2016.10.31 Routeburn Track, Queenstown, Nowa Zelandia (dzień 9)

Routeburn Track, jeden z ośmiu wspaniałych Great Walks w Nowej Zelandii. Znajduje się w miarę blisko Queenstown, jakieś półtorej godziny malowniczą drogą wzdłuż jeziora Wakatipu.

Szlak ma 32km. Można go zacząć tak jak my, z Queenstown, albo z drugiej strony, z drogi na Milford Sound. Zalecane jest go pokonać w 2-3 dni. Jest firma co ci przewiezie samochód na drugą stronę jak planujesz zrobić całą trasę. Samochodem jedziesz prawie 5 godzin.
Można też go przejść tak jak my to zrobiliśmy, w jeden, długi dzień. Zaczynasz z dolinki, wychodzisz na przełęcz i wracasz tą samą drogą. Wtedy długość hiku wynosi 27km. Najlepsze widoki i tak są z przełęczy, wcześniej po obu stronach idzie się lasami.

Wyjechaliśmy wcześnie rano z Queenstown i przepiękną drogą wzdłuż jeziora udaliśmy się na początek szlaku. Pogoda zapowiadała się wspaniała, słońce świeciło na bezchmurnym niebie i było bezwietrznie.

W słońcu na parkingu na wysokości 460 metrów było +3C, natomiast jak weszliśmy w las, to poczuliśmy lekki mrozik na twarzy. Uwielbiamy taki start, można iść szybko, nie pocić się, a orzeźwiające powietrze dodaje wiele energii. Szło się dobrze przygotowaną, szeroką trasą wzdłuż strumyka. Woda w nim była nadzwyczaj czysta. Naprawdę, nawet na głębokości wielu metrów, dalej widziało się dno w tej turkusowej wodzie. Czasami szlak urozmaicały nam wiszące, huśtające się mostki.

Do pierwszego schroniska, Routeburn Flats doszliśmy gdzieś w 2 godziny. Ładnie położone schronisko na skraju wielkiej, trawiastej polany przez którą leniwie wiła się rzeczka. Usiedliśmy na ławce w słoneczku i podziwialiśmy wspaniałe widoki. ​

Schroniskiem opiekuje się pani, która pochodzi z Berlina. 10 lat temu tu przyjechała i powiedziała, że tu jest pięknie i nigdy już nie wyjechała. Ludzie to jednak mają odwagę na takie decyzje. Troszkę jeszcze z nią pogadaliśmy i ruszyliśmy dalej w drogę. Pani, dowiedziawszy się o naszych dalszych planach na hike, powiedziała, że jeszcze mamy dużo przed sobą. Ostrzegła nas też, że w godzinach popołudniowych wyżej w górach ma być silny wiatr i żeby jak najszybciej iść w góry i ewentualnie zawrócić jak będzie niebezpiecznie. ​

Słuchając rad Niemki, ubraliśmy plecaki i szybko ruszyliśmy w górę. Tutaj już nie było tak łatwo. Szlak nadal był w miarę szeroki, ale jego nachylenie drastycznie się zmieniło, było stromo. Nadal było chłodno, więc nie pocąc się posuwaliśmy się do góry. Dalej byliśmy w lesie, ale co krok to wyłaniały się przepiękne góry. ​

Po jakiejś godzinie doszliśmy do kolejnego schroniska, Routeburn falls. Jest to nawet dość spory kompleks budynków, które znajdują się na wysokości 1000 metrów, tuż na granicy lasu.

Nie tracąc czasu (pogoda ma się pogorszyć), ruszyliśmy dalej w górę. Zaraz jak wyszliśmy z lasu to poczuliśmy mocniejszy wiatr, ale nadal było ok. Wiedzieliśmy, że do przełęczy mamy jeszcze jakieś dwie godziny marszu. Tutaj już się zupełnie inaczej szło. Ponad lasami, alpejskimi polanami, wiele wodospadów, a te widoki...!!!

Można pewnie tu iść szybciej, ale się nie dało. Za piękne tereny nas otaczały. Za każdym zakrętem było coś innego, coś ciekawszego, coś co powodowało, że aparat i kamera sama wpadała do ręki.

Pod koniec były już nawet odcinki po śniegu, ale nie za długie, ani nie super strome. Łatwe do pokonania. ​

Przełęcz, Harris Saddle (1255 m), osiągnęliśmy koło 14. Tu już trochę wiało, ale nadal było znośnie. Tuż obok przełęczy znajduje się jezioro o tej samej nazwie. Idealnie wkomponowane w górski krajobraz, aż by się chciało rozbić namiot i spędzić tam kilka dni. ​

Ze względu na wiatr ciężko było na przełęczy się posilić. Około 10 minut w przeciwnym kierunku znajduje się schron, w którym w zaciszu można usiąść i odpocząć. Nie można tam nocować. Wiedzieliśmy, że potem 10 minut pod górę musimy wracać, ale i tak była to najlepsza opcja. ​

W schronie było trochę osób. Nawet spotkaliśmy parę z Polski, którzy mieli robić całą trasę, ale się wystraszyli pogody. Druga para była mieszana (Anglia i NZ). W latach 90 byli w Krakowie. Bardzo im się podobało. Najbardziej wspominali jak wyjechali na jakąś wioskę w okolicach Krakowa i się przejechali wozem drabiniastym. Ciekawie o jakiej wiosce mówili. Ale ten świat jest mały, co?

Fajnie się siedziało, ale niestety trzeba było wyjść i wracać na dół. Najpierw 10 minut na górę na przełęcz, gdzie znowu jeziorko nas przywitało wspaniałym widokiem.

Schronisko Routeburn falls w miarę szybko osiągnęliśmy. Od tego momentu zaczynają się lasy, więc wiatru już się tak bardzo nie baliśmy. Postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i w końcu zjeść jakiś lunch. ​

Teraz już leciało w dół. Dobrze przygotowana trasa, w lesie, bez wiatru. Co chwilę tylko zatrzymywaliśmy się na podziwianie widoków, oglądanie krystalicznie czystych wodospadów albo napotkanych po drodze mieszkańców lasu.

Około 18 dotarliśmy do samochodu. Był to duży i długi hike. 27 km i jakieś 1200 metrów do góry i na dół. Nogi to trochę odczuły, ale było warto, zwłaszcza w tak pięknej pogodzie, która rzadko się zdarza w tej części NZ. ​

Na 20:30 mieliśmy zrobioną rezerwacje w Queenstown na urodzinową kolację. Extra czas wykorzystaliśmy na farmę baranów. Musieliśmy sobie przecież jakiegoś wybrać na kolacje.

Tak jak wczoraj pisałem, Queenstown to imprezowe miasto, ale też słynie z bardzo dobrych restauracji. Dzisiaj mam urodziny, więc trzeba to jakoś godnie świętować. Wybraliśmy restaurację Botswana Butchery, która ponoć jest rajem dla ludzi którzy kochają mięska!
Teraz w Queenstown nie ma sezonu, a restauracja była pełna. Kelner nam powiedział, że w sezonie to trzeba rezerwacje robić tak wcześnie jak się rezerwuje hotel, tygodniami do przodu. Chyba jednak dobrze tu gotują

Na start poleciał tatar, i to nie byle jaki tatar, z sarny. Jedliście kiedyś? Oczywiście jak każdy dobry tatar, był posiekany, a nie mielony. Ponoć mielone mięso już nie ma tej struktury, co siekane. Wszystkie włókna są rozerwane i je się jak niedopieczony hamburger. Ostatnio jadamy tatary z różnych żyjątek (łosoś, tuńczyk, krowa...) i wszystko siekają. Coś chyba w tym musi być.
Jak smakuje surowa sarnina? Jednym słowem, pyszna. Mięsko rozpływało się w ustach. Oczywiście ma smak dziczyzny, ale tutaj nawet jagnięcina smakuje dziko.

Jak przystało na dobrą knajpę, listę win też mieli bogatą. Większość win to nowozelandzkie Pinot Noir, takie też szukaliśmy. Somalier polecił nam wino z pobliskiej winiarni, Gibson Valley 2014. Tak nam smakowało, że może jutro pojedziemy do tej winiarni na wine tasting i na zakupy. W końcu będziemy przejeżdżać przez Central Otago. Bardzo mała produkcja, więc te wina nie są osiągalne w Stanach. Nasze wyobrażenie o winach z NZ się "troszkę" zmieniło, zwłaszcza z Central Otago. Ich Pinot Noir bardziej przypominają wina z Oregon czy Burgundy a nie np. z Marlborough w NZ. Ach, jak te podróże nas kształcą!

Przyszedł czas na główne danie. Oczywiście wybór mięs mają olbrzymi, ale będąc w kraju, który hoduje najlepszą jagnięcinę na świecie, grzechem by było jej tutaj nie zamówić. Ponoć jagnięcina w Walii też jest pyszna. Jadł ktoś?
Zamawianie dalej nie było proste, bo mają parę rodzajów tego mięsa. Różne części baranka, a także z różnych części kraju (niziny, wyżyny).
Wybraliśmy Lamb Shoulder z górskiego baranka (to chyba jest udziec barani, albo łopatka). Mięso jest podawane na dwie osoby i waży "jedyne" 1.4kg. Kość z tego ważyła 250 gramów, więc mieliśmy ponad kilogram idealnie wypieczonego mięcha. Nie ma co opisywać jak to smakowało, bo to tak jak z widokami w górach, brak słów.

Było przepyszne! Z zewnątrz skórka idealnie zrumieniona, a w środku soczyste, delikatne mięsko. Wiem, że pieczenie to nie wszystko, trzeba mieć też dobre zwierze, które nie siedzi na farmie, tylko biega po górkach i zajada świeżą, czystą trawę. Jego mięśnie wtedy stają się mocne, silne, dobrze przerośnięte, co potem widać na talerzu.

Tak siedzieliśmy, ogryzaliśmy kosteczki i zastanawialiśmy się, że dzięki podróżą człowiek ma możliwości poznawania nowych kultur, zwyczajów, ludzi, a także kuchni, które oczywiście różnią się od naszej.
Do lizania kosteczek musiało polecieć drugie wino. Tym razem wzięliśmy Akitu, też PN z Central Otago. Nie było, aż tak złożone i pełne jak to pierwsze, ale też "dało się wypić".
Ach co to był za wieczór. Dziękuje Ilonko za wspaniałe urodziny.

Previous
Previous

2016.11.01 Winiarnie & Mt. Cook, Nowa Zelandia (dzień 10)

Next
Next

2016.10.30 Queenstown, Nowa Zelandia (dzień 8)