2016.10.30 Queenstown, Nowa Zelandia (dzień 8)

Queenstown, centrum światowej ekstremalnej turystyki. Małe miasteczko położone w południowo-zachodniej części południowej wyspy w Nowej Zelandii. ​

Organizowane jest tu ponad 200 różnego rodzaju sportów. Od rybactwa, przez najszybszy zip-line na świecie, do bungy-jumping z balonów. Praktycznie większość ekstremalnych sportów jakie są na Ziemi można tu znaleźć i uprawiać. Warunki geograficzne na to pozwalają. Miasteczko położone jest w dolinie między wysokimi górami. Żeby tego było mało, to znajduje się nad 70km Długim jeziorem. ​

W tym rejonie znajdują się też 4 resorty narciarskie, które, jak patrzyliśmy na mapy tras, są ciekawe. Czarno to widzę! Wiem, lecieć 30+ godzin na nartki to trochę daleko, ale narty to przecież nie tylko narty, to cała otoczka tego wszystkiego. Teraz tu jest poza sezonem, a w barach są ciekawe imprezy, dużo lokalnych, muzyka na żywo..... W sezonie tu musi być ostro, pewnie coś jak w Zermatt, albo jeszcze lepiej. Myślimy, że lipiec lub sierpień 2019 nas tu ponownie zobaczą. Czy ktoś jeszcze lubi nartki i imprezy?

Ale od początku. Dzisiaj troszkę pospaliśmy i dopiero wyjechaliśmy koło 11 rano z Te Anau. Do Queenstown mieliśmy jakieś dwie godziny samochodem. Nigdzie się nie spiesząc, jechaliśmy powoli, malowniczą drogą wśród zielonych pastwisk lokalnej hodowli. Sarny, Jelenie, Owieczki....wszystko się pasło!

W tym rejonie jest chyba więcej turystów niż w miejscach gdzie do tej pory bywaliśmy. Parę razy stał samochód policyjny na poboczu i mierzył prędkość, a także widzieliśmy sytuację jak tajniak pogonił jeden z samochodów. My spokojnie, podziwiając wspaniałe widoki jechaliśmy do przodu, ciągle się zatrzymując i robiąc przepiękne zdjęcia. ​

Około 15 dojechaliśmy do Queenstown. Szybkie zameldowanie się w hotelu i na miasto. Trochę już zgłodnieliśmy, więc trzeba coś wrzucić na ząb. Ilonka już była na to przygotowana i powiedziała, że może pójdziemy na lokalne hamburgery do Fergburger. Coś w rodzaju Five Guys albo In&Out. Takie lepsze fast food.
Hmmmm..... a nie ma coś lepszego w tym mieście, zapytałem?

A co nie masz ochoty na Sweet Bambi albo Little Lamby, Ilonka odpowiedziała.
No dobra, pokiwałem głową i poszliśmy. Drugi raz pokiwałem głową jak zobaczyłem w jakiej kolejce muszę stać żeby je zamówić. Kolejka, aż była na zewnątrz. W kolejce dostaliśmy menu i przestałem już kiwać głową. Poza tradycyjnymi hamburgerami z krówki, mieli z jagnięciny, z sarenki i wiele innych kombinacji. Kiedyś zwykła knajpa z hamburgerami teraz stała się destynacją i nawet lokalni przychodzą tu na lunch.

Zamówiliśmy jeden z krowy, a drugi z jagnięciny. Oba były pyszne. Naprawdę mi smakowały. W Nowej Zelandii nawet fast food jest smaczne. Świeże, lokalne, bez dużej ilości wszystkich nikomu nie potrzebnych konserwantów. ​

Po lunchu postanowiliśmy wyjechać gondolą na górę. Miasteczko jest małe i w ciągu parunastu minut można prawie wszędzie się dostać na nogach. Gondolą nie jedzie się długo, natomiast bardzo stromo i w ciągu 5 minut można mieć zupełnie inne widoki.

Widać, że gondola w dużej mierze obsługuje rowerzystów, bo jest ich tu trochę. Mają wiele ciekawych tras z góry. Od zielonych do podwójnych diamentów. Co kto lubi, albo może lepiej, co kto umie! Na górze też jest bungy-jumping. ​

Nigdy tego nie robiliśmy, ale nie wiem czy bym się odważył. Musiał bym chyba wcześniej iść do baru i zrobić parę głębszych. Z tym tutaj nie ma problemu, bo parę barów jest na górze. Jest też restauracja, kawiarnia, sklepy, zjeżdżalnie na saneczkach po betonowych torach..... Wszystko co potrzebujesz żeby zabić czas i portfel. ​

Zjechaliśmy z góry i tu się zaczęło. Wiedzieliśmy, że jutro mamy duży hike i że dzisiaj przydało by się w miarę wcześnie wrócić do hotelu. Niestety nie do końca nam się to udało. ​

Zaczęliśmy od baru na statku, Perky's. Kapitan serwował dobre piwko, fajnie bujało, wokół inne łódki pływały, słońce świeciło. Posiedzieliśmy chwilkę.

Potem przenieśliśmy się do baru Atlas. Tu już było gorzej. Mieli za duży wybór piw, więc musieliśmy wiele próbować. ​

Świetny browar. Każdy, każdego tu zna. Nawet turyści są mile widziani i jest im objaśniane wiele rzeczy. Jak np. gdzie jest łazienka. Łazienka jest w lodówce. ​

W drodze do hotelu odwiedziliśmy jeszcze jeden bar, Searle Lane. Mieli live music, więc też dobrze się siedziało. Znowu zgłodnieliśmy, lokalna pizza uratowała nam życie. ​

Wracając do hotelu lokalni traktowali nas jak swoich. Do końca nie wiemy dlaczego. Może dlatego, że już było późno, a przecież turyści już śpią. A może dlatego, że Ilonka miała fajną kapuzę na głowie. No chyba nie dlatego, że było już bardzo zimno, a ja dalej w krótkich spodenkach plątałem się po ulicach.

Previous
Previous

2016.10.31 Routeburn Track, Queenstown, Nowa Zelandia (dzień 9)

Next
Next

2016.10.29 Milford Sound, Nowa Zelandia (dzień 7)