2016.10.27-28 Kepler Track, Fiordland NP, Nowa Zelandia (dzień 5-6)

Dzisiaj rano opuściliśmy wschodnie wybrzeże wyspy i po przejechaniu 250km dojechaliśmy do Parku Fiordów, który znajduje się na południowym zachodzie. Plan mamy ambitny, mamy zrobić trasę Kepler. W Nowej Zelandii jest potężna ilość hików, od krótkich godzinnych, do wielodniowych. 8 z nich jest nazywane "Great Walk"! Są to hiki, które ponoć prowadzą najpiękniejszymi terenami NZ. Kepler należy do nich. ​

Nowa Zelandia jest bardzo górzysta i niedostępna. Wiele ciekawych miejsc "niestety" wymaga hików. My mamy zaplanowane 6 dużych i wiele mniejszych. Dwa z nich są Great Walk. Dzisiaj zaczynamy Kepler. Jest to 4-dniowy, 60-kilometrowy hike od schroniska do schroniska. Cały znajduje się w Parku Fiordland. My oczywiście nie mamy 4 dni żeby go zrobić, więc robimy to w dwa dni. Najpierw idziemy do pierwszego schroniska, następnego dnia idziemy na szczyt, a potem nie idziemy dalej tylko wracamy. Wiem, że drugi dzień będzie długi i męczący, ale większość będzie z góry. Zresztą dalej szlak już nie jest ciekawy i większość idzie lasami. ​

Żeby wiele jedzenia nie nosić, to jeszcze lunch zjedliśmy w miasteczku, ubraliśmy buty, plecaki i ruszyliśmy w góry. Pierwsze 5.5km szlak idzie wzdłuż jeziora Te Anau. Szeroka, dobrze wydeptana ścieżka szła cały czas brzegiem i się nic nie podnosiła do góry. W błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek i doszliśmy do Broad Bay. ​

NZ dostało dużego plusa za przygotowanie tej trasy. Naprawdę była świetna. Może nie była oznaczona, ale nie musiała być, nikt by się na niej nie zgubił. W tym rejonie można spotkać Kiwi, więc szliśmy w ciszy, albo gadaliśmy szeptem, ale niestety się nie udało. Może wyżej będziemy mieli więcej szczęścia. ​

Od Broad Bay szlak skręca w lewo, odchodzi od jeziora i zaczyna podnosić się do góry. Dalej jakoś i stan szlaku był idealny. Szeroką ścieżką, serpentynami zaczęliśmy się wspinać. Jezioro jest na wysokości 220 metrów, a granica lasu na 980, więc jeszcze trochę nam zostało do pokonania. ​

Im wyżej wychodziliśmy, tym flora stawała się inna, ciekawsza. Coraz więcej było mchu i innych ciekawych drzew i krzewów. Bardziej to nam przypominało coś w stylu rainforest niż, nasze lasy ze strefy umiarkowanej. ​

Po 2.5h od jeziora doszliśmy do górnej granicy lasu. Tutaj niestety pogoda się zmieniła. Zaczęło bardzo lać i był mocny wiatr. Na szczęście byliśmy przygotowani na te warunki, więc po odpowiednim ubraniu ruszyliśmy dalej.

Do chatki mieliśmy jakieś 45 minut. Mimo, że pogoda nie była najlepsza, to się super szło. Widoki zapierały dech w piersiach. ​

Ośnieżone góry, których szczyty chowały się w chmurach, w dole długie fiordy. Ładnie tu, oboje stwierdziliśmy. Ciekawie jak tu musi być pięknie jak jest słoneczna pogoda, dodaliśmy.
Po około pół godziny ukazało nam się górskie schronisko. ​

W Nowej Zelandii jest ponad 900 górskich schronisk, od bardzo małych cztero-osobowych chatek, do dużych 100+ ludzi. Nasze schronisko, Luxmore Hut, znajduje się na wysokości 1053 metrów i może pomieścić 56 hikerów. ​

Ma dwie "sypialnie", kuchnie ze świetlicą i łazienki z lodowatą wodą. Niestety różni się od schronisk w jakich do tej pory bywaliśmy, a bywaliśmy już w wielu na czterech kontynentach. Nie ma żadnego jedzenia, żadnych naczyń do gotowania, nie wspomnę o barze gdzie można kupić piwko czy winko. My wiedząc o tym, wzięliśmy jedzenie i herbatę. Szybko zaprzyjaźniliśmy się z panią z Austrii, która nam pożyczyła czajnika na zagotowanie wody. Pani jest na emeryturze, przyjechała do NZ na 8 tygodni i samotnie podróżuje i łazi po tych odludziach. Szacun na maksa...!!!

Posiedzieliśmy jeszcze ze dwie godzinki w świetlicy, wypiliśmy parę herbatek i udaliśmy się do "sypialni". Oczywiście sypialnie nie są ogrzewane, więc ciepłe śpiwory bardzo nam się przydały, zwłaszcza, że w nocy linia zamarzania ma się obniżyć do 600 metrów, a my jesteśmy na 1053 m. ​

Noc nawet dobrze przespaliśmy w ciepłych i suchych śpiworach. Po 10 godzinach spania, o 8 rano postanowiliśmy wyjść z ciepłych norek i zobaczyć co się dzieje. Na świetlicy było już trochę ludzi. Część robiła sobie śniadanie, część czytała książkę, a jeszcze inni po prostu sobie siedzieli. Przyszedł Park Ranger z nowymi wiadomościami o pogodzie. Niestety nie miał dobrych wieści. ​

Ranger powiedział, że są jedne z gorszych warunków jakie można mieć w tym okresie. Silny wiatr z dużymi opadami deszczu/śniegu, a wyżej w górach z zerową widocznością. Fajne zdanie powiedział, "idą śniegi z południa". Z reguły to śniegi idą z północy, przynajmniej w naszych strefach klimatycznych. Południowe fiordy już są zasypane i to tylko kwestia czasu jak u nas deszcz zamieni się w śnieg. My mieliśmy w planie zdobyć szczyt Luxmore, 1472 metrów. Tam ponoć warunki są jeszcze gorsze i wiatr wieje 80km/h. Postanowiliśmy poczekać z godzinkę i zobaczyć czy coś się zmieni. Zaprzyjaźniliśmy się z parą z Holandii (mieli pojemnik na zagotowanie wody), posiedzieliśmy i pogadaliśmy. Oni przyjechali tutaj na 10 tygodni i już narzekają na brak czasu i że nie uda im się wszystkiego zobaczyć. My chyba naprawdę za krótko tu jesteśmy. Następnym razem minimum miesiąc!

Po godzinie pogoda się zmieniła, na jeszcze gorszą. Wiatr już wiał na maksa. Postanowiliśmy, że schodzimy na dół. Wspinaczka w górę staje się niebezpieczna. Tam idzie się spory kawałek granią, gdzie przy dużym wietrze istnieje zagrożenie zdmuchnięcie hikera z grani. Po drugie, przy zerowej widoczności nie będzie widać pięknych fiordów. ​

Poubierani w przeciw-deszczowe ubrania zaczęliśmy schodzić w dół. Pierwsze 40 minut szło się ponad lasami, więc wiatr z deszczem skutecznie utrudniał nam to zadanie. Jednak spodziewaliśmy się czegoś gorszego, nie było aż tak źle. W niecałą godzinę doszliśmy do granicy lasu. ​

Tu już było lepiej, a zwłaszcza wiatr już nam tak nie dokuczał. Holendrzy też schodzili w tym czasie. Często mijaliśmy się na szlaku i chwilę gadaliśmy. Oni też wypatrywali Kiwi, ale tak samo bezskutecznie. Kiwi widzi super w nocy, jak sowa. Dlatego ten ptak (który nie umie latać) najbardziej aktywny jest w nocy. Ponoć największe szanse na jego zobaczenie są na Stewart Island. Pierwotnie mieliśmy na tą wyspę płynąć, ale niestety czas na to nie pozwolił. Następnym razem...

Zeszliśmy na dół, podjechaliśmy do fajnego hotelu nad jeziorem Te Anau, gdzie mamy zamiar spędzić dwie noce. Przebraliśmy się w suche ubrania i postanowiliśmy dzisiaj trochę poimprezować.

Na początek wybraliśmy się na spacer nad brzegiem jeziora. Dalej widać (albo raczej nie widać), że w górach panują złe warunki. Nawet tutaj, na dole, był dość mocny wiatr który dawał się mocno we znaki.
Dobra, wystarczy spacerków, trzeba w końcu zjeść jakiś cywilizowany obiad, powiedzieliśmy. Wybraliśmy restauracje Redcliff. Knajpa słynie z dziczyzny i z lokalnych potraw. ​

Ilonka sobie zamówiła łososia, a ja poszalałem z sarenką. I rybka, i mięsko było pyszne. Bardzo chcieliśmy wypić wino Pinot Noir z NZ. Wiemy, że ten rodzaj wina za bardzo nie pasuje do mięsa, ale właściciel knajpy dobrze się zna na winach, i nam polecił świetne Pino Noir. Wino z Central Otago z NZ. Bardzo złożone, dobre minerały i wystarczająco ciężkie, także było super do mięska.

Po kolacji jeszcze odwiedziliśmy lokalny bar, gdzie próbowaliśmy co oni tu potrafią zrobić z chmielu. Powiem wam, że nawet im to wyszło. Piliśmy piwka i oglądaliśmy z lokalnymi mecz Rugby. Zastanawialiśmy się co oni widzą w tym sporcie. Amerykański football to już walka i przemoc, ale Rugby to jeszcze gorzej. Wszyscy lecą za tą piłką, łapią ją, rzucają się na siebie...... Czy oni tu znają piłkę nożną.
Noc była długa, bo wiedzieliśmy, że jutro aż tak wcześnie nie musimy wstawać.

Previous
Previous

2016.10.29 Milford Sound, Nowa Zelandia (dzień 7)

Next
Next

2016.10.26 Wybrzeże południowo-wschodnie, Nowa Zelandia (dzień 4)