcze przy świetle dziennym. W okolicach 3000 ft musieliśmy już założyć lampki ale na szczęście mogliśmy tez ściągnąć raki.
Po 4h od szczytu doszliśmy do naszej cieplutkiej Mazduni. A po kolejnych 15 minutach byliśmy już w naszym motel Alpine Country Inn & Suite. Bardzo fajny, przytulny motelik. A dlatego, ze jesteśmy fajni właściciel dal nam apartament w cenie zwykłego pokoju. Resztkami sil odpaliliśmy naszego grilla i przygotowaliśmy przepyszne hamburgery, które idealnie komponowały się z winkiem Banschee, Pinot Noir 2012.
Bardzo szybko po kolacji padliśmy do łóżek.
Niedziela...dzień zaczął się bardzo ciężko...trzeba było wstać z łózka. Zakwasy daly nam sie we znaki. Jest to dowod ze troszke inne miesnie pracuja jak sie wspina w rakach. Najlepszym sposobem na rozchodzenie zakwasow jest hike. Tak wiec plan pozostaje bez zmian. Chcemy sie wspiac trasa narciarksa na Whiteface aby potem zjechac w dol.
Będąc w Lake Placid nie można nie zjeść śniadania w "The Breakfast Club". Maja wiele pysznych opcji ale dla nas wygrywaja jajka benedykta z lososiem. Pychota...
Po obfitym śniadaniu trzeba się wziąć do roboty. Z Lake Placid do Whiteface jest 9 mil. Podjeżdżając pod wyciągi ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy że gondola jest czynna i ludzie jeżdżą na nartach. To oznacza ze nasz plan wspinaczki legł w gruzach. Ja już w motelu przymierzałem raki do butów narciarskich a tu nic z tego. Skoro wyciągi są otwarte to obsługa zabrania wspinaczki w gore po trasach narciarskich. Tak wiec nie pozostało mi nic innego jak kupić bilet i rozpocząć sezon narciarski w połowie listopada. Bez kolejek w ciągu paru minut udało się wyjechać na szczyt.
Po zrobieniu paru zakrętów na nartach byłem wdzięczny ze otwarli wyciągi bo przy takich zakwasach nie doszedłbym tak wysoko albo by to trwało cały dzień. Warunki narciarskie jednak nie były dobre, dużo muld i lodu. Ale jak na początek sezonu nie można narzekać. Po trzech zjadach moje nogi powiedzialy "przerwa" wiec dolaczylem do Ilonki, ktora relaksowala sie przy piwku i ksiazce. Goose IPA dodal mi energii, ktora wystarczyla jeszcze na pare zjazdow.
Bylo to cudowne zakończenie weekendu, rozpoczynającego sezon narciarski. Teraz zostało już tylko 300 mil do Nowego Jorku gdzie na koszulce z 46 szczytami będziemy mogli odznaczyć kolejny zdobyty szczyt.
2014.11.01-02 Miami Beach, FL
Podobno miłość do teściów wzrasta wraz z odległością od nich. Ja moich teściów bardzo kocham bez względu czy są w tym samym mieszkaniu czy dalej....ale najbardziej ich kocham jak są w Miami Beach a my możemy sobie zrobić krótkie wakacje w środku szarej jesieni i ich odwiedzić.
Tak więc pierwszy weekend listopadowy zamiast spędzić w deszczowym Nowym Jorku, spędziliśmy w Miami Beach. Typowy wyjazd weekendowy rozpoczął się w piątek po pracy. Zamiast wrócić spokojnie metrem do domu pojechaliśmy parę przystanków dalej i dojechaliśmy na lotnisko....tak to lubię zaczynać weekend.
Trzy godziny lotu i już byliśmy na słonecznej, tropikalnej południowej Florydzie. Wieczorkiem (w nocy) wiadomo, parę drinków, kolacja i do spania. Rano obudziło nas słoneczko, bezchmurne niebo i szum oceanu. Temperatura była idealna aby rozegrać szybki meczyk w tenisa....niestety Darek wygrał, ale to nic...i tak jest 1:1 w setach.
W Miami i okolicach byliśmy już kilka razy, więc nie nastawialiśmy się na wycieczki na Everglades, do akwarium czy w inne popularne miejsca, które każdy turysta ma na swojej liście. W zamian za to Tatuś wziął nas na wycieczkę rowerową...i szczerze...jest to najlepszy sposób na zwiedzanie Miami Beach. Miasto ma bardzo dużo deptaków (wzdłuż Ocean Drive). Jak i ścieżek rowerowych w parkach i nie tylko. Lokalny przewodnik jest zdecydowanie dużym plusem i takim sposobem zobaczyliśmy bardzo ładny park koło Muzeum Sztuki - Bass, Espanola Way z dużą ilością knajpek, nie mówiąc o Ocean Drive które najlepiej zobaczyć na nogach, rowerem albo segways. Ocean Drive jest najsłynniejszą ulicą w Miami Beach. Słynie ona z architektury Art Deco, willi Versace w której został zamordowany oraz z dużej ilości bardzo dobrych restauracji i klubów nocnych....tutaj po prostu toczy się życie nie tylko nocne...
Wieczorkiem standardowo relaksowaliśmy się w apartamencie rodziców. Przed kolacją tenisik, potem kolacja, drinki na balkonie i podziwianie widoków nocą. Z balkonu rodziców jest bardzo ładny widok na Miami jak i na port tego miasta.
Tak więc dodatkową atrakcją są przypływające statki pasażerskie jak i kontenerowce. Patrząc na takie statki wpadliśmy na kolejny pomysł....właściwie to dlaczego nie pojechać na Bahamy. Z Miami na Bahamy statki pływają dość często tak więc mam wrażenie, że następnym razem jak tu przylecimy weźmiemy sobie 2-3 dniowy rejs statkiem....w końcu trzeba wbić kolejną pinezkę na naszą mapę świata.
I tak minęła nam sobota....bardzo relaksacyjna sobota....
Kolejny dzień, kolejny dzień odpoczynku i regeneracji sił przed ciężkim tygodniem pracy.
Standardowo rano mecz w tenisa....pomimo, że set był bardziej wyrównany, znów wygrał Darek...ale to nic w końcu ma urodziny to muszę być dla niego miła ;)
Po tenisie śniadanko i czas na kolejną wycieczkę....jak to mój teść mówi...najładniejsza plaża w Miami jest na Virginia Key.....popieram...bardzo ładna wysepka. Cała wyspa to jeden wielki park z plażami. To co szczególnie przykuło moją uwagę to Mountain Bike park. Park przeznaczony tylko do jazdy na rowerach górskich. Fajnie wytyczone trasy, część w lesie, część po plaży daje możliwość poszalenia. My niestety nie mieliśmy ze sobą rowerków i musieliśmy się ograniczyć tylko do spacerku. Plaża jest dość duża, zagospodarowana tak, że można przyjechać na cały dzień, zrobić sobie grilla, spalić trochę kalorii na desce Windsurfingowej albo po prostu tak jak my przejść się i na końcu wypić piwko podziwiając fale, widoki i....modelki, które akurat miały sesję zdjęciową na plaży....Darek już nie miał piwa ale pił wodę byle tylko nie musieć wracać do samochodu.
Świętowanie Darka urodzin pomału dobiega końca a nie ma nic lepszego niż zakończyć je pysznym Cabernet Sauvignion (Cannonball 2011) i steakami......bon apetit....
Po wspaniałej kolacji trzeba było zrzucić kalorie. Jak to kiedyś powiedziała moja koleżanka "ja ćwiczę, żeby delektować się jedzeniem". Popieram to w 100%....no bo przecież nie można zrezygnować z dobrej wieprzowinki. Tak więc wybraliśmy się na spacerek po Miami Beach. Chcieliśmy dojść na koniec mola South Pointe Park Pier. Niestety byliśmy tam już po zmierzchu i brama była zamknięta.....ale obok jest drugie "molo" to znaczy wał ubity z piasku i utwardzony betonem i kamieniami. Krótki spacerek w głąb oceanu był idealnym zakończeniem wspaniałego weekendu w ciepłym (choć wiecznym) Miami Beach.
Mamy nadzieję, że w lutym znów tu wrócimy....miejmy nadzieję, że w końcu uda nam się odwiedzić Bahamy. Trzymajcie kciuki.
2014.09.29-30 Zjednoczone Emiraty Arabskie, Dubaj (dzień 3)
Dzień trzeci...dzień pod hasłem NAJ. NAJszybszy roller-coster, NAJwyższy budynek, NAJdroższy hotel i miasto z NAJwiększą ilością rekordów....tak zgadza się Dubaj. Miasto, które swoja sławę zdobyło dzięki niesamowitym projektom architektonicznym ale również pobijaniu rekordów Guinnessa w czym tylko się da. Miasto w którym pieniądze nie mają granic tak jak i marzenia architektów którzy potrafią zdziałać cuda i oszukać prawa fizyki.
Nasza przygoda zaczęła się NAJwcześniej ze wszystkich dni. Już o 7 rano spakowani i gotowi do dalszej drogi pojechaliśmy taksówką na lotnisko aby wypożyczyć samochód. Wszystko przebiegło sprawnie i już po godzinie siedzieliśmy w NAJmniejszym samochodzie jakim Darek kiedykolwiek jechał (nie licząc Maluszka) gotowi uderzyć na Dubaj. Ostatni przystanek naszej podróży. Po drodze jednak chcieliśmy odwiedzić Ferrari World. Park rozrywki w którym jest NAJszybszy roller-coaster na świecie (Ferrari Monterosa Coaster) jak i wiele innych atrakcji w stylu Ferrari. Niestety park otwierają dopiero o 11 więc mieliśmy troszkę nie planowanego czasu wolnego. Aby zabić nudę postanowiliśmy przejechać się na wyspę Sddiyat. Wyruszyliśmy tam w poszukiwaniu plaży abyśmy mogli zamoczyć nogi w morzu Arabskim. Niestety wszystko tam jest już wykupione przez deweloperów i cała wyspa to NAJwiększy plac budowy jaki do tej pory widzieliśmy. Long Island City na Queens to jest nic w porównaniu z tym co się dzieje w Emiratach. Po nie udanej próbie szukania plaży wróciliśmy na wyspę YAS (gdzie znajduje się Ferrari Park) i podjechaliśmy do IKEI na kawę i cynamonową drożdżówkę.
W końcu wybiła godzina 11, a my byliśmy pierwsi w kolejce do przekroczenia bramek i wejścia do Parku Ferrari. Od razu jak tylko mogliśmy ruszyliśmy na Ferrari Monterosa Coster. Jak już wspomniałam jest to najszybszy roller-coster na świecie. Osiąga on prędkość 240 km/h w 4.9 sekundy. Jeżdżąc na tej atrakcji nasze przyciąganie ziemskie (g) było 1.7 co jest dokładnie połową tego co astronauta przeżywa przy starcie. Uczucie zdecydowanie niesamowite i warte przeżycia. Nie do końca w tym czasie wiedzieliśmy co się dzieje z naszymi ciałami i sercami. Najgorsza chyba była jednak twarz wykrzywiana na wszystkie strony...aż potem poczułam mięśnie na policzkach o których istnieniu nie miałam pojęcia. Wszystko jednak było dokładnie sprawdzone i przygotowane pod kątem bezpieczeństwa. Nie mam na myśli tylko pasów i innych zapięć, co jest oczywiste ale również dostaliśmy okulary ochronne na oczy, prześwietlili nas czy nie wnosimy nic w kieszeniach do „karuzeli” oraz kontrolowali czas aby nikt nie wszedł po raz kolejny w czasie krótszym niż 15 minut.
W parku spędziliśmy w sumie około dwóch godzin, ale po Monterosa wszystkie atrakcje były jak byś się przesiadł z Ferrari do Forda Fiesty i jechał pod górę….Nie chcieliśmy tracić więcej czasu i Darek musiał przesiąść się z Ferrari do naszego Chevroleta. Czekał na nas Dubaj a nadal mieliśmy do pokonania 120 km. Na szczęście nie było większych korków i w ciągu godziny naszym oczom ukazały się pierwsze wieżowce. Korków nie było z paru przyczyn. Po pierwsze ludzie tu jeżdżą dość szybko swoimi dużymi paliwożernymi samochodami. Przy cenie $1.5 za galon (1.50 zł za litr) nie ma to jednak znaczenia. Do tego najważniejsza autostrada E11 łącząca Abu Dhabi z Dubajem ma minimum 4 a czasem nawet 7 pasów w każdą stronę.
Nadal byliśmy ciekawi temperatury wody w morzu Arabskim, więc pierwszym przystankiem była plaża publiczna w Dubaju. Dostęp do plaży jest tu utrudniony bo wszystkie lepsze miejsca są już zagospodarowane przez luksusowe hotele lub bogate wille. Plaża na którą trafiliśmy zaskoczyła nas czystością. Nadal dużo jej brakuje do plaż w hotelach pięcio-gwiazdkowych ale jak na plażę z publicznym dostępem była dość czysta. Darek chciał się w niej ochłodzić ale ciężkie to było zadanie gdyż temperatura wody wynosiła około 32 st. C. Na zewnątrz w tym kraju długo nie da się wytrzymać i szybko z powrotem wskoczyliśmy do naszego małego ale klimatyzowanego autka.
Kolejnym przystankiem na naszej liście miał być targ złota (Gold Souk) i dzielnica która miała najbardziej przypominać stare miasto (Bastakia Quarter) oba miejsca zwiedziliśmy tylko krążąc samochodem. Po pierwsze ciężko było znaleźć parking, po drugie baliśmy się zostawić auto na dłużej niż 5 minut a po trzecie to Bastakia Qurter przypominała bardziej slamsy niż stare miasto....no chyba, że nie znaleźliśmy właściwej części.
W końcu przyszedł czas na najważniejszą atrakcję, Burj Khalifa, NAJwyższy budynek na świecie. Parking dla chcących wyjechać na obserwatorium znajduje się w pobliskim centrum handlowym. Na szczęście parking jest bez limtu i bez opłat więc bardzo nie narzekaliśmy. Emiraty słyną z centrów handlowych. Podobno mają najlepsze i ludzie z całego świata przyjeżdżają tam na zakupy (szczególnie spotkaliśmy dużo rosjan). My nie widzieliśmy żadnej różnicy i poza małym wodospadem, który stanowi część dekoracji, nie zauważyliśmy nic szczególnego w tym miejscu.
Bilet na taras widokowy w Burj Khalifa najlepiej kupic z wyprzedzeniem, bo ciężko jest to zrobić na godzinę przed wejściem. Już byliśmy gotowi kupić bilet na 21 godzinę ale nasz urok osobisty sprawił, że Pani dała nam bilety na 19:30. Dubaj z góry jest niesamowity. Jeśli chodzi o samo doświadczenie bycia na górze tak wysokiego budynku to nie widzialam większej różnicy między Epire State Building czy Rockeffeler. Platforma obserwacyjna jest niestety tylko na 124 piętrze. Powyżej nadal przez 70 pięter ciągną się apartamenty. Pomimo wszystko widok z góry pozostanie w naszych pamięciach. Niesamowite jak na takiej pustyni potrafili stworzyć tak czyste, rozwinięte i powalające miasto. To miasto nie jest jak Vegas gdzie wszyscy przyjeźdżają się tylko zabawić. To miasto jest profesjonalne, biznesowe i eleganckie. Z tego co dowiedzieliśmy się, ku naszemu zdziwieniu ropa naftowa nie jest ich głównym źródłem dochodu. 80% przychodów kraj ma z innych dziedzin, głównie z turystyki.
Przed budynkiem są fontanny....ale nie byle jakie. Nie widziałam w swoim życiu wiele fontan. Chyba najlepsze do tej pory były w hotelu Bellagio w Las Vegas ale te przewyższyły swoją jakością wszystko co do tej pory widziałam. Woda wystrzeliwała, aż do wysokości -152 metry (500ft), arabska muzyka, gra świateł i sceneria tylko dodawały blasku całemu przedstwieniu. Zdecydowanie warto to zobaczyć. Nam się udało dwa razy. Raz jeszcze przed wyjazdem na górę budynku i raz z góry, będąc na 124 piętrze. Oba widoki są oszałamiające.
Jednak to nie był koniec naszego zwiedzania. Ostatnią noc spędziliśmy w Dubaju ale oczywiście w drodze powrotnej do hotelu musieliśmy odwiedzić hotel Burj Al Arab, hotel w kształcie żagla. Jest to jeden z najbardziej ekskluzywnych hoteli na świeci, gdzie noc kosztuje od $2tys a kończą się na kiku dziesięciu tysiącach dolarów. Hotel ten nie posiada standardowych pokoi tylko apartamenty gdzie najmniejszy ma 170 metrów kwadratowych a największy Apartament Królewski ma ponad 700 metrów kwadratowych powierzchni. Oczywiście my nawet nie rozważaliśmy spędzić tam nocy ale mieliśmy nadzieję napić się drinka. Jak nam później Google powiedziało za drinka w barze trzeba dać około $50. Niestety hotel ten jest dość dobrze strzeżony i nie można do niego wjechać a żeby wejść trzeba stać w dość długiej kolejce.
Było dość późno a na nas czekał nasz hotel, tak więc zrezygnowaliśmy i pojechaliśmy na wyspę Palm Jumeirah, gdzie mieliśmy spędzić noc.Uwielbiam sieć hoteli Fairemont. Przynajmniej raz na wakacjach staramy się tam spędzić noc i zrelaksować. Nie muszę pisać, że hotel jest super, pokoje i łazienki są duże i wszystko jest utrzymane w wysokim (4-5 gwiazdkowym) standardzie.
W tym hotelu (The Palm) najbardziej spodobała nam się hotelowa plaża. Hotel położony jest na wysie Palm (stworzonej przez człowieka) i ma dojście do plaży z widokiem na Dubaj. Wreście znalazłam odpowiednie miejsce na wypicie mojego urodzinowego szampana. Tak więc siedzieliśmy na leżakach, podziwialiśmy widok (wierzowce Dubaju) i relaksowaliśmy się przy szampanie/piwe. Aż nadszedł czas na napisania bloga....i takim sposobem wylądowaliśmy na balkonie hotelu. Jest super i aż szkoda wracać.....a jutro przed nami 14h lotu do zimnego Nowego Jorku.
To już jest koniec...nadszedł nasz ostatni dzień. Jednak na wakacjach nie można tracić żadnej minuty a wyspać zawsze się można w samolocie. Tak więc wstaliśmy o 5:30 rano i po szybkim śniadaniu i pakowaniu postanowiliśmy objechać wyspę The Palm Jumeirah. Niesamowite co człowiek potrafi stworzyć. Wyspa ta została stworzona jako pierwsza i najmniejsza w projekcie, który miał na celu wybudowanie trzech takich wysp aby udowodnić, że Dubaj może wszystko i ma nie limitowane pieniądze. Stworzone zostały tylko dwie wyspy. Nie da się opisać pod jakim byliśmy wrażeniem jeźdżąc samochodem po tej wyspie. Było to idealne zakończenie naszej wyprawy.
Cała podróż przebiegła bez żadnych problemów. Bawiliśmy się super, czuliśmy się bezpiecznie i nic nie pokrzyżowało naszych planów. Problemy zaczęły się kiedy przyszliśmy zrobić check-in. Pani na dzień dobry nas poinformowała, że odprawa naszego samolotu została zamknięta 0,5h temu. Zdziwiliśmy się bo mieliśmy jeszcze 1,5h do odlotu. Okazało się, że w Abu Dhabi jest inaczej, dlatego, że cała odprawa paszportowa odbywa się przed wylotem. Tak więc pognaliśmy do bramki numer 60, omijając wszystkie duty free i po siedmiu sprawdzeniach naszych paszportów doszliśmy do amerykańskiego urzędnika, który sprawdzał moją zieloną kartę, sprawdzili moje odciski palców i wbili nam pieczątki „witamy w Stanach”. Siedząc przy bramce byliśmy odizolowani od całego świata gdyż teoretycznie byliśmy już na terytorium USA. Podobno taki system sprawia, że na JFK nie mamy już odprawy paszportowej, przekonamy się za 14h. Wsiadając do samolotu zdziwiła nas jedna rzecz.....nikt nie miał ze sobą telewizora ;) W drodze do UAE widzieliśmy wiele ludzi z bardzo dużymi monitorami lub telewizorami tak min. 40 cali.
Lot minął nam spokojnie ale po trasie samolotu można łatwo zobaczyć w których krajach jest wojna. Pomimo, że pierwotna ścieżka samolotu miała przebiegać przez Irak i Syrię, jak również Krym. Samolot jednak skutecznie omijał te rejony i musiał skręcić na Iran a potem na Turcje. Można to było śledzić na monitorach w samolocie. Tak więc bezpiecznie wylądowaliśmy na JFK, nie mieliśmy już żadnej odprawy paszportowej i wreszcie poczuliśmy chłód.....teraz pozostają tylko wspomnienia i niesamowite zdjęcia.
2014.09.28 Zjednoczone Emiraty Arabskie, Abu Dhabi (dzień 2)
Dzień drugi naszej przygody rozpoczęliśmy dość wcześnie. Jet lag dawał nam się we znaki i chociaż wcale długo nie spaliśmy to już o 6 rano byliśmy na nogach (w NY to 15). Naszą pierwszą zaplanowaną atrakcją był Sheikh Zayed Grand Meczet. Ponieważ wstaliśmy tak wcześnie to do otwarcia Meczetu (9 rano) mieliśmy dużo czasu. Postanowiliśmy, więc przejść się na nogach i przy okazji zobaczyć trochę miasta. Standardowo naszym największym problemem było znalezienie chodnika. To jest niesamowite jak przystanek autobusowy ma parę metrów chodnika, który nagle się kończy pustynnym poboczem. Podobnie jest z przejściami dla pieszych. Ładnie namalowana zebra na drodze wcale nie oznacza, że na jej drugim końcu jest chodnik. Po części jest to spowodowane wieloma nowymi projektami których place budowy zagarnęły części chodnika. Bardzo często jednak jest to spowodowane czymś innym...ale czym nie mamy pojęcia....po prostu wygląda jakby go nie planowali zrobić. W RPA czy innych krajach po których podróżowaliśmy był podobny problem ale główną jego przyczyną był brak funduszy. W tym kraju nie sadzimy, że brakuje pieniędzy na inwestycje. Widać że dużo się buduje i rozwija.
Marsz w słońcu przy temperaturze 35 st. C nie należał do najprzyjemniejszych ale dotarliśmy na czas do Meczetu. Budowla zdecydowanie robi wrażenie już z oddali Natomiast jak się wejdzie do jej środka to powala swoja architektura. Został on wybudowany w latach 1996 - 2007 i jest to największy Meczet w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i ósmy co do wielkości na świecie.
Okazało się, że mój strój był nie wystarczający. Długa spódnica i chusta zakrywająca głowę to nie wszystko. Wymagane jest również aby kobiety (tylko kobiety) miały długie rękawy. Na szczęście w Meczecie za darmo można wypożyczyć odpowiedni strój. Szczerze..... masakra. Strój jest czarny i zrobiony ze sztucznego materiału więc prawie się można w nim ugotować przy takich temperaturach. Żeby niesprawiedliwości było mało to mężczyźni mogą nosić swoje stroje w kolorze białym.... zdecydowanie musi im być chłodniej.
Meczet można zwiedzać cały. Nie ma problemu aby pochodzić po jego ogrodach, dziedzińcu jak również wejść do głównej sali modlitw. Wszystko jest niesamowicie czyste tak, że bez oporu chodziliśmy boso. Ściągnięcie butów jest wymagane aby wejść do sali modlitw, która jest wyłożona dywanami. Chodzić można wszędzie ale bardzo sprawdzają twój strój i nie ma szansy, żeby ktoś się prześlizgnął bez specjalnego ubioru. Na każdym kroku jest ochrona, która bardzo rygorystycznie sprawdza ubiór ale jednocześnie jest bardzo miła i chętnie służy pomocą.
Co nas zaskoczyło to nie tylko ogromne piękno meczetu ale również brak opłat. Nie płaciliśmy ani za wejście, ani za wypożyczenie stroju, ani za autobus powrotny. Po meczecie planowaliśmy pojechać na drugi koniec miasta aby zobaczyć Pałac Emiratów. Postanowiliśmy poruszać się autobusami jako najtańszym środkiem transportu. Przejazd po mieście kosztuje 2 AED ($0.50) i opłatę uiszcza się u kierowcy. My niestety nie mieliśmy drobnych i liczyliśmy, że kierowca nam wyda resztę. A on tylko machnął i powiedział siadajcie. Było to bardzo mile z jego strony. Z lokalnymi tak nie postąpił i kazał im znaleźć kogoś w autobusie kto rozmieni pieniądze.
Tak wiec autobusem przemieściliśmy się na drugą stronę miasta nad Zatokę Perską. Nad zatoką mają bardzo ładną plaże z deptakiem ciągnącym się kilometrami.
Ochłodzeni klimatyzacją w autobusie i uzbrojeni w nowe butelki z zimną wodą ruszyliśmy na 4 km spacer przepiękną ulicą/deptakiem Corniche. Pod koniec brakło nam wody a nasze ciała osiągały temperaturę wrzenia ale na szczęście po drodze spotkaliśmy budkę z bankomatem która była klimatyzowana. To dodało nam energii na dokończenie spaceru. Tutaj bardzo często spotyka się że budki z bankomatami, telefonami czy nawet przystanki autobusowe są klimatyzowane. Nie dziwi nas to gdyż temperatury w lipcu i sierpniu osiągają nawet 45 st C. Do tego powietrze jest bardzo suche i pomimo ze człowiek się nie poci dużo to organizm wysusza się od środka bardzo szybko. Nie pamiętamy żeby nam się tak chciało pic wody jak tutaj. Speedy, jak ty możesz wytrzymać w podobnym klimacie na co dzień.
Spragnieni wody i klimatyzowanego pomieszczenia wreszcie dotarliśmy do Pałacu Emiratów.
Aktualnie jest tam przepiękny hotel z przepięknymi cenami. Jednak pozwalają zwykłym ludziom też wejść do środka. Hotel rzeczywiście jest przepiękny a jego ogrody i otoczenie tylko dodają mu uroku. Mieliśmy szczęście i udało nam się również załapać na plan filmowy. Ciekawe jaki jest tytuł filmu...chętnie byśmy go oglądnęli. W każdym razie tylu uzbrojonych w karabiny maszynowe ludzi jeszcze nie widzieliśmy w jednym miejscu. Bylo to jednak stricto na potrzeby filmu i nie do końca wierzymy ze bron była prawdziwa, ale tez nie chcieliśmy tego sprawdzać i grzecznie słuchaliśmy poleceń ochrony.
Jak już wspominałam byliśmy tak spragnieni ze poszliśmy na piwo/drinki do hotelu nie patrząc nawet na ceny. Na szczęście nie było tak źle i za wodę, piwo, pinacoladę i lody...tak potrzebowaliśmy dużo żeby się ochłodzić...zapłaciliśmy tylko $50.
Ochłodzeni wyruszyliśmy na poszukiwania przystanku autobusowego. Udało się to w miarę szybko choć oczywiście ze znanych już problemów z chodnikami nie obyło się bez krążenia na około. Śpieszyliśmy się bo popołudniu mieliśmy już wykupioną wycieczkę na pustynne safari.
W hotelu mieliśmy tylko 15 minut na przebranie się bo punktualnie o 15:45 przyjechał po nas kierowca. Jechaliśmy Toyota Land Cruiser, która była specjalnie wzmacniana rurami na wypadek dachowania. Było to wymagane gdyż główną atrakcją była jazda po wydmach. Na samochód przypadało 6 pasażerów plus kierowca. Po 40 minutach jazdy z hotelu i zebraniu pozostałych pasażerów. Spotkaliśmy się na farmie wielbłądów z 11 innymi samochodami. Na farmie mieliśmy parę minut na porobienie sobie zdjęć z wielbłądami. Mogliśmy chodzić miedzy nimi, dotykać, głaskać, przytulać. Co kto wolał.
W tym czasie kierowcy ze wszystkich samochodów chłodzili silniki i zmniejszali ciśnienie w oponach. Jednym słowem przygotowywali się na zaatakowanie wydm. Mielismy szczescie bo jak sie okazalo nasz kierowca byl przewodnikiem (pewnie byl najlepszy z grupy). Co sie w sumie zgadza. Darek był pod wielkim wrażeniem jak ten gościu jeździ. Szczególnie jak potrafi bokiem zjeżdżać po kilkunastu metrowych wydmach na dół. Ponoć w swojej siedmio-letniej historii nigdy nie stracił kontroli nad samochodem i widać było, że wszystko co robił było dla niego przyjemna zabawa. Dla nas zreszta tez. Zabawa lepsza niż jazda na roller-costerze Darek próbował się nauczyć jak prowadzić samochód po piasku i wydmach aby przygotować się na grudniowy wyjazd w kaniony.
Po ok. 45 minutach rajdu mieliśmy przerwę aby podziwiać zachód słońca na pustyni. Jak tylko samochody sie ochlodzily ruszylismy w droge do oazy gdzie czekaly na nas rozne atrakcje. Oczywiście dojazd do oazy odbył się w 100% po wydmach. W oazie moglismy przejechac sie na wielbladzie (trwalo to moze 2 minuty), isc na henne ktora robili na dloniach i rekach, wypalic lokalna fajke wodna, ogladnac taniec brzucha i zjesc przepyszny obiad. O dziwo moglismy rowniez kupic sobie piwo i inne drinki alkoholowe. Ku naszemu zdziwieniu minimalny wiek na zakup alkoholu tu jest 21 lat.
W oazie spędziliśmy dobre dwie godziny korzystając z atrakcji, siedząc przy stolach na tradycyjnych dywanach arabskich rozłożonych na piasku pustyni. Siedzieliśmy (lub leżeliśmy) na poduszkach i podziwialiśmy spokój pustyni, zachodzące słońce i przepiękne gwiazdy.
W naszej grupie były 3 osoby z Hiszpanii i jedna z Tajwanu. Jak się okazało Mon (dziewczyna z Tajwanu) mieszka w naszym hotelu i podobnie jak my przyleciała do Abu Dhabi wczoraj. Również tak jak i my jutro uderza do Dubaju i wylatuje we wtorek. Jedyna różnica jest taka ze my wracamy do domu a ona ma przed sobą jeszcze prawie miesiąc wakacji. Planuje odwiedzić Londyn, Paryż i …....Białystok. Sama śmietanka Europy. Okazało się, że Polskę zna dość dobrze bo robiła tam kiedyś praktyki z Caritas i wtedy poznała rodzinę z Białegostoku z którą się zaprzyjaźniła. Pozytywnie zdziwiła nas swoim sposobem podróżowania. Nie dość ze podróżuje sama a jest dość młoda (możne ma 23 lata) to na pytanie jak planuje się dostać jutro do Dubaju odpowiedziała ze jeszcze nie wie ale coś na pewno wymyśli. Życzymy jej powodzenia!
Dzień był tak intensywny ze w drodze powrotnej prawie wszyscy spali w samochodzie. Jednak było to jeden z tych dni w życiu których się nigdy nie zapomni. No bo czy można zapomnieć coś tak pięknego.....
2014.09.27 Zjednoczone Emiraty Arabskie, Abu Dhabi (dzień 1)
Praca w "travel" ma swoje plusy... właściwie to tylko plusy. Pewnego dnia, wykonując swoja codzienną prace dostałam e-maila, oferta tylko dla pracowników... $600 bilet do Abu Dhabi dla dwóch osób....no i jak tu nie skorzystać.....
Tak wiec jesteśmy... uciekając od gorących dni w Nowym Jorku... uciekliśmy... na pustynię.
Z takich okazji korzystamy dosyć często, wiec urlopu już nam niewiele zostało. Jest piątek wieczór, siedzimy na JFK i nie możemy się doczekać tego rewelacyjnego długiego weekendu w Emiratach Arabskich. Ale zanim to nastąpi musimy przeżyć 13h lotu.....życzcie nam powodzenia i mamy nadzieję że to prześpimy....zwłaszcza że poprzednia noc była bardzo krótka bo świętowaliśmy moje urodziny. Niestety samolot jest pełen dzieci ale mamy nadzieje, że niania która jest na pokładzie spełni swoje zadanie. Póki co najbardziej zdziwiła nas bardzo mała ilość arabów a duża ilość hindusów....czy my na pewno lecimy do Abu Dhabi????
Nawet szybko dostaliśmy kolacje. Jedzenie było dość dobre jak na jedzenie w samolocie. Jagnięcina rozpływała się w ustach a ja po raz pierwszy zjadłam coś lokalnego, biryani. Biryani jest to kurczak z ryżem ale cały sekret jest w lokalnych przyprawach. Po kolacji i piwku nawet nie wiedząc kiedy padliśmy oboje... Udało nam się przespać Atlantyk... Yupppiii... widać ze niania się spisała bo żadne dziecko nie zakłócało nam snu. 5 godzin później obudziliśmy się nad Londynem....no to połowa drogi za nami. A wiecie czym na obudzili.... lodami na śniadanie.
Po śniadaniu zaczęliśmy oglądać jakieś filmy, ale oczy szybko nam się zamykały. Chyba tabletka jeszcze działa... Po kolejnych pięciu godzinach snu obudziliśmy się nad Baghdadem na kolejny posiłek składający się z ryżu, jarzynowego curry i bakłażana w stylu masala (dało się zjeść). Jeszcze "tylko" mamy dwie godzinki do Abu Dhabi. Aktualny czas w punkcie docelowym jest 5:30 po południu a wylecieliśmy z NY o 11 wieczorem.
Udało się....wylądowaliśmy w kraju gdzie podobno nie można kupić alkoholu...i co zobaczyliśmy jako pierwszą atrakcję turystyczną? Sklep Duty Free gdzie można kupić więcej alkoholu niż normalnie na lotnisku. Nie szaleliśmy....kupiliśmy tylko parę piwek i udaliśmy się do hotelu......często dotarcie do hotelu jest najtrudniejszym elementem podróży. Po naszych przygodach z taksówkami w Rosji tym razem postawiliśmy na komunikację miejską i wzięliśmy autobus.....kosztowało nas to tylko $1 (4AED) - tak to można podróżować. Wysiedliśmy na przystanku który wydawał nam się najbliżej hotelu. Jednak w życiu nic nie jest tak piękne jak na obrazku (czytaj na google maps). Jak się okazało z przystanku do hotelu czekał nas jeszcze spacerek ok. 30 min (3km). Wydawać by się mogło ze to nic wielkiego poza tym ze w tym mieście jest bardzo mało chodników. Większość chodników jest krótka i łączy tylko przystanek autobusowy z parkingiem. Nie dziwimy się że ludzie nie mają ochoty na spacery po mieście jak temperatura jest ok 33-40C cały czas. Na szczęście o 9 wieczór miasto jest dość wymarłe więc daliśmy radę i czasem idąc ulicą, czasem przekraczając rondo na siagę, a czasem pokonując piaski pustyni dotarliśmy szczęśliwie do hotelu. Mieliśmy wielkie plany odwiedzić największy meczet w mieście (robi wrażenie widzieliśmy go jadąc autobusem) ale było już dość późno. Tak wiec stanęło na wizycie w hotelowym barze, zjedzeniu małej kolacji i uaktualnieniu bloga......jutro czeka nas ciężki dzień, dużo atrakcji i mało czasu. Miejmy nadzieję, że uda nam się wcześnie wstać.....no to do jutra!
2014.08.29-09.01 Franconia Notch, White Mountains, NH
Podróżujemy, tego nie da się ukryć od wielu lat. Czasem samotnie, czasem w grupie... najważniejsze, żeby odkrywać nowe miejsca. Byliśmy już na 5 kontynentach, dwa jeszcze czekają na odkrycie. Bloga pisać planowaliśmy od dawna ale, teraz siedząc przy ognisku w hotelu "milion gwiazdkowym" postanowiliśmy go wreszcie zacząć...
Nasz "hotel" znajduje się blisko naszego domu ale jest też blisko naszych serc. Białe Góry w New Hampshire oczarowały nas tak bardzo, że większość długich weekendów spędzamy tutaj.
W Białych Górach byliśmy wiele razy, ale zawsze wybieraliśmy słynny "Presidential Range". Tym razem pod wpływem zdjęcia jakie zobaczyliśmy w sklepie "REI" na dole Manhattanu wybraliśmy nieznany nam zakątek tych pięknych gór, Franconia Notch.
Jak to bywa w długie weekendy, wyjazd z Nowego Jorku trwał godzinami, zwłaszcza, że aktualnie jest US Open. Zajęło nam to dokładnie 4 godziny, pomimo że, wyjechaliśmy w południe. Po dziewięciu godzinach (563 km/350 mile) dotarliśmy na Lafayette kemping.
Jest to kemping położony w samym sercu Franconia Notch. Mieliśmy wielkie szczęście że parę tygodni wcześniej udało nam się zrobić rezerwacje. Nie zdążyliśmy wjechać przed zamknięciem, ale miejsce na nas czekało i udało nam się zakończyć dzień przepyszną jagnięciną z grilla której towarzyszyła butelka przepysznego czerwonego wina "2012 Cane & Fable, Cabernet Sauvignon".
Dopiero następnego dnia (sobota) wcześnie rano zobaczyliśmy piękno otaczających nas gór. Widok z kempingu był oczarowujący. Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy na 13 milowy "spacer". Trasa rozpoczynała się prawie z naszego namiotu i przez dwie mile łagodnie wlokła się w dół rzeki. Potem zaczęła się zabawa, czyli prościutko do góry bez rozpieszczania, ponad 2500 feet wspinaliśmy się bez przerwy aby osiągnąć Franconia Ridge (4240 ft.)
W życiu górołazów nie ma łatwo. Nasza trasa szła w lewo, wiec my poszliśmy w prawo.
Dlaczego? Szczyt Libery (4459 ft.) wyglądał bardzo zachęcająco. Po krótkim odcinku stanęliśmy na szczycie. Widoki z niego zapierał dech w piersiach.
Ze szczytu było widać jak na dłoni trasę którą chcieliśmy pokonać. Wyglądała zachęcająco dlatego, że nie była łatwa. Czekały nas jeszcze trzy szyty i parę dolinek pomiędzy nimi. Tak więc po wypiciu na szczycie piwka szybko wzięliśmy się do roboty i wróciliśmy na szlak aby zaatakować kolejny szczyt, Little Haystack (4760 ft). Little Haystack w tłumaczeniu oznacza "małą kupę siana". Pogoda była fantastyczna, tak jak i energia w naszych nogach, więc szybko uporaliśmy się z tą kupą siana.
Na Haystack spotkaliśmy rangera który dowiedziawszy się o naszych dalszych planach wspinaczki odradzał nam kontynuacje, argumentując, że nie zdążymy przed zachodem słońca wrócić na kemping. My się jednak łatwo nie poddajemy i nie straszne nam wracanie z hików po nocy. Droga z little Haystack na górę Lafayette ciągnęła się w nieskończoność.
Trasa bowiem przechodzi przez szczyt Lincoln (5089 ft) jak i szczyt bez nazwy (5020 ft) i inne wzniesienia. Ciągłe wzniesienia i doliny jak i otwarta przestrzeń sprawiały, że trasa była przepiękna. Szła granią, ponad lasami, a widoki sprawiały, że nie zwracaliśmy uwagi na dodatkowe utrudnienia. Szczyt Lafayette (5260 ft) zdobyliśmy wcześniej niż ranger nam mówił, wiec udało nam się zrobić małą przerwę na piwo, zanim ruszyliśmy w drogę powrotną na dól.
Godzinę od szczytu znajduje się schronisko Greenleaf Hut (4200 ft) w której każdy turysta jest witany jak u siebie w domu. W chatce ucięliśmy sobie krótką przerwę. Było przyjemni i już bez mocnego wiatru który był na szczycie.
W drodze na dól Ilonka dostała z niewiadomego źródła przypływ energii i wyprzedzając wszystkich zbiegliśmy prosto na nasz kemping. Dwie godziny wczesnej niż ranger mówił.
A potem było jak zawsze..... ognisko, kolacja, drinek, drinek, drinek i do spania...
Podsumowanie dnia: 13 mil, różnica wzniesień 5000 ft.
Kolejnego dnia (niedziela) troszkę dłużej pospaliśmy, do 7:45. Po wyjściu z namiotu, sprawdzeniu pogody (pochmurno z możliwymi burzami) i śniadaniu z grilla wyruszyliśmy na kolejny szlak. Też zaczynał się na naszym podwórku (czytaj. przy namiocie) ale był troszkę krótszy od poprzedniego, bo dalej czuliśmy kolana po wcześniejszym zbieganiu ze szczytu Lafayette. W drogę wyruszyliśmy późno bo dopiero o 10 rano.
Po pól godzinnym marszu w górę rzeki, oczywiście pogoda się sprawdziła i deszczyk zaczął mżyć a potem po prostu padać, Po kolejnej pól godzinie dotarliśmy do stóp góry Cannon (4100 ft). Na górę można wyjechać kolejką linową albo iść 2.3 mile szlakiem i wspiąć się 2100 ft. Na szczyt szliśmy dwie godziny. Trasa oczywiście była stroma i śliska od deszczu.
Powyżej 3400 ft zaczęły się chmury, które nam już towarzyszyły do szczytu.
Tak jak wspomniałem na góre można wyjechać kolejką wiec jest tam małe schronisko gdzie na szczęście mają parę lanych piwek. Sierra Nevada nas ochłodziła. Potem mieliśmy plan zatrzymać się 1400 ft niżej w schronisku (Lonsome Lake Hut, 2760 ft) i zjeść ciepłą zupę. Jednak plany się zmieniły po drodze.
Zejście było okropnie ciężkie, BARDZO strome. Dobrze, że było dużo drzew to można się było trzymać korzeni. Czasami było prawie pionowo, i to oczywiście w deszczu = ślisko.....!!!
Po około dwóch godzinach dotarliśmy nad jezioro gdzie jest schronisko, ale trzeba było przejść jeszcze 0.3 mili w jedną stronę. Była już taka ulewa że postanowiliśmy zrezygnować z zupy i "lecieć" w dół na camping (kolejne 1000 ft w dół) gdzie już mieliśmy rozłożoną plandekę przeciwdeszczową i gdzie Ilonka obiecała robić pyszną gorącą herbatę z prądem o smaku wiśniowym (Captain Morgan).
I tak też się stało. Siedzieliśmy sobie na naszym polu (#46), popijaliśmy herbatkę, Ilonka karmiła chipmunki (już jej nawet na stół wychodziły)
a ja odpalałem grilla na hamburgery
a potem mieliśmy wielki plan...... rozpalić ognisko.... dobrze ze trochę drzewa mieliśmy suchego.
Plan wypalił, ognisko też. Posiedzieliśmy przy ognisko dobrych parę godzin....
Podsumowanie dnia: 8 mil, różnica wzniesień 2500 ft.
Poniedziałek, ostatni dzień - niestety już powrót i do pokonania kolejne 350 mil. Pogoda zrobiła się piękna, cieplutko, słonecznie, bez wiatru. Szkoda było marnować tak pięknego dnia więc postanowiliśmy jeszcze coś pozwiedzać. Pojechaliśmy do "The Flume". Bardzo ładny, dwu milowy spacer przez kanion wśród szumiącego górskiego potoku.
Potem jeszcze odwiedziliśmy naturalny monument "Old man of the Mountain", który niestety w 2003 spadł, ale dalej jego duch jest w NH.
Wracając dostaliśmy serwisy na telefony i tu fantastyczna wiadomość!!!!!!! Wygraliśmy wejście na "the Wave". Tak więc w grudniu uderzamy do Arizony i Utah aby poskakać po lokalnych kanionach.