2016.10.29 Milford Sound, Nowa Zelandia (dzień 7)
Po raz pierwszy na tym wyjeździe spaliśmy w apartamencie zamiast w hotelu. Dzięki temu mieliśmy mały apartament zamiast małego pokoiku. Te Anau, miejsce gdzie się zatrzymaliśmy jest małym miasteczkiem w samym centrum raju. Położone ono jest nad jeziorem o tej samej nazwie, a otoczone jest przepięknymi górami. Góry te jak i zatoka Milford są częścią Fiordland National Park.
Po górach chodziliśmy wczoraj, natomiast na dziś zaplanowane mieliśmy oglądanie fiordów w Milford Sound. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, skorzystaliśmy z faktu posiadania kuchni i zrobiliśmy sobie przepyszną jajecznicę. Pomyślicie pewnie – co takiego dziwnego jest w jajecznicy. Dużo. W Nowej Zelandii jest dużo lepsze jedzenie niż gdziekolwiek indziej. Nie importują oni za dużo a wszystko jest wyhodowane na tych zielonych łąkach. Dlatego jajka są żółte, w mięsie czujesz smak prawdziwego mięsa i tylko chleb mają trochę watowaty. Wszystko tu smakuje jak u babci na wsi. Aż smutno się robi jak pomyślimy jaki syf jemy w Nowym Yorku. Amerykańskie organic to nic w porównaniu z jedzeniem tu. Na kolację planujemy sobie zrobić jagnięcinę – zobaczymy czy po raz kolejny się mile zaskoczymy.
Tak więc pełni energii ruszyliśmy w drogę odkrywać kolejne, nie znane zakątki Nowej Zelandii. Milford Sound to przepiękne fiordy. Przez chwilkę się zastanawialiśmy czym się różni fiord od zatoki. Tak więc każdy fiord to zatoka, natomiast nie każda zatoka to fiord. Fiord musi zostać stworzony przez lodowce. Cechuje się on wąskimi przesmykami, otoczonymi stromymi klifami.
Fiordy w Milford Sound zwiedza się na wiele sposobów, jednak najpopularniejszym jest statek. Tak więc i my (jak i tysiące innych ludzi) załadowaliśmy się na statek. Na szczęście nasz statek był dość mały i kameralny więc można było nie tylko podziwiać widoki, pstrykać tysiące zdjęć ale być też zmoczonym przez wodospad.
Nasz kapitan miał poczucie humoru i lubił podpływać pod wodospady. Twierdził, że jak się nie zmoczysz to nie zrobisz ładnego zdjęcia. Przy pierwszym wodospadzie to było nawet zabawne. Przy drugim (który podobno jest wyższy niż Niagara) to już przestało być śmieszne. Podpłynął tak blisko, że wszyscy nagle zaczęli uciekać do środka łódki i chować wszystkie aparaty i kamery.
Rejs trwał 2h i wypłynęliśmy na morze Tasmańskie. Stamtąd już nie daleko jest do Australii. Jak zwykle bywa na tych wodach udało nam się spotkać foki, delfina i podobno pingwin też gdzieś tam pływał. Ja niestety pingwina nie widziałam.
Ten rok mamy zdecydowanie pod znakiem fok. Jak nigdy wcześniej nie widziałam fok tak w tym roku jak tylko jestem blisko wody to są foki a jak w lesie to jest jakiś misiu.
Pogoda w Nowej Zelandii jest zmienna. I tak wczoraj w górach ranger mówił, że idą śniegi z południa, przez co wiało, lało i sypało śniegiem. Tak dziś pogoda nam dopisała w 100%. Był piękny słoneczny dzień. I super – bo zwiedzanie tych fiordów w złą pogodę nie należy chyba do przyjemności. Mówią, że jak pada to też jest fajnie bo wtedy wodospady są jeszcze większe (a wodospadów tu jest dużo). Ja tam jednak wole słoneczko. Większość wodospadów powstaje w efekcie topnienia śniegów i lodowców. Niestety klimat się jednak ociepla i aktualnie tylko jeden lodowiec w tym rejonie się jeszcze ostał ale jego lata są też policzone.
Jako ciekawostka to na łódce spotkaliśmy polaków...czyli jednak udało się! Polska, górą. Musimy podróżować więcej bo nadal widuje się mało polaków... Chiny natomiast przodują. Widać, że ich ekonomia jest dużo lepsza niż kiedyś i świat jest dla nich otwarty. Fajnie, że podróżują nie tylko młodzi ale też starsi ludzie. Jest to zdecydowanie dobre dla lokalnej turystyki. Duże autokary podjeżdżają pod hotele, restauracje, sklepy z pamiątkami. A jak to bywa z turystami wydają oni dość dużo więc ekonomia się kręci i wszyscy są szczęśliwi.
Droga z Milford Sound do Te Anau zajmuje około dwie godziny. Jednak dla większość ludzi wydłuża się ona w nieskończoność. Ponieważ droga idzie przez park narodowy to widoki są przepiękne z każdą milą. Do tego jest wiele parkingów, skąd można się przejść dalej lub bliżej. Niektóre hiki są długie jak Routeburn Great Track, który trwa 3 dni. Niektóre krótsze 3-4 godziny. Oczywiście są też platformy widokowe na które się idzie 5-10 minut. Jednym słowem, każdy znajdzie coś dla siebie. Szlak Routeburn robimy za 2 dni i zaczynamy go z innej części. Tak więc my się ograniczyliśmy do paru przystanków w co ładniejszych miejscach i zrobiliśmy parę spacerków po 10-30 minut.
Niektóre spacerki były przez chaszcze i lasy, inne po dobrze przygotowanych platformach. Jedno łączyło te wszystkie drogi. Jakąkolwiek drogę byśmy nie wybrali zawsze dochodziliśmy do jakiegoś przepięknego unikatowego miejsca.
Nam droga powrotna zajęła tylko 4 godziny. Niektórym ludziom zajmuje nawet cztery dni. W Nowej Zelandii spotyka się niesamowitą ilość domów na kółkach. Tu każdy gdzieś jedzie, każdy samochód ma poduszki, materace, niektóre mają nawet zlew i czajnik. Na drogach można spotkać kampery wyposażone we wszystko lub stare samochody przystosowane do mieszkania w nich. Najbardziej chyba zaskoczyła nas para która miała dość starego mini ven'a w którym zamiast tylnich siedzeń był stolik, łóżko, no i przede wszystkim zlew. Normalnie zamontowany był tam zlew z kranem i wodą a obok stała kuchenka na której gotowała się woda w czajniku. Darek stwierdził, że jak kiedykolwiek będzie kupował samochód to się nie tylko spyta czy jest deska do krojenia ale też czy jest zlew. Ciekawe jak na to zareaguje dealer Mercedesa.
My spakowaliśmy się do naszej Toyoty Rav4 (bez zlewu, ale z deską do krojenia) zrobiliśmy sobie lunch z polską konserwą i ruszyliśmy dalej w drogę. Kolejne zaskoczenie to ilość kampingów. Co jakiś czas był znak na pole namiotowe. Na jeden z takich kampingów zjechaliśmy, patrzymy jest budka gdzie uiszczasz opłatę (samoobsługowa) i pole namiotowe....ale jedno....dosłownie był to kamping tylko z jednym polem namiotowym. Za to jaki miał widok. Aż dziwne, że nikt tu się nie rozbił.
W końcu dotarliśmy do domku. Przed naszymi drzwiami stał już grill, zamówiony wcześniej w recepcji. A w lodówce czekało na nas świeże mięsko. Dzisiejszego wieczoru postanowiliśmy sobie sami zrobić kolację z pysznym winkiem. Oczywiście nie mogło być inaczej niż jagnięcina. Czy ta jagnięcina różni się od amerykańskiej? O tak, bardzo. Po pierwsze, czuć w niej nutkę dziczyzny. Smak mięsa jest inny niż w Stanach. Tu można jagnięcinę porównać do smaku dziczyzny. Ma ona taki charakterystyczny smak, który często spotykam w dziczyźnie. Muszę przyznać, że jeżdżąc przez te polany pełne pasących się małych baranków, nie mam ochoty na jedzenie ich na kolację tak więc ja się ograniczyłam to łososia. Łosoś pomimo, że z farmy miał smak porównywalny z dzikim łososiem jaki jadałam do tej pory, i też rozpływał się w ustach. Darek natomiast jak przystało na prawdziwego t-rex'a objadał się steakiem z jagnięcia.
Do tego zaserwowaliśmy sobie lokalne winko Pino Noir z Marlborough, Cloudy Bay. Podobno wino ciężko dostępne w Stanach - tu jest na każdej sklepowej półce. I tu kosztuje tylko 35 USD. Przepyszne winko. Kupiłam już Chardoney z tej samej winiarni, ciekawe czy będzie równie dobre. Coś czuję, że znów parę butelek poleci do NY.
I takim o to sposobem pożegnaliśmy się z Te Anau i przepięknym Fiordland National Park. Jutro znów w drogę do Queenstown.