2014.08.29-09.01 Franconia Notch, White Mountains, NH
Podróżujemy, tego nie da się ukryć od wielu lat. Czasem samotnie, czasem w grupie... najważniejsze, żeby odkrywać nowe miejsca. Byliśmy już na 5 kontynentach, dwa jeszcze czekają na odkrycie. Bloga pisać planowaliśmy od dawna ale, teraz siedząc przy ognisku w hotelu "milion gwiazdkowym" postanowiliśmy go wreszcie zacząć...
Nasz "hotel" znajduje się blisko naszego domu ale jest też blisko naszych serc. Białe Góry w New Hampshire oczarowały nas tak bardzo, że większość długich weekendów spędzamy tutaj.
W Białych Górach byliśmy wiele razy, ale zawsze wybieraliśmy słynny "Presidential Range". Tym razem pod wpływem zdjęcia jakie zobaczyliśmy w sklepie "REI" na dole Manhattanu wybraliśmy nieznany nam zakątek tych pięknych gór, Franconia Notch.
Jak to bywa w długie weekendy, wyjazd z Nowego Jorku trwał godzinami, zwłaszcza, że aktualnie jest US Open. Zajęło nam to dokładnie 4 godziny, pomimo że, wyjechaliśmy w południe. Po dziewięciu godzinach (563 km/350 mile) dotarliśmy na Lafayette kemping.
Jest to kemping położony w samym sercu Franconia Notch. Mieliśmy wielkie szczęście że parę tygodni wcześniej udało nam się zrobić rezerwacje. Nie zdążyliśmy wjechać przed zamknięciem, ale miejsce na nas czekało i udało nam się zakończyć dzień przepyszną jagnięciną z grilla której towarzyszyła butelka przepysznego czerwonego wina "2012 Cane & Fable, Cabernet Sauvignon".
Dopiero następnego dnia (sobota) wcześnie rano zobaczyliśmy piękno otaczających nas gór. Widok z kempingu był oczarowujący. Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy na 13 milowy "spacer". Trasa rozpoczynała się prawie z naszego namiotu i przez dwie mile łagodnie wlokła się w dół rzeki. Potem zaczęła się zabawa, czyli prościutko do góry bez rozpieszczania, ponad 2500 feet wspinaliśmy się bez przerwy aby osiągnąć Franconia Ridge (4240 ft.)
W życiu górołazów nie ma łatwo. Nasza trasa szła w lewo, wiec my poszliśmy w prawo.
Dlaczego? Szczyt Libery (4459 ft.) wyglądał bardzo zachęcająco. Po krótkim odcinku stanęliśmy na szczycie. Widoki z niego zapierał dech w piersiach.
Ze szczytu było widać jak na dłoni trasę którą chcieliśmy pokonać. Wyglądała zachęcająco dlatego, że nie była łatwa. Czekały nas jeszcze trzy szyty i parę dolinek pomiędzy nimi. Tak więc po wypiciu na szczycie piwka szybko wzięliśmy się do roboty i wróciliśmy na szlak aby zaatakować kolejny szczyt, Little Haystack (4760 ft). Little Haystack w tłumaczeniu oznacza "małą kupę siana". Pogoda była fantastyczna, tak jak i energia w naszych nogach, więc szybko uporaliśmy się z tą kupą siana.
Na Haystack spotkaliśmy rangera który dowiedziawszy się o naszych dalszych planach wspinaczki odradzał nam kontynuacje, argumentując, że nie zdążymy przed zachodem słońca wrócić na kemping. My się jednak łatwo nie poddajemy i nie straszne nam wracanie z hików po nocy. Droga z little Haystack na górę Lafayette ciągnęła się w nieskończoność.
Trasa bowiem przechodzi przez szczyt Lincoln (5089 ft) jak i szczyt bez nazwy (5020 ft) i inne wzniesienia. Ciągłe wzniesienia i doliny jak i otwarta przestrzeń sprawiały, że trasa była przepiękna. Szła granią, ponad lasami, a widoki sprawiały, że nie zwracaliśmy uwagi na dodatkowe utrudnienia. Szczyt Lafayette (5260 ft) zdobyliśmy wcześniej niż ranger nam mówił, wiec udało nam się zrobić małą przerwę na piwo, zanim ruszyliśmy w drogę powrotną na dól.
Godzinę od szczytu znajduje się schronisko Greenleaf Hut (4200 ft) w której każdy turysta jest witany jak u siebie w domu. W chatce ucięliśmy sobie krótką przerwę. Było przyjemni i już bez mocnego wiatru który był na szczycie.
W drodze na dól Ilonka dostała z niewiadomego źródła przypływ energii i wyprzedzając wszystkich zbiegliśmy prosto na nasz kemping. Dwie godziny wczesnej niż ranger mówił.
A potem było jak zawsze..... ognisko, kolacja, drinek, drinek, drinek i do spania...
Podsumowanie dnia: 13 mil, różnica wzniesień 5000 ft.
Kolejnego dnia (niedziela) troszkę dłużej pospaliśmy, do 7:45. Po wyjściu z namiotu, sprawdzeniu pogody (pochmurno z możliwymi burzami) i śniadaniu z grilla wyruszyliśmy na kolejny szlak. Też zaczynał się na naszym podwórku (czytaj. przy namiocie) ale był troszkę krótszy od poprzedniego, bo dalej czuliśmy kolana po wcześniejszym zbieganiu ze szczytu Lafayette. W drogę wyruszyliśmy późno bo dopiero o 10 rano.
Po pól godzinnym marszu w górę rzeki, oczywiście pogoda się sprawdziła i deszczyk zaczął mżyć a potem po prostu padać, Po kolejnej pól godzinie dotarliśmy do stóp góry Cannon (4100 ft). Na górę można wyjechać kolejką linową albo iść 2.3 mile szlakiem i wspiąć się 2100 ft. Na szczyt szliśmy dwie godziny. Trasa oczywiście była stroma i śliska od deszczu.
Powyżej 3400 ft zaczęły się chmury, które nam już towarzyszyły do szczytu.
Tak jak wspomniałem na góre można wyjechać kolejką wiec jest tam małe schronisko gdzie na szczęście mają parę lanych piwek. Sierra Nevada nas ochłodziła. Potem mieliśmy plan zatrzymać się 1400 ft niżej w schronisku (Lonsome Lake Hut, 2760 ft) i zjeść ciepłą zupę. Jednak plany się zmieniły po drodze.
Zejście było okropnie ciężkie, BARDZO strome. Dobrze, że było dużo drzew to można się było trzymać korzeni. Czasami było prawie pionowo, i to oczywiście w deszczu = ślisko.....!!!
Po około dwóch godzinach dotarliśmy nad jezioro gdzie jest schronisko, ale trzeba było przejść jeszcze 0.3 mili w jedną stronę. Była już taka ulewa że postanowiliśmy zrezygnować z zupy i "lecieć" w dół na camping (kolejne 1000 ft w dół) gdzie już mieliśmy rozłożoną plandekę przeciwdeszczową i gdzie Ilonka obiecała robić pyszną gorącą herbatę z prądem o smaku wiśniowym (Captain Morgan).
I tak też się stało. Siedzieliśmy sobie na naszym polu (#46), popijaliśmy herbatkę, Ilonka karmiła chipmunki (już jej nawet na stół wychodziły)
a ja odpalałem grilla na hamburgery
a potem mieliśmy wielki plan...... rozpalić ognisko.... dobrze ze trochę drzewa mieliśmy suchego.
Plan wypalił, ognisko też. Posiedzieliśmy przy ognisko dobrych parę godzin....
Podsumowanie dnia: 8 mil, różnica wzniesień 2500 ft.
Poniedziałek, ostatni dzień - niestety już powrót i do pokonania kolejne 350 mil. Pogoda zrobiła się piękna, cieplutko, słonecznie, bez wiatru. Szkoda było marnować tak pięknego dnia więc postanowiliśmy jeszcze coś pozwiedzać. Pojechaliśmy do "The Flume". Bardzo ładny, dwu milowy spacer przez kanion wśród szumiącego górskiego potoku.
Potem jeszcze odwiedziliśmy naturalny monument "Old man of the Mountain", który niestety w 2003 spadł, ale dalej jego duch jest w NH.
Wracając dostaliśmy serwisy na telefony i tu fantastyczna wiadomość!!!!!!! Wygraliśmy wejście na "the Wave". Tak więc w grudniu uderzamy do Arizony i Utah aby poskakać po lokalnych kanionach.