2024.07.16 Islandia (dzień 5)
Dzisiejszy dzień a szczególnie hike który zrobiliśmy był jednym z top 10 jak nie top 5 jakie w życiu przeszliśmy.
Chyba nie ma zdjęcia które odda całe piękno tego szlaku. To co było unikatowe to różnorodność krajobrazów. Szliśmy jakieś 10h i w ciagu tego czasu mieliśmy wszystko, wszystkie krajobrazy Islandii w jednym miejscu. Od wodospadów, po lodowce, kadery wulkanu, i piękne zielone góry jak z filmów.
Kojarzycie te momenty w filmach gdzie bohaterowie idą i idą i mijają jeden krajobraz (porę roku) za drugim? Na filmie wygląda to jakby szli miesiacami lub latami. My mieliśmy to samo w ciągu 10h i w ciągu jednego dnia.
“Spacer” zaczęliśmy spod hotelu. Na dzień dobry musieliśmy wspinać się 400 schodów do góry, na szczyt wodospadu Skogafoss. Ogólnie wodospady dużo lepiej podziwia się z dołu lub średniej wysokości a nie z góry. Jednak to tylko początek. Nawet jak ktoś nie ma czasu lub siły zrobić cały szlak który my zrobiliśmy to polecam przejść się godzinę i zobaczyć inne wodospady. Od Skogafoss biegnie dość łatwa trasa z wodospadami co kilkadziesiąt kroków. Podobno jest ich ponad 30.
Idąc w zdłuż wodospadów podnosiliśmy się delikatnie do góry i niestety weszliśmy w chmury. Tutaj, pomimo, że chmury to fajny klimat tajemniczości to niestety widoczność malała. A jak tu zrobić najbardziej krajobrazowy szlak jak nic nie widać.
Kierując się jednak podstawową zasadą, że w górach pogoda może zmienić się w minutę, szliśmy przed siebie.
Mijaliśmy trochę ludzi ale im dalej od Skogafoss tym mniej ich było na trasie. Doszliśmy do mostka. To około 1/4 trasy do góry. Mostek super zrobiony, solidny. Po przejsciu go krajobraz się momentalnie zmienił. Z pieknych zielonych terenów przeszliśmy na skaliste płaszczyzny.
Zaczęliśmy oddalać się od wodospadów i wchodziliśmy w dolinę między lodowcami. Tytaj była szeroka trasa, prawie droga.
W pewnym momencie zaczęło się przejaśniać i nudna kamienista droga stała się cudownym szlakiem otoczonym lodowcami. Szliśmy miedzy dwoma lodowcami i cały czas mieliśmy je po prawej i lewej stronie.
Tą kamienistą drogą doszliśmy do schroniska. Schronisko bardzo małe…pewnie nawet schroniskiem nie bardzo można je nazwać. Ale rozbić się koło niego wolno i pewnie co po niektórzy to robią.
Zrobiliśmy sobie małą przerwę i mentalnie przygotowywaliśmy się na kolejną zmianę terenu. Tym razem czekało nas zejście do doliny po śniegu, a potem po piachu ktory przykrywa lodowiec a potem po czarnym lodowcu. Lodowiec nie tylko był brudny ale też ze względu na działanie wulkanu był czarny. Tutaj ogień (lawa) mocno walczy z wodą (lodem). Aby przepłynąć dalej lawa musi stopić lód. Pewnie czasem lawa przegrywa i robi sie czarny lód albo popiół wulkanoczny miesza się z lodem.
Tak więc z krainy zielonych wodospadów, szarych kamienistych piargów weszliśmy w biało czarną krainę lodu i ognia.
Teren nie był łatwy bo do końca nie widziało się po czym się idzie. Czasem było twardo ale to wyglądało jakby piach / popiół z wulkanu przykrywał lodowiec. Czasem wpadało się w błoto. Pewnie tu lodowiec trochę bardziej się stopił. A czasem szło się po lodowcu. Na szczęście lodowiec jest chropowaty i nie slizgaliśmy się jak po lodowisku.
Czyli wodospady, wypalone, kamieniste piargi, sniegi i lodowce za nami…co dalej? Zanim dowiedzieliśmy się co dalej musieliśmy wyspinać się prawie po pionowej scianie, całej z piachu do góry. Już z dołu jak widziałam tą ścianę to miałam złe przeczucie, ale Darek uspokajał, że przecież jest szlak. Z dołu może i widać szlak, będąc na nim szło się prosto do góry starając się jak najmniej ześlizgiwać w dół. Bo na piachach i piargach to dwa kroki do góry i jeden w dół.
Po tej pionowej ścianie znów zmieniła się sceneria. Przed nami zrobiło się czarno. Wszystko pokrywał czarny, po wulkaniczny pył. Czasem pojawiały się płachty śniegu ale ogólnie to pustynia na maksa…tylko czarna pustynia.
Tu mniej więcej był szczyt. Choć jeszcze parę podejść mieliśmy bo ten szlak to nie proste wyjście na górę i zejście. Widoczność jednak byla rewelacyjna, chmury zostały w tyle i dole. Wygląda, że posówamy się szybciej niż one. I dobrze niech zostaną z tyłu za nami. Tu zrobiliśmy sobie przerwę. Przerwa z widokiem na lodowiec.
Po przerwie ruszyliśmy na płaskowyż. Rownina która przed nami była to jedna wielka czarna plama z białym paskiem. Islandia ma bardzo dużą ilość płaszczyzn bo kiedyś tu wszędzie były lodowce.
Po takich terenach lepiej idzie się śniegiem niż piaskiem. Piasek w dużej mierze to błoto a ponieważ pod nim jest lodowiec albo wietrzna zmarzlina to woda nie wsiąka i jest błotko. Tu było mega duże błoto
Po czarnych piaskach przyszła kolejna niespodzianka…
Szlak zaczął prowadzić skałami wulkanicznymi, ale takimi jeszcze świeżymi bo były ostre jak pumeks. Tu lepiej się nie potykać bo wylądowanie na takiej chropowatej i ostrej powierzchni nie jest fajne.
Jak już wspominałam na początku, zdjęcia nie do końca oddają klimat tego szlaku. Ale wyobraźcie sobie, że kiedyś tu był wulkan, wybuchł, lawa się rozlała a w kaderze wulkanu zostały skały i jedno wielkie pobojowisko. To właśnie te chropowate skały to kadera wulkanu. Czyli zeszliśmy pareset metrów w dół, przeszliśmy kaderę i znów musieliśmy wyjść te pareset metrów do góry.
Po pokonaniu kadery przyszedł czas na schodzenie. Oczywiście najpierw po piargach i piasku…natomiast widok jaki nam się ukazał to przerósł wszystkie oczekiwania, i tak…zdjecie tego nie odda. Jednak ludzkie oko jest dużo lepsze niż najlepsze obiektywy. No albo my nie umiemy robić zdjęć…
Schodzenie nie było łatwe bo w końcu ponad 4tys stóp (1200 m) wyszliśmy. Teraz musieliśmy prawie tyle samo zejść. Jednak widoki totalnie zajęły nasze myśli i nawet półki skalne czy linki w dół nie zrobiły na nas wrażenia. Czuliśmy się jakbyśmy przenieśli się do jakiejś bajkowej krainy.
To co zrobiło na nas wrażenie to kolejny płaskowyż. Tym razem równinę i szlak było idealnie widać z góry. Uważni czytelnicy mogą wypatrzyć ten szlak i to platau na pierwszym zdjęciu.
Tą równiną szliśmy około pół godziny. Ubywało kilometrów ale nie metrów. I znów po równie przyszła kolej na kolejną zmianę krajobrazu. Tym razem zielone skały, mech wulkaniczny albo inne małe roślinki.
Tu się super schodziło na dół. Łatwy, piękny szlak.
Zielone krajobrazy towarzyszyły nam dość długo. Oczywiście nic nie jest proste więc nadal czasem było do góry, czasem w dół. Czasem wąsko, czasem otwarte skały (kocie grzbiety) gdzie łatwiej było na czworaka przejść ale dla takich widoków robi się wszystko.
No a na sam koniec znaleźliśmy las. Na Islandii dawno temu Vikingowie wykarczowali wszystkie lasy a teraz ciężko posadzić bo jest wietrzna zmarzlina. A my jednak znaleźliśmy las. A co mnie zaskoczyła to polska flora. Były mlecze, dmuchawce, ale też inne trawiaste rośliny które przypominały mi zabawy pod blokiem.
Udało się, po 10h czyli tak jak myśleliśmy doszliśmy do Basar. Tu podobno ma po nas przyjechać autobus, ma być o 20:30….czyli mieliśmy jakieś 2h czekania. Woleliśmy czekać na mecie niż spieszyć się na szlaku. Pozatym do nas do Skogar dojeżdża tylko jeden autobus i ma 3 godziny odjazdu. Na 16:30 byśmy nie zdążyli więc 20:30 wydała się optymalna.
Basar to mini wioska biwakowa. Jest schronisko, pole namiotowe, no i jest sklep. A w sklepie Fanta, Pepsi, jakieś przekąski ale też mieli piwo. W takiej otoczce, po takim spacerku piwo smakuje wyśmienicie. Tak wyśmienicie, że zostaliśmy na dwa zanim zaczęliśmy obmyślać co dalej i gdzie właściwie przyjedzie autobus.
Basar nie jest duży. Wszystko jest w obrębie 30-50 metrów. Jest też cudownie położone wśród gór a nasz szlak jest tylko jedną z wielu opcji. Można tu dojechać ale trzeba mieć dobry samochód. Przekracza się parę rzek. Teren i fakt, że hike robiliśmy tylko w jedną stronę zdecydował, że wzięliśmy autobus spowrotem. Ale była też grupa Polaków którzy wzięli inny autobus w obie strony i sobie tak tylko przyjechali pochodzić po okolicy. Można i tak.
Przystanek autobusowy szybko znaleźliśmy, a przy przystanku wygodne, królewskie krzesła i stolik. Tak można czekać aż coś nas odbierze. Na szczęście odebrał o czasie.
Podróż autobusem trwała 1.5h. Myśleliśmy, że wykorzystamy to na małą drzemkę. Przejdziemy rzekę i padniemy. Stety, niestety, plan nie wypalił. Po pierwsze rzek było kilka więc obserwowaliśmy każdą jedną jak głębokie są. Nie były aż tak głębokie, Subaru by przejechało bo najgłębsze miały ok 30-40 cm i nie były rwące.
Po drugie było pięknie. Jak tu przespać taką drogę jak w około tak ślicznie. Znów zdjecia nie oddają piękna które nas otaczało więc musicie wierzyć nam na słowo.
Do hotelu dojechaliśmy planowo o 22 godzinie. O tej porze restauracja jest już zamknięta ale wcześniej dogadaliśmy się z załogą, że miskę zupy nam odgrzeją. Super bo my w sumie to tylko o jakiś prowizorycznych kanapkach w tortilli i paru batonach.
Pierwszy raz w życiu jedliśmy zupę z jagnięciny. Nie głupia, taka ich wersja rosołu. O ile my mieliśmy ugadaną kolację i byliśmy wdzięczni za każdą łyżkę ciepłej potrawy o tyle przyszła rodzinka i niedość, że załoga im zrobiła przysługę to oni jeszcze wybrzydzali, że chcą stolik z widokiem na wodospad. Masakra…
My w miarę szybko zjedliśmy co by załoga mogła zamknąć a tamci dalej siedzieli. Ja po kolacji i prysznicu padłam. Darek stwierdził, że 42,700 kroków które dziś zrobiliśmy to za mało i poszedł jeszcze pod wodospad obserwując “midnight sun”.