Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.10.26 Vail, CO (dzień 2)
Planując ten wyjazd do Kolorado nastawialiśmy się na intensywne górołazowanie. Codziennie chcemy iść na jakiś duży hike. Nart jeszcze nie ma bo za mało śniegu spadło, więc idealny czas żeby przewietrzyć głowę na wyżynach stanu Kolorado.
Wprawdzie wyżej w górach już trochę śniegu spadło ale dalej za mało, żeby skutecznie utrudniać wspinaczkę. Dalej można spokojnie wychodzić na 12 tysięcy stóp (3,500m) lub wyżej i to bez raków czy rakiet.
Październik jest świetnym miesiącem na zwiedzanie górzystych części stanu Kolorado. Nie za gorąco, jeszcze w miarę długi dzień, nie ma latającego paskudztwa, i śniegu mało. Ilość ludzi tutaj jest zawsze mała, więc to akurat nie ma znaczenia lato czy jesień. Wiosna też by była fajna, ale niestety paro-metrowa warstwa śniegu utrzymuje się tutaj spokojnie do maja lub czerwca.
Po wczorajszym hiku nogi za bardzo dzisiaj nie chciały chodzić. Zwłaszcza jak się dowiedziały, że dzisiaj jest największy hike na tym wyjeździe. Planujemy dotrzeć do jeziora Pitkin, które znajduje się w rejonie resortu Vail. Dokładnie na jego przeciwległych stokach.
Dzień jeszcze jest w miarę długi, więc na hike wyszliśmy dopiero o 10 rano. Po pierwsze już nie ma upałów, więc nie trzeba unikać wspinaczki w środku dnia, a także o tej porze roku nie ma już większego problemu z parkowaniem samochodu na początku szlaku. Co prawda mieliśmy wyjść jakąś godzinę wcześniej, ale niestety w nocy mieliśmy emergency które nam zabrało dwie godziny snu. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło i o 10 rano wyruszyliśmy.
Większość hików w rejonie Vail zaczyna się zaraz koło autostrady 70, więc gdzieś przez pierwsze 30 minut słychać jej odgłosy. Na szczęście odgłosy nie są aż takie męczące i trochę też tłumione przez las. Ciężarówki mają zakaz hamowania silnikiem w rejonie Vail co też zmniejsza decybele. A w sumie to my mieszkamy w NYC gdzie tam zawsze jest głośno i już do tego jesteśmy przyzwyczajeni.
Początek trasy jest dość stromy. Trzeba wyjść z dna doliny. Przyjemnie zygzakami przez brzozowy las w promieniach słońca szybko nabieraliśmy wysokości.
Szybko też brzozy zamieniliśmy na drzewa iglaste i dalej nabieraliśmy wysokości. Śnieg zaczął się pojawiać. Na początku tylko na zacienionych odcinkach a w miarę nabierania wysokości częściej i więcej. Dalej w ilościach na tyle małych, że raczki które mieliśmy w plecaku nie musieliśmy ubierać.
Gdzieś tak po godzinie z hakiem dolina zaczęła się rozszerzać i las zaczął ustępować polanom.
Była taka super cisza. Bezwietrzna pogoda i praktycznie żadnych innych ludzi. W tych rejonach ponoć występuje spora ilość zwierzyny. Szliśmy, nasłuchiwaliśmy, rozglądaliśmy się uważnie ale poza wiewiórkami i chipmunkami to nic innego nie biegało.
Można tu spotkać znacznie większe ssaki. Mieszkają tu niedźwiedzie, pumy, kozice górskie, łosie, jelenie, lisy… Internauci często wystawiają zdjęcia z napotkanych zwierzaków. Wczoraj tu ponoć przechodziła niedźwiedzica z dwoma małymi.
A może to i dobrze, że nie spotkaliśmy lokalnych mieszkańców… Ilonka nie miała gazu pieprzowego przy sobie.
Szlak to Pitkin Lake nie jest trudny, ani też techniczny. Ma parę stromszych odcinków ale łatwych do pokonania. Mimo wszystko, każde stromsze podejście na wysokości powyżej 10,000 stóp (3,000 metrów) wymaga troszkę energii i tlenu. Niestety nie mieszkamy jeszcze w górach, więc z tym tlenem nie jest tak łatwo, ale nie jest źle. Organizm pamięta wysokości i im częściej się przekracza 10,000 stóp tym łatwiej.
Jezioro Pitkin znajduje się na 11,400 stóp (3,500 metrów). Lasy w stanie Kolorado dochodzą gdzieś do 11,000 stóp (3,350m.). Wiadomo, że tak gdzieś od 10,000 stóp stają się rzadsze i mniej gęste. Ostatnią godzinkę hiku szliśmy polanami, skałami i często w śniegu.
Mimo, że śnieg był zmrożony czyli nie było za ciepło to jednak pustynne słońce i wysokość robi swoje. Szliśmy tylko w podkoszulkach z długim rękawem (żeby słońce nas za bardzo nie spaliło) i było nam ciepło. W sumie stan Colorado leży na podobnych równoleżnikach co Afryka północna, a tam słońce ostro grzeje.
Około godziny 14 dotarliśmy nad jezioro. Oczywiście nie było nikogo, dopiero później doszło parę osób.
Mimo niskich temperatur w nocy jezioro nie było zamarznięte, ani nie pływały na nim żadne lody. Pewnie jakieś ciepłe podziemne wody do niego muszą wpływać.
Natomiast zimny wiatr od niego wiał i szybciutko musieliśmy się cieplej ubrać.
Ogólnie nas trochę ten hike zmęczył i taka 30-to minutowa przerwa była wskazana. Coś przegryź, pooglądać otaczające nas góry i wypatrywać jakiś większych zwierzaków.
Pół godziny minęło, żadne większe zwierzaki nie przyszły (poza psem który chciał się wykąpać w lodowatej wodzie jeziora, chyba się zmęczył tym czterogodzinnym spacerkiem), więc postanowiliśmy wracać na dół.
Łatwy szlak, więc w szybkim tempie można było się poruszać. W wyższych partiach jeszcze było trochę śniegu, więc trzeba było uważać żeby zająca nie złapać.
Jak tylko odeszliśmy trochę od jeziora i zbiliśmy wysokość od razu zrobiło się ciepło i bluzy nie były już do niczego nam potrzebne. Niestety żadnych zwierzaków dalej nie spotkaliśmy.
Około 16:30 ponownie weszliśmy w las Brzozowy i pomału zaczęły do nas dochodzić odgłosy autostrady.
Pół godziny później zadowoleni byliśmy już przy samochodzie. Piękny dzień z idealną pogodą i wspaniały hike w okolicach Vail. Siedmio-godzinny spacer wysprzątał nam głowę z głupich i niepotrzebnych myśli.
Samochodem w 10 minut zajechaliśmy do naszego mieszkanka i prosto udaliśmy się na balkon gdzie w promieniach zachodzącego słońca można było się ochłodzić i obserwować jak Vail przygotowuje się do sezonu narciarskiego który pewnie zacznie się już niebawem.
Fajnie się siedziało i odpoczywało na balkonie, ale głód zaczął nam doskwierać na maxa. Wczoraj w Bully Ranch było ok jedzenie, nic specjalnego. Dzisiaj postanowiliśmy iść do Mountain Standard. Ciekawa restauracja nad rzeczką w centrum Vail. W sezonie raczej nie ma szans tutaj się dostać. Dobrze, że jeszcze stoki są zamknięte i jest znacznie mniej ludzi.
Knajpa była dość pełna, ale nawet udało nam się znaleźć miejsce przy barze. Lubimy siadać przy barze. Zawsze jest lepsza interakcja z obsługą i można się jakiś ciekawych lokalnych newsów dowiedzieć.
Był to bardzo dobry wybór. Nie dość, że mają bardzo dużo lanych piw to jeszcze zamówiłem golonkę którą „dało się zjeść.” Ładnie podana , smaczna i rozpływała się w ustach. Czego więcej trzeba na zakończenie dnia.
Dzisiaj też za długo nie siedzieliśmy w barze. Zmęczenie zaczęło się pojawiać a na jutro też oczywiście zaplanowałem ciekawy spacerek. Chcemy przejść z jednego do drugiego resortu. Górami oczywiście….
2024.10.25 Denver, CO (dzień 1)
Zazwyczaj jak człowiek spróbuje czegoś lepszego to potem jest mu dużo trudniej wrócić do wcześniejszego stanu rzeczy. Nie ważne czy chodzi tu o coś smaczniejszego, wygodniejszego, czy po prostu lepszego w mniemaniu danej osoby. Raz podniesiona poprzeczka ciężko spada na dół. A jak spada to z hukiem i tego nikomu nie życzymy.
Dla nas chyba najbardziej podniosła się poprzeczka jak poznaliśmy szlaki górskie na zachodzie Stanów. No bo jakoś było nie do pomyślenia, że można w tak piękne miejsca dojść w jeden dzień. No i wina/whiskey jak Darek nas wyedukował.
Ostatnio oboje z Darkiem mamy za dużo pracy, dlatego bez większego zastanowienia zrobiliśmy sobie weekend relaksu. A dla nas relaks polega na aktywnym łażeniu więc w czwartek po pracy wskoczyliśmy w wielkiego ptaka i ruszyliśmy na zachód do naszego „domku”, czyli do Denver.
Technicznie lotnisko w Denver opuściliśmy już po północy więc nasze wakacje zaczęły się w piątek, dokładnie w piątek rano jak po nocy w hotelu ruszyliśmy w kierunku górek. Szlak na pierwszy dzień był tylko godzinę od Denver, kiedyś próbowaliśmy go zrobić ale to był koniec kwietnia i jeszcze było dość dużo śniegu. Teraz pomimo, że trochę śniegu spadło we wtorek mieliśmy nadzieję, że uda nam się go dokończyć.
Szlak był przewidziany na niecałe 4h tam i z powrotem i mniej więcej tyle nam zajął. Musieliśmy wyjść jakieś 1700 ft (500 metrów) do góry. I niby nie było by to nic dziwnego ale start szlaku był ponad 10 tys feet (3000 metrów). Kiedyś moją granicą było 10tys. Do 10 tys mogłam chodzić bez większych problemów ale po przekroczeniu 10tys zaczynałam czuć brak tlenu. Powyżej dwunastu tysięcy (3600 m) nie przepadałam za hikami. Przebywanie w Denver i nie tylko sprawiło, że 10tys nie jest już takie straszne. Wysokość zaczynam odczuwać jak się zbliżam do 12tys a dyskomfort jest bardziej koło 13-14 tys (4000 m).
Ostatni raz (rok temu) przekroczyliśmy 12tys też w Kolorado. Wtedy chcieliśmy zdobyć Peak 10 (13,633 /4155 m) Wtedy wymiękliśmy na około 12,700. Na tym wyjeździe chyba nie będziemy szli pod 13tys ale trenowanie w okolicach 12tys jak najbardziej nam się przyda.
Plusem szlaków na zachodzie, a zwłaszcza tych przekraczających 10tys ft wysokości jest ich łatwość. Ciężko zrobić trudne szlaki na wysokości gdzie jest mniej tlenu i o zadyszkę nie trudno. No chyba, że się tu mieszka i co tydzień chodzi po górach to nawet biegać można. Kiedyś miejmy nadzieję dojdziemy do takiej kondycji, albo przynajmniej czymś pomiędzy biegaczem a górołazem mieszkającym na poziomie morza.
Kolejna ciekawostka która odróżnia lokalnych od turystów. Na szlaku często mówi się “Cześć co słychać?” no i jakieś tam mała wymiana zdań się szybko nawiązuje, czasem kończy się na “baw się dobrze” a czasem przeradza się w to w rozmowy o pogodzie. Darek zaczepiał dziś wszystkich i mówił “piękny dzień mamy” no bo rzeczywiście pogoda dopisała i było cudo. Tylko ktoś mu dogadał (tak przyjaźnie) no w Kolorado jesteś… tu przecież zawsze jest pogoda. No tak bo albo tu świeci słońce albo pada śnieg. Pochmurnych dni, deszczowych i zachmurzonych raczej tu nie wiele jest. Kolorado - pogada dla bogaczy.
My Kolorado mamy od święta więc rozkoszowaliśmy się pogodą i widokami. Szlak prowadził piękną trasą, otoczoną górami, aż doszliśmy do jeziora. Przed jeziorem można skręcić i iść wyżej w góry ale to już mówimy o poważniejszym szlaku więc my się skupiliśmy na jeziorze. Od jeziora było chłodnawo bo wyżej już trochę śniegu było. Nadal można było spokojnie po nim chodzić ale chłodek od niego wiał.
Zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i chwilę podziwiania natury w ciszy. Góry to fajna sprawa. Ja chyba nigdy nie zrozumiem ludzi którzy wolą wylegiwanie na plaży niż takie widoki i takie otoczenie. Nie dość, że nagroda jest w samym ruchu to jeszcze widoki niesamowite. No nic, na szczęście różni ludzie lubią różne rzeczy bo inaczej szlaki by były przepełnione a tak to, spotkaliśmy może w sumie z 10 ludzi na całym szlaku. Idealnie. Wystarczająco, żeby przepędzili misie a nie za dużo, że mówienie “cześć” ci się nudzi.
Zejście do auta to już było z górki na pazurki. Kolejnym plusem szlaków na zachodzie jest to, że schodząc w dół dostaje się więcej tlenu a co za tym idzie więcej energii. A szlak jest na tyle łatwy, że można prawie biec. Oczywiście nadal trzeba uważać bo wtedy najłatwiej o kontuzję ale spokojnie schodzi się połowę czasu który zajęło wyjście.
Byliśmy mniej więcej w 3/4 drogi z Denver do Dillon. Dillon, Silverthorne i Frisco to trzy miasta połączone prawie w jedno skąd rozjeżdżają się drogi w różne części gór. My śpimy w Vail ale zanim tam dojechaliśmy to po takim fajnym spacerku należała nam się przerwa w Silverthorne.
Normalnie spanie w Vail, tak centralnie w Vail to nie dla psa kiełbasa. W sezonie zimowym lekko trzeba liczyć $600-$1000 za noc. Dobrze, że teraz nie ma sezonu i ceny bardziej przypominają ceny hoteli we Frisco. Dlatego zdecydowaliśmy się na pomieszkanie w centrum Vail i wyobrażeniu sobie jak to jest mieć 5 min na nogach do wyciągów w tym najsłynniejszym resorcie w Stanach jak nie na świecie.
Miasteczko puściutkie. Śpimy w części Lions Head i jak poszliśmy na kolację to prawie nikogo nie było na chodnikach. Restauracje też jeszcze w większości pozamykane. Każdy właściciel biznesu pewnie gdzieś odpoczywa bo jak się zacznie z końcem listopada to pewnie do kwietnia nie będą mieli przerwy. My postanowiliśmy dziś na “barowe” jedzenie i poszliśmy do Bully Ranch. Bully Ranch jest w hotelu Sonnenalp który ma pyszną restaurację ale niestety jest to jedna z tych na sezon zamkniętych. Stwierdziliśmy jednak, że skoro to w tym samym hotelu to i może jedzenie będzie podobne. Zamówiliśmy pizzę i żeberka. No i niestety żeberka nie powaliły. Spodziewaliśmy się wow a były tylko dobre. No nic, następnym razem w Vail Darek będzie musiał sam robić bo nawet najlepsza knajpa w mieście nie sięga mu do pięt. Jutro kolejny “spacerek”, dłuższy i też zapowiada się piękny, no więc po kolacji, grzecznie do domku i do spania, trzeba mieć siły na jutro.
2024.09.04 Grześ i Rakoń, Tatry, PL
W Zakopanym pewnie byłem ponad sto razy. Zawsze jadąc do tego miasteczka udawałem się w Tatry. Nie było znaczenia jaka pora roku, czy pogoda. Jak się nie dało iść w Tatry Wysokie to zawsze w dolinkach czy przy jeziorach można było miło spędzić czas.
Większość czasu (tak z +95%) spędzałem w Tatrach Wysokich. Powodów było kilka. Po pierwsze zakwaterowanie z reguły miałem w okolicach Kuźnic, znam dobrze szlaki w tym rejonie, no i do miasta w miarę blisko.
Ostatnio mój dobry znajomy i miłośnik Tatr odwiedził Tatry Zachodnie. Mówił, że go pozytywnie zaskoczyły i ani przez chwilę nie żałował, że nie poszedł w Tatry Wysokie.
Pomyślałem, że w sumie w Tatrach Zachodnich to ja chyba nie byłem z 30 lat i z chęcią odwiedzę ten zakątek. Tak też się stało, zebrałem ekipę i przedstawiłem plan na hike.
Mieszkamy oczywiście w rejonach Kuźnic, więc nie dało tak się po prostu wyjść w góry. Trzeba było samochodem podjechać do najbardziej wysuniętej na zachód doliny Tatr, do doliny Chochołowskiej.
Była wczesna godzina, więc po około 20 minutach bez korków zaparkowaliśmy na parkingu i ruszyliśmy przed siebie.
Długo nie szliśmy, jakieś 5 minut. Dolina Chochołowska jest bardzo długa. Od parkingu do schroniska z którego mamy zamiar dalej iść w góry to aż ponad 7 kilometrów w każdą stronę! Ciężko by było to zrobić na nogach i potem jeszcze szlakami górskimi pewnie drugie tyle. Na szczęście znajduje się tutaj traktor, który za niewielką opłatą podrzuca cię gdzieś tak do połowy doliny.
Drugą część doliny niestety musieliśmy pokonać już na nogach. Ale przy tak pięknej pogodzie, chłodnym i bezwietrznym poranku było to sama przyjemność.
Szeroka droga szła lekko do góry wzdłuż strumyka a wyżej przez górskie hale. Po około godzinnym szybkim spacerku (4km) doszliśmy do schroniska na polanie Chochołowskiej.
Dolina Chochołowska jest największą doliną w Tatrach. Dlatego pewnie schronisko też mają największe, aż 121 miejsc noclegowych. Posiada restaurację z lokalnymi przysmakami, bistro bar i duży taras widokowy. Jest idealną bazą wypadową w Tatry Zachodnie. Szczególnie jest popularne zimą, ze względu na dużą ilość tras narciarskich.
Była już 9 rano. Robiło się ciepło. Słoneczko coraz mocniej świeciło. W schronisku trzeba było zrzucić trochę ubrań, nasmarować się kremem z dużym filtrem i zaatakować góry.
W planie mamy wyjść na Grześ, potem na Rakoń, a następnie zejść zielonym szlakiem na przełęcz pomiędzy Rakoń a Wołowiec. Stamtąd stromo w dół schodzi szlak prosto do schroniska. Takie kółeczko, które pewnie zajmie nam jakieś 6 godzin z przerwami na zdjęcia i odpoczynki.
Od samego początku szlak na Grzesia nie rozpieszczał. Prosto do góry dobrze przygotowaną, szeroką ścieżką.
Mimo, że już jest po wakacjach i środek tygodnia, to ludzi szło trochę. Może nie aż tyle co w głównej części Tatr, ale ciągle spotykało się ludzi na szlaku.
W większości szlak szedł polanami, a nie lasem, co pozwalało nacieszyć oko coraz to ładniejszymi widokami. Minusem tego było słońce, które to coraz bardziej nas przypiekało.
Mniej więcej w okolicach 11 rano cała piątka stanęła na szczycie Grześ! Wysokość 1,653 metrów.
Szczyt jest na granicy ze Słowacją co pozwoliło nam rzucić okiem na ich zachodnie Tatry. Powiem Wam, że atrakcyjnie wyglądają. Ciekawe szlaki, schroniska i masywne szczyty. Trzeba będzie kiedyś ich odwiedzić i złazić ich szlaki.
Na szczycie było trochę ludzi. Odpoczywali, podziwiali widoki i oczywiście coś tam zajadali. Ja wyciągnąłem pyszne zakopiańskie pączki z Dobra Pączkarnia i wpatrzony w krajobraz górski zajadałem się tymi przysmakami.
Po około 30 minutach ruszyliśmy dalej. Następny cel to Rakoń. Idzie się gdzieś z godzinę granią do góry z przepięknymi widokami po obu stronach. Szczyt Rakoń jest położony 200 metrów wyżej niż Grześ.
Tu już nie ma drzew. Czasami pojawiają się tylko kępy kosodrzewiny. Słońce idealnie cię piecze, jak na patelni. Dobrze, że byliśmy na grani, to czasami jakiś wiatr próbował nas ochłodzić.
Szło trochę ludzi w obu kierunkach. Szlak jest szeroki, więc można przystawać i zamienić parę zdań z napotkanymi turystami.
Ze względu na przepiękne widoki szliśmy powoli, ciągle przystając, robiąc zdjęcia i rozmawiając.
Na Rakoń wyszliśmy dopiero około godziny 13.
Obowiązkowa przerwa i podziwianie krajobrazu. Widoki z tego szczytu podobały mi się bardziej niż z Grzesia. Czułem się tak jakby bardziej w sercu gór.
Jeszcze lepiej to wszystko wyglądało jak ktoś znalazł w plecaku parę piw. Nie ma to jak ochłodzić się czeskim piwkiem na słupku granicznym Polski ze Słowacją.
Nawet nam wpadł do głowy pomysł zdobycia szczytu Wołowiec. Tak ładnie górował nad nami. To jednak była dodatkowa godzina w obu kierunkach. Nie każdy chciał iść, a też nie chcieliśmy się rozdzielać.
Wołowiec i kolejne szczyty dalej za nim zostawiliśmy na następny raz.
Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół zielonym szlakiem.
Początek był dosyć stromy i szybko zbiło się wysokość.
Doszliśmy do kosodrzewiny a później lasu. Szlak zmieniał się ze stromego na w miarę płaski. Niestety nie można było szybko schodzić bo teren na to nie pozwalał. Kamienie i korzenie skutecznie to utrudniały. Natomiast plusem był las, a co za tym idzie chłodny cień.
Około godziny 14:30 było już widać schronisko, a pół godziny później zasiedliśmy do wielkiego drewnianego stołu. Górskie kółeczko zostało zamknięte.
Wszystkim bardzo spodobały się Tatry Zachodnie. Nie są tak szpiczaste i strome jak Tatry Wysokie, a co za tym idzie, szlaki nie są aż tak wymagające. Nie ma tych niebezpiecznych odcinków z drabinami i łańcuchami. Ilość ludzi też jest znacznie mniejsza. Ogólnie same plusy. Wrócimy tu na pewno!
Jak na razie to musimy wrócić do samochodu. Ale to już łatwą i szeroką drogą prościutko na dół.
Po godzinie wsiedliśmy do tego samego traktora i po jakiś 15 minutach dotarliśmy na parking.
Ten odcinek od parkingu do schroniska można pokonywać na rowerze. Nawet są wypożyczalnie rowerów obok parkingów. Wtedy pewnie szybciej jesteś w schronisku i więcej masz czasu na góry. Trzeba pewnie będzie rozważyć następnym razem.
Wróciliśmy do naszych ulubionych domków kablowskich na zasłużony odpoczynek. Dobrze było tak ściągnąć buty, wyciągnąć nogi, wygodnie usiąść na ganku i wsłuchać się w odgłos strumyka.
Dzień zakończyliśmy w naszej ulubionej restauracji Bąkowo Zohylina Wyźnio. Byliśmy tutaj dwa dni temu i nam się podobało. Góralski klimat, weseli kelnerzy, dobre jedzenie i nawet nie aż tak drogo jak na Zakopane. Wczoraj na kolacji byliśmy w Karczmie Przy Młynie i już tam na pewno nie wrócimy. Jedzenie ok, ale nie pyszne, natomiast jest drogo i brak góralskiego klimatu.
2024.09.02 Przełęcz Krzyżne, Tatry, PL
Od gór do morza, ten wyjazd do Polski jest zdecydowanie turystyczny i pogoni nas od samej granicy ze Słowacją aż do morza Bałtyckiego.
Ja Tatry znam tak sobie. Doliny, schroniska czy Wodogrzmoty Mickiewicza są mi znane jeszcze ze szkoły. Jednak szczyty i trasy nadal pozostają dla mnie do odkrycia. Dlatego kiedy padł pomysł spędzenia czasu w Zakopanym w 100% zdałam się na Darka i jego wybór szlaku. Zresztą planowanie szlaków jest zawsze jego domeną bo jest w tym najlepszy.
Oczywiście nie zawiodłam się. Tatry potrafią być trudne jak Orla Perć itp ale potrafią też być piękne. I właśnie taki był dzisiejszy szlak. Nie trudny ale przepiękny. Nadal zrobiliśmy 1500 metrów różnicy wzniesień (3800 ft) i pewnie z 25km (15 mil). Ale nie było ekspozycji, łańcuchów i innych utrudnień więc można było skupić się na podziwianiu widoków.
Ile godzin zajmie nam szlak było dyskusyjne. Pięć osób liczyło więc nie dziwne, że opinie były podzielone od 12h do 9h. Ja postawiłam na 11h już z przerwami w schroniskach… przecież naleśniki najlepiej smakują w schronisku. 11h…. hmmm… oznacza to że pobudka o 4 rano jest wskazana.. no może troszkę po czwartej ale na pewno jak jeszcze jest ciemno. Pierwszą noc w Zakopanem spaliśmy w hotelu Tatry (nie polecamy… PRL na maksa), więc na początek szlaku trochę musieliśmy podjechać ale o 6:30 planowo już dreptaliśmy po szlaku w kierunku Wodogrzmotów Mickiewicza a potem do schroniska Pięciu Stawów.
Szlak do Piątki zrobiliśmy dwa lata temu tak że wiedzieliśmy czego się spodziewać. Zmieniliśmy tylko pod koniec i zamiast iść dłuższą i mniej stromą trasą koło wodospadu Siklawa, poszliśmy czarną trasą prosto do góry. Dobrze, że było rano bo słońce już dość mocno świeciło i troszkę się człowiek gotował pod tą górę. Szczerze to nie byłam dumna ze swojej kondycji ale ciepło i nieprzespana kolejna noc (jet-lag mnie trzyma nadal) dały mi sie we znaki. Ale wyznając zasadę, że z każdym krokiem bliżej celu równomiernie podnosiłam nogi i wspinałam się do Doliny Pięciu Stawów. Niezła mi to dolina do której trzeba wyjść 700 m (2300 ft). Żartuję, oczywiście, że warto.
Schronisko a zwłaszcza mała ilość ludzi w nim zaskoczyła nas mocno. Tatry słyną z dużej ilości turystów. Często na szlakach są korki i trzeba dreptać za wolniejszymi, schroniska są tak pełne, że nie można stolika znaleźć i lepiej jest przegryźć coś swojego z boku niż stać w kolejce po szarlotkę. To wszystko jest w weekend, w wakacje, w ciągu dnia. W poniedziałek, o 8:30 rano w pierwszy dzień roku szkolnego sytuacja wygląda całkiem inaczej…
Rano niewiele zjedliśmy na śniadanie tylko na szybko jakąś kromkę chleba z serem. Teraz po wydrapaniu się na 1671 m n.p.m (5482 ft) można było w końcu zjeść śniadanie i napić się kawy. Darek stwierdził, że tak bardzo parówki mu jeszcze nigdy nie smakowały. Ja postawiłam na szarlotkę i soczek pomarańczowy. Witaminy się przydadzą a soczek świeżo wyciskany jest zawsze mile widziany.
Większość ludzi która przewinęła się przez schronisko szła na Zawrat i Orlą Perć. Mało kto wybrał nasz szlak. My w planie mieliśmy wspinać się na przełęcz Krzyżne i stamtąd zejść do Murowańca a potem do Kuźnic. Tak, dobrze myślicie, że w planie mamy przejść prawie z jednego końca Tatr na drugi.
Normalnie ludzie robią nasz szlak w drugim kierunku. Zaczynają w Kuźnicach, potem Murowaniec, przełęcz Krzyżne, Pięć Stawów i Łysa Polana. To ma sens bo najładniejsze widoki są na odcinku Piątka - Przełęcz. Dlatego lepiej jest tu schodzić bo piękne widoki ma się cały czas. My jednak kolejne noce spędzimy w Kuźnicach więc większy miało dla nas sens zacząć od Piątki. Jak się potem okazało był to bardzo dobry wybór.
Szlak na Krzyżne jest z początku bardzo łatwy… prawie prosta trasa zboczem gór. Druga połowa jest bardziej stroma, nic strasznego i nawet dość łatwo idzie się do góry bo skały mają często formę prostokątną. Stok jest natomiast nasłoneczniony więc w samo południe, w lato ciężko tu jest w tym słoneczku. My mieliśmy nawet troszkę wiaterku i małe zachmurzenie. Czuliśmy jednak ciężkie powietrze i obawialiśmy się burzy. Pragnęliśmy tylko przejść przełęcz zanim rozpęta się burza.
I udało się. Deszcz wytrzymał długo i dopiero jak kończyliśmy przerwę na przełęczy zobaczyliśmy ciemne chmury zbierające się w Dolinie Pięciu Stawów. Uff… dobrze, że my schodzimy na druga stronę. Do Piątki chyba byśmy biegli, żeby tylko zdążyć przed deszczem i burzą. Zapowiadało się ostro.
Tak jak wspominałam, większość ludzi robi ten szlak w drugim kierunku. Tak więc niestety większość kierowała się w kierunku chmur. Najbardziej nam jednak było żal tych co postanowili zrobić Orlą Perć. Być tam teraz, wystawionym na wiatry, burze i deszcze, trzymając się łańcuchów i myśląc jak się nie poślizgnąć na mokrych skałach… nie chciałabym być w tej sytuacji. Niestety w górach pogody nie przewidzisz i może złapać się deszcz i burza w najmniej odpowiednim momencie. Problem jest, że ciężko jest zejść od razu jak spadnie pierwsza kropla. Czasem trzeba dojść do rozgałęzienia szlaku a to może już być niebezpieczne. Mam nadzieję, że dla wszystkich dzisiejszy dzień w górach dobrze się skończył.
My mieliśmy duże szczęście. Deszcz jakby czekał aż zejdziemy z najtrudniejszych odcinków. Zejście z przełęczy Krzyżne w kierunku Murowańca było dość strome i szło się po rozrzuconych kamieniach. Na szczęście jeszcze suchych kamieniach więc schodziliśmy dość szybko.
Dopiero jakieś 30 minut przed schroniskiem złapał nas deszcz. Chcieliśmy przeczekać ale zapowiadało się na dłuższą ulewę więc nie zważając na deszcz ruszyliśmy przed siebie. Kurtki przeciwdeszczowe mieliśmy ale spodni nie ubieraliśmy. Prawda jest taka, że jak się idzie w tych przeciwdeszczowych ubraniach to człowiek się tak poci, że na jedno wychodzi czy mamy GoreTex czy nie. Tak nawet najbardziej fancy GoreTex jest średnio przepuszczalny i łatwo się spocić.
Dogoniliśmy słońce. My szliśmy w jednym kierunku, chmury w drugim i takim oto sposobem jeszcze zanim doszliśmy do schroniska nasze ubrania wyschły. No i nawet tęczę widzieliśmy.
Oj jak dobrze że jak doszliśmy do Murowańca to nie padało. To schronisko w porównaniu z Piątką dziś rano to niebo a ziemia. Człowiek na człowieku. Dobrze, że nie padało to przynajmniej na zewnątrz jakiś stolik znaleźliśmy. Tak dużo było ludzi, że nam wszystkie pierogi zjedli, naleśników nie było i musieliśmy stworzyć nową tradycję pod tytułem bigos w schronisku.
Cudownie było usiąść przy piwku, rozłożyć rzeczy do wyschnięcia i naładować kalorie. Schronisko jednak podpadło nam paroma rzeczami. Po pierwsze to płatność tylko gotówką. To jeszcze mogę zrozumieć bo jak czytałam książkę o schronisku w Pięciu Stawach to wspominali, że z płatnościami kartą jest ciężko bo nie zawsze jest Internet żeby transakcja przeszła. Ale za toaletę kartą jakoś można płacić. Toaleta jest płatna w każdym schronisku. W Piątce jest skrzyneczka i wrzucasz 2 zł, wszystkim ufają. Tutaj nie dość że chcą 4 zł. To jeszcze są bramki jak w metrze w NY…masakra. 4 zł można odzyskać bo bramka przy toalecie wydaje paragon i można potrącić to z zamówienia później, tylko że zazwyczaj najpierw się pije piwo a potem sika a nie na odwrót.
Siedzielibyśmy dłużej ale trzeba było ruszać w drogę. Dziś mamy kolację która się apetycznie zapowiada. Do tego reszta ekipy nie mogła się już na nas doczekać bo wyszli przed nas na szlak. No więc polecieliśmy….z górki na pazurki (zejście było strome) w kierunku doliny Jaworzynki.
Zleciliśmy znów dziękując, że kamienie nie są mokre i można śmiało zaufać butom. A na dole w dolince czekała nas miła niespodzianka. Rodzice przywitali nas pysznymi croissantami i piwkiem. Jak nie ma schroniska to zawsze sobie można jedno zrobić…
38 tys kroków to było za mało dlatego na kolację tam i spowrotem poszliśmy na nogach. Tego nam trzeba było, takiego długiego spacerku w pieknym otoczeniu żeby człowiek się zmęczył i zrozumiał że dla takich chwil żyjemy.
Na kolację poszliśmy do Bąkowo Zohylina Wyźnio. Dwa lata temu próbowaliśmy się tam dostać ale niestety nie było wolnych stolików. Teraz mieliśmy rezerwację więc sprawdzimy czy rzeczywiście warto.
Tak, warto….strasznie nam się spodobało. Jedzenie pyszne choć pierogów z kaczorem (kaczką) nie mieli. Ale inne dania były smaczne. Natomiast klimat to jest to po co się chodzi do góralskich restauracji. Kelner który gwarą nawija, żartuje, mowi ciociu do naszych mam i doradza co zamówić. Nie sposób się nie uśmiać i od razu zapomina się o bolących nogach i kilometrach które dziś zrobiliśmy.
2024.07.20 Islandia (dzień 9)
Dziewiąty dzień naszej przygody z Islandią. Na tym etapie stwierdziliśmy już, że nie warto robić zdjęć… i tylko śmialiśmy się sami do siebie jak po raz kolejny sięgaliśmy po aparat.
Po każdym dniu oglądaliśmy zdjęcia zrobione tego dnia. Oglądaliśmy na ipadach żeby były większe i lepiej je oceniać. Każdego dnia dochodziliśmy do tego samego wniosku. Zdjęcie ładne (może niektórzy powiedzą czasami wow) ale dla nas nadal nie oddawały tego piękna co mieliśmy w pamięci. Góry spłaszczone, perspektywa przybliżona, kolory nie zawsze tak intensywne. Wiem nie jesteśmy ekspertami w fotografii ale coś tam wydaje nam się że umiemy. I sprzęt też nie najgorszy mamy. Powód? Tam po prostu trzeba być. Trzeba być, poczuć ten ogrom, zobaczyć całą panoramę i poczuć się maluśki przy ogromie i pięknie natury.
Nie wiem czym sobie zasłużyliśmy ale dziś mieliśmy kolejny cudowny, słoneczny dzień. Chyba ktoś na górze nas lubi bo pogoda o ile na wyjeździe jest w kratkę o tyle zawsze na szlaku nam sprzyjała.
A dziś nawet zdjęliśmy bluzy i szliśmy w samych podkoszulkach. Tak, dziś temperatura przekroczyła 20C. Jak na termometrze w aucie wybiło 22C (71F) to aż szok mały doznaliśmy.
Jako pożegnalny szlak Darek wybrał szlak na szczyt Kristinartindar albo przynajmniej pod szczyt. Bo w tym przypadku nie destynacja a droga jest celem. Szlak bowiem idzie w załóż lodowca Skaftafell, który to jest językiem największego lodowca Vatnajokull.
Darek we wcześniejszych wpisach wspominał parę razy o tym jak lodowce dochodziły do oceanu, i jak to topnieją. Znikają niestety… a jak szybko to możecie porównać na poniższym zdjęciu. 1996 vs 2017
Lodowiec nam towarzyszył już od pierwszych minut na szlaku aż na samą górę. Często polecają tą trasę zrobić w przeciwnym niż my kierunku. Bardziej w kierunku wskazówek zegara. Darek wyczytał że w przeciwnym kierunku jest lepiej i muszę się z nim zgodzić. Cały czas mieliśmy piękne widoki. Przy schodzeniu lodowiec masz za sobą i trzeba stanąć, żeby go podziwiać.
Dziś na szlaku było troszkę więcej ludzi. Nie dziwne. Piękna pogoda, weekend no i szlak cudo.
Nie były to jednak Tatrzańskie tłumy więc spoko. Mijaliśmy się tu i tam i tylko co jakiś czas patrzyliśmy gdzie w oddali ktoś się przemieszcza, żeby określić gdzie szlak idzie.
Szlak prowadził najpierw bardzo dobrze przygotowaną ścieżką. Z wysokością pojawiało się trochę więcej kamieni aż kamienie to było wszystko co widzieliśmy. Były to luźne kamienie ale nawet nie utrudniało to chodzenia. Wręcz przeciwnie, cieszyliśmy się, że dzięki kamieniom nie ma blota bo jak tylko byly trawiaste odcinki to można było błotko spotkać.
Na Islandii nie ma drzew. Więc perspektywa i widoczność jest super…tylko czasem jakaś góra zablokuje widoczność. Ta widoczność na kilometry sprawia, że z jednej strony są przepiękne widoki, z drugiej widać ile jeszcze ma się do przejścia a z trzeciej sprawia że niektóre odcinki są dość odkryte i wtedy lęk wysokości się włącza.
Już prawie przed skrzyżowaniem szlaków przed szczytem jest pewien odcinek, że trzeba włączyć napęd na 4 koła. To znaczy, kijki można schować, bo ręce i nogi są w jednakowym użyciu.
Tu spotkaliśmy lokalnego. Ja się wdrapywałam po skałach szukając jak najszybciej jakiegoś prościejszego odcinka a Darek uciął sobie pogawędkę z lokalnym. Fajnie było spotkać kogoś kto na pytanie skąd jesteś odpowiedział, że “stąd”. Lokalny jak to lokalny zna tu wszystkie szlaki. Gadał więc z Darkiem, obserwował moje raczkowanie po skałach i zapytał się bardzo grzecznie czy idziemy na szczyt. My, że chyba tak ale jeszcze w sumie nie wiemy. A on na to… jeszcze grzeczniej czy może nam coś powiedzieć. My że jasne. A on czy na pewno, my że jasne. A on na to że na szczyt jak się idzie to są odcinki trudniejsze niż ten który właśnie pokonuję. Aha….czyli delikatnie, bardzo delikatnie gostek mi dał do zrozumienia, że nie dla psa kiełbasa.
No nic… ja sobie pewnie szczyt odpuszcze. Darek się wahał ale jak zobaczył, że to nie jest 15 minut. I że dość trudnym szlakiem ma zrobić kolejne 200 metrów (700 ft) to stwierdził, że chyba woli się wcześniej piwka napić w hotelu. Bardziej mu chyba było żal się rozdzielać niż tego piwa… przynajmniej tak sobie mówię.
Tak serio to oboje podjęliśmy decyzję, że tu chodzi bardziej o drogę niż o szczyt i ruszyliśmy innym szlakiem w dół. Zaczęło się wesoło od piargów i kamienii. Dość ostro szło się w dół bo przecież trzeba teraz zejść to co się wyszło. A tu ma być stromiej.
Z tej strony też były cudo widoki. Tylko czasem przemykało nam przez myśl “o wow…ile jeszcze dreptania przed nami” bo końca szlaku nie widać było.
Po kamieniach zleciało się w miarę szybko. Potem był odcinek dość płaski ale za to z niesamowitymi widokami na dolinę po drugiej stronie grani.
W Adirondacks też czasem tak dreptamy i dreptamy bez końca i zawsze mnie to denerwuje. Chodzenie po płaskim w górach jest troszkę stratą czasu bo wiesz, że kilometry robisz ale wysokość się nie zmienia. Jest jednak dość duża różnica między dreptaniem w Adirondacks a tu…tu zdecydowanie są piękniejsze widoki. I tutaj płaskie odcinki nadal nas zadziwiają. Nawet jak to jest polana.
Bo nawet na polanie można spotkać coś niesamowitego….kizi mizi… nie wiem co to rosło ale w pewnych miejscach było tego dość dużo i bylo super mięciutkie i milusie.
Szliśmy i szliśmy i znów się zmieniała sceneria. Raz było do dołu, raz były kilometry płaskie. Te płaszczyzny to chyba po lodowcowe. No bo duże połacie się topią to powstają jeziora ale potem i jeziora wysychają jak już nie zasila je lodowiec. I takim sposobem powstają płaskowyże ciągnące się kilometrami.
Wraz ze schodzeniem w niższe partie gór pojawiało się więcej zieleni, aż weszliśmy w dość wysokie trawy.
Trawy doprowadziły nas do wodospadu Svartifoss. Tu to już była mieszanka wybuchowa ludzi. Część co wyszła z “lasu” bo całym dniu łażenia i część co wyszła dopiero spod prysznica i przeszła 30min z parkingu.
Wodospad Svartifoss jest unikatowy i popularny ze względu na bazaltowe kolumny które go otaczają. Są to kolumny z lawy bazaltowej, która ma duży procent żelaza i magnezu. Lawa ta zazwyczaj jest cieplejsza przez co szybciej płynie i dopiero jakąś przeszkoda ją może zatrzymać. Wtedy lawa zaczyna zastygać. Lawa bazaltowa wypuszczając energię powoduje pęknięcia, które tworzą kolumny. To jest super uproszczona wersja ale najważniejsze, że jest to stworzone przez lawę.
Od wodospadu to już jest autostrada. Chyba tłumy przychodzą tu codziennie. Ale pewnie tylko do wodospadu. Dzisiejszy dzień postanowiliśmy zakończyć w hotelowym barze, zjeść jakąś kanapkę, wypić parę piwek na Happy Hours no i najważniejsze popracować nad blogiem. Pisanie bloga na wakacjach jest czasochłonne, ale potem lubimy czytać i wspominać. Mam nadzieję, że wam też się fajnie czyta… możecie napisać w komentarzach. Będzie nam miło wiedząc, że ktoś dotarł do tego momentu. Z Islandią jeszcze nie koniec. Jeszcze przed nami Reykjavik.
2024.07.19 Islandia (dzień 8)
Wczoraj „trochę” padało, więc większość czasu spędziliśmy w samochodzie. Islandia ma niestety minusy. Jednym z nich są opady. Często leje.
Pogoda na dzisiaj zapowiadała się znacznie lepsza. Dalej chmury miały pokrywać większość nieba, ale przynajmniej opady powinny być znikome.
Tak też było, nie lało, ale na niebie chmury były gęste. Rano prosto po śniadaniu wyruszyliśmy w nieznane tereny. Pojechaliśmy w Hjallanes. Jest to część Parku Narodowego Vatnajökull.
Po co tu przyjechaliśmy?
Wczoraj wracając w deszczu z innego rejonu południowego wybrzeża Ilonce wpadło w oko ciekawa formacja skalna i droga, naniosła to na mapę. Dzisiaj postanowiliśmy to sprawdzić
Hjallanes jest to rejon z paroma lodowcami, jeziorami polodowcowymi i niezliczoną ilością dróg szutrowych.
W sumie mamy samochód na takie drogi, więc trzeba go wykorzystywać. Dalej nie jest to super jeep który pokona metrowe rzeki, ale Subaru sprawowało się dzielnie.
Po jakiś 15-20 minutach jechania dojechaliśmy do rzeki, która niestety nie zachęcała na przejazd. Szeroka, szybka i głęboka. Chyba nie tym samochodem.
Ogólnie Subaru podjazdy do góry czy zjazdy w dół ogarniało świetnie. Wysokość zawieszenia też jest ok. Praktycznie tylko parę razy poczułem że podwozie coś dotknęło. Niestety nie mieliśmy opon na off-road. Nie były najgorsze, ale uważam, że w takich rejonach wypożyczalnia powinna wyposażać samochody w lepsze opony. Zwłaszcza, jak bierzesz samochód na off-road.
Po kolejnych 20 minutach dojechaliśmy do lodowcowego jeziora. Zaparkowaliśmy i poszliśmy na spacer. Kiedyś (jakieś 100 lat temu) nie było tych jezior. Lodowce dochodziły do moreny, które same sobie robiły. Niestety klimat się zmienia i wyższe temperatury topią lodowce. Lodowce się cofają, a w ich miejsce powstają jeziora.
Wadą tych jezior jest to, że nie można dojść do lodowca. Można podpłynąć kajaczkiem, ale nie za blisko. Lód w każdej chwili może się oderwać i…..
Zrobiliśmy sobie taki godzinny spacer moreną. Posłuchali ptaków, porobili trochę zdjęć (chociaż ponoć się nie robi zdjęć na Islandii) i powdychali świeżego a zarazem lodowcowego powietrza. Idealny odpoczynek.
Potem jeszcze testowaliśmy samochód na lokalnych dróżkach i wróciliśmy na drogę numer 1 w kierunku zachodnim. Droga 1 to jest chyba najgłówniejsza droga na Islandii. Nazywana jest też Ring Road, dlatego, że można nią objechać wyspę wokół.
Dużo turystów co przyjeżdża na Islandię jedzie nią, okrążając wyspę i podziwiając różne atrakcje i widoki. Czas przejazdu to minimum tydzień jak się chce coś zobaczyć.
My też czasami nią jedziemy w celu przemieszczania się w inne rejony. Natomiast my uważamy, że ta ładniejsza część Islandii jest trochę głębiej schowana. Trzeba wjechać samochodem w głąb wyspy, albo przynajmniej wejść trochę na nogach. To niestety wymaga czasu, dlatego podzieliśmy Islandię na parę rejonów. Nie da się wszystkiego sobaczyć za 10 dni.
Dojechaliśmy do Diamond Beach. Jest to jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Islandii wzdłuż drogi 1 oczywiście. Znajduje się w południowo-wschodniej części wyspy.
Swoją sławę zawdzięcza pływającymi górami lodowymi, które po oderwaniu się z lodowca Jökulsárlón, płyną jeziorem aż do Oceanu Atlantyckiego.
Kiedyś (tak gdzieś do początku 20 wieku) lodowiec dochodził do samego oceanu, więc nie było jeziora ani też Diamond Beach. Fale Atlantyku rozbijały się o lodowiec Jökulsárlón. Wtedy pewnie cały ten rejon był niedostępny dla ludzi. Raczej nie da się wybudować drogi na lodowcu. Pewnie trzeba było objeżdżać go statkami.
Na zdjęciach widać tylko około 10% góry lodowej, reszta jest pod wodą. Jakie to ogromne kawałki lodu muszą się odrywać od lodowca i płynąć tym jeziorem, że aż tak dużo wystają z wody.
Oczywiście tłumów tu nie brakuje. Rejon posiada 3 ogromne parkingi, a i tak ciężko było znaleźć miejsce do zaparkowania. Ilość turystów odwiedzających Islandię zwiększa się z roku na rok. Nie dziwię się, Islandia to przepiękna wyspa!
Mieliśmy jeszcze całe popołudnie i zapowiadała się bezdeszczowa pogoda. Postanowiliśmy to wykorzystać na hike i odjechać trochę od tłumów.
W okolicach Diamond Beach znajduje się przepiękny kanion Múlagljúfur. Hike w nim trwa jakieś 2-3 godziny i ponoć widoki są cudne. Tak też było!
Idziesz do góry po zachodniej części kanionu. Już od samego dołu widoki były wspaniałe, a im wyżej tym jeszcze ładniej.
Na szlaku było trochę ludzi, ale im wyżej tym ich ubywało. Było pochmurno, a wysoko w górach przewalały się ciemne chmury. Mieliśmy szczęście bo jak doszliśmy do końca trasy to nawet chmury się lekko rozeszły i ukazały się końcówki lodowców.
Niestety zdjęcia nie oddają tego w pełni. Przestrzeń, kontrasty, odległości, barwy… jest zupełnie inaczej jak widzisz to w rzeczywistości. Na zdjęciu to wszystko jakieś takie płaskie jest, mało dynamiczne.
Może video coś więcej pokaże. Przynajmniej w części ukaże piękno tego rejonu
Takie bajecznie góry porośnięte intensywnie zielonym mchem. Wodospady wokół, wyżej w górach lodowce, niżej skaliste strome zbocza kanionu, za tobą Ocean Atlantycki… a ty w środku tego wszystkiego. Bajka!
Na kolejne dwie noce wzięliśmy hotel w tym rejonie. Foss Hotel to są sieciowe hotele na Islandii. Ponoć dobrej klasy i w miarę blisko atrakcji. Zresztą za wiele nie ma tu opcji. Mało jest hoteli jak się odjedzie od Reykjavik.
Hotel ma fajny bar i restauracje. Można było wygodnie odpocząć, przy lokalnym piwku bloga napisać i zaplanować następny dzień. Restauracja też niczego sobie. Oczywiście królowała jagnięcina pod każdą postacią.
Na start musiałem spróbować Carpaccio z młodego baranka, a na główne danie jeszcze więcej tego lokalnego przysmaku. Dało się zjeść. Ciekawe czy kiedykolwiek znudzi mi się to mięsko…
2024.07.16 Islandia (dzień 5)
Dzisiejszy dzień a szczególnie hike który zrobiliśmy był jednym z top 10 jak nie top 5 jakie w życiu przeszliśmy.
Chyba nie ma zdjęcia które odda całe piękno tego szlaku. To co było unikatowe to różnorodność krajobrazów. Szliśmy jakieś 10h i w ciagu tego czasu mieliśmy wszystko, wszystkie krajobrazy Islandii w jednym miejscu. Od wodospadów, po lodowce, kadery wulkanu, i piękne zielone góry jak z filmów.
Kojarzycie te momenty w filmach gdzie bohaterowie idą i idą i mijają jeden krajobraz (porę roku) za drugim? Na filmie wygląda to jakby szli miesiacami lub latami. My mieliśmy to samo w ciągu 10h i w ciągu jednego dnia.
“Spacer” zaczęliśmy spod hotelu. Na dzień dobry musieliśmy wspinać się 400 schodów do góry, na szczyt wodospadu Skogafoss. Ogólnie wodospady dużo lepiej podziwia się z dołu lub średniej wysokości a nie z góry. Jednak to tylko początek. Nawet jak ktoś nie ma czasu lub siły zrobić cały szlak który my zrobiliśmy to polecam przejść się godzinę i zobaczyć inne wodospady. Od Skogafoss biegnie dość łatwa trasa z wodospadami co kilkadziesiąt kroków. Podobno jest ich ponad 30.
Idąc w zdłuż wodospadów podnosiliśmy się delikatnie do góry i niestety weszliśmy w chmury. Tutaj, pomimo, że chmury to fajny klimat tajemniczości to niestety widoczność malała. A jak tu zrobić najbardziej krajobrazowy szlak jak nic nie widać.
Kierując się jednak podstawową zasadą, że w górach pogoda może zmienić się w minutę, szliśmy przed siebie.
Mijaliśmy trochę ludzi ale im dalej od Skogafoss tym mniej ich było na trasie. Doszliśmy do mostka. To około 1/4 trasy do góry. Mostek super zrobiony, solidny. Po przejsciu go krajobraz się momentalnie zmienił. Z pieknych zielonych terenów przeszliśmy na skaliste płaszczyzny.
Zaczęliśmy oddalać się od wodospadów i wchodziliśmy w dolinę między lodowcami. Tytaj była szeroka trasa, prawie droga.
W pewnym momencie zaczęło się przejaśniać i nudna kamienista droga stała się cudownym szlakiem otoczonym lodowcami. Szliśmy miedzy dwoma lodowcami i cały czas mieliśmy je po prawej i lewej stronie.
Tą kamienistą drogą doszliśmy do schroniska. Schronisko bardzo małe…pewnie nawet schroniskiem nie bardzo można je nazwać. Ale rozbić się koło niego wolno i pewnie co po niektórzy to robią.
Zrobiliśmy sobie małą przerwę i mentalnie przygotowywaliśmy się na kolejną zmianę terenu. Tym razem czekało nas zejście do doliny po śniegu, a potem po piachu ktory przykrywa lodowiec a potem po czarnym lodowcu. Lodowiec nie tylko był brudny ale też ze względu na działanie wulkanu był czarny. Tutaj ogień (lawa) mocno walczy z wodą (lodem). Aby przepłynąć dalej lawa musi stopić lód. Pewnie czasem lawa przegrywa i robi sie czarny lód albo popiół wulkanoczny miesza się z lodem.
Tak więc z krainy zielonych wodospadów, szarych kamienistych piargów weszliśmy w biało czarną krainę lodu i ognia.
Teren nie był łatwy bo do końca nie widziało się po czym się idzie. Czasem było twardo ale to wyglądało jakby piach / popiół z wulkanu przykrywał lodowiec. Czasem wpadało się w błoto. Pewnie tu lodowiec trochę bardziej się stopił. A czasem szło się po lodowcu. Na szczęście lodowiec jest chropowaty i nie slizgaliśmy się jak po lodowisku.
Czyli wodospady, wypalone, kamieniste piargi, sniegi i lodowce za nami…co dalej? Zanim dowiedzieliśmy się co dalej musieliśmy wyspinać się prawie po pionowej scianie, całej z piachu do góry. Już z dołu jak widziałam tą ścianę to miałam złe przeczucie, ale Darek uspokajał, że przecież jest szlak. Z dołu może i widać szlak, będąc na nim szło się prosto do góry starając się jak najmniej ześlizgiwać w dół. Bo na piachach i piargach to dwa kroki do góry i jeden w dół.
Po tej pionowej ścianie znów zmieniła się sceneria. Przed nami zrobiło się czarno. Wszystko pokrywał czarny, po wulkaniczny pył. Czasem pojawiały się płachty śniegu ale ogólnie to pustynia na maksa…tylko czarna pustynia.
Tu mniej więcej był szczyt. Choć jeszcze parę podejść mieliśmy bo ten szlak to nie proste wyjście na górę i zejście. Widoczność jednak byla rewelacyjna, chmury zostały w tyle i dole. Wygląda, że posówamy się szybciej niż one. I dobrze niech zostaną z tyłu za nami. Tu zrobiliśmy sobie przerwę. Przerwa z widokiem na lodowiec.
Po przerwie ruszyliśmy na płaskowyż. Rownina która przed nami była to jedna wielka czarna plama z białym paskiem. Islandia ma bardzo dużą ilość płaszczyzn bo kiedyś tu wszędzie były lodowce.
Po takich terenach lepiej idzie się śniegiem niż piaskiem. Piasek w dużej mierze to błoto a ponieważ pod nim jest lodowiec albo wietrzna zmarzlina to woda nie wsiąka i jest błotko. Tu było mega duże błoto
Po czarnych piaskach przyszła kolejna niespodzianka…
Szlak zaczął prowadzić skałami wulkanicznymi, ale takimi jeszcze świeżymi bo były ostre jak pumeks. Tu lepiej się nie potykać bo wylądowanie na takiej chropowatej i ostrej powierzchni nie jest fajne.
Jak już wspominałam na początku, zdjęcia nie do końca oddają klimat tego szlaku. Ale wyobraźcie sobie, że kiedyś tu był wulkan, wybuchł, lawa się rozlała a w kaderze wulkanu zostały skały i jedno wielkie pobojowisko. To właśnie te chropowate skały to kadera wulkanu. Czyli zeszliśmy pareset metrów w dół, przeszliśmy kaderę i znów musieliśmy wyjść te pareset metrów do góry.
Po pokonaniu kadery przyszedł czas na schodzenie. Oczywiście najpierw po piargach i piasku…natomiast widok jaki nam się ukazał to przerósł wszystkie oczekiwania, i tak…zdjecie tego nie odda. Jednak ludzkie oko jest dużo lepsze niż najlepsze obiektywy. No albo my nie umiemy robić zdjęć…
Schodzenie nie było łatwe bo w końcu ponad 4tys stóp (1200 m) wyszliśmy. Teraz musieliśmy prawie tyle samo zejść. Jednak widoki totalnie zajęły nasze myśli i nawet półki skalne czy linki w dół nie zrobiły na nas wrażenia. Czuliśmy się jakbyśmy przenieśli się do jakiejś bajkowej krainy.
To co zrobiło na nas wrażenie to kolejny płaskowyż. Tym razem równinę i szlak było idealnie widać z góry. Uważni czytelnicy mogą wypatrzyć ten szlak i to platau na pierwszym zdjęciu.
Tą równiną szliśmy około pół godziny. Ubywało kilometrów ale nie metrów. I znów po równie przyszła kolej na kolejną zmianę krajobrazu. Tym razem zielone skały, mech wulkaniczny albo inne małe roślinki.
Tu się super schodziło na dół. Łatwy, piękny szlak.
Zielone krajobrazy towarzyszyły nam dość długo. Oczywiście nic nie jest proste więc nadal czasem było do góry, czasem w dół. Czasem wąsko, czasem otwarte skały (kocie grzbiety) gdzie łatwiej było na czworaka przejść ale dla takich widoków robi się wszystko.
No a na sam koniec znaleźliśmy las. Na Islandii dawno temu Vikingowie wykarczowali wszystkie lasy a teraz ciężko posadzić bo jest wietrzna zmarzlina. A my jednak znaleźliśmy las. A co mnie zaskoczyła to polska flora. Były mlecze, dmuchawce, ale też inne trawiaste rośliny które przypominały mi zabawy pod blokiem.
Udało się, po 10h czyli tak jak myśleliśmy doszliśmy do Basar. Tu podobno ma po nas przyjechać autobus, ma być o 20:30….czyli mieliśmy jakieś 2h czekania. Woleliśmy czekać na mecie niż spieszyć się na szlaku. Pozatym do nas do Skogar dojeżdża tylko jeden autobus i ma 3 godziny odjazdu. Na 16:30 byśmy nie zdążyli więc 20:30 wydała się optymalna.
Basar to mini wioska biwakowa. Jest schronisko, pole namiotowe, no i jest sklep. A w sklepie Fanta, Pepsi, jakieś przekąski ale też mieli piwo. W takiej otoczce, po takim spacerku piwo smakuje wyśmienicie. Tak wyśmienicie, że zostaliśmy na dwa zanim zaczęliśmy obmyślać co dalej i gdzie właściwie przyjedzie autobus.
Basar nie jest duży. Wszystko jest w obrębie 30-50 metrów. Jest też cudownie położone wśród gór a nasz szlak jest tylko jedną z wielu opcji. Można tu dojechać ale trzeba mieć dobry samochód. Przekracza się parę rzek. Teren i fakt, że hike robiliśmy tylko w jedną stronę zdecydował, że wzięliśmy autobus spowrotem. Ale była też grupa Polaków którzy wzięli inny autobus w obie strony i sobie tak tylko przyjechali pochodzić po okolicy. Można i tak.
Przystanek autobusowy szybko znaleźliśmy, a przy przystanku wygodne, królewskie krzesła i stolik. Tak można czekać aż coś nas odbierze. Na szczęście odebrał o czasie.
Podróż autobusem trwała 1.5h. Myśleliśmy, że wykorzystamy to na małą drzemkę. Przejdziemy rzekę i padniemy. Stety, niestety, plan nie wypalił. Po pierwsze rzek było kilka więc obserwowaliśmy każdą jedną jak głębokie są. Nie były aż tak głębokie, Subaru by przejechało bo najgłębsze miały ok 30-40 cm i nie były rwące.
Po drugie było pięknie. Jak tu przespać taką drogę jak w około tak ślicznie. Znów zdjecia nie oddają piękna które nas otaczało więc musicie wierzyć nam na słowo.
Do hotelu dojechaliśmy planowo o 22 godzinie. O tej porze restauracja jest już zamknięta ale wcześniej dogadaliśmy się z załogą, że miskę zupy nam odgrzeją. Super bo my w sumie to tylko o jakiś prowizorycznych kanapkach w tortilli i paru batonach.
Pierwszy raz w życiu jedliśmy zupę z jagnięciny. Nie głupia, taka ich wersja rosołu. O ile my mieliśmy ugadaną kolację i byliśmy wdzięczni za każdą łyżkę ciepłej potrawy o tyle przyszła rodzinka i niedość, że załoga im zrobiła przysługę to oni jeszcze wybrzydzali, że chcą stolik z widokiem na wodospad. Masakra…
My w miarę szybko zjedliśmy co by załoga mogła zamknąć a tamci dalej siedzieli. Ja po kolacji i prysznicu padłam. Darek stwierdził, że 42,700 kroków które dziś zrobiliśmy to za mało i poszedł jeszcze pod wodospad obserwując “midnight sun”.
2024.07.14 Islandia (dzień 3)
W końcu nadszedł nasz ulubiony dzień. Po paru dniach w podróży i przemieszczaniu się możemy ubrać górskie buty, zapiąć plecaki i wyruszyć na hike.
Na ten wyjazd mamy zaplanowane cztery duże hiki i parę mniejszych (takich do jednej godziny). Dzisiaj wyruszamy na Hveradalir. Jest to przepiękny geotermiczny obszar znajdujący się w sercu ośnieżonych gór Kerlingarfjoll
Nie było łatwo zaplanować szlaki na Islandii. Tu nie chodzi o to, że ich nie ma. Jest ich tyle, że nie wiadomo które wybrać. Prawie każdy hike jaki wybierzesz będzie ciekawy. Chodzi, o to żeby wybrać te najlepsze. Te, które zostaną w pamięci na wiele lat.
Dlatego podzieliliśmy Islandię na trzy strefy, bo ilość hików nas przerosła. Jeden ciekawszy od drugiego. W samym tym rejonie, w masywie Kerlingarfjoll jest ich wiele. Wybraliśmy Hveradalir ze względu na urozmaicony teren, w miarę łatwość dostępu i chcieliśmy uniknąć wspinania się na wysokie i ośnieżone szczyty. Nie znamy jeszcze środkowej Islandii na tyle, żeby z pewnością i bezpiecznie się tu przemieszczać. Mam nadzieję, że ten wyjazd nas nauczy i przygotuje do kolejnych, bardziej zaawansowanych wypraw. Po tych paru dniach na Islandii już wiemy, że będziemy tu często wracać.
Z naszej Highland base (wysokogórskiej bazy) w rejon Hveradalir prowadzą dwie drogi. Jedna to pieszy szlak, a druga to droga szutrowa którą możesz jechać samochodem. Oczywiście, że wybraliśmy szlak. Nie dość, że idziesz przepięknymi terenami, to jeszcze zwiedzasz znacznie większą część tych geotermicznych obszarów bez ludzi. Tak, od naszej bazy do Hveradalir nie spotkaliśmy nikogo. Pięknie, nie?
Pogoda wyglądała nawet obiecująco. Brak opadów, słońce przebijające się przez chmury i duży wiatr. Niestety nie wszystko może być idealne. Plusem letnich hików na Islandii jest brak nocy. Możesz wyjść kiedy chcesz, a na pewno zdążysz przed zmierzchem. Dlatego wyszliśmy dopiero o 9:30, po długim śniadaniu. Jedyne na co chcieliśmy zdążyć to na finał Euro 2024, ale to dopiero wieczorem.
Z naszej bazy do początku Hveradalir idzie się jakieś dwie godziny. Szlak jest łatwy, cały czas lekko do góry z coraz to piękniejszymi widokami.
Oczywiście po drodze mijamy parę innych szlaków, ale tak jak pisałem wcześniej, nikogo nie ma. Mi już w głowie rysuje się plan następnych wypadów tutaj i odkrywania kolejnych rejonów tych jakże ciekawych terenów.
Im wyżej tym ładniejsze widoki i oczywiście więcej śniegu. Wczoraj pytaliśmy się przewodniczki jakie są warunki śnieżne w górach. Powiedziano nam, że tam gdzie idziemy to nie potrzebujemy raków. Większość trasy jest wolna od śniegu i lodu.
Tak też było. Śnieg występował, ale na płaskich terenach i żadnej dodatkowej trakcji nie było potrzeby zakładać.
Natomiast coraz lepiej było widać masy lodowca Hofsjökull. Jest to trzeci pod względem wielkości lodowiec Islandii. Położony w środku wyspy i niestety mało dostępny dla zwykłych ludzi.
Po około dwóch godzinach weśliśmy do Hveradalir. Weszliśmy to może za łatwo powiedziane. Nie było tak łatwo ze względu na wielkie błota jakie tutaj występują. Zima tu trwa przez 8 miesięcy, więc wszystko jest zamarznięte. Wiosna to zaledwie parę tygodni. Szybko przychodzi lato, które jednak ma niskie temperatury na tej wysokości i nie zdąży roztopić gruntu. Woda nie ma gdzie uciekać i turysta wpada dosyć głęboko w błotko. Ogólnie to nie jest nic strasznego, ale mamy jeszcze prawie cały dzień przed nami i ciężko jest chodzić w mokrych butach.
Hveradalir jest to geotermiczny obszar otoczony wielokolorowymi skałami, ośnieżonymi szczytami, zielonym mchem i bulgocącymi zboczami gór. No po prostu bajka!
Pierwotny plan zakładał, że zrobimy tutaj takie wielkie paro-kilometrowe kółeczko i wrócimy do schroniska tym samym szlakiem. Plan nawet dobry, więc ruszyliśmy go wykonać.
Oczywiście jak tylko weszliśmy w Hveradalir to poczuliśmy jego zapach. Czytaj: siarka połączona z zapachem zepsutych jaj. Piękne, nie? Ponoć można się do tego przyzwyczaić. Na szczęście był duży wiatr i te lokalne zapachy szybko nam wywiewał.
Zaczęliśmy schodzić w dół. Podchodziliśmy bliżej głównych atrakcji, czyli geotermicznych źródeł. Nawet tak nie śmierdziało, pewnie nasze receptory zapachowe już się przyzwyczaiły do tych zapachów. Oczywiście im niżej tym bliżej parkingu i więcej ludzi.
Zeszliśmy na sam dół Hveradalir. Ze względu na dużą popularność tego rejonu i wielką ilość ludzi odwiedzających to miejsce park musiał zamontować ułatwienia dla turystów w postaci dużej ilości stopni na stromych odcinkach.
Są one bardzo przydatne. Ziemia, a bardziej glina była bardzo mokra czyli śliska. W dodatku strome podejścia lub zejścia byłyby niebezpieczne bez sztucznie zrobionych stopni. My przynajmniej mieliśmy dobre, górskie buty, ale duża część ludzi z parkingu niestety takiego obuwia nie miała.
Biegaliśmy tam po tym Hveradalir jak dzieci po sklepie z zabawkami. Co chwilę to inny widok, inne gorące źródełko, inny kolor skał….
Zaczęliśmy wracać w rejon naszej bazy, a tu problem. Nie ma mostu. Ostatnio były duże opady deszczu i most zerwało. Rzeka nie jest jakaś duża, tak może do kolan z szybkim nurtem. Nawet już planowaliśmy ściągać buty i próbować przejść gdy nagle pojawiła się osoba co próbuje naprawiać szlaki w tym rejonie. Zapytała nas gdzie chcemy iść. My, że do Highland base. Pani powiedziała, że jest jeszcze jeden szlak powrotny, koło kanionu. Mało uczęszczany, koło drogi, ale też z ładnymi widokami. Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Nowy szlak, nowe widoki… jak najbardziej.
Żeby tam się dostać, to trzeba wyjść na parking. Potem znaleźć jakieś kołki wbite w ziemię i iść za nimi. Na parkingu spotkałem moją nową zabawkę. Mam nadzieję, że kiedyś wyruszę taką w nieznane i odległe tereny gdzieś na naszej planecie. Sprawdziłem cenę i niestety jeszcze troszkę muszę uzbierać kasy i żonę do drugiej pracy wysłać.
Szlak znaleźliśmy i ruszyliśmy w dół. Niestety jest to mało uczęszczana ścieżka, bo nie było żadnych ludzkich śladów na ziemi ani kamieniach. Mało tego, większość tyczek już nie istniała i odnajdywanie szlaku nie należało do łatwych.
Natomiast widoki były super. Zarówno kanionu jak i w oddali lodowcu Hofsjökull. Szliśmy w dół, mniej więcej w kierunku naszej bazy. Teren był kamienisty, ale nawet nie błotnisty. Nie zapadaliśmy się w błoto. Drogę mieliśmy na horyzoncie, a nawet czasami pojawiały się wbite tyczki w ziemie wyznaczające nam kierunek marszu.
Pod samam koniec schodzenia, już prawie widać było naszą bazę pojawiła się góra, Ásgarðsfjall.
Tak ładnie wyglądała w promieniach zachodzącego słońca, że nie mogliśmy sobie odmówić jej zdobycia.
Nie była to jakaś wielka góra. Myślę, że wyszliśmy na nią w około 30 minut. Opłacało się, widoki na oba masywy lodowców były cudne. Taka wisienka na widokowym torcie na końcu dnia.
Ze szczytu szybciutko zbiegliśmy prosto do naszej bazy, a dokładnie do jego baru. Nic tak bardzo nie pragnęliśmy, jak ochłodzić się zimnym piwkiem na tarasie z widokiem na góry. Jak szybko pogoda w górach się zmienia to już wszyscy wiedzą. Tutaj chyba jeszcze szybciej. Usiedliśmy przy stoliku to było słońce. Za parę minut pojawiły się gęste chmury.
Chmury i zimno wygoniło nas do środka, ale to w sumie dobrze, bo zaczęli podawać kolacje.
Kolacje są tutaj podawane w formie bufetu. Ogólnie smaczne jedzenie i ładnie podane. Oczywiście jest wieprzowina, wołowina, łosoś i wiele innych dodatków. Jeść możesz ile chcesz. Jednak uważam, że cena jest za wysoka za kolacje. Ludzie, którzy tutaj przyjeżdżają nie mają innej możliwości tylko żywić się u nich. Ale tak jak Ilonka wcześniej pisała, na Islandii ogólnie wszystko jest drogie, więc o pieniądzach się tutaj nie rozmawia.
Przyszedł czas na mecz. Euro 2024, Hiszpania - Anglia. Sala barowa szybko się wypełniła i każdy kibic zasiadł żeby kibicować swojej drużynie, albo tak jak my, oglądać dobrą piłkę.
Po kolacji i meczu wróciliśmy do pokoju odpoczywać. Zanim poszliśmy spać to zaciekawiła mnie ilość ludzi tak o godzinie 23 albo nawet o północy chodzących na zewnątrz. Nie było ciemno, taka lekka szarówka. Ludzie chodzili tak trochę bez sensu. Plątali się to z jednej części resortu na drugą. Pewnie nie mogli spać. Mimo północy to dalej było w miarę jasno. My zasłoniliśmy grube kotary w oknie, wyłączyliśmy ogrzewanie, weszliśmy pod grube kołdry i szybko zasnęliśmy po długim i wyczerpującym dniu.
2024.05.25 Marshall Mountain, Adirondack, NY (dzień 1)
Powiedziałem kiedyś Ilonce, że zanim się wyprowadzimy ze wschodu Stanów, gdzieś w góry po zachodniej stronie Missisipi to muszę zrobić wszystkie 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Mamy już 39 zdobytych. Zostało już tylko 7 bardzo „ciekawych” szczytów. No bo nie wiem czy jest jakaś siła żeby dała nam tyle energii i motywacji żeby wsiąść w samolot i przylecieć na wschód w celu zdobywania zalesionych i błotnych szczytów w Adirondack. Kiedy to góry skaliste na zachodzie mają „troszkę” lepsze widoki, trasy i tereny!
Na ten długi weekend mamy zaplanowane dwa szczyty, Marshall i Allen. Oba znajdują się w południowej części parku. Oczywiście na żaden z tych szczytów nie na szlaków, jest tylko wydeptana ścieżka.
Raczej nikt normalny nie wychodzi na te szczyty. Idą tylko ci którzy, tak jam my chcą zdobyć 46. Na szczęście większość terenu pokonuje się w miarę łatwą ścieżką albo nawet leśną drogą. Dopiero ostatnie 4-5km jest stromo do góry w mniej przyjaznym dla człowieka terenie.
Jednym z największych przeszkód poza niedźwiedziami oczywiście jest błoto i strumyki. Adirondack słynie z tego. Błoto jest wszędzie. Ogólnie nie jest bardzo groźne bo mamy stuptuty i raczej uratują nas od zamoczenia. Niestety nie da się iść 30km w mokrych butach i jak się wpadnie do strumyka to trzeba wracać. Można oczywiście ściągać buty i przechodzić strumyki boso w lodowatej wodzie (która super poprawia krążenie), ale to wszystko zabiera czas. Przy tak długich hikach czas jest bardzo ważny. Ze względu na odludny teren i prawdopodobnie prawie nikogo na szlakach chodzenie po ciemku nie jest polecane. Jest tu dużo niedźwiedzi, które po zmierzchu są bardzo aktywne. Każdy z nas ma oczywiście gaz pieprzowy na te potworki, ale lepiej go nie używać.
W piątek po krótkiej pracy i odstaniu swojego czasu w korkach ruszyliśmy na północ. W NYC jest 30C, a tam jak sprawdzałem pogodę to rano ma być 5C. Idealna temperaturka na orzeźwiający i szybki start.
Po drodze wstąpiliśmy do browaru Subversive w Catskill. Małe miasteczko gdzieś tak w połowie drogi. Przerwa od korków i kolacja wskazana.
Browary powstają jak grzyby po deszczu. Każde miasteczko ma już chyba swój. No i dobrze. Przemysłowe piwa nie smakują tak jak świeże „domowej roboty”. Można tu i zjeść i świeżego piwka się napić.
Około godziny 22 dotarliśmy na miejsce. Na tym wyjeździe śpimy w Schroon Lake w The Lodge at Schroon Lake. Małe miasteczko położone koło autostrady 87 nad samym jeziorem o tej samej nazwie.
Dzisiaj nie ma czasu na żadne zwiedzanie resortu ani tym bardziej rozrabianie w miasteczku. Jutro wstajemy o jakieś nieludzkiej godzinie i mamy zamiar chodzić cały dzień po górzystym lesie. Pamiętajcie, my to ponoć robimy dla przyjemności.
O 5 rano oba nasze budziki próbowały nas ściągnąć z łóżka. Nawet im się to udało. O tej porze wszystko jest zamknięte, więc śniadanie musieliśmy zjeść w pokoju i około 6 rano wyjechaliśmy w góry.
Nasz szlak jest w bardzo odludnej części gór, więc z jakąś godzinę musieliśmy jechać samochodem. Tam za bardzo nie ma gdzie mieszkać, więc to jest konieczność. Można oczywiście spać w namiocie w lesie, ale my chyba już na to jesteśmy za starzy.
Około 7:30 opuściliśmy dosyć pełny parking (jakieś 25 samochodów) i ruszyliśmy przed siebie. Piękna, słoneczna pogoda, bezwietrznie i 6C. Idealna na spacerek.
Ilonka oczywiście nas wpisała na trasę i ruszyliśmy przed siebie jak narazie bardzo łatwą i szeroką drogą.
Jakieś 200 lat temu było tutaj ciekawie. Odkryli tutaj żelazo, więc szybko powstała kopalnia i małe miasteczko. Żelazo się skończyło więc i miasteczko upadło. Kilkadziesiąt lat później powstał tu klub myśliwski. Nawet przyszły prezydent Stanów, Theodore Roosevelt tu przebywał. Niestety gdzieś w połowie poprzedniego wieku wszystko upadło i tylko kominy zostały.
Nie planujemy tu zamieszkać, więc poszliśmy dalej. Droga zamieniła się w ścieżkę, ale dalej nic trudnego i wciąż w miarę płasko.
Ścieżka wiedzie wzdłuż rzeki Hudson. Tutaj jeszcze jest oznaczony szlak, więc wszystko w miarę wygląda ok.
Tak, to jest ta sama rzeka, która 500 km na południe (w Nowym Yorku) ma ponad kilometr szerokości i wpływa z niej 620 m3/s do Oceanu Atlantyckiego.
Są mostki, przez błota często są rzucone rożnego rodzaju bale co znacznie ułatwia przechodzenie.
Dalej było chłodno, brak robactwa, nie stromo, więc szło się idealnie.
Oczywiście nie myślcie sobie, że był to spacerek w parku. Nawet łatwy Adirondack ma ukryte „zalety”.
Około 10:15 doszliśmy do jeziora Colden. Jest to miejsce gdzie schodzi się wiele szlaków. Tutaj też dużo ludzi robi sobie bazę. Rozbija namiot i mieszka parę dni. Znacznie to ułatwia i przyspiesza zdobywanie okolicznych szczytów.
Myśmy także zrobili tutaj małą przerwę. Wiedzieliśmy, że łatwa część trasy właśnie się skończyła.
Tak też się stało. Oznakowany szlak szedł dalej, niestety w innym kierunku. Myśmy koło kopczyka z kamieni skręciliśmy w nieoznaczoną ścieżkę i zaczęliśmy wspinaczkę na Marshall.
Przez pierwsze 20 minut nawet jeszcze było ok. Nie było za stromo i ścieżkę można było łatwo znaleźć. Później się wszystko zaczęło.
Zrobiło się znacznie stromiej, o wiele więcej skał i korzeni. Często trzeba było iść nieoznakowanymi skałami, albo w lesie szukać ścieżki.
Na szczycie stanęliśmy około godziny 13. Szczyt niestety jest zalesiony i bez żadnych widoków.
Trzeba było troszkę dalej przejść żeby ładną panoramę zobaczyć. Tu niestety nie można było nigdzie usiąść, więc wróciliśmy na szczyt na odpoczynek i przerwę.
Można by tak pewnie siedzieć z 30-45 minut i odpoczywać. Niestety całe latające paskudztwo już się obudziło i nie pozwalało spokojnie siedzieć. Krwiopijcy byli tak upierdliwi, że po 15 minutach musieliśmy opuścić szczyt i rozpocząć długie schodzenie.
Po mokrym i stromym znacznie łatwiej się wychodzi niż schodzi. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na skałach, albo nie zaplątać w korzenie. Mogło by to znacznie utrudnić dalsze schodzenie.
Początek był trudny. Motywację dodawała nam zasada, że każdy krok jest bliżej samochodu i zimnych napojów w lodówce turystycznej.
Od skrzyżowania szlaków u podnóża Marshall było już znacznie łatwiej. Może nie był to spacer w parku, ale napęd na 4 w większości przypadków nie był już potrzebny.
Za bardzo nie dało się robić przerw. Jak się szło to nawet jeszcze było znośnie, ale podczas przystanków krwiopijcy atakowali na maxa. Ponoć ten okres jest najgorszy. Wszystkie latające paskudztwa budzą się do życia po zimie i pić im się chce.
Około 17:30 dotarliśmy do samochodu. Ilość komarów tutaj była przerażająca. Nawet nie dało się spokojnie piwka wypić na zewnątrz i odpocząć. Odpoczynek musiał być w zamkniętym samochodzie. Najważniejsze że 40 szczytów w Adirondack mamy już zdobyte. Zostało “tylko” 6!
Około 19:00 byliśmy już w naszym resorcie. Pragnęliśmy dwóch rzeczy: szybki prysznic i dobra kolacja. Pierwsza rzecz poszła szybko z drugą niestety było gorzej. Resort ma ponoć dobrą restaurację. Ilonce udało się zrobić rezerwację, więc tam poszliśmy. Niestety nie był to dobry pomysł.
Jedzenie nie było dobre. Takie średniej jakości i małe porcje. Człowiek głodny to wszystko zje. Najgorzej to z winem zrobili.
Na początku zamówiłem butelkę bo pić się chciało. Obiad przynieśli, a wina dalej nie ma. Zwróciłem uwagę i obiecali, że zaraz przyniosą. Pół posiłku później dalej nie ma. Po kolejnej rozmowie z obsługą odmówiłem wina. Nie było sensu, my już prawie po kolacji. Musieliśmy się zadowolić „pyszną” wodą. Zasłużyli na jedną gwiazdkę i ją dostali!
Tutaj niestety nie koniec przygód spragnionych Polaków. Poszliśmy do baru obok, ale niestety też się nie udało. Czekaliśmy na barmana, a ten się jakoś nie pojawił.
Resort ma jeszcze jeden bar. Może tam się uda coś zdziałać. Niestety też się nie udało. Bar już zamykali i już nic nie serwowali. Była 20:45! Masakra z tymi leniami. Nie chciało nam się iść już do miasteczka, bo już dzisiaj się troszkę nachodziliśmy.
Na szczęście nasza lodówka w pokoju nie była pusta, więc można było się zaopatrzyć w prowiant i jeszcze się przejść nad jezioro.
Ten resort posiada też prywatną plażę z małym molem. W ciszy i spokoju można było posiedzieć i obserwować taflę jeziora Schroon.
Podjęliśmy decyzję, że jutro nie idziemy na hike. Jesteśmy za bardzo zmęczeni po dzisiejszym. A jutro ma być jeszcze większy. Ciężko jest robić dzień po dniu tak duże hiki. Trzeba by jeszcze o godzinę wcześniej wstać, a to raczej jest niemożliwe.
Z drugiej strony jutro mamy zamiar poznać okolicę i miasteczko. Zapowiada się ciekawy dzień….
2023.09.23-25 Colorado
Czy leci z nami pilot?
Ups – nie leci... czyli my też nie lecimy?
No właśnie... co się dzieje jak pilot się rozchoruje. Nie będę wnikała czy choroba czy kacówka ale dzień wolny czasem trzeba wziąć w ostatniej chwili. Myślę, że te najlepsze linie lotnicze mają zawsze załogę na dyżurze i jak ktoś wypadnie to wtedy wskakuje kolejna osoba i wszystko sprawnie leci. Słyszałam też, że nawet ściągają na lotnisko więcej ludzi, żeby byli pod ręką jak ktoś wypadnie albo zadzwoni o chorobowe.
No tak, ale czy jedna z największych linii lotniczych może też tak zrobić. Chyba nie bardzo. Delta lata do 252 miast w Stanach więc musiałaby na każdym lotnisku, w każdym mieście mieć zapasową załogę. Trochę dużo ludzi jakby na to nie patrzeć. I właśnie dlatego nasz weekendowy wypad zaczął się od opóźnionego samolotu.
Dobrze, że my na La Guardę pojechaliśmy na styk to jakoś tego czekania nie odczuliśmy. Nie zmienia to faktu, że dowiedzenie się o 7 rano, że samolot jest opóźniony o godzinę nie jest najlepszą wiadomością... ta godzina mogła być dodatkową godziną spania. No ale nic... jest sobota, deszczowa i cały weekend się taki zapowiada więc my postanowiliśmy uciec tam gdzie słońce jest 300 dni w roku.
Denver – znów? No tak jakoś wyszło. Mieliśmy parę spraw do załatwienia tam a skoro już będziemy weekend to czemu nie pójść na hike. Przecież góry już nas wołają - chodźcie.
No to poszliśmy albo raczej polecieliśmy. W końcu udało się Delcie znaleźć pilota i w południe w ciepłym Denver byliśmy już po śniadanku gotowi na wspaniały dzień. Sobota była bardziej biznesowa. Parę rzeczy do ogarnięcia w Denver więc zeszło nam. Za to niedzielę spędzimy cały dzień w górkach.
Colorado tak jak i Adirondack ma swoją listę szczytów. Jest ich jednak trochę więcej i są wyższe. W Kolorado jest 58 szczytów które mają powyżej 14tys ft. (4,267 m). My już niby jakieś czternastki (albo blisko) robiliśmy ale w sumie nigdy w CO. Darek raz próbował ale mocny wiatr zmusił go do zawrócenia. Postanowiliśmy to zmienić i wybraliśmy szczyt Quandary. Jest to najłatwiejszy szczyt z listy czternastotysięczników. Niestety nie tylko nas górki wołały. Była niedziela, początek jesieni a jednak o 7:30 rano nie było już miejsca na parkingu. Wiedzieliśmy, że ten szczyt jest popularny. Ale aż tak? Masakra.
Pokręciliśmy samochodem po okolicy, wjechaliśmy w boczne uliczki ale niestety wszędzie były zakazy parkowania albo czyjeś podwórka. Olaliśmy to. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny więc wróciliśmy do miasteczka Breckenridge i stamtąd trasami narciarskimi poszliśmy do góry. Teraz nie ma sezonu więc i ludzi mało tak że można iść.
Szczyt miał tylko numerek (Peak 10) i nie jest na liście czternastotysięczników. Wiadomo, że lepiej się idzie piękną leśną trasą ale przecież ładnie jest zawsze jak się wyjdzie trochę do góry. Pomimo, że trasa szła szerokimi trasami narciarskimi to wiedzieliśmy, że nie będzie łatwa. W Kolorado trasy są łatwe ale wysokość się zdecydowanie odczuwa. My założyliśmy, że pójdziemy jak najwyżej się uda. Najważniejsze, żeby dzień spędzić w górach.
Szczyt numer 10 ma 13,633 ft (4,155 m) wysokości i jest najwyższym szczytem pasma górskiego Tenmile. Pasmo górskie Tenmile ciągnie się przez 9 mil od Frisco do Breckenridge. Szczyty 6-8 tworzą resort narciarski Breckenridge a szczyt numer 8 jest najwyższym punktem tego resortu.
Do przejścia mieliśmy około 14 mil i prawie 4tys ft więc nie był to lekki szlak. Nie był techniczny ani nic takiego bo fajnie szło się do góry szerokimi trasami narciarskimi. Wysokość i długi dystans jednak wymaga kondycji. Darek chyba do końca nie zdawał sobie sprawy co go czeka. Dopiero gdzie w połowie drogi zaczęły do niego dochodzić numerki, że to wcale nie jest łatwy spacer w parku.
Prawie nie spotkaliśmy ludzi na dolnej części szlaku. Jeden rowerzysta nas prześcignął (szacun!) I trochę pojedynczych ludzi z pieskami czy biegaczy było na dole. Ale ogólnie trasa była nasza. Tak więc miarowym tempem doszliśmy do Overlook, czyli górnej bazy narciarskiej. Normalnie w sezonie można tam odpocząć i coś zjeść ale teraz oczywiście było zamknięte. Na szczęście stolik na zewnątrz były więc mogliśmy uzupełnić kalorie i trochę odpocząć. W tym miejscu opuszcza się resort narciarski i idzie się bardziej szlakiem … choć powinnam powiedzieć drogą.
Siedzieliśmy na tarasie, podziwialiśmy góry i nagle zobaczyliśmy tu auta. Na początku myśleliśmy, że to jakaś obsługa czy coś ale nie… to byli zwykli turyści. Idąc do góry samochodów przybywało. Tak jakby nasz szlak połączył się z jakąś drogą. I tak dokładnie się stało.
Zagadaliśmy do jednego z kierowców. Drugi raz podchodził do tej drogi. Można wyjechać na przełęcz prawie pod sam szczyt. Pierwszy raz był zwykłym SUV, tym razem wziął autko z potężnymi oponami którym to żadna trasa off-road nie jest jest groźna. Podobno każdy może wyjechać zarejestrowanym (czyli z tablicami rejestracyjnymi samochodem). Nie można tylko wyjeżdżać ATV. I dobrze bo by pewnie tego było tu za dużo.
Auta zabrały trochę uroku pięknego spaceru w górach ale widoki nadal to balansowały. My byliśmy jedynymi ludźmi którzy doszli tak daleko na nogach. Szacunek dla nas… czasem trzeba się samemu poklepać po plecach.
Jak przekroczyliśmy 12 tys ft (3,700 m) to poczułam, że kondycja/energia nie jest ta sama co na dole ale nadal fajnie się szło. Zwolniliśmy na wysokości około 12,700 ft (3,900 m). Tutaj zrobiliśmy sobie przerwę na czekoladę i postanowiliśmy uderzyć wyżej. Ze względu na późny start obawialiśmy się, że szczytu dziś nie zrobimy ale przynajmniej chcieliśmy dojść do 13tys ft.
Ostatnie kroki zaraz przed trzynastką były super wolne. Krok - oddech - krok - oddech. W takim tempie ostatnie 600 ft zajęłoby nam jakieś 2h (a nie 30 min jak normalnie). Postanowiliśmy zawrócić. My ludziki ze wschodniego wybrzeża pomimo, że parę wysokich szczytów zrobiliśmy nadal odczuwamy przekraczanie pewnych granic wysokościowych.
Dało nam to jednak do myślenia… ile szczytów powyżej 13tys zrobiliśmy w życiu?
1) Ekwador - ja zrobiłam schronisko pod Iliniza Norte (4700 m / 15,419 ft) a Darek przekroczył magiczne 5tys metrów wychodząc na szczyt Iliniza (5,130 m / 16,831 ft), no i Darek pobił tą wysokość wspinając się na Cotopaxi. Niestety z Cotopaxi musiał zawrócić.
2) Maroko - Toubkal 4,167 m / 13,671 ft
I to by było na tyle… powyżej 10tys ft uzbiera się znacznie więcej szczytów. Dlatego ten hike pomimo, że nie doszliśmy do szczytu był takim co można powiedzieć wow…
Zejście było dużo łatwiejsze choć nadal męczące. Skoro wyszliśmy te 3tys ft do góry to teraz trzeba tyle samo zejść. Podczas tego zejścia zrozumieliśmy dlaczego tydzień temu pani w sklepie sportowym w Lake Placid mówiła, że szczyty w Adirondacks robi się w lekkich butach. Moje ciężkie górskie buty już swoje wysłużyły więc na ten wyjazd kupiłam sobie nowe. Jak Darek je potem w hotelu podniósł to aż powiedział wow… bo w porównaniu do jego są super lekkie. Dla mnie zejście nie było wyczerpujące. Darek poczuł je w nogach bardziej… dlaczego? Buty… jego buty ważyły zdecydowanie większe i z każdym krokiem on musiał podnosić ten ciężar. Czyli da się zrobić wszystkie szczyty w Adirondack tylko trzeba mieć lżejsze buty i pogodę bez błota.
To był piękny hike. Słoneczny dzień spędzony w górach zawsze jest dobrym pomysłem. Pierwotnie mieliśmy spać w Breckenridge. Była by to fajna opcja bo Breckenridge jest górskim miasteczkiem z masą restauracji i knajpek. Niestety ceny były dość duże albo hotele w remoncie. Recenzje tak nas odrzuciły, że postanowiliśmy spać w Dillon. Odpoczęliśmy tylko w Breckenridge, zagasiliśmy pragnienie piwkiem, posiedzieliśmy w słońcu z widokiem na góry, obczailiśmy gdzie chcemy spać jak w styczniu przyjedziemy tu na narty i wróciliśmy do Dillon.
Tym razem śpimy w Hiltonie. Miałam jakieś punkty które by przepadły więc musiałam zdradzić Marriotta. Hotelik fajny. Duże pokoje, podstawowe rzeczy miał. W hotelu jednak było wesele więc na kolację ubraliśmy kurtki puchowe, czapki i poszliśmy do najlepszej restauracji w wiosce. Dużego wyboru nie mieliśmy ale wybraliśmy tą która w rankingu wg. recenzji była na pierwszym miejscu. Chyba nie trudno być numer 1 w malej miejscowości bo jedzenie było ok ale nie powalało.
Na kolację wybraliśmy lokalne BBQ. Miasteczko Dillon jest położone nad jeziorem a restauracja jest przy samej przystani. Idealne miejsce dla developerów. I chyba nie tylko my tak myślimy po czytałam w gazetach, że są pewni ludzie co mają na tą lokalizację chrapkę. Szkoda bo Arapahoe Cafe & Bar ma swój klimat. Może muszą popracować troszkę nad menu i klimatem ale w lecie w ogródku musi ty być przytulnie, jak u babci.
To był krótki wypad do ciepłych krajów. Dla nas Denver to takie tropiki bo rzeczywiście w ciągu dnia temperatura była koło 20C a w nocy przyjemnie spadała nawet do 0C. W poniedziałek już wracaliśmy do NY. Na szczęście lot z powrotem udał się bez żadnych problemów.
2023.09.16 Seymour, Adirondacks, NY
Dawno, dawno temu Stanisław Jachowicz powiedział: Cudze chwalicie a swego nie znacie. Dokładnie, wystarczy chwalenie tej Nowej Zelandii, trzeba po lokalnym podwórku troszkę pochodzić!
Wiem, porównanie NZ do lokalnych górek to jak jeżdżenie na nartach na zlodowaciałym wschodzie Stanów do np. puszystego Kolorado. Niestety nie mieszkamy w NZ, a organizm domaga się długiego fizycznego zmęczenia. Nie pozostaje nic innego jak wykreślić kolejny szczyt z długiej listy szczytów w Adirondack.
Adirondack posiada 46 szczytów powyżej 4,000 stóp. Zrobiliśmy już 38 z nich. Trzeba tą listę w końcu zakończyć i wpisać się do ich klubu. Zostały nam niestety już same „ciekawe” szczyt. Albo bardzo oddalone od cywilizacji, albo nie posiadające szlaku, tylko wydeptaną przez ludzi i zwierzęta ścieżkę. Albo to i to, jak Seymour, szczyt który planujemy zdobyć w ten weekend. Pogada zapowiada się OK, bez opadów, co znacznie zwiększa szanse na wyjście na szczyt.
Za bardzo nie chcemy brać wolnego z pracy, więc niestety wyjazd z miasta musiał być w piątek po południu. Dalej jest letni klimat więc wiele ludzi ucieka na weekend z miasta, co oczywiście powoduje dosyć spore korki. Ale nawet nie było tak źle i już od mostu G. Washington wszystko puściło i można było bardziej wciskać pedał gazu.
Czas przejazdu między NYC a Lake Placid w Adirondack to około 5 godzin plus przystanki. Oczywiście mój najlepszy pilot Ilonka znalazła idealne miejsce na przerwę/kolację w rejonie Saratoga Springs. Przyjemne, małe miasteczko położone na granicy parku Adirondack. Wiele razy go odwiedzamy jadąc w te rejony. Czasami tylko coś zjeść a czasami tutaj nocujemy.
Tym razem była tylko godzinna przerwa na posiłek i coś chłodnego. Ilonka znalazła fajny browar z dużą ilością ciekawych piwek i oczywiście w miarę dobrym jedzeniem. Browary mają to do siebie, że nasz świeże i dobre piwko plus szybko podane jedzenie. I ceny też są dobre. Zwłaszcza ceny piwa na wynos. Za 0.5L dobrego i świeżego piwka płacisz tyle co za Heineken czy inne piwo przemysłowe w supermarkecie. A chyba nie ma co porównywać jakości.
Około 10 wieczorem przyjechaliśmy do Lake Placid. Ilonce udało się znaleźć hotel na głównej ulicy co było dobre i złe. Dobre, bo wszędzie blisko. Natomiast wadą było, że za dużo jest barów i knajp w okolicy. Z chęcią by się gdzieś usiadło i zamieniło parę zdań z lokalnymi czy przyjezdnymi, ale wiedzieliśmy, że jutro czeka nas ciężki hike i to może się źle skończyć. Omijaliśmy wszystkie bary szerokim łukiem i schowaliśmy się w naszym pokoju. Jutro niestety mamy wczesną pobudkę, więc dzisiaj nie wolno rozrabiać.
Jak o 5:30 rano dzwonił budzik to oboje się zastanawialiśmy czy my na pewno aż tak kochamy Adirondack. Ale też oboje wiemy, że najtrudniejszy odcinek dnia jest poranna pobudka, potem już leci. Tak też było i dzisiaj. Pół godziny później przy kawce i śniadaniu już z entuzjazmem planowaliśmy hike, sprawdzaliśmy pogodę, obliczaliśmy głębokość błota na trasie, oboje nakręcaliśmy się na ten długi a zarazem wspaniały dzień.
Do parkingu na początek trasy mieliśmy jakieś 40 minut samochodem. Około 7:45 zameldowaliśmy się na miejscu, ubraliśmy odpowiednie buty i ruszyliśmy przed siebie. Było gdzieś 7-8C.
Tak jak pisałem wcześniej, zostały nam już tylko „ciekawe” szczyty do zdobycia w Adirondack. Seymour do nich oczywiście należy.
Żeby dojść do podnóża góry trzeba przejść jakieś 5.5 mili (9km) w miarę łatwą i płaską trasą.
Tutaj jest szlak, więc nie ma większego problemu. Jedyne na co trzeba uważać to błoto i strumyki. Na szczęście już parę dni nie padało i błotne odcinki nie są wielkie, a strumyki mają niski poziom wody.
Około 10 dotarliśmy do podnóża góry Seymour. Znajdują się tutaj dwie „szopy” zwane Lean-to.
Jest to schronienie na około 8-10 osób na noc albo przed deszczem. Ludzie co nie chcą robić szczytów w jeden dzień i nie chcą nosić namiotów mogą się tutaj przespać. Szopa posiada 3 ściany, drewnianą podłogę i dach. Przed nią jest miejsce na ognisko i campingowa ławka na przyrządzanie posiłków.
Deszcz nie padał, więc szopa do niczego nam nie była potrzeba. Natomiast ławeczkę wykorzystaliśmy na odpoczynek. Od tego momentu zaczyna się ciekawa część wyprawy. Prosto do góry, bez szlaku, po wydeptanej ścieżce.
Gdzieś 2 mile (3.5km) do góry i ponad 2,000 stóp (600 metrów) w pionie. Jak na „spacer” poza szlakiem jest trochę roboty.
Pierwsze 1/4 drogi była nawet ok. Nie stromo, bez większych skał i nawet błotko nie dokuczało.
Zabawa zaczęła się później. Nachylenie się znacznie zwiększyło, pojawiło się wiele korzeni, stromych i długich skał, a także ścieżka nie była łatwa do odnalezienia. Myślę, że zdjęcia bardziej oddadzą klimat niż słowa.
Około południa doszliśmy do rejonu w okolicach szczytu. Ogólnie to oboje spodziewaliśmy się trudniejszych warunków niż te co właśnie przeszliśmy. Nie odbierajcie mnie źle, dalej było ciężko i trudno, ale znając Adirondack to spodziewaliśmy się gorszych warunków i klasycznego burdelu na trasie. Widocznie wichury omijają ten rejon i nie ma tutaj aż tyle połamanych drzew.
Pod szczytem zrobiło się płaściej, w związku z tym błotko się pojawiło. Na szczęście nie były to wielkie, prawie nie do przejścia połacie głębokiego błota jakie występują w dużej części Adirondack i około 12:30 stanęliśmy na szczycie.
Była ładna, słoneczna pogoda z temperaturą w słońcu około 20C. Idealna na dłuższy odpoczynek i uzupełnienie kalorii. Za wiele ludzi na ten szczyt nie wychodzi, wiec w ciszy i spokoju podziwialiśmy piękne widoki gór Adirondack.
Myślę, że na takie szczyty jak ten za wiele ludzi nie przychodzi. Większość, albo wszyscy to są ludzie którzy robią wszystkie 46 szczytów w Adirondack. No bo po co masz łazić w błocie i bez szlaków jak jest wiele innych szczytów w tych górach na które prowadzą bardziej wydeptane i popularne szlaki.
Wszyscy co chodzą po górach wiedzą, że schodzenie jest trudniejsze niż wspinaczka na górę. Na tym szlaku też tak było. Stromo w dół po skałach, korzeniach i błocie. Trudno i niebezpiecznie. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na mokrym i wyślizganym terenie.
Schodzenie w dół zajęło nam około dwóch godzin. W końcu ręce mogły odpocząć od trzymania się wszystkiego co jest w miarę stabilne.
Dalej wiedzieliśmy, że jeszcze mamy 5.5 mil (9.5km) do samochodu, ale tutaj już było łatwo. Spokojnie, spacerkiem i około 17:30 dotarliśmy na parking.
Ilonka, jako prawidłowy górołaz wypisała nas z trasy i można było oficjalnie uznać, że 39 szczyt w Adirondack został zaliczony!!!
Zostało już „tylko” 7!
Wróciliśmy do hotelu, trochę odpoczęliśmy w pokoju i zgłodnieliśmy. Nie chciało nam się za bardzo niczego szukać w miasteczku, więc skończyliśmy w hotelowej restauracji. Zresztą w sobotę zjeść kolację gdzieś w restauracjach w Lake Placid bez rezerwacji jest ciężko.
Po kolacji mieliśmy się gdzieś przejść, ale za bardzo nam się już dzisiaj nie chciało chodzić. Przeszliśmy się od stolika do hotelowego baru gdzie jakiś lokalny coś tam na instrumentach zagrywał. Nawet mu to wychodziło, więc dotrzymaliśmy mu towarzystwa do końca.
W niedzielę, po spacerze w miasteczku ruszyliśmy na południe, w kierunku domu. Po jakieś 30 minutach jazdy w okolicach Keene Valley zobaczyliśmy ciekawy lokalny targ.
Ilonka powiedziała żeby się zatrzymać i wspomóc lokalnych farmerów. Zawsze jakieś świeże i organiczne warzywa się przysadzą.
Tak też zrobiliśmy. Z ciekawostek trzeba dodać, że na tym targu spotkaliśmy pana Krzyśka. Jest to Polak, mieszkający w tych rejonach który promuje polską kuchnię. Ma tu swoje stanowisko z domowej roboty wyrobami. Sam robi kabanosy, pierogi, kiszoną kapustę… i pewnie jeszcze wiele innych wyrobów.
Ponoć udało mu się załatwić miejscówkę w resorcie narciarskim obok Lake Placid, White Face. Ma tam w zimie sprzedawać zgłodniałym narcirarzą swoje wyroby. Stanowisko ma mieć w budynku Mid-mountain. Serdecznie nas, Polaków zaprasza na degustacje domowych wyrobów.
Już niewiele się dzisiaj wydarzyło poza bardzo brzydką pogodą i korkami w rejonie Nowego Jorku. Już byłem zmęczony i nie chciało mi się dzisiaj zawozić samochodu do wypożyczalni na Manhattan. Postanowiłem, że to jutro zrobię.
To był mój wielki błąd. Nie wiedziałem, że od poniedziałku jest spotkanie przywódców krajów ONZ i miasto będzie sparaliżowane. Tak też było. Normalnie dojazd do wypożyczalni zajmuje mi 15-20 minut. W poniedziałek jechałem 1:45 godziny! Masakra!
Nie mogą ci wspaniali spotykać się i gadać gdzieś w lasach, tylko utrudniać życie wszystkim wokół.
2023.08.09 Wanaka, NZ (dzień 10)
Roy’s peak… najbardziej instagramowy szczyt w Nowej Zelandii. Jest piękny, nie da się ukryć. I oczywiście został dodany na naszą mapę miejsc do zwiedzenia. Tak mamy taką mapę i jest tam bardzo dużo miejsc… tona. Ale szczyt… no piękny jest.
Co prawda my influencerami nie jesteśmy i nie lubimy się ustawiać w kolejce do zdjęcia w miejscach które są często fotografowane i wystawiane na portalach społecznościowych ale jak coś jest ładnego to często chcemy to zobaczyć i przekonać się na własne oczy jak rzeczywistość ma się do tych wyidealizowanych zdjęć z instagrama. Dodam też, że wszystkie zdjęcia jakie używamy na blogu nie przechodzą przez Photoshop ani żadne filtry bo po prostu nie mamy na to czasu w podróży.
Wyjście na Roys Peak, pomimo, że bardzo chciałam zrobić nie było nam po drodze. W pierwszej fazie planowania NZ wiedzieliśmy, że będą 2 duże hiki na południowej wyspie i 3 dni na nartach. Jako jeden z hików zaproponowałam Roy Peak ale Darek nie bardzo podłapał temat bo w zimie po tych krętych górskich drogach może być słabo. Lepiej nie ryzykować więc tematu nie drążyłam ale jak bliżej wylotu Darek oznajmił, że drugi szczyt jaki zdobywamy to Roys Peak to od razu uśmiech od ucha do ucha się pojawił.
Dlaczego nie był to nasz pierwotny plan? Po pierwsze chcieliśmy skupić się na górach bliżej Queenstown, żeby nie tracić czasu za kółkiem. Nowa Zelandia nie ma najlepszych dróg. Często są to kręte górskie drogi do tego jednopasmowe. Nie wynajmowaliśmy też auta bo w Queenstown nie jest ono nam potrzebne a do resortów narciarskich i tak zalecają jeździć autobusami które Darek opisał we wcześniejszym wpisie. Po trzecie trasa na Roys Peak jest z miasteczka Wanaka które to jest ponad 100km od Queenstown.
Pomimo tego wszystkiego zdecydowaliśmy się wynająć samochód na jeden dzień i spróbować szczęścia. Wybraliśmy drogę bardziej doliną więc śniegu na drodze się nie spodziewaliśmy ale na wszelki wypadek Darek wziął auto z napędem na cztery koła.
Tutaj skrytykuję NZ za podejście do kart kredytowych. To znaczy trochę widzę w tym sens ale było to dla nas bardzo nie miłym zaskoczeniem. To, że możemy mieć problemy z używaniem karty Amex to się liczyłam. To jest taka sama karta jak Visa czy Mastercard tylko, że wywodzi się ze Stanów, i przez lata miała większe opłaty niż Visa czy Mastercard. Bo nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale za każdym razem jak ktoś płaci kartą kredytową to biznes (sklep, hotel, stacja benzynowa) musi zapłacić opłatę za transakcję. Zazwyczaj jest to od 2-3% w zależności jakie się ma wynegocjowane. Normalnie biznesy wliczają sobie to do marży i klient nawet nie wie, że właściciel biznesu płaci jakieś opłaty. W NZ przerzucają to na klientów. I tak w 95% miejsc w których byliśmy była przy kasie adnotacja, że jak płacisz kartą kredytową to doliczają 1.5% albo 2%. W wypożyczalni samochodów przesadzili bo było 2.5% a jak płacisz Amex to 3.75%. Tylko, że za bardzo nie masz wyjścia bo w wypożyczalni samochodów gotówki nie przyjmą ani karty debetowej. Więc tu trochę z tym przesadzili. Poza tym w wypożyczalni 99% to turyści więc mogliby podnieść cenę o 4% i nie wkurzać ludzi przy płaceniu, że są dodatkowe opłaty.
Dlaczego biznesy od razu nie doliczą opłat za karty kredytowe do ceny produktu? Podejrzewam, że chodzi o odróżnienie turystów od lokalnych. Lokalni mają karty debetowe, gotówkę więc nie muszą płacić za produkty więcej o 3-4%. My turyści nie mamy wyjścia więc czemu z nas nie ściągnąć kasy. Nie pamiętam, żeby to było 7 lat temu. Myślę, żebym zapamiętała więc ciekawe co się stało, że nagle zmienili podejście.
Odebraliśmy samochód z lotniska i ruszyliśmy w stronę Wanaka. Pogoda nie zachęcała ale mieliśmy nadzieję, że się rozpogodzi albo może wyjdziemy ponad chmury. Widoki ze szczytu Roys z chmurami w dolinie są piękne, niestety nie sądzę, że dziś nas to spotka. W każdym razie plan dojechania do Wanaki i zobaczenia co się tam dzieje wydawał się nadal najlepszy.
Droga numer 6 do Wanaki przechodzi przez winiarnie z rejonu Central Otago. Od razu przypomniało nam się jak parę lat temu odwiedziliśmy winiarnię Gibbston Valley. Na tym wyjeździe nauczyliśmy się czegoś nowego o winach. Zawsze wiedzieliśmy, że Nowa Zelandia najlepsze wina ma z Central Otago. Nie wiedzieliśmy natomiast, że rejon ten dzieli się na pod rejony i każdy pod rejon ma inne uwarunkowania klimatyczne i glebę przez co wino jest bardziej owocowe albo mniej. Czyli albo do gadania albo do jedzenia. Na tym wyjeździe odkryliśmy rejon Lowburn który ma pyszne wina właśnie do jedzenia, na przykład Domaine Rewa. Może kiedyś będzie w Corkery.
Po około 1.5h dojechaliśmy do jeziora Wanaka. Jak się łatwo można domyśleć to właśnie nad nim położone jest miasto Wanaka. Miasteczko samo w sobie jest mniejsze od Queenstown ale też jest turystycznie popularne jako baza wypadowa w pobliskie góry i nad jeziora. Na jeziorze Wanaka jest słynne drzewo które zyskało nazwę (a nawet lokalizację na Google Maps) drzewo Wanaka. Tak nie są za bardzo kreatywni tu z nazwami. W każdym razie to drzewo jest ulubione przez fotografów i oczywiście Instagramowców. Doczekało się nawet swojego własnego wpisu na Wikipedii gdzie możecie zobaczyć jak to wygladą.
A w rzeczywistości wygląda to jak na zdjęciu powyżej. Biedne drzewo. Ludzie wspinają się na nią, dotykają, depczą po korzeniach i biedne drzewko doznało trochę uszkodzeń. Jak zobaczyliśmy ta kolejkę ludzi to nawet nie chciało nam się tam podchodzić. My lubimy Instagram ale naturę lubimy bardziej i ją szanujemy. A zdjęcia najlepiej robi się z odległości, tak aby uwiecznić piękno krajobrazu a nie człowieka.
Po krótkim postoju nad jeziorem ruszyliśmy na szlak. Parking na szczyt Roys jest tylko parę minut od jeziora. Nadal pogoda była taka sobie i czasowo też najlepiej nie staliśmy ale stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.
W Nowej Zelandii piękne jest to, że piękne widoki są wszędzie. Czasem wystarczy wyjść tylko 20 minut do góry i już się zmienia widok i jest pięknie. Zresztą z dołu też często jest pięknie. Głównie jest to zasługa przestrzeni i małej zabudowy. Tu nie ma dużych miast które wszystko zasłaniają.
Czytając o tym szlaku dwie rzeczy zapadły mi w pamięć. Po pierwsze… ta trasę robisz jak nie lubisz swoich kolan… jest to bowiem zabójstwo dla kolan. I racja. Szlak ma ponad 4200 ft (prawie 1300 m) różnicy wzniesień. O ile do góry się pomału wychodzi o tyle przy schodzeniu kolana będą naprawdę płakały.
Drugą rzecz którą zapamiętałam z komentarzy to że trasa dzieli się na trzy odcinki. Pierwszy przyjemny ścieżką żwirową, drugi błotnisty i trzeci śniegowy. Wspominali też o dużej ilości krów i ich odchodów ale nie spodziewałam się tego aż tyle. Przejście po tym błocie i uważanie, żeby nie wpaść w krowi placek wymagała niezłego główkowania.
My mieliśmy późny start tak, że większość ludzi schodziła jak my wychodziliśmy. Każdy jeden zazdrościł nam, że mamy kijki bo błoto śliskie i ciężko się schodzi.
To nie była techniczna trasa. Pięła się cały czas do góry ale była dość szeroka i nie miała, żadnych skał, kamieni itp. Trudność polegała na dystansie a także przy schodzeniu na błotnistym terenie. Wyżej miał też być śnieg ale jakoś nie widać było, żeby ludzie byli przygotowani na to. Większość wychodzi z miasteczka, patrzy, że tam nie ma śniegu więc idzie… a tu niespodzianka. Jak się podejdzie ponad tysiąc metrów do góry to i pogoda się zmienia. My w plecaku mieliśmy raczki. Raków nie braliśmy bo na dole ranger powiedział nam że lodu nie ma tylko mokry śnieg.
Póki co myśmy szli do góry i podziwialiśmy widoki. Nie pomyliliśmy się, że nawet jak nie zdobędziemy szczytu ze względu na późny start to warto przejść się kawałek bo widoki są cudo.
Szło się jednak dobrze. Wiedzieliśmy też, że taką trasą możemy schodzić po ciemku. Czołówki zawsze ze sobą mamy więc nawet jak zejdziemy ze szlaku koło godziny 19 to będzie ok. Tak więc osiągniecie szczytu stawało się coraz bardziej realne.
Ten szlak chyba była najbardziej “zatłoczony” ze wszystkich na jakich byliśmy na tym wyjeździe. Co to Instagram robi z ludźmi. Jedno ładne zdjęcie i od razu tłumy się zjeżdżają. Na szczęście jest zima i nadal ilość ludzi była na tyle mała, że nie wchodziliśmy sobie bardzo w drogę. Ok, 10 ludzi spotkaliśmy co schodzili a kolejne 10 było za nami. Spotkaliśmy ich schodząc w dół.
Tak jak obiecywali, po suchym przyjemnym odcinku przyszedł odcinek błotnisty. Wcale nie przyjemny. Każdy próbował obchodzić jakoś to błoto ale nie zawsze się dało. Kijki pomagały nam podtrzymywać równowagę więc się nie ślizgaliśmy, do tego my szliśmy pod górę a to zawsze łatwiej opanować ślizg. Ludzie którzy schodzili tak fajnie nie mieli. Ciekawe ile razy my wylądujemy tyłkiem w tym błocie.
Po błocie przyszedł śnieg. Ubraliśmy raczki i od razu stabilniej zaczęliśmy iść. Teoretycznie można było iść bez nich ale my wolimy ubrać i szybciej pokonać odcinki śnieżne niż nie ubierać raków/raczków i kombinować gdzie tu nogę postawić. Czasem sprzęt przyspiesza całą wspinaczkę, pomimo, że może się wydawać, że aaa… szkoda czasu na zakładanie, nie jest jeszcze tak źle.
Po około 2.5h doszliśmy do punktu widokowego. Tutaj wiele ludzi zawraca bo właśnie to jest miejsce tych wszystkich zdjęć z Instagramu. Rzeczywiście, pięknie tu. Z tego miejsca widać całą dolinę. Prawdziwe doświadczenie 360 stopni. Człowiek czuje się jakby był w idealnym środku świata.
Na szczęście tu byliśmy sami. Nie musieliśmy stać w żadnych kolejkach do zdjęcia. No piękna ta Nowa Zelandia.
W takim miejscu to aż się prosi przerwa na lunch. Nasz lunch to batonik i woda ale w takich warunkach to w zupełności wystarczy.
Jesteśmy na półkuli południowej w ziemie więc dni są krótkie ale według naszych obliczeń powinniśmy zrobić szczyt na który jest kolejne 30-45 minut i wrócić jeszcze przed zmierzchem. Tak więc po pamiątkowych zdjęciach ruszyliśmy dalej w górę.
Tu już szliśmy cały czas po śniegu. Zaczęliśmy też pomału wchodzić w chmury więc widoki troszkę się pogarszały ale nadal było co podziwiać.
Udało się, zdobyliśmy szczyt Roys. Ale tu wiało. Weszliśmy w te chmury, od razu zaczęło padać śniegiem z deszczem, było zimno, szaro ale nam to nie przeszkadzało, bo cudownie tu.
Sam szczyt nie ma już takiego widoku jak punkt widokowy poniżej. Szczyt jest troszkę “schowany” więc nie widać tej całej panoramy, ale cóż, góry mają to do siebie, że widoki się zmieniają i to jest piękne. No chyba, że przyjdą chmury i wszystko zasłonią ale nawet to mleko jest piękne.
Na szczycie już nie robiliśmy przerwy. Teoretycznie można tym szlakiem iść dalej w góry ale to już jest wyprawa parodniowa na którą nie jesteśmy przygotowani. Zawróciliśmy więc i zaczęliśmy w naszych raczkach zbiegać w dół. Wyprzedzaliśmy co jakiś czas ludzi co się patrzyli co my mamy na nogach, że tak szybko i pewnie schodzimy. Tak raczki/raki są super przydatne.
Tak naprawdę to nawet błoto w nich pokonaliśmy. Kijki i raczki pomogły nam prawie zbiec po błocie bez poślizgu. Na punkcie widokowym jakaś pani spytała się nas ile myślimy schodzić. Ja powiedziałam 2h, Darek, że 45 minut, na pewno nie dłużej. Hmmm… Tak schodzi się szybciej niż wychodzi ale jednak trochę jest do zejścia.
Ja byłam bliżej prawdy. Schodziliśmy jakieś 1.5h. To się tylko tak wydaje, że parking jest tam na dole, że już go widać. Ale 1300 metrów trzeba zejść i nóżkami przebierać trochę. Niestety zostawali za nami ludzie którzy nie czuli się pewnie na tym terenie i robili małe kroczki, żeby się nie pośliznąć. Mam nadzieję, że mają lampki bo czeka ich chyba schodzenie po ciemku.
Tymczasem my doszliśmy do parkingu i uświadomiliśmy sobie, że trochę głodni jesteśmy. Poza croissantem z szynką i serem na lotnisku i batonikiem w górach to nie jedliśmy nic więcej. Może jeszcze jakieś orzeszki. Pomyśleliśmy, że to idealna okazja, żeby zjeść McDonalds. Siedem lat temu byliśmy w szoku, że tutaj hamburger w McDonalds smakuje jak mięso. Chcieliśmy się przekonać czy nadal jest taki dobry. Nasza wyprawa dobiega końca a myśmy nadal nie zrealizowali tego planu. Niestety i tym razem się nie udało. W Wanace nie mają McDonalds. Widać, że cenią sobie tu dobre lokalne jedzenie bardziej niż jakieś fast foods. No i dobrze. Ruszyliśmy więc prosto w kierunku Queenstown do naszego hotelu. W naszym miasteczku wymyślimy coś z kolacją.
Wybór padł na schabowe. No i rewelacja. Obok naszego hotelu jest typowa niemiecka restauracja w której nawet piosenki lecą takie jak na Octoberfest (takie niemieckie disco jak nasze disco polo). Oczywiście w menu królują sznycle w różnej postaci… jest nawet sznycel który chce być sznyclem… Wannabe a Schnitzel to opcja dla vegetarianów, którzy jedzą substytuty mięsa. Restauracja dostała plusa za nazwę… wannabe… no chce ale jednak nigdy nie będzie prawdziwym sznyclem.
2023.08.06 Queenstown, NZ (dzień 7)
Darek od jakiegoś czasu mówił, że ciężki dziś nas spacer czeka. No to poprosiłam go ładnie o nazwę szczytu na który się wspinamy i wpisałam w All Trails. Ben Lomond…nasza dzisiejsza destynacja.
Ops… 5,100 ft różnica wzniesień? Ponad 1600 m… i my to mamy zrobić w jeden dzień? Nie pamiętam kiedy ostatni raz robiliśmy szlak 5tys ft, różnicy wzniesień. Było parę długich hików w naszym życiu…
San Jacinto (4,353 ft - nie było jeszcze wtedy bloga) - ten zapamiętaliśmy na długo, w zimie, po śniegu… ehh ale wtedy młodzi byliśmy. To było 10 lat temu.
Mulhacen (wg. all trails 6,500 ft) - wyjście rozłożyliśmy na dwa dni… ale zejście już nie, oj bolały nogi, bolały.
Triglav (6600 ft / 2020 m) - Darka wyczyn życia. Zrobił to w jeden dzień. Prawie nikt tego nie robi w jeden dzień. Potem zabrakło piwa w barze, żeby ugasić jego pragnienie.
Jeju (4600 ft / 1400 m) - oj tam było jeju jeju… wulkan Hallasan na wyspie Jeju w Korei Południowej.
North Cascades NP (4500 ft / 1350 m) - tyle było świstaków, że o bólu nóg się zapomniało.
Rozumiecie już skąd nasza reakcja… to będzie długi dzień. Ale trzeba się sprawdzić. Wszystkie wymienione powyżej szlaki zrobiliśmy przed 2020 rokiem… ostatni Jeju w 2019. Zobaczmy więc co cztery lata z nami zrobiły i czy mamy jeszcze w sobie siłę na 4500ft plus.
Śniadanie przywitało nas pozytywnie
“Jesteś w wspaniałych miejscach. Dzisiaj jest twój dzień. Twoja góra czeka. Więc... ruszaj w drogę.”
No to ruszyliśmy…
Zaczęło się nieźle. Trasa wychodziła prawie spod naszego hotelu a tak naprawdę zaczynała się od cmentarza. To że mamy trochę dziś do przejścia to wiemy ale żeby od razu cmentarz był potrzebny na dole? Pierwsza część trasy idzie pod kolejką. Na górę można wyjechać kolejką albo wyjść trasą Tiki. My wybraliśmy nóżki bo po pierwsze to ja strasznie nie lubię płacić za kolejki bo uważam, że zdzierają kasę a po drugie trzeba ćwiczyć. Prawdziwy jednak powód był taki, że jak dobrze pójdzie to my na górnej stacji kolejki będziemy zanim ją w ogóle otworzą. Przynajmniej taki mieliśmy ambitny plan do póki nie spotkaliśmy krzesełka na swojej drodze…
Krzesełko a rzaczej krzesło rodem z Alicji w Krainie Czarów, wciągało… ale nie było widoku więc szybko je olaliśmy i poszliśmy dalej w górę. W końcu wspinamy się dla widoków więc nie wolno tracić czasu na jakieś przerwy.
Pierwsze widoki pojawiły się po około godzinie ale szybko znów weszliśmy do lasu i podziwialiśmy tylko piękne, potężne drzewa, albo to co się działo na drzewach…
Queenstown jest stolicą sportów ekstremalnych. Zwłaszcza tych które wymagają gór, wzniesień, mostów. To tu powstało Bungee Jumping. Trasy dla rowerów górskich, zip-line, i inne cuda, które nawet nie wiem jak się nazywają wszystko tu jest. Darek nie mógł się nadziwić, że oni jak te małpki latają na zip-linach tak wysoko w drzewach.
Nad Queenstown góruje Bob’s Peak na które właśnie wyjeżdża gondola a my się wspinamy. To jest taka ich Gubałówka. Dużo atrakcji dla dzieci i nie tylko.
Nam wyjście zajęło nie wiele ponad godzinę. Ale to był tylko początek. Bez śniegu, zig-zakami po leśnej dróżce nie było trudno wyjść. Póki mieliśmy siły to nie traciliśmy czasu na przerwy i ruszyliśmy w poszukiwaniu szlaku na Ben Lomond. Spytaliśmy się jakiegoś pracownika gondoli a on swoim bardzo ciężkim akcentem próbował nam wytłumaczyć gdzie się szlak zaczyna. Darek go nie zrozumiał, ja zrozumiałam ale i tak zrobiłam swoje (prawa czterdziestolatków)… najważniejsze, że na szlak trafiliśmy i mogliśmy odejść od tego tłumu. Coś czuję, że popołudniu jak będziemy schodzić to tu będzie niezła loża szyderców.
Szlak prowadził szeroką dróżką w lesie. Zero śniegu, cisza, spokój i pomału można się podnosić. Wiedziałam, że długo ta sielanka nie potrwa bo gdzieś w końcu trzeba zrobić ten kilometr do góry. I tak jak pomyślałam tak się stało… z lasu w miarę szybko wyszliśmy i pokazały nam się pierwsze widoki.
A potem było już coraz wyżej i coraz ładniej. Do momentu jak nie weszliśmy w chmury ale do chmur nam jeszcze trochę brakowało więc póki co rozkoszowaliśmy się widokami.
Powinnam wspomnieć, że tutaj Darek mnie trochę wystraszył z tymi 5000 ft więc aparatu nie wzięłam. Telefon też robi fajne zdjęcia na szczęście. Zasada jest bowiem prosta… im dalej chcesz zajść tym lżejszy miej plecak. Niestety nadal trzeba z sobą mieć parę rzeczy jak wodę czy kurtkę przeciwdeszczową i puchową. Bo do góry się fajnie idzie w samej koszulce ale mała przerwa i od razu się chłodno robi. Więc warto mieć z sobą jakąś kurtkę puchową.
Mniej więcej pół godziny od górnej stacji kolejki pojawił się śnieg. Był on mokry, ubity po wcześniejszych górołazach i nadal szło się dobrze nawet bez raków czy raczków.
Na dziś zapowiadali deszcz. Jak to się mówi nie ma złej pogody jest tylko człowiek źle przygotowany to mieliśmy ze sobą spodnie i kurtki przeciwdeszczowe. Na szczęście jednak nie padało i pogoda nam dopisała. Chmury się pojawiały i znikały ale przez większość czasu widoki były przepiękne i można było podziwiać odległe góry i jeziora.
Po około 3h od rozpoczęcia hiku wyszliśmy na tak zwane siodło. Jest to grań między szczytami z której rozpościerają się piękne widoki na wszystkie strony świata.
Ponad 3tys ft za nami a do szczytu jeszcze niecałe dwa tysiące. Dobrze, że widoki były to mogłam odpoczywać pstrykając zdjęcia.
Zanim jednak ruszyliśmy na szczyt to zrobiliśmy sobie przerwę. Trzeba pamiętać, że robimy to dla przyjemności. Tutaj troszkę czuliśmy, że siły nie są te co na dole. I tak cieszyłam się z czasu jaki mieliśmy wychodziło troszkę więcej niż 1tys ft na godzinę. Całkiem nieźle. W naszych lokalnych górkach Adirondacks jest to nie do zrobienia. Przygotowanie trasy robi jednak swoje. Tutaj trasa jest pięknie przygotowana i prowadzi jednostajnie w górę. W Adirondacks to jest jeden wielki burdel, błoto i bajzel. Z chodzeniem po górach na wschodnim wybrzeżu jest trochę jak z nartami. Jak to się mówi, życie jest za krótkie, żeby pić tanie wino… ja dodam, że życie jest za krótkie, żeby taplać się w błocie w Adirondacks.
No i najważniejsze. Tu nie ma misiów, rysiów i innych pum (mountain lion). I jak tu nie kochać Nowej Zelandii?
Po przerwie na batonika i wodę ruszyliśmy na szczyt. Tutaj zaczęliśmy pomału mijać ludzi. Część schodziła, część nas prześcignęła, część my dogoniliśmy. Ogólnie na szlaku było ok. 10 ludzi (różnych narodowości - Anglia, Chile itp.) plus my. Idealnie. Idealnie, żeby szlak był wydeptany ale nadal żeby czuć przestrzeń i samotność gór. W lecie tu pewnie jest tak tłoczno jak na szlakach w Tatrach. Choć Ben Lomond nie należy do “Great Walks” (top szlaków) to i tak pewnie są tu tłumy bo blisko miasta, bo blisko kolejki.
Tam gdzie my idziemy kolejka nie wyjeżdża więc nie pozostało nic innego jak się zabrać do roboty. Trochę marudziłam, że przecież i tak tam nic nie zobaczymy bo chmury coraz więcej zasłaniały ale Darek wyskoczył ze swoim standardowym hasłem… “Wyjdziemy nad chmury, zobaczysz!”.
Nad chmury nie wyszliśmy ale chmury czasem nas omijały. Na szczęście ruchy powietrza (choć nie było wiatru) były na tyle silne, że chmury się przemieszczały i w miarę często można było się znów napawać widokami.
Od siodła na szczyt trasa nie jest utrzymywana więc częściej tu się zapadaliśmy w śnieg albo musieliśmy używać rąk, żeby jakieś kamienie obejść. Nadal nie było to nic strasznego a my i tak po zrobieniu ponad 4tys ft nie spieszyliśmy się nigdzie. Czas mieliśmy nie najgorszy więc dreptaliśmy do przodu, każdy w swoim tempie.
Około 1:30 stanęliśmy na szczycie. Czyli po 5h wspinania się. Chyba rzeczywiście zrobiliśmy 5tys ft. Nasze nogi to czuły. A tu jeszcze zejść trzeba. Ale jak to się mówi, robimy to dla przyjemności.
A co było na szczycie? Nic nie było… bo nad chmury nie wyszliśmy, a chmury lubią się kumulować przy szczytach.
Ale to nic… i tak cieszyliśmy się, że nie padało, że pogoda nam dopisała, i że przez całą drogę do góry mogliśmy podziwiać piękne widoki. Nie było potrzeby siedzieć na szczycie. Troszkę zimno więc zawróciliśmy mając nadzieję, że niżej słoneczko wyjdzie i nas ogrzeje.
Czasem trzeba zejść pod chmury, żeby było pięknie.
Schodzenie to sama przyjemność… no prawie. Przy schodzeniu widoki są zazwyczaj ładniejsze, przy schodzeniu człowiek się mniej męczy, przy schodzeniu jest się bliżej piwa… tylko kolana i nogi mogą pod koniec marudzić, bo wyjść to jedno ale schodzić non-stop w dół przez około 2h to jest pewne obciążenie na nogi. Dlatego skoro zdobyliśmy szczyt to stwierdziliśmy, że z powrotem może weźmiemy kolejkę… jeśli będzie taka możliwość.
Słoneczko nas rozpieszczało w drodze powrotnej. Nie było już chmur i mogliśmy podziwiać Queenstown w dole i otaczające go góry. Fajnie jest położone to miasteczko, nie? Nie dziwne, że jest to stolica wszelkich sportów.
To jest właśnie klasyczna Nowa Zelandia, góry, jeziora i gdzieś pośrodku ty, mały człowieczek.
Darek cały czas powtarzał na szlaku czy ja wiem gdzie ja jestem. Prawda jest taka, że oczywiście wiedziałam, że jestem w Nowej Zelandii. I Nowa Zelandia nie jest już dla mnie taka nie dostępna bo jestem tu drugi raz w życiu. Ale jednocześnie patrząc na ten piękny krajobraz to myślałam, że jestem w jakimś nie dostępnym miejscu. Jakby ktoś mnie na chwilę przetransportował do świata który tak naprawdę na planecie ziemi nie istnieje… a jednak.
Ktoś może powiedzieć, czy chce nam się lecieć tyle godzin. No nie chce… ale może właśnie dlatego Nowa Zelandia jest taka piękna, dziewicza, bez tłumów (przyjemniej na szlakach) bo jest daleko. Wyobraźcie sobie jakby te góry były bliżej NY. Pewnie by były tak rozdeptane i zniszczone jak Adirondacks albo pełne turystów jak Tatry.
Na dół zjechaliśmy kolejką. Na zjazd nie trzeba było kupować biletu więc szybko wskoczyliśmy w wagonik i byliśmy już w hotelu. Dziś się troszkę spieszymy. Mamy parę rzeczy które są zaplanowane na konkretną godzinę. Po pierwsze Darek musi wynająć narty bo jutro czeka go zdobywanie piątego kontynentu na którym zjedzie na nartach. No, a wieczór zakończymy czymś o czym nie możemy przestać mówić i myśleć przez ostanie 7 lat.
To był piękny dzień w górach. Jutro też będzie pięknie - nie ma innej opcji. Trzeba jednak skołować Darkowi narty. Znaleźliśmy lokalną wypożyczalnię gdzie na drzwiach pisze… jesteśmy otwarci jak się świecą światła. I taki klimat małego miasteczka rozumiem. Jak zgaszone to pewnie sami pojechali na narty i kto nie zdążył to jego strata.
Narty stoją więc można przejść do punktu kulminacyjnego dnia.
Dawno, dawno temu a dokładnie 31 października 2016 roku zabrałam Darka na kolację urodzinową. Akurat wypadało to po też cudownym dniu w górach a wybór restauracji padł na Botswanę. Tak tą samą co byliśmy w Auckland. Ale ta w Queenstown była pierwsza. Pierwsza dla nas i pierwsza na świecie. Już z NY zrobiłam rezerwację na dwie kolacje bo nie mogliśmy tu nie wrócić. To właśnie tu zrozumieliśmy co znaczy dobra jagnięcina i od tego momentu w głowach (albo brzuchach) nam się poprzewracało. Ale kto nie spróbował ten nie zrozumie.
Cieszymy się, że za dwa dni znów tu wrócimy. Tym razem wybraliśmy sobie stolik i pani potwierdziła, że właśnie ten co chcemy nam przypisali. Jak to miło jak ludzie czytają w naszych myślach i spełniają nasze marzenia zanim o nie poprosimy. Mówię wam, że ta Nowa Zelandia to magiczne miejsce.
2023.08.04 Tongariro Park Narodowy, NZ (dzień 5)
Jemy i jemy tą jagnięcinę w NZ prawie codziennie. Najwyższa pora zacząć coś spalać tych kalorii i robić miejsce na kolejne przysmaki (czytaj: więcej baranków). One tutaj są po prostu przepyszne.
Mieszkamy gdzieś w środku północnej wyspy nad jeziorem Taupo, koło parku narodowego Tongariro. Ogólnie fajny resort i super widok z balkonu. Niestety ogrzewania nie ogarnęli. Łazienki i sypialnie nie mają ogrzewania. Ogrzewanie jest tylko na dole w kuchni/pokoju gościnnym. Za mało żeby te dwa pietra ogrzać. A w nocy temperatura spada tu do wartości ujemnych. Co prawda łóżko podłącza się do prądu i troche grzeje, ale dalej to za mało. Obudziliśmy się zmarznięci, z katarem i jak jeszcze było ciemno. Na szczęście dzisiaj mamy duży zimowy hike, więc na pewno się zagrzejemy.
Do parku/hiku mamy jakieś 45 minut samochodem piękną, górzystą drogą. Ja uważnie prowadziłem samochód (było koło 0C, więc trzeba było ostrożnie brać zakręty) a Ilonka starała się uchwycić piękno krajobrazu na kliszy.
Około 8:30 dojechaliśmy na parking gdzie było może 8-10 samochodów. Z tym parkingiem to nie jest tutaj łatwo. Na szczęście jest zima i można parkować. Natomiast w lato maksymalnie samochód może stać tylko 3 godziny. Dlaczego tak jest, jak hike zajmuje minimum 6-7 godzin? Za chwile wszystko wytłumaczę.
Nowa Zelandia jest rajem dla górołazów. Góry i szlaki są wszędzie. Każdy kto lubi góry marzy o spacerkach w tych odległych krainach. Z niezliczonej ilości szlaków można wyróżnić 9. Nazywają je „Great Walks” (Cudowne Trasy).
Pięć znajduje się na południowej wyspie, trzy na północnej i jeden na wyspie Stewart. Parę lat temu jak tutaj byliśmy to zrobiliśmy trzy na południowej wyspie. Teraz przyszła kolej na hike Tongariro Alpine Crossing.
Tongariro Alpine Crossing jest to Cudowny Hike w tym Parku Narodowym. Żeby zrobić go całego to trzeba iść 3-4 dni, albo tak jam my, jedną z ciekawszych jego odcinków w ciągu jednego dnia. Jest to jeden z najpopularniejszych hików na północnej wyspie. W lato jest tutaj masakra. Tysiące ludzi każdego dnia chce to zrobić. Dlatego jest limit na parking. W ten sposób ograniczają ilość turystów w lato. Nie jest to łatwy hike, 18-20 kilometrów i trochę skał. Wiele ludzi nie zdaje sobie sprawy z trudności i odległości i pewnie by były problemy. Ograniczenie parkingu powoduje, że ludzie biorą przewodnika, który zapewnia transport, doświadczenie i sprzęt w góry.
W zimie jest zupełnie inaczej. Znacznie mniej ludzi i nie ma limitu na parking. Przewodnik nie jest wymagany ale zalecany. Przy dobrej pogodzie, niskim zagrożeniu lawinowym, sprzęcie i doświadczeniu raczej go nie trzeba. Nie wzięliśmy przewodnika, bo baliśmy się, że nas przydzielą do słabej grupy i możemy nie zdobyć szczytu. Tak niestety się zdarza.
Było słonecznie, na dole bez wiatru, i około +2C. Idealnie na start.
Pierwszy odcinek szlaku prowadzi łatwą, szeroką trasą z niewielkim podnoszeniem się do gory. W oddali widać ośnieżone szczyty do których pomału się przybliżamy.
Jak narazie tylko na parkingu spotkaliśmy parę osób. Cały szlak należał do nas. Gdzie ponoć w lato jest tutaj rzeka ludzi.
W miarę podnoszenia się do góry, przybywało śniegu. Szlak dalej był szeroki i łatwy. Raki czy raczki jeszcze nie były potrzebne.
Ciągle mijaliśmy tablice informacyjne. Jedne ostrzegały turystów o trudnościach dalej z przodu, a drugie informacyjne o miejscu w którym aktualnie się znajdujemy.
Turysto, góry wciąż są żywe! Znajdujesz się w rejonie aktywnego wulkanu, który może wybuchnąć w każdej chwili bez ostrzeżenia - takie napisy spotykaliśmy na tablicach.
Miejmy nadzieję, że dzisiaj wulkan prześpi cały dzień, a my będziemy mogli podziwiać te piękne tereny.
Weszliśmy do doliny lodu i ognia!
Czasami zapachy siarki informowały nas, że wulkan nie śpi i tylko czeka na odpowiedni moment.
Piękna szeroka dolina z idealnie zrobionym drewnianym chodnikiem, który był lekko podniesiony nad ziemię. Pewnie jak są duże śniegi, albo wiosenne roztopy to łatwiej się tędy chodzi.
Po super łatwej dolinie zaczęły się schody. W dosłownym słowa tego znaczeniu. Następny odcinek nosi nazwę Devil Staircase (diabelskie schody).
Kilkaset metrów do góry. Drewniany schodek po schodku, przeplatany śniegiem, lodem, ostrą wulkaniczną skałą, albo sztuczną plastikową kratą, która poprawiała przyczepność butów. Za bardzo nie można było ubrać raków. Szkoda ich niszczyć w takim terenie.
Na szczęście góry w NZ nie są bardzo wysokie, więc nie ma problemu z aklimatyzacją. Maksymalna wysokość na jaką dzisiaj wychodzimy to jest 1,886 metrów.
Krok po kroku, zdjęcie po zdjęcie i osiągnęliśmy płaskowyż.
Wielkie płaskie jak stół pole o średnicy gdzieś 20 minut na nogach. Tutaj już było znacznie więcej śniegu. Na szczęście trasa była wydeptana a śnieg zbity, więc się nie zapadaliśmy. Pewnie dzień czy dwa po obfitych opadach śniegu spacer tędy bez nart czy rakiet może stwarzać problemy.
Po przejściu płaskowyżu musieliśmy już ubrać raki. Szlak ostro zaczął wspinać się pod górę na przełęcz. Usiedliśmy na skałach w słoneczku i zrobiliśmy sobie przerwę.
W tym rejonie zaczęliśmy spotykać znacznie więcej ludzi, którzy mówili, że na przełęczy bardzo wieje i lepiej tutaj się posilić.
Do przełęczy było może 15 minut w głębokim śniegu, ale rozdeptanym. Wyjście nie stwarzało problemu. Znacznie więcej ludzi zaczęliśmy spotykać. Chyba inne szlaki tutaj się krzyżują. Dużo grup ludzi z przewodnikami stało i słuchało uważnie instrukcji jak używać sprzętu. Każdy w kasku, rakach i czekanem.
Kask i raki rozumiem. Natomiast czekan 95% ludzi tutaj nie jest potrzebny i tylko przeszkadza. Ja wiem, on cię ratuje jak się poślizgniesz i lecisz w dół. Ale bez umiejętności użycia go bardziej się nim uszkodzisz niż wyratujesz z opresji. Z reguły czekany są bardzo ostre i szpiczaste. Ludzie trzymali go w ręce jak parasolki w słoneczny dzień, a nie jak sprzęt który ratuje życie w górach.
Z przełęczy na szczyt idzie się gdzieś 30 minut stromym i w zimie oblodzonym szlakiem. Tak też było. Stromo i po lodzie ze skałami.
Na samym początku spotkaliśmy dwoje ludzi którzy szli w dół. Nie wyszli na szczyt, nie mieli raków ani żadnych udogodnień do wspinaczki po lodzie
Jak się okazało jest to para z Czech która przyjechała do NZ na 3 miesiące, ale doszli do wniosku, że za 3 miesiące nie da się tego wielkiego i pięknego kraju zwiedzić. Już się starają o specjalną wizę na rok, która pozwali ci też tutaj pracować. Niestety maksymalny wiek na taką wizę to 45 lat. A szkoda…. chociaż Ilonka już intensywnie myśli…
Czesi chcieli kupić raki albo cokolwiek co poprawi szansę wyjścia na szczyt, ale niestety NZ mało produkuje rzeczy. Większość sprowadza i czas oczekiwania na produkty to są tygodnie. Sklepy niestety też świecą pustkami w sezonie. Na szczęście my mieliśmy raki i raczki przy sobie. Powiedzieliśmy im, że jak chcą zawrócić i iść w raczkach na szczyt to my im pożyczymy. Nie jest to rekomendowane (raczki mogą cię nie utrzymać na lodzie), ale to już ich decyzja.
Postanowili spróbować wyjść na szczyt jeszcze raz. Ubrali raczki i ruszyli za nami. Robiliśmy im mini-stopnie rakami, więc ułatwialiśmy podejście. Zresztą przewodnicy czekanami też robili stopnie. Za bardzo nie wiemy po co, bo na lodzie to nie ma większego znaczenia. Rak utrzyma cię na stromym ludzie. Ale wiadomo, bierzesz przewodnika, płacisz mu za to, więc się stara.
Ściana lodu zdobyta. Wyszliśmy na szczyt!!!! Ale tu wiało. Czasami ciężko było ustać. Parę szybkich zdjęć, oglądnięcie widoków i powrót w dół.
Zejście w dół po stromym lodzie jest trudniejsze niż wyjście. Trzeba bardzo uważać i mocno wbijać raki/raczki w lód żeby uniknąć poślizgu. Pomalutku do przodu, krok za krokiem i doszliśmy do przełęczy.
Tutaj Czesi oddali nam raczki i podziękowali za uratowanie im dnia. Nie muszą tu wracać i zdobywać tego szczytu jeszcze raz. NZ ma ponad 8,000 szczytów i nie ma czasu iść na tą samą górkę dwa razy.
Dalej trochę wiało, więc ruszyliśmy w dół i przerwę zrobiliśmy dopiero na dole w ciepłym słoneczku.
Zdziwiła nas mała ilość śniegu. Rano idąc tędy śnieg był wszędzie a teraz prawie go nie ma. Widać, że górskie słoneczko wykonało dobrą robotę i wszystko stopiło.
Piękny, pierwszy zimowy hike na tym wyjeździe. Naprawdę unikatowy i dzięki wspaniałej pogodzie wszystko przebiegło zgodnie z planem.
Jutro znowu za kółkiem kilkaset kilometrów do Auckland i wylot do największego i najsłynniejszego miasteczka narciarskiego na półkuli południowej…
2023.05.22 Sierra Negra, Galapagos, EC (dzień 5)
Ponoć 70% wszystkich atrakcji na wyspach Galapagos odbywa się na wodzie. Pozostałe 30% na lądzie.
Hiki, rowery, jazdy konne są najbardziej popularne.
Oczywiście, już wiecie jakie wybraliśmy. Nasze ulubione, czyli „spacerki” po aktywnym wulkanie.
Postanowiliśmy wyjść na wulkan Sierra Negra na wyspie Isabela. Jest to jedyny wulkan na wszystkich głównych wyspach Galapagos (jest ich 13) na który prowadzi szlak. Ogólnie wulkanów jest tu ponad 170. Na samej Isabella jest ich 6.
Oczywiście poza miasteczkami nie wolno się poruszać turystom na własną rękę. Zawsze musi być z tobą licencjonowany przewodnik. Z tej samej agencji co wczoraj Pahoehoe, wzięliśmy wycieczkę na wulkan Sierra Negra. Ze względu na wysokie temperatury i potężną wilgotność wyprawa jest robiona wcześnie rano. Już o 7:30 musieliśmy się wstawić przy „biurze podróży” w celu sprawdzenia ekwipunku i wysłuchania co nas czeka.
Ogólnie to spoko. Przewodnik sprawdził czy mamy dobre buty, wystarczającą ilość wody, przeciwdeszczowe kurtki, kapelusze i kazał iść w kierunku autobusu.
Uzbierała się nawet spora grupa, 14 osób. Większość Stany i Kanada, ale też Dania, Szwajcaria i Holandia zasiliła frekwencją Stary Kontynent. W sumie wliczając nas (my podróżujemy jako Polacy) to ilościowo Europa wygrała!
Wulkan ma wysokość 1,138 metrów. My znajdujemy się na zero m.n.p.m. Na szczęście w tym upale nie musimy pokonywać aż takiej wysokości. Mamy jechać około 30 minut w głąb wyspy i wyjechać gdzieś na 800 metrów.
Sama podróż tym „autobusem” była przygodą. Posadzili nas na drewnianych ławkach w czymś co przypomina pojazd do transportu ludzi i ruszyliśmy.
Po drodze jeszcze odebraliśmy Jezusa. Jest to hiszpańsko mówiący gostek który zaspał na autobus. Po jego wyglądzie i zachowaniu widać, że wczoraj wieczorem brał bardzo aktywny udział w wakacjowaniu. Coś podobnego do nas, ale my na szczęście w porę przerwaliśmy relaksowanie się.
„Autobus” oczywiście nie miał pasów, ani drzwi czy też okien. Na szczęście droga w większości była asfaltowa, więc tyłek na drewnianej ławce aż tak nie bolał.
Po drodze widziałem znaki ograniczające prędkość do 50km/h. Chyba te znaki nie dotyczą autobusów, ale już na pewno nie lokalnych kierowców. Kierowca zapieprzał w górę serpentynami, a my tylko z lewej na prawą stronę się bujaliśmy. Widać było, że zna każdy zakręt i dziurę. Nie mam za wiele zdjęć z drogi bo obie ręce były na poręczy żeby nie wypaść. Przecież nie ma drzwi…!
Ogólnie ciekawa przygoda i raczej niemożliwa do doświadczenia w krajach bliżej nam znanych.
Około godziny ósmej rano dojechaliśmy na miejsce.
Niestety nie było chłodniej. Może lekko zawiewało, ale wilgotność była bardzo wysoka.
Nasz przewodnik, Alfredo powiedział: do roboty!
Ruszyliśmy. Nie padało.
Pogoda - lekko zachmurzone niebo z przedzierającym się tropikalnym słońcem. Kapelusze albo inne nakrycia głowy wskazane.
Alfredo powiedział, że do kaldery mamy 45-50 minut jak jesteśmy mocną i szybką grupą.
Co to jest Kaldera? Kaldera jest to zagłębienie w górnej części wulkanu powstałe na skutek szybkiej erupcji wulkanu. Magma ucieka z podziemnej komory kominem wulkanicznym a pozostała dziura musi się czymś zapełnić. To tak jak w kopalni, jak górnik za dużo wykopie to ziemia się zapada. Tutaj to oczywiście odbywa się znacznie szybciej i na większą skalę.
Oczywiście gorąca lawa spływa w dół dodając wagi całej powierzchni co przyspiesza zapadnięcie. Ostatnie było tutaj kilkanaście lat temu i cała kaldera spadła w dół aż o 300 metrów.
Zanim doszliśmy do krateru wulkanu to Alfredo wiele razy przystawał i opowiadał o florze i faunie Galapagos.
Aż 40% zwierząt i roślin które znajdują się na tych wyspach nie występuje nigdzie indziej na naszej planecie. Udało nam się nawet spotkać ponoć bardzo rzadkiego i zagrożonego wyginięciem czerwonego ptaszka. Oczywiście nazwy zapomniałem.
Ponoć najniebezpieczniejszym drapieżnikiem na wyspach Galapagos jest jastrząb. Atakuje z powietrza szybko i bezszelestnie. Drugim jest lisek co wykrada wszystkim jajeczka.
Z ciekawostek przewodnik nam powiedział, że kwiaty występujące na Galapagos są tylko w dwóch kolorach. Białym i żółtym. Inne kolory nie istnieją. Czasami się widuje kolor niebieski, ale taki kwiat nie ma szans i szybko obumiera albo zmienia kolor na biały czy żółty.
Przyczyna ponoć jest prosta, brak pszczółek, czyli zapylaczy.
Szło się lekko do góry po glinianej, często mokrej (czytaj śliskiej) ziemi. Nawet temperatury i wilgotność aż tak nam nie dokuczały. Chociaż mieszkańcy Galapagos boją się następnych paru miesięcy. Ponoć idzie bardzo dla nich niekorzystny El Nino, który przyciągnie ze sobą masy gorącego powietrza. Ostatni taki był w 1982 i „wymordował” prawie połowę populacji pingwinów. Z 5 tysięcy zostało ich 3 tysiące.
Na Galapagos w sumie jest 5 pór roku. Ta piąta jest co 7 lat i właśnie w tym roku ma nadejść. Gorąca woda w oceanie to brak mikroorganizmów, czyli brak pożywienia dla prawie wszystkich zwierząt morskich ale także i lądowych
Tak jak przewodnik powiedział, po 50 minutach doszliśmy do kaldery.
Robi wrażenie. Ogromne pole w kształcie koła ze średnicą 9km. Duża otwarta przestrzeń to też wiaterek co przyjemnie ochładzało nasze spocone ciała.
Alfredo poopowiadał nam trochę o wulkanach i ruszyliśmy dalej.
Ostatni wybuch był w 2018, wcześniej w 2005. Nie wiedzą kiedy następny, ale mają czujniki. Magma znajduje się gdzieś 2km pod powierzchnią kaldery.
Kiedyś, każdy wulkan to była oddzielna wyspa. Każdy wybuch powiększa wyspę i przybliża je do innych. Wyspa Isabela ma już ich 6 i długość ponad 100km. Duża wyspa, nie?
Obok znajduje się inna wyspa, Fernandina. Obliczają, że za jakieś 150-200 lat obie te wyspy się połączą. Średnio jest kilkanaście a nawet kilkadziesiąt wybuchów na 100 lat.
Z kolejnych ciekawostek warto dodać, że dni wysp Galapagos są policzone. Po pierwsze posuwają się na wschód (w kierunku kontynentu Ameryki Południowej) 9cm na rok. Ale nie zdążą się zderzyć z kontynentem. Wyspy znajdują się na płycie tektonicznej która jest przygniatana przez płytę Ameryki Południowej. Zostało im jeszcze jakieś 600,000 lat. Także jak ktoś chce odwiedzić wyspy Galapagos to proponują już dzisiaj kupić bilety. „Jutra” może już tu nie być.
Przez kolejne 45 minut szliśmy wzdłuż kaldery słuchając odgłosu lokalnego ptactwa albo Afreda. Przewodnik ma około 60+ lat i wykonuje tą pracę z pasją już przez 30 lat. Przyjechał na wyspy z kontynentalnej części Ekwadoru w wieku 20 lat i się zakochał we wszystkim co się tu znajduje. Żeby zostać na stałe nie mógł się tylko w żółwikach zakochać, musiał też w jakimś człowieku żeby dostać pozwolenie na stały pobyt. Ponoć nawet Ekwadorczykom nie jest łatwo na stałe tu mieszkać. 97% terenu to park narodowy.
Po około dwóch godzinach doszliśmy do zadaszonego miejsca gdzie przewodnik zasugerował przerwę w cieniu na odpoczynek i posiłek. Ponoć dalej będzie trudniej i stromiej.
Tak też było. Przez następne dwie godziny szliśmy w większości po zaschniętej lawie wulkanicznej.
Alfredo co chwilę przystawał i opowiadał ciekawostki związane z wulkanami. Widać, że ma wielką wiedzę i kocha swoją pracę.
Chodzenie po wulkanicznej skale nie jest łatwe. Tam gdzie jest ścieżka jest już w miarę wydeptane, ale jak tylko zejdziesz z niej to wulkaniczna skała strasznie zdziera podeszwy butów. Ostra jak potłuczone szkoło. Pumeks jest niczym w porównaniu do tego. Jest lżejsza, bardziej porowata i krucha. Z reguły czarna, chyba, że ma domieszki minerałów jak np. żelaza i wtedy jest czerwona.
Do badania jak dawno wybuch wulkan i którędy płynęła lawa używają kaktusów. Ponoć kaktus szybko wraca po przepłynięciu lawy i rośnie 3mm na rok w tym rejonie. Czyli 3 metry na tysiąc lat! Bez znaczenia czy padał deszcz czy nie w tym roku. Niektóre kaktusy mają aż 8 metrów!
Doszliśmy do punktu widokowego. Dalej nie można iść. Po pierwsze nie ma wydeptanej ścieżki, a po wulkanicznej skale nie da się chodzić. A po drugie, wulkany na wyspie Isabela dalej są aktywne i w tunelach płynie lawa. Raczej bym nie chciał gdzieś stanąć i wpaść do płynącej lawy. Raczej by nie było tego wpisu o wulkanach….
Powrót na wzgórze w rejon kaldery był wyczerpujący. Cały czas pod górę. Mimo, że nie było ostrego słońca to jednak wysoka temperatura i wilgotność skutecznie utrudniały podejście.
Potem już leciało. Z górki na pazurki…Trzeba było tylko uważać na śliską, glinianą ziemię.
Okoły godziny 14 byliśmy przy autobusie, a 45 minut później wróciliśmy do miasteczka Puerto Villamil.
Mimo ogólnego zmęczenia po hiku, nie chciało nam się wracać to hotelu. Troszkę jeszcze pochodziliśmy po miasteczku i plażach.
Wieczorem udaliśmy się na większy spacer na koniec miasteczka.
Fajnie tak mieszkać na samej plaży, nie?
Chcieliśmy iść jeszcze dalej ale Iguany nas nie przepuściły.
Na koniec odwiedziliśmy nasz ulubiony bar Sunset na coś chłodnego.
Nie chcieliśmy po raz kolejny jeść kolacji w hotelu, więc poszliśmy do Albita. Jest to knajpka z ponoć dobrym BBQ.
Jedzienie było OK. Nie powalało, ale dało się zjeść.
Restauracja musi być popularna wśród lokalnych i turystów bo musieliśmy z 20 minut czekać na stolik.
2023.04.15 Denver, CO (dzień 1)
Lubię spać w hotelach Westin. Zawsze jakaś taka wyspana się budzę. Oni teoretycznie tym się szczycą, że mają Heavenly Bed (niebiańskie łóżka), że są najbardziej wellness itp. Trzeba im przyznać, że materace mają dobre a śniadanie jeszcze lepsze.
Z hotelu prosto pojechaliśmy po autko, to też w miarę sprawnie poszło bo Darek wysiada na parkingu, bierze auto które mu się podoba i odjeżdża. Przy wyjeździe tylko skanują który model wziął i w drogę.
Dziś w planach mieliśmy hike. Darek znalazł jakiś hike na południowych stokach jakieś 20-30 min od Denver. Nie spodziewaliśmy się dużo śniegu ale na wszelki wypadek mieliśmy raki. Przecież to południowe stoki to wiosenne słoneczko stopiło wszystko. Jakie było nasze zaskoczenie jak im wyżej się podnosiliśmy, tym więcej śniegu było. Tego się nie spodziewaliśmy.
Wjeżdżając na parking już w ogóle byliśmy w szoku, że tu biało a jeszcze do tego zaczęło padać śniegiem. Śnieg w kwietniu… w połowie kwietnia… pogoda jednak zmienna jest.
Szybko przebraliśmy nasze cienkie, letnie spodnie na grubsze narciarskie, wyciągnęliśmy kurtki i ruszyliśmy w drogę. Teoretycznie szlak szedł do jeziora ale czytając komentarze na sieci liczyliśmy się z tym, że w połowie może być ciężko. Stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.
Najpierw szlak się podnosił zboczem gór. Ścieżka była dość wydeptana i nawet raków nie trzeba było. Śnieg cały czas sypał. Po takim miękkim śniegu raki nie były w sumie w ogóle potrzebne. Najgorzej było z zapadaniem się. Ale na to raki nie pomogą, na to muszą być narty albo rakiety. My rakiet nie mieliśmy bo jednak są dość duże żeby je tak przewozić tam i z powrotem.
Parę razy wpadliśmy dość mocno. Ja zwłaszcza zapamiętam trzy wpadnięcia. Pierwsze wpadłam tak głęboko jak jeszcze nigdy. Dziura była mega długa, na całą długość mojej nogi (a krótkiej nie mam). Drugi raz wpadłam naraz dwoma nogami i zrobiła się dziura jak jakaś mała studnia. A trzeci raz stanęłam i śnieg obsunął się równiuteńko pod dwoma nogami, że poczułam jakbym zjeżdżała na jakiejś platformie w dół. Był to powolny zjazd a nie ułamki sekund jak we wcześniejszych wpadnięciach.
Ci co chodzą po górach wiedzą, że zapadnięcia są czymś częstym ale wykaraskać się z tego nie jest łatwo. Nie jest to może technicznie trudne ale wymaga energii. A na wysokości 11tys ft (3300 m) nie ma się za dużo energii na nagłe ruchy.
Szliśmy jednak dalej i się nie poddawaliśmy. Jak to Darek powiedział, do póki nas to śmieszy a nie wkurza to możemy iść. I tak szliśmy sobie raz we mgle, raz w słońcu. Raz zawiało śniegiem a raz mrozem. Ale jak tylko wyszło słońce to był raj. Byliśmy w dolince otoczeni pięknymi górami.
Ciężko jest opisać klimat gór - jak to się mówi, ludzie dzielą się na dwa typy, tych którym nie trzeba wiele tłumaczyć i tych co nigdy nie zrozumieją. Ja poetką nie jestem więc wykorzystam krótki film aby oddać klimat zimowych gór.
Przeszliśmy troszkę ponad 2 mile (3.5 km) kiedy zapadanie stawało się coraz częstsze i ślady wcześniejszych ludzi coraz mniej widoczne. Podjęliśmy więc męską decyzję, żeby zawrócić. Nadal mieliśmy trochę do pokonania do parkingu i wiedzieliśmy, że jeszcze nie raz się zapadniemy. Ja obstawiałam około 10 razy na osobę - nie wiele się pomyliłam. Było 7-8.
W miarę jak traciliśmy wysokość pojawiało się coraz więcej słońca. Jak doszliśmy do parkingu to nic nie przypominało pogody z czterech godzin wcześniej. Aż chciało się wyciągnąć leżaki z bagażnika i poopalać się w słoneczku. Niestety jeszcze nie mieszkamy w Denver więc nie mamy takich zabawek w samochodzie.
Opalanie się nadrobiliśmy na balkonie w apartamencie. Tym razem śpimy w budynku Copper One. Budynek położony jest przy samych stokach. Tak w centrum jeszcze nie spaliśmy. Copper nie jest dużym miasteczkiem więc z każdego miejsca można w miarę dojść pod wyciągi. Jednak tak, żeby z okien widzieć trasy i wyciągi jeszcze nie mieliśmy. Chyba koniec sezonu i wszyscy powracali więc my mieliśmy wybór i nam się udało wynająć mieszkanko tak centralnie.
Na kolację pojechaliśmy do Vinny’s we Frisco. Dobrze, że mamy bloga bo knajpę odkryliśmy rok temu, strasznie nam zasmakowało tam jedzenie ale kompletnie nie pamiętaliśmy nazwy. Blog przyszedł nam z pomocą i trafiliśmy bez problemu. Nawet był ten sam barman a jedzenie tak samo pysznie smakowało.
To było smakowite zakończenie dnia. Aż wstyd się przyznać, że koło 20 padliśmy do łóżek. Jednak wysokość, świeże powietrze i różnica czasu zrobiły swoje. Ale cóż czasem trzeba. Sen jest najważniejszy. Jak organizm się go domaga to nie można z tym walczyć.
2022.04.14 Denver, CO (dzień 0)
To już nasza tradycja, że w kwietniu lecimy gdzieś na wiosenne narty. Taki krótki, czterodniowy wypad jest bardzo przydatny, żeby wywietrzyć umysł z problemów dnia codziennego.
Po zwiedzeniu prawie wszystkich resortów w Stanach stwierdziliśmy, że Colorado jest najlepsze na krótki wypad. Tylko 3-4h lotu z NY więc idealnie. Inne resorty też sa super ale już trzeba dłużej leciec albo dłużej jechać z lotniska (albo to i to jak np. Mammoth Lakes). Tamte resorty wybieramy jak mamy tydzień wakacji.
Pewnie myślicie…no ale to się może znudzić. Macie trochę racji, ale tylko trochę. W Colorado jest multum resortów, takich wiekszych bliżej Denver to co najmniej 5. Dlatego na następny rok zmieniamy pass na narty. Darek właśnie kupił Epic pass więc od następnego roku będziemy na nowo odkrywać Breckenridge czy Vail.
Póki co przyszedł czas pożegnań i w ten weekend żegnamy się z Copper. Lubimy bardzo ten resort ale czas na zmianę. Z NY wylecieliśmy w piątek wieczór. Lubimy tak. Wylot po 19, w Denver jesteśmy przed 22. Śpimy w hotelu zaraz przy lotnisku więc od odebrania bagażu w 15 min jesteśmy już w pokoju. Szybkie piwko na relaks po podróży albo kolacja jak ktoś jest głodny. I przed północą można już spać. Rano dobre śniadanko, odebranie samochodu i teoretycznie o 10-11 można już iść na hike albo narty. Wylot w sobotę, wiąże się ze stratą jednego dnia bo zanim się wyląduje, zje śniadanie to jest już koło pierwszej popołudniu. A do tego człowiek w ogóle nie wyspany bo trzeba brać samolot o 6 rano. Sen jest dla nas bardzo ważny dlatego czasem lepiej dopłacić do hotelu przy lotnisku i wyspać się w Heavenly Bed.
Rozpiska w poprzednim paragrafie to tylko teoria ale nawet w praktyce udało nam się jakoś to ogarnąć i przed północą już smacznie chrapaliśmy. Na lotniku w NY poszło nam sprawnie, lot też szybciutko minął. Trochę popracowaliśmy, oglądnełam film Amsterdam (bardzo dobra obstawa i gra aktorska) i pograliśmy w sapera. Pamiętacie? Gra chyba z 1998 roku zyskała na nowo nasze zainteresowanie. Jest tak uzależniająca, że się idealnie nadaje na długie loty. Idealny zabijacz czasu. Tyle rzeczy udało nam się zrobić i jeszcze zjeść kolację. W ta stronę udało nam się mieć upgrade więc i kolację zaliczyliśmy. Wszystko z górki… byle tak dalej.
Po wylądowaniu, Darek ogarniał bagaże a ja poszłam do hotelu zrobić check-in. Z lotnika do hotelu mamy 5 min na nogach więc idealnie. Wcześniejszy przylot do Denver (wiatry nam sprzyjały), szybkie ogarnięcie bagażów i pokoju i jeszcze załapaliśmy się na happy hours w hotelowym barze. $6 za piwko prawie na lotnisku brzmi dużo lepiej niż $15 na JFK. Ciekawe kiedy zaczną regulować ceny produktów na lotnisku z drugiej strony jak i tak bary są pełne i ludzie nadal płacą $15 za piwo to po co mają obniżać. Jednak NY ma za dużo pieniędzy.
Sen jednak wygrał i już na drugą kolejkę nie zostaliśmy tylko grzecznie poszliśmy spać. Na sobotę mamy zaplanowany hike.
2023.03.08-10 Chamonix, FR (narty część 2)
Zostały nam trzy pełne narciarskie dni w tym królestwie narciarstwa.
We wtorek po południu zaczęło ostro sypać. Wielkie płaty śniegu i bez wiatru. Sypało nawet na dole, w wiosce Argentiere.
W środę wróciłem do Grands Montets, ale nie miałem dobrej pogody. Mimo, że w nocy spadło trochę śniegu i w ciągu dnia dalej sypało to warunki były ciężkie.
Silny wiatr i gęste chmury utrudniały dobrą zabawę.
Trzeba było znaleź specjalną wysokość. Taki pas w górach gdzie jeszcze nia ma chmur, ale już nie pada deszcz. Coś pomoędzy 2,000-2,500 metrów.
Nawet się udało. Wprawdzie wyciągi wyjeżdżały trochę wyżej, ale po paru minutach jazdy w dół chmury ustępowały.
W nocy spadło tu trochę śniegu więc zabawa była przednia. Mała ilość ludzi nie rozjeździła puchu
Potem na dole zaczął padać deszcz a w górach gęsty śnieg.
Wiało tak ostro, że prawie nikt nie jeździł na krzesełkach. Większość wybierała gondolę. Mimo potężnego wiatru gondola dalej jeździła. Huśtało ją na boki na maxa ale dalej jej nie wyłączyli. To dobrze, bo na krzesłach ciężko by było wysiedzieć.
Jeździłem prawie do końca. Robiłem sobie przerwy na zagrzanie się i coś ciepłego w środku. W sumie nie było zimno, ale wiatr i opady powodowały, że po pewnym czasie człowiek był przemoczony.
Niestety nie mam takiego płaszcza przeciwdeszczowego jak większość ludzi tu miała. Chyba przy ciągle rosnących temperaturach taka deszczo-odporna zewnętrzna powłoka ubrania będzie musiała być zakupiona.
Następny dzień był dniem, który każdy z nas zapamięta na długie lata. Dzień, dla którego warto by było lecieć do Europy na narty nawet gdyby to było tylko na jeden dzień.
Sypało całą noc. Spadło dużo śniegu i gdzieś tak od 10 rano wyszło słońce.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić Le Tour. Jest to najbardziej wsunięty w głąb doliny resort, na granicy ze Szwajcarią. Pociąg z Argentière w 15-20 minut przywiózł nas pod samą gondolę.
Miła pani z ładnym francuskim akcentem w kasie biletowej powiedziała nam, że jak narazie to w górach jest duży wiatr i nie wiedzą kiedy i ile otworzą wyciągów. Nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć na dole na parkingu. Gondola z dołu była czynna więc wsiedliśmy do niej.
W ciągu paru minut jazdy gondolą przenieśliśmy się z mokrego i deszczowego krajobrazu w pełnię zimy z dużą ilością świeżego śniegu.
W tym resorcie jest większość wyciągów orczykowych co pewnie przy dużym wietrze dalej im pozwala jechać. Dzisiaj nawet bardzo nie wiało. Dopiero na przełęczy wiatr był mocno odczuwalny. Większość orczyków już jeździła.
Nie tracąc czasu wzięliśmy pierwszy orczyk, potem kolejny i wjechaliśmy w głąb resortu.
Rano było jeszcze mało ludzi co pozwoliło nam robić pierwsze ślady prawie przy każdym zjeździe.
Im póżniej tym niestety było więcej narciarzy i trzeba było być bardziej kreatywnym jak chciałeś się w puchu bawić.
Praktycznie cały resort znajduje się powyżej górnej granicy lasów. W związku z tym widoki znowu są zapierające dech w piersiach.
W górnej części resortu trochę wiało, co z kolei przyciągało amatorów windsurfingu na nartach. Bawiło ich się trochę pod szczytem. Latali z jednej na drugą stronę i z powrotem. Góra i dół. I tak w kółko.
Jazda w puchu ma też i wady. Nogi się szybko męczą. Na szczęście jest na to sposób. Więcej przerw w słoneczku.
Tym o to sposobem wytrwaliśmy do samego końca. Wzięliśmy gondolę w dół do pociągu i za 20 minut byliśmy w domu.
W ostatni narciarski dzień (piątek) mieliśmy chyba najgorszą pogodę. Gęste chmury, wiatr, i czwarty stopień zagrożenia lawinowego.
Za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie jechać bo wszystko rano było zamknięte. Wahaliśmy się między Flégère a Le Tour.
Le Tour ma większość orczyków więc wiatr im za bardzo nie przeszkadza, ale znowu mieli problem z gondolą na dole i cały resort był zamknięty.
Wybraliśmy Flégère. Był to nawet ok wybór. Dalej większość wyciągów była zamknięta, ale przynajmniej dwa krzesła chodziły.
Sypało cały czas. Puch był wszędzie.
Niestety większość tras była zamknięta. Przy tak słabej widoczności za bardzo nie można nigdzie się zagłębiać bo można pobłądzić.
Próbowaliśmy parę razy coś wymyśleć, ale nie za wiele, żeby zawsze można było wrócić na trasy. Mimo to przy tak wielkiej ilości śniegu i tak było ciekawie.
Dobrze, że w górach bar był czynny to nie trzeba było na dół zjeżdżać żeby się zagrzać i odpocząć.
Jeździliśmy gdzieś do godziny 14 i zjechaliśmy gondolą na dół gdzie oczywiście padał deszcz.
Miałem jeszcze iść na narty rano w dzień wyjazdu na parę godzin. Niestety spadła taka ilość śniegu, że rano wszystkie resorty były zamknięte. Co chwilę było słychać wybuchy dynamitu zrzucane przez patrol w celu wywołania lawin. Jedno było pewne. Dzisiaj rano żaden resort nie będzie czynny. Niestety nie poszedłem!
Wspaniały tydzień w przepięknych górach.
Czy warto jest jechać do Chamonix na narty? Ja uważam, że tak, ale Chamonix nie jest dla każdego. Nie znajdziesz tutaj wielkich szerokich idealnie ubitych tras. Nie znajdziesz tutaj wiele obszarów dla początkujących czy szkółek narciarskich.
Jeśli jesteś dobrym narciarzem to jak najbardziej będziesz miał przyjemności z jazdy w tych wspaniałych ale stromych górach. Początkowi i średnio zaawansowani narciarze niestety nie wykorzystają w pełni tych cudownych terenów. Proponuję się podszkolić parę sezonów w łatwiejszych resortach. Zwłaszcza technikę jeżdżenia po stromych nieubitych terenach
Dzisiaj jest to nasza ostatnia noc w Chamonix. Oczywiście musieliśmy się godnie i hucznie pożegnać z tym rajem narciarskim.
Ale to już na pewno Ilonka opisze w swoim pożegnalnym wpisie.
2023.03.09 Chamonix, FR (dzień 6)
Słoneczko!!! Od samego rana dziś pojawiło się słoneczko. Straszyli, że popołudniu znów może padać więc trzeba było się szybko rano zebrać i ruszyć gdzieś. Aiguille du Midi było jedną z opcji ale niestety kolejka na sam szczyt była zamknięta ze względu na silne wiatry. Tam się wyjeżdża na 3,842 m (12,605 ft) więc wiatry pewnie są. Zwłaszcza, że Darek też pisał z gór, że trochę wieje.
Drugi pomysł był bardziej przyziemny. Kiedyś spacerując z mamą po miasteczku Argentiere zobaczyłyśmy ścieżkę w las z drogowskazami. Okazało się, że z miasteczka wychodzi całkiem fajna trasa w góry na punk widokowy La Pierre a Bosson.
Wychodzi się z samego dołu więc połowa szlaku była bez śniegu, przez las i w słoneczku. Na początku dość mocno podchodziło się do góry ale serpentyki ułatwiły zadanie. Cała trasa ma ok. 300 m (1tys ft) wzniesienia i 4km (2.5 mili). Taki fajny spacerek akurat przed obiadkiem. My podeszliśmy do tego, że pójdziemy dokąd dojdziemy bo spodziewałyśmy się, że wyżej może być troszkę śniegu.
Już dość szybko wyszłyśmy z lasu i jak tylko weszłyśmy na serpentynki to widoki były powalające. Otaczały nas przepiękne góry, słońce mocno świeciło więc w samych bluzeczkach można było wspinać się do góry.
Gdzieś w połowie trasy doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jak będziemy chciały to jest możliwość zejścia inna trasą, do tego samego punktu wyjścia. To zawsze jest fajna opcja, żeby zobaczyć coś nowego. Póki co decydować nie trzeba tylko trzeba iść dalej przed siebie.
Niedługo za skrzyżowaniem szlaków zaczęło pojawiać się coraz więcej śniegu. My miałyśmy tylko raczki bo nie planowałyśmy się zapuszczać daleko. Zresztą po wczorajszych opadach śnieg był tak puszysty, że w sumie człowiek nawet się nie ślizgał a bardziej zapadał.
Po śladach widać było, że nie jesteśmy jedynymi którzy wybrali się na ten szlak. Szlak był dość przetarty a do tego 3 dziewczyny szły przed nami. Dość dobrze szły ale w pewnym momencie zawróciły. Wyglądały na lokalne i nawet ładnie mówiły po angielsku. Stwierdziły, że im wyżej tym gorsze warunki, i że one nie doszły do końca.
Hmmm.. dopóki słoneczko świeci i nie zapadamy się w śnieg to można iść. Niestety i my musieliśmy podjąć decyzję jak koleżanki. Mniej więcej zostało nam 1/5 jeszcze do przejścia ale szlak już nie był wytarty i śniegu było więcej tak że człowiek się pomału zapadał. Akurat ten odcinek szlaku nie dość, że był wyżej położony to jeszcze w cieniu więc śnieg tu się dłużej utrzymuje. Podjęłyśmy kolektywną decyzję, że może lepiej będzie zawrócić.
Potem spotkaliśmy jeszcze jedną Panią która najpierw nas minęła jak my schodziliśmy ale szybko nas dogoniła bo też zawróciła. No tak brakowało kogoś kto by przetarł ten szlak.
Na powrót wybrałyśmy inną trasę. Wiedziałyśmy, że obie trasy łączą się na dole a chciałyśmy spróbować coś innego. I rzeczywiście, trasa całkiem inna. Bardziej w lesie ale bez śniegu, szeroka, prawie jak dla koni. Też bardzo fajnie się szło a raczej zlatywało. Bo po tak szerokiej trasie prawie zbiegało się na dół.
Już prawie przy samym dole było rozgałęzienie szlaków. Zdziwiłam się, bo na jednym z drogowskazów pisało Le Tour a tam chłopaki właśnie dziś jeżdżą na nartach. Pisało, że można tam dojść w 40 minut. Większość załogi wybrała jednak domek… chyba ich troszkę zmęczyłam. No więc kontynuowałyśmy zbieganie na dół i już po paru minutach byłyśmy znów w miejscu z którego zaczynałyśmy nie tak dawno temu.
Jak wróciłyśmy do cywilizacji to postanowiliśmy obczaić gdzie by tu można było iść na kolację. Chcieliśmy zjeść kolację wszyscy razem. Ponieważ jesteśmy grupą ośmiu osobową to nie jest to łatwe zadanie. Do tego nikt z nas nie zna francuskiego. Do jednej knajpki zadzwoniliśmy ale niestety już mają full. No tak najlepsza w Argentiere to nie dziwne, że szybko się zapełniła.
Internet przyszedł nam z pomocą i znaleźliśmy coś co wyglądało ciekawie. I miało hamburgery. Jakoś po tym całym serowym tygodniu miałam ochotę na hamburgera… co prawda z serem no bo jak może być inaczej. Menu wyglądało dość apetycznie więc mieliśmy nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Rzeczywiście. Knajpa okazała się być w hotelu, i musieliśmy troszkę do niej przejść na drugą stronę miasta ale przynajmniej poznaliśmy inna stronę Chamonix. Taką bardziej hotelową. Natomiast sama restauracja całkiem fajna i jedzenie też przepyszne.
Hamburger jak to hamburger ale Paris-Brest było przepyszne. No tak Francja słynie z deserów. Nazwa deseru może się różnie kojarzyć. Ktoś (jak na przykład ja) kto nie do końca jest obeznany z językiem francuskim pomyśli, że deser ten oznacza pierś paryskiej kobiety. Nic bardziej mylnego. Deser ten został nazwany na cześć rajdu kolarskiego z Paryża do Brest. Wyścig kolarski z Paryża do Brest został ustanowiony w 1891 roku ale dopiero 19 lat później doczekał się upamiętnienia w postaci ciastka. Okrągłe ciasto z dziurką jest odpowiednikiem koła rowerowego, a dla lepszego smaku i prezencji wszystko wypełnione jest kremem migdałowym. Pychota!
My rowerów ze sobą nie mieliśmy więc musieliśmy czekać na autobus. Lepiej w restauracji niż na zimnie… tylko z tym czekaniem to jest tak, że autobus jeździ co godzinę więc jak się zagada człowiek to musi czekać znów godzinę. A jak już musi czekać godzinę to i kolejną butelkę wina zamówi. Na szczęście udało nam się jakoś bez większych opóźnień i czekania zdążyć na nocny autobus i nie musieliśmy myśleć o Planie B. Bo droga krzyżowa do Argentiere mogłaby być długa.
2022.10.15 Panther, Adirondacks, NY
Nogi po Tatrach odpoczęły, więc trzeba je znowu gdzieś fajnie zmęczyć. Nie ma czasu nigdzie daleko latać, wybór padł na Adirondack.
Zostało nam tam parę szczytów do zrobienia (niestety one nie są łatwe), a także w tym okresie jest pełnia jesień w Adirondack. Kolory liści są bajkowe.
Mamy długi i ciężki hike. Chcemy zrobić dwa szczyty w rejonie Santanoni. Panther i Couchsachranga (potocznie zwany Couchy). Dlaczego dwa?
W rejonie Santanoni są 3 szczyty które są na liście 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Santanoni zrobiliśmy rok temu. Panther i Couchy zostały nie zaliczone. Chcemy to zrobić i mieć ten rejon z głowy. Jest to jeden z trudniejszych i mało dostępnych części Adirondack. Couchy nawet jest poniżej 4,000 stóp więc nie powinien być na liście najwyższych szczytów Adirondack ale kilkadziesiąt lat temu mieli złe pomiary i tak już zostało!
Na szczyty nie ma szlaków. Są tylko wydeptane ścieżki przez ludzi i zwierzęta. Często ścieżka idzie rzeczką, albo lasem i jest pokryta grubą warstwą liści i łatwo ją zgubić.
Mimo, że to połowa października to już w górach temperatury są niskie. Na dole koło zera a w wyższych partiach gór -4C.
Mamy długi i ciężki hike, więc z hotelu już wyjechaliśmy o 6:30, a na szlak ruszyliśmy o 8 rano.
Tak jak pisałem, jest to odludzie i w pobliżu nie ma żadnych hoteli.
Parking był już w połowie zapełniony. Po samochodach widać, że większość przyjechała tu już wczoraj. Dużo ludzi robiąc wszystkie trzy szczyty śpi w lesie i nie musi aż tak dużo kilometrów robić w jeden dzień.
Lubię taki poranny start. Idzie tak się rześko w ciszy. Słychać tylko szum liści pod butami i czasami odgłosy ptaszyny która nas wita.
Niestety nie na jeszcze dużych mrozów i błoto nie zamarzło. Ten rejon jest słynny z wielkiego błota, zwłaszcza w wyższych partiach.
Na dole już też czasami błotko dawało o sobie znać.
Pierwsze parę kilometrów idzie się bardzo łatwą szeroką leśną drogą. Można szybko nadrobić kilometry.
Gdzieś po godzinie szlak skręca w prawo i z szerokiej drogi robi się leśna ścieżka. Dalej nic trudnego.
Jedynym utrudnieniem jak narazie są liście. Jest ich tyle, że często szlak jest nimi zasypany i łatwo można zgubić drogę. Na szczęście dalej idziemy szlakiem, więc często na drzewach jest on namalowany. Czasami jak nie widzimy szlaku przez parę minut to się wracamy do ostatniego punktu gdzie go widzieliśmy i próbujemy ponownie.
Niestety im wyżej tym ciekawiej. Doszliśmy do rozgałęzienia na Santanoni Express. Rok temu tutaj skręciliśmy w lewo, zeszliśmy ze szlaku i zaatakowaliśmy szczyt Santanoni. Wspinaczka ta zakończyła się sukcesem.
Dzisiaj w planie są inne szczyty, więc dalej zostaliśmy na w miarę łatwym niebieskim szlaku.
Doszliśmy do jeziora Bradley
Niebieski szlak dalej wędruje prosto dolinami w inne rejony Adirondack a my skręcamy w lewo. Tutaj zaczyna się „zabawa”.
Na start dowiedzieliśmy się, że zapomnieliśmy zabrać ze sobą wiosła. Tak, wiosła!
Tu już nie ma szlaku, więc i też nie ma żadnych udogodnień cywilizacji jak np. mostki, uchwyty czy bale w wodzie.
Ktoś wrzucił do stawu dwie deski i jak masz wiosło to możesz przepłynąć.
Brak wiosła spowodował, że musieliśmy obchodzić stawek. Na szczęście jest mało górołazów z własnymi wiosłami, więc wokół stawu była już w miarę wydeptana ścieżka.
Zaraz za stawem „szlak” ostro zaczął się wspinać do góry. Było parę odcinków specjalnych na których trzeba się troszkę nagłówkować jak to przejść.
Wyspinaliśmy się na skały i myślimy, że najgorsze już za nami. Jednak grubo się myliliśmy. Przez następne 2.5h było naprawdę ciekawie.
Wiemy, że Adirondack nie jest łatwy. Zwłaszcza szczyty na które nie ma szlaków. Wiele trudnych odcinków już w tych górach pokonaliśmy, ale to co tu było to lekka przesada.
Może nie był to najtrudniejszy odcinek w całych górach, ale jego długość nas przerosła. Często zdarzają się odcinki trudne, ale po 20-30 minutach je pokonujesz. Tutak było to 2.5 godziny!
Prosto do góry strumykiem i błotem.
Oczywiście nie ma szlaku i roślinność jest bardzo gęsta, czyli nie możesz iść lasem.
Około 12:30 wyszliśmy na przełęcz. Zmęczeni na maxa.
Parę osób tutaj siedziało. Posilało się i odpoczywało. Dołączyliśmy do nich. Miejsce to lokalni nazwali Times Square. Pewnie od skrzyżowania wszystkich „szlaków”.
Z tego miejsca w każdą stronę można gdzieś dojść.
Ze wschodu myśmy przyszli. Na południe jest Santanoni. Zachód to Couchy, a na północ jest ścieżka na Panther.
Mamy w planie dwa szczyty. Couchy i Panther.
Niestety obawiamy się, że możemy dwóch nie zrobić w ciągu dnia. Jedno wiemy, że schodzenie w dół po ciemku tą trasą jest praktycznie niemożliwe. Trasa do góry była bardzo trudna, a wszyscy wiemy, że schodzenie jest trudniejsze niż wychodzenie.
Ciemno, bardzo strono, mokre skały, korzenie, liście, do tego ogromne zmęczenie. O kontuzje łatwo.
Idziemy na Panther. Zobaczymy jaki będziemy mieli czas i o której wrócimy na Times Square. Jak będzie dobry to możemy pójdziemy na Couchy,jak nie to w dół do browaru
Niestety spacerek na Panther nie było łatwo. Błotko goniło błotko!
Potem jeszcze trochę wspinaczki po skałach i po jakiś 40 minutach stanęliśmy na zalesionym szczycie.
Niestety szczyt był w gęstym lesie, więc przerwy nie było jak zrobić. Po drodze były ciekawe skały z widokami, ale tak wiało, że niestety przerwa na nich nie należała do przyjemnych.
Wróciliśmy na Times Square i tam dopiero zrobiliśmy dłuższą przerwę na posiłek.
Trochę ludzi przewijało się tutaj (jak na słynnym Times Square w NY), więc można było dowiedzieć się cennych informacji. Jak np. Couchy się nie zrobi za dwie godziny w obie strony. Jest dużo błotka!
Już jest prawie godzina 14. Wiemy, że o 18:30 robi się ciemno. Zejście zajmie nam minimum 4 godziny, a może i pod 5 jak będzie trudno, albo będziemy gubić szlak. Jak jeszcze doliczymy minimum dwie godzinki na Couchy to będziemy musieli trudne odcinki pokonywać po ciemku. Tego chcemy uniknąć. Podjęliśmy ciężką ale rozsądną decyzje, że schodzimy a Couchy zostanie na następny raz. Będziemy tu musieli wrócić i jeszcze raz „bawić” się w tych górkach.
Tak jak przewidywaliśmy. Zejście było bardzo trudne i mokre. Na szczęście mieliśmy czas, więc ostrożnie, krok za krokiem posuwaliśmy się w dół.
Odetchnęliśmy na dole. Była godzina 16. Najtrudniejsze już za nami. Usiedliśmy na skałach (oczywiście w strumyku) i gratulowaliśmy sobie nawzajem przebycia tego długiego i trudnego odcinka.
Teraz już leciało. Nie było super łatwo, ale już było ok. Można było iść szybciej.
Czasami gubiliśmy szlak przez potężną ilość liści na ziemi, ale na szczęście za pomocą GPS czy aplikacji na telefonach można było szybko odnajdywać szlak.
Około godziny 18 doszliśmy do drogi. Ostatnie 30 minut pokonywaliśmy w ciemnościach. Na szczęście tu już było łatwo.
Prawie o godzinie 19 doszliśmy na parking gdzie Ilonka wypisała nas z trasy i mogliśmy w końcu usiąść w samochodzie i odpocząć.
Niestety nie zrobiliśmy dwóch szczytów jak mieliśmy w planie, ale może i dobrze. Przynajmniej po ciemku nie musieliśmy pokonywać tych najtrudniejszych odcinków. Natomiast szczyt Panther został zdobyty. Jest to nasz 38 szczyt w Adirondack. To zdobycia korony Adirondack zostało nam już tylko 8!
Pewnie już w tym roku tutaj się nie wybierzemy, ale na wiosnę następnego chcemy tu przyjechać i gdzieś wyjść.
30 minut od parkingu jest fajny browar Paradox Dobre, świeże piwka i smaczne jedzenie. Piwka dalej mieli, natomiast z jedzeniem był problem. Tyle ludzi przyjechało do Adirondack w tym okresie, że wszystko zjedli.
Obsługa mówiła, że nie pamięta takiego ruchu. Udało im się posklejać nam jakąś wegetariańską pizzę. Nawet nie była zła tylko szkoda, że nie miała żadnego mięsa. Ludzie wszystko zjedli.
Ilonka jak zwykle zakupiła skrzyneczkę świeżego piwka do domu i udaliśmy się do hotelu na zasłużony odpoczynek. Trzeba w końcu odespać parę ostatnich nocy….