Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2023.08.11-12 Auckland, NZ (dzień 12-13)
12 sierpnia był najdłuższym dniem w naszej historii. No może porównywalny do szóstego listopada 2016 roku. Pomyślicie, że przecież każdy dzień zawsze trwa 24h… czy aby na pewno? Nasz dwunasty sierpień trwał 40h. Zanim jednak obudziliśmy się w Auckland 12 sierpnia to musieliśmy się do niego dostać…
Queenstown jest piękne. Jest stolicą południowej półkuli i chyba nie ma fajniejszego miasta w tej części świata. Nie ma też za dużej konkurencji bo większość miast to jednak Europa i Stany ale zdecydowanie Queenstown pobija wiele miast, nawet tych na północnej półkuli. Niestety jest daleko. Dlatego 11 sierpnia (w piątek) zaplanowaliśmy powrót do domu. Tak powrót nam trochę zajmie więc już w piątek rozpoczęliśmy przemieszczanie się na północ.
Dziś lecimy do Auckland, śpimy tam jedną noc a potem długi lot przez Pacyfik i trzeci z zachodniego na wschodnie wybrzeże Stanów. Troszkę się nalatamy. W Queenstown mieliśmy cudowny czas i cudowne góry więc w piątek już nic nie planowaliśmy. Samolot mieliśmy o 2 popołudniu więc akurat, żeby się wyspać, spakować i wio na lotnisko.
Lot minął spokojnie i po ok. 2h byliśmy w Auckland. Uber i prosto do hotelu, JW Marriott. Marriott ma tylko dwa hotele w Nowej Zelandii i to oba w Auckland. Chcieliśmy spać w Marriocie bo mamy late check-out czyli możemy opuścić pokój dopiero o godzinie 16. To jest nam na rękę bo samolot do Stanów mamy dopiero późno wieczór (koło 8 w nocy).
W hotelu przywitali nas kieliszkiem. Pojawiały się słowa miód, herbata ale przy tych ich akcencie dalej się pogubiliśmy co oni właściwie nam oferują. Zgadzaliśmy się jednak na wszytko i Pani polała nam po kieliszeczku i dała kartkę wyjaśniającą co to jest. Widzę, że nie tylko my mamy problemy ze zrozumieniem, chyba więcej ludzi potrzebuje karteczkę.
Na spróbowanie dali nam herbatę na zimno z miodem Manuka. Powiem, że całkiem dobre to było. Na zimno więc orzeźwiało, jednocześnie miód dodał słodkości a herbata balansowała smak. Miód Manuka jest bardzo popularny w Nowej Zelandii. Sam miód pochodzi z drzewa Manuka które występuje tylko w NZ i części Australii. Podobno ma on niesamowite właściwości lecznicze. Pani w recepcji jeszcze dodała, że z tego co wie to w stanach jest trudno dostępny. Hmmm… chyba wiem co przywiozę na pamiątkę z NZ.
Potem jak Darek odpoczywał w pokoju a ja goniłam po sklepach, żeby kupić pamiątki to miód, albo kosmetyki z miodem widziałam wszędzie. A jak już wylatywaliśmy z Auckland to na bramkach częste było sprawdzanie kto ma ile miodu. Chyba rzeczywiście jest trudno dostępny albo drogi w innych krajach.
My jednak zamiast za miodem woleliśmy się uganiać za piłką. Pamiętacie nasz drugi dzień w Auckland? Troszkę czasu minęło i parę meczy zostało rozegranych. Póki co załapaliśmy się na ćwierć finały. Dziś był mecz Portugalia - Holandia i Japonia - Szwecja. Poszliśmy w kierunku portu bo tam jeszcze nas nie było i zaczęliśmy szukać restauracja/baru gdzie można zjeść jakąś kolację a jednocześnie oglądnąć mecz.
Auckland ma potężny port ale jakie wypasione w nim stoją łódki. Niektóre na wynajem ale niektóre to chyba bogatych ludzików. Światło niby się świeci ale okna tak przyciemnione, że nie można podglądnąć kto jest w środku. Ciekawe ile bogatych Rosjan tu uciekło na swoich yachtach.
Bardzo przyjemnie się chodziło. Aż nie chce się wracać do upalnego Nowego Jorku. Tutaj wieczorem lekka kurtka się przydaje. Jest cieplej niż było w Queenstown ale co się dziwić. Auckland jest w końcu położone w podobnej odległości od równika jak Charlotte w Północnej Karolinie.
Nawet mają trochę knajpek, restauracji nad wodą tak, że weszliśmy do pierwszej która nam się spodobała, nie była za głośna i miała telewizory.
Nie było jednak kibicowego nastroju. Mało kto się emocjonował. Parę ludzi oglądała ale bardziej w spokoju, a zagłuszani byliśmy większymi grupami które schodziły się na kolację. My też zjedliśmy tu kolację, ale jak tylko była przerwa to stwierdziliśmy, że przeniesiemy się w miejsce z większą ilością kibiców. Pamiętaliśmy taki jeden bar koło którego często przechodziliśmy na początku naszego pobytu tu. Zawsze tam było głośno jak były mecze więc mieliśmy nadzieję dołączyć do reszty kibiców. I tak też zrobiliśmy.
Tu już każdy kibicował. A najgłośniej Japończycy… no tak, oni tu mają najbliżej. Nikt nie będzie za jakąś odległą Europą kibicować. Przecież dla nich to jakiś koniec świata. Niestety Japonia nie wygrała ale starali się. Wygrała Szwecja i muszę powiedzieć, że bardzo ładnie dziewczyny grały. Dużo lepiej niż amerykanki.
Po meczu wróciliśmy do centrum dowodzenia czyli do naszego hotelu. Chyba trochę ważnych ludzi z FIFA też tu śpi. No całkiem niezłe sobie wybrali miejsce na centrum dowodzenia. Niestety amerykanki już się spakowały więc nie mamy żadnych autografów ani zdjęć. A szkoda bo mogła być nie lada pamiątka.
Sobota - najdłuższy dzień w życiu podróżnika. Ciekawa jestem jak najdłużej można naciągnąć jeden dzień? 48h przychodzi na myśl ale czy zdąży się człowiek tak szybko przenieść i cofnąć w czasie? No chyba, że wynajmiemy jedną łódkę z portu podpłyniemy pod południk 180C i myk, szybkie przekroczenie i cofnięcie w czasie o 24h jest możliwe.
Nas na łódkę jednak nie stać ale na piwo jeszcze tak. Tak więc przetransportowaliśmy się do browaru… I też cofnęliśmy się w czasie aż do 1898 roku. Właśnie wtedy powstał pub i hotel Shakespeare Tawern. Jest to najstarszy bar w Auckland i niestety tak się składa, że najbliższy bar od naszego hotelu.
Tak więc po śniadaniu (w końcu mogliśmy zjeść jajka), ja poszłam na zakupy, Darek do pracy.. bo ktoś musi zarabiać, żeby ktoś mógł wydawać, a potem na piwko. Normlanie nie jadamy jajek częściej niż raz w tygodniu. Tak więc fakt, że przez ostatnie 6 dni w hotelu nie mieli jajek nie powinien na nas zrobić wrażenia. Jednak człowiek jest takim dziwnym stworzeniem, że najbardziej chce tego czego nie ma albo nie może mieć. I tak skoro przez cały tydzień hotel nie serwował jajek to najbardziej nam się właśnie ich chciało. Marriocik stanął na wysokości zadania i nie tylko serwował jajka ale też przepyszne świeżo wyciskane soczki.
Potem były zajęcia w podgrupach ale koło południa znów nasze drogi się spotkały i postanowiliśmy odwiedzić Shakespear’a. Bardzo przyjemny bar, typowo angielski. Pogoda też była angielska więc człowiek w ogóle nie czuł się jak na końcu świata.
Fajnie się siedziało i wspominało kolejną cudowną wycieczkę. Co zrobiło na nas największe wrażenie… góry, góry i jeszcze raz góry. Byliśmy tu drugi raz i drugi raz nas oczarowały. Za pierwszym razem chodziliśmy po najbardziej znanych szlakach. Były piękne ale tego właśnie się człowiek spodziewa po najbardziej znanych szlakach. Natomiast tym razem chodziliśmy bardziej po lokalnych trasach… i te lokalne szlaki były niesamowite. Nie wiem czy jest drugi taki raj dla górołazów. Ktoś powie, że Himalaje, Patagonia… pewnie tak, tylko tamte góry nie są aż tak dostępne. Tutaj wychodzi się prawie z podwórka i już jest idealnie.
Samolot mamy dopiero o ósmej wieczór, pokój musimy opóźnić o czwartej. Wszystko dobrze się składa do tego stopnia, że jeszcze możemy skorzystać z szybkiej drzemki. Trzeba akumulować sen bo następny dopiero za dużo godzin. Nawet nie chce mi się liczyć bo się załamię.
Pożegnanie z barmanem, pożegnanie z Auckland, pożegnanie z Nową Zelandią, pożegnanie z jagnięciną… Darek nie mógł wybrać nic innego na swój ostatni posiłek w tym kraju. Ciekawe czy kiedyś tu jeszcze wrócimy. Bardzo byśmy chcieli. Mam nadzieję, że jak wrócimy to polecimy już lepszą klasą bo ten SkyCouch nie jest najlepszą opcją dla dwóch dorosłych ludzi.
Wystartowaliśmy o czasie i nawet nadrobił trochę w powietrzu. Lot był jak to lot. Kręcenie się, lekkie przysypianie i ogólnie to próby zabijania czasu ile się da. Człowiek jednak był dość zmęczony więc za cokolwiek się wzięliśmy to zaraz nam opadały głowy. Tak więc film, drzemka, książka i powtórka. I tak minęło 10h. Wylądowaliśmy w San Francisco nawet o sensownej godzinie. Samolot do NY mieliśmy za 11h. Na szczęście udało nam się szybko wskoczyć na wcześniejszy lot. Odebraliśmy bagaże, przeszliśmy kontrolę paszportową i miły pan celnik powiedział nam po polsku “Witajcie!”. Nie było krzyczenia jak na JFK, nie było ponurych twarzy. Jakoś sprawniej tu to poszło. Nie idealnie… nadal Stany muszą się nauczyć jak się robi odprawę paszportową od innych krajów, SFO robi to lepiej niż JFK.
Nie wiem czy to adrenalina, czy jakaś część naszego mózgu się wyłączyła ze zmęczenia ale po wyjściu z samolotu stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi na następny. Delta się super zachowała i nie dość, że przerzuciła nas na wcześniejszy lot to jeszcze dała nam bardziej komfortowy rząd i dostaliśmy trzy siedzenia na nas dwoje. Dziękujemy! Kolejne 6h lotu. Przynajmniej Delta miała w swojej kolekcji Władcę Pierścieni więc mogłam przypomnieć sobie film… niestety dość szybko usnęłam. Ale i tak fajnie było zobaczyć parę kadrów i powiedzieć… tam byliśmy.
Nasza sobota skończyła się dokładnie jak wsiadaliśmy do Ubera na lotnisku. To był zdecydowanie długi dzień ale teraz mamy cały dzień na odespanie… niedziela będzie krótka… bo większość prześpimy.
2023.08.10 Queenstown, NZ (dzień 11)
Niestety to już jest nasz ostatni dzień w Queenstown. Jutro wylot do Auckland a następnego dnia do San Francisco.
Czas stanowczo za szybko leci. Ale cóż, trzeba korzystać z każdej chwili w tym górskim raju.
Dzisiaj mam narciarską wisienkę na torcie. Jedziemy do resortu The Remarkables. Przez wielu uważany za najlepszy resort w okolicach Queenstown. Zanim to jednak nastąpi musimy wrócić się na lotnisko i oddać samochód. Na szczęście jest to po drodze i dwa razy nie musimy stać w korkach.
Samochód oddany i scone na lotnisku zjedzony. Tak, mają tutaj chyba najlepszy scone jaki jadłem w życiu. Zrobiony z pomarańczami i daktylami. Już za nim tęsknię. Ilonka mówiła, że podobny upiecze w domu.
Jest chyba niewiele lotnisk na które można wejść/wyjść pieszo. To w Queenstown do takich należy. Dobrze się składa, bo autobus jadący do resortu The Remarkables ma przystanek zaraz obok lotniska. 10-12 minut na nogach i już byliśmy na przystanku.
Trochę się ludzie patrzyli na mnie jak po oddaniu samochodu chodziłem po lotnisku z nartami, w kombinezonie i kasku. Pewnie myśleli, że ja tak już przyleciałem.
Jak zwykle podróż autobusem trwała 45-60 minut i po niezliczonej ilości ostrych serpentyn wyjechaliśmy na 1,610 metrów. Dla przypomnienia Queenstown jest na 310 metrów. To tak jak by wyjechać z Krakowa do Czarnego Stawu nad Morskim Okiem w 45 minut. Powiem wam, ciekawe przeżycie!
Tutaj była wspaniała zima. Idealnie bezchmurne niebo, brak wiatru i w nocy spadł śnieg!
W końcu idealne warunki na narty! Nie tracąc ani minuty wsiadłem na pierwszy lepszy wyciąg, a Ilonka ubrała raki i ruszyła w góry.
Wiem gdzie Ilonka idzie to postaram się tam później jakoś na nartach dojechać. Spadła duża ilość śniegu, więc wszystko jest otwarte.
Pierwsze parę zjazdów zrobiłem non-stop. W końcu miękko, bez lodu i szeroko. Do wyciągów wjeżdżałem z kolejki dla pojedynczych. Nie czekałem na „zaproszenie” na krzesełko, więc praktycznie bez kolejki wsiadałem.
Dzisiaj mieliśmy szczęście do pogody. Chmury zostały w dolinach, a cały resort był ponad chmurami
Czasami się podnosiły, a czasami praktycznie znikały. Jaka ta nasza przyroda jest niepowtarzalna i cudowna.
Ilonka mi napisała, że dochodzi już do jeziora. Z góry wypatrzyłem jak tam dojechać. Ciekawymi rejonami praktycznie bez podchodzenia udało mi się tam dojechać.
Rejon jeziora Alta jest taki cichy i spokojny. Parę śladów narciarskich i górołazów. Czasami ktoś przejedzie na nartach, ogólnie nie ma tu nikogo. Idealne miejsce na odpoczynek w słoneczku z cudownymi widokami.
Po przerwie Ilonka postanowiła dalej zwiedzać te cudowne rejony, a ja postanowiłem troszkę się powspinać.
W sumie są tu tylko 3 główne wyciągi. Ze szczytu każdego z nich jest parę szlaków dla narciarzy co szukają czegoś więcej niż tylko wyjazd wyciągiem i zjazd w dół.
Niestety nie mam czasu żeby każdą trasą wyjść. Wybrałem wspinaczkę z wyciągu Shadow Basin.
Nie bardzo stroma, a wychodzi na przełęcz z której widać cały Queenstown. A także zjazd jest ciekawy i tylko dostępny dla ludzi którzy wyjdą do góry.
Podejście nie było aż takie meczące, chociaż zadyszki dostałem. Ale w sumie podchodzić w butach narciarskich w głębokim śniegu do góry przez około 15-20 minut na 2,000 metrów to można się zmęczyć. Warto było. Widoki były cudowne.
Z jednej strony szczyty pokryte białym śniegiem, a z drugiej w dole zielone Queenstown i niebieskie jezioro Wakatipu.
Ciekawie jest wkomponowany międzynarodowy port lotniczy (międzynarodowy bo lądują tutaj też samoloty z Australii).
Można by tak godzinami wpatrywać się w te Alpy, albo obserwować samoloty startujące 1.5km niżej, ale niestety nartki czekają!
Zjazd w dół był podwójnym diamentem, ale nie jakiś trudny. Idealna pogoda i suchy śnieg ułatwiły zjazd.
Nie miałem już za wiele czasu na inne wspinaczki, więc resztę dnia spędziłem tradycyjnie jeżdżąc po trasach albo obok nich. Zostaliśmy w resorcie prawie do końca. Za dobre warunki były żeby wcześniej zjeżdżać.
Niestety większość ludzi zrobiła to samo i musieliśmy swoje odstać w kolejce do autobusu. Ale warto było. Dzisiaj był mój najlepszy dzień narciarski w NZ!
Czy kiedyś wrócę do NZ? Na pewno tak! Czy na narty? Raczej nie. Mieszkając w Stanach czy Europie ma się wiele większych i ciekawszych resortów znacznie bliżej. A jak w lato jest za gorąco i chcesz się ochłodzić to Chile czy Argentyna mają lepsze resorty niż Nowa Zelandia i też są bliżej. Natomiast raz w życiu polecam. Doświadczenie, które zostanie w pamięci na całe życie. No i to chodzenie po lotniskach z butami narciarskimi w lato jest interesujące…
Słońce trochę stopiło śniegu na drodze. Samochody z napędem na 4 koła (tak jak nasz autobus) nie musiały zakładać łańcuchów na koła. Natomiast wszystkie z napędem na dwa koła musiały. W związku z tym zjazd w dół znowu zajął trochę czasu. Z łańcuchami musisz jechać wolno.
Dzisiaj już niestety żegnamy się z Queenstown. Ostatni spacer po mieście, ostatnie pożegnanie z barmanem w naszym ulubionym barze, no i ostatnia kolacja. Na dzisiaj wybraliśmy knajpę Jervois Steak House. Ciężko było zrobić rezerwację.
Z tego że Nowa Zelandia słynie z pysznej jagnięciny to już chyba wszyscy wiedzą. Jadaliśmy ją prawie codziennie.
Steaki są tutaj mnie popularne. Nie wiemy dlaczego. Przecież jest tyle pastwisk w NZ na których pasą się tysiące krów.
Wiem, żeby było dobre mięso to nie może być byle jaka krowa. Musi być odpowiedniej rasy i oczywiście na odpowiedniej diecie. To tak jak z szynką iberyjską. Świnka musi być z rodowodem, papierami i jadać orzeszki codziennie.
Nie sądzę, że w NZ nie ma takich krów. Pewnie myśmy na nie jeszcze nie trafili. Obiecujemy wzmorzyć intensywność naszych poszukiwań jak następny raz będziemy w tej części świata.
Jervois słynie jako najlepszy Steak House w Queenstown. To pewnie dlatego ciężko było dostać stolik. Ale udało się. Ilonka to ogarnęła i siedzimy przy stoliku i czekamy z niecierpliwieniem na menu. Ciekawe jakiego rodzaju krówki tutaj mają.
Kelner przyniósł menu i listę win oczywiście.
Tak jak przypuszczaliśmy, główne menu składało się ze steaków. Krówki były z 3 krajów. Nowa Zelandia, Australia i Japonia. Najwyższa jakoś mięsa była z Australii i Japonii. NZ też miała swoje Wagyu Steaki ale nie były najwyższej jakości.
To może teraz dla przypomnienia troszkę o jakości i klasyfikacji najlepszych steaków na świecie.
Wagyu mięso może pochodzić z każdego kraju. Oczywiście to nie znaczy, że każdy kraj posiada najwyższej jakości mięso. Jak do tej pory tylko Japonia ma odpowiedni system i procedury do kwalifikacji mięs. Australia i Stany mają swoje oddzielne klasyfikacje na wysokim poziomie. Ponoć dalej nie są aż tak przestrzegane i kontrolowane jak Japońskie, ale są blisko. To nie znaczy, że mięso jest gorsze. Ponoć jest inne w smaku, wyglądzie i w ilości tłuszczu. Reszta krajów nie posiada odpowiedniej rasy bydła, umięjętności, przepisów i pieniędzy żeby wychodować krówki na poziom tych 3 krajów z czołówki.
Po dogłębnej analizie menu zamówiliśmy Wagyu z Australii i czerwone wino Pinot Noir oczywiście z Nowej Zelandii. Dlaczego mięso z Australii? Bo cena Wagyu z Japonii była chora.
Dlaczego Pinot Noir do wołowiny? Dwa powody:
Po pierwsze Wagyu jest tak delikatne, że spokojnie Pinot Noir sobie z nim poradzi.
Po drugie PN z Central Otago (środkowa część południowej wyspy) z Lowburn jest cięższe i ma odpowiednią ilość taniny która idealnie pasuje do takiego rodzaju mięsa.
Wagyu dzieli się na 3 kategorie: A, B, C. Gdzie A jest najlepsze.
Kategoria A dzieli się na 5 podkategorii (1 do 5). Gdzie oczywiście 5 jest najwyższe.
Do tego dochodzi jeszcze Marbling (marmurkowatoś). Ogólnie chodzi o zawartość tłuszczu w mięsie. Im więcej tym mięso jest miększe i lepsze. Marbling jest w skali od 1 do 12. Żeby mięso miało kategorię A5 to musi mieć przynajmniej Marbling 8.
Zamówiliśmy Wagyu A5-8 z Australii. Było na menu A5-12 z Japonii ale tak jak pisałem wcześniej, cena była „trochę” niepoważna. A po drugie za mało jadam takiej jakości mięsa i pewnie bym nie wyczuł różnicy. To tak jak ktoś kto mało pija dobrych win za bardzo nie wyczuje różnicy w Burgundy za $50 od Burgundy za $150.
Dla przykładu słynne Kobe beef.
Kobe jest to odmiana Wagyu beef. To tak jak Szampan, musi być z Szampanii zęby mógł się nazywać Szampan. Wszystko inne to jest wino musujące.
Żeby mięso mogło być nazywane Kobe to musi spełniać wiele warunków. Oczywiście nie znam wszystkich ale podstawowe to:
musi być z rejonu Kobe
krówki muszą być odpowiedniej rasy
oczywiście mieć odpowiednią dietę
odpowiedni wiek i wagę
najniższa kategoria mięsa musi być A4 - 6
Dużo tego, nie? A pewnie to jest tylko początek tej długiej listy. Więc teraz już wiecie dlaczego najlepsze mięsa są tak drogie i cieżko dostępne.
Wystarczy tego pisania, jedzenie stygnie.
Czy to mięso jest pyszne. Tak, jest przepyszne! Rozpływa się w ustach długo zostawiając pyszny smaczek. Jest bardzo soczyste i aromatyczne. Smak jest tak intensywny, że nawet mały kawałek mięsa w ustach wystarczy żeby poczuć ten unikatowy smak. Do tego jak wino jest dobrze dobrane to raj na ziemi. Gdyby nie cena to można by jeść codziennie.
Myśle, że jak następnym razem będę w Japonii to odwiedzę rejon Kobe. Chyba nie muszę pisać dlaczego….
Ale już pewnie od dzisiaj zacznę zbierać pieniądze na kolację.
Jak narazie to musimy się zbierać do hotelu i się pakować. Jutro już niestety wylot z Queenstown.
Smak mięsa i doświadczenie na długo zostanie w naszym umyśle.
2023.08.09 Wanaka, NZ (dzień 10)
Roy’s peak… najbardziej instagramowy szczyt w Nowej Zelandii. Jest piękny, nie da się ukryć. I oczywiście został dodany na naszą mapę miejsc do zwiedzenia. Tak mamy taką mapę i jest tam bardzo dużo miejsc… tona. Ale szczyt… no piękny jest.
Co prawda my influencerami nie jesteśmy i nie lubimy się ustawiać w kolejce do zdjęcia w miejscach które są często fotografowane i wystawiane na portalach społecznościowych ale jak coś jest ładnego to często chcemy to zobaczyć i przekonać się na własne oczy jak rzeczywistość ma się do tych wyidealizowanych zdjęć z instagrama. Dodam też, że wszystkie zdjęcia jakie używamy na blogu nie przechodzą przez Photoshop ani żadne filtry bo po prostu nie mamy na to czasu w podróży.
Wyjście na Roys Peak, pomimo, że bardzo chciałam zrobić nie było nam po drodze. W pierwszej fazie planowania NZ wiedzieliśmy, że będą 2 duże hiki na południowej wyspie i 3 dni na nartach. Jako jeden z hików zaproponowałam Roy Peak ale Darek nie bardzo podłapał temat bo w zimie po tych krętych górskich drogach może być słabo. Lepiej nie ryzykować więc tematu nie drążyłam ale jak bliżej wylotu Darek oznajmił, że drugi szczyt jaki zdobywamy to Roys Peak to od razu uśmiech od ucha do ucha się pojawił.
Dlaczego nie był to nasz pierwotny plan? Po pierwsze chcieliśmy skupić się na górach bliżej Queenstown, żeby nie tracić czasu za kółkiem. Nowa Zelandia nie ma najlepszych dróg. Często są to kręte górskie drogi do tego jednopasmowe. Nie wynajmowaliśmy też auta bo w Queenstown nie jest ono nam potrzebne a do resortów narciarskich i tak zalecają jeździć autobusami które Darek opisał we wcześniejszym wpisie. Po trzecie trasa na Roys Peak jest z miasteczka Wanaka które to jest ponad 100km od Queenstown.
Pomimo tego wszystkiego zdecydowaliśmy się wynająć samochód na jeden dzień i spróbować szczęścia. Wybraliśmy drogę bardziej doliną więc śniegu na drodze się nie spodziewaliśmy ale na wszelki wypadek Darek wziął auto z napędem na cztery koła.
Tutaj skrytykuję NZ za podejście do kart kredytowych. To znaczy trochę widzę w tym sens ale było to dla nas bardzo nie miłym zaskoczeniem. To, że możemy mieć problemy z używaniem karty Amex to się liczyłam. To jest taka sama karta jak Visa czy Mastercard tylko, że wywodzi się ze Stanów, i przez lata miała większe opłaty niż Visa czy Mastercard. Bo nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale za każdym razem jak ktoś płaci kartą kredytową to biznes (sklep, hotel, stacja benzynowa) musi zapłacić opłatę za transakcję. Zazwyczaj jest to od 2-3% w zależności jakie się ma wynegocjowane. Normalnie biznesy wliczają sobie to do marży i klient nawet nie wie, że właściciel biznesu płaci jakieś opłaty. W NZ przerzucają to na klientów. I tak w 95% miejsc w których byliśmy była przy kasie adnotacja, że jak płacisz kartą kredytową to doliczają 1.5% albo 2%. W wypożyczalni samochodów przesadzili bo było 2.5% a jak płacisz Amex to 3.75%. Tylko, że za bardzo nie masz wyjścia bo w wypożyczalni samochodów gotówki nie przyjmą ani karty debetowej. Więc tu trochę z tym przesadzili. Poza tym w wypożyczalni 99% to turyści więc mogliby podnieść cenę o 4% i nie wkurzać ludzi przy płaceniu, że są dodatkowe opłaty.
Dlaczego biznesy od razu nie doliczą opłat za karty kredytowe do ceny produktu? Podejrzewam, że chodzi o odróżnienie turystów od lokalnych. Lokalni mają karty debetowe, gotówkę więc nie muszą płacić za produkty więcej o 3-4%. My turyści nie mamy wyjścia więc czemu z nas nie ściągnąć kasy. Nie pamiętam, żeby to było 7 lat temu. Myślę, żebym zapamiętała więc ciekawe co się stało, że nagle zmienili podejście.
Odebraliśmy samochód z lotniska i ruszyliśmy w stronę Wanaka. Pogoda nie zachęcała ale mieliśmy nadzieję, że się rozpogodzi albo może wyjdziemy ponad chmury. Widoki ze szczytu Roys z chmurami w dolinie są piękne, niestety nie sądzę, że dziś nas to spotka. W każdym razie plan dojechania do Wanaki i zobaczenia co się tam dzieje wydawał się nadal najlepszy.
Droga numer 6 do Wanaki przechodzi przez winiarnie z rejonu Central Otago. Od razu przypomniało nam się jak parę lat temu odwiedziliśmy winiarnię Gibbston Valley. Na tym wyjeździe nauczyliśmy się czegoś nowego o winach. Zawsze wiedzieliśmy, że Nowa Zelandia najlepsze wina ma z Central Otago. Nie wiedzieliśmy natomiast, że rejon ten dzieli się na pod rejony i każdy pod rejon ma inne uwarunkowania klimatyczne i glebę przez co wino jest bardziej owocowe albo mniej. Czyli albo do gadania albo do jedzenia. Na tym wyjeździe odkryliśmy rejon Lowburn który ma pyszne wina właśnie do jedzenia, na przykład Domaine Rewa. Może kiedyś będzie w Corkery.
Po około 1.5h dojechaliśmy do jeziora Wanaka. Jak się łatwo można domyśleć to właśnie nad nim położone jest miasto Wanaka. Miasteczko samo w sobie jest mniejsze od Queenstown ale też jest turystycznie popularne jako baza wypadowa w pobliskie góry i nad jeziora. Na jeziorze Wanaka jest słynne drzewo które zyskało nazwę (a nawet lokalizację na Google Maps) drzewo Wanaka. Tak nie są za bardzo kreatywni tu z nazwami. W każdym razie to drzewo jest ulubione przez fotografów i oczywiście Instagramowców. Doczekało się nawet swojego własnego wpisu na Wikipedii gdzie możecie zobaczyć jak to wygladą.
A w rzeczywistości wygląda to jak na zdjęciu powyżej. Biedne drzewo. Ludzie wspinają się na nią, dotykają, depczą po korzeniach i biedne drzewko doznało trochę uszkodzeń. Jak zobaczyliśmy ta kolejkę ludzi to nawet nie chciało nam się tam podchodzić. My lubimy Instagram ale naturę lubimy bardziej i ją szanujemy. A zdjęcia najlepiej robi się z odległości, tak aby uwiecznić piękno krajobrazu a nie człowieka.
Po krótkim postoju nad jeziorem ruszyliśmy na szlak. Parking na szczyt Roys jest tylko parę minut od jeziora. Nadal pogoda była taka sobie i czasowo też najlepiej nie staliśmy ale stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.
W Nowej Zelandii piękne jest to, że piękne widoki są wszędzie. Czasem wystarczy wyjść tylko 20 minut do góry i już się zmienia widok i jest pięknie. Zresztą z dołu też często jest pięknie. Głównie jest to zasługa przestrzeni i małej zabudowy. Tu nie ma dużych miast które wszystko zasłaniają.
Czytając o tym szlaku dwie rzeczy zapadły mi w pamięć. Po pierwsze… ta trasę robisz jak nie lubisz swoich kolan… jest to bowiem zabójstwo dla kolan. I racja. Szlak ma ponad 4200 ft (prawie 1300 m) różnicy wzniesień. O ile do góry się pomału wychodzi o tyle przy schodzeniu kolana będą naprawdę płakały.
Drugą rzecz którą zapamiętałam z komentarzy to że trasa dzieli się na trzy odcinki. Pierwszy przyjemny ścieżką żwirową, drugi błotnisty i trzeci śniegowy. Wspominali też o dużej ilości krów i ich odchodów ale nie spodziewałam się tego aż tyle. Przejście po tym błocie i uważanie, żeby nie wpaść w krowi placek wymagała niezłego główkowania.
My mieliśmy późny start tak, że większość ludzi schodziła jak my wychodziliśmy. Każdy jeden zazdrościł nam, że mamy kijki bo błoto śliskie i ciężko się schodzi.
To nie była techniczna trasa. Pięła się cały czas do góry ale była dość szeroka i nie miała, żadnych skał, kamieni itp. Trudność polegała na dystansie a także przy schodzeniu na błotnistym terenie. Wyżej miał też być śnieg ale jakoś nie widać było, żeby ludzie byli przygotowani na to. Większość wychodzi z miasteczka, patrzy, że tam nie ma śniegu więc idzie… a tu niespodzianka. Jak się podejdzie ponad tysiąc metrów do góry to i pogoda się zmienia. My w plecaku mieliśmy raczki. Raków nie braliśmy bo na dole ranger powiedział nam że lodu nie ma tylko mokry śnieg.
Póki co myśmy szli do góry i podziwialiśmy widoki. Nie pomyliliśmy się, że nawet jak nie zdobędziemy szczytu ze względu na późny start to warto przejść się kawałek bo widoki są cudo.
Szło się jednak dobrze. Wiedzieliśmy też, że taką trasą możemy schodzić po ciemku. Czołówki zawsze ze sobą mamy więc nawet jak zejdziemy ze szlaku koło godziny 19 to będzie ok. Tak więc osiągniecie szczytu stawało się coraz bardziej realne.
Ten szlak chyba była najbardziej “zatłoczony” ze wszystkich na jakich byliśmy na tym wyjeździe. Co to Instagram robi z ludźmi. Jedno ładne zdjęcie i od razu tłumy się zjeżdżają. Na szczęście jest zima i nadal ilość ludzi była na tyle mała, że nie wchodziliśmy sobie bardzo w drogę. Ok, 10 ludzi spotkaliśmy co schodzili a kolejne 10 było za nami. Spotkaliśmy ich schodząc w dół.
Tak jak obiecywali, po suchym przyjemnym odcinku przyszedł odcinek błotnisty. Wcale nie przyjemny. Każdy próbował obchodzić jakoś to błoto ale nie zawsze się dało. Kijki pomagały nam podtrzymywać równowagę więc się nie ślizgaliśmy, do tego my szliśmy pod górę a to zawsze łatwiej opanować ślizg. Ludzie którzy schodzili tak fajnie nie mieli. Ciekawe ile razy my wylądujemy tyłkiem w tym błocie.
Po błocie przyszedł śnieg. Ubraliśmy raczki i od razu stabilniej zaczęliśmy iść. Teoretycznie można było iść bez nich ale my wolimy ubrać i szybciej pokonać odcinki śnieżne niż nie ubierać raków/raczków i kombinować gdzie tu nogę postawić. Czasem sprzęt przyspiesza całą wspinaczkę, pomimo, że może się wydawać, że aaa… szkoda czasu na zakładanie, nie jest jeszcze tak źle.
Po około 2.5h doszliśmy do punktu widokowego. Tutaj wiele ludzi zawraca bo właśnie to jest miejsce tych wszystkich zdjęć z Instagramu. Rzeczywiście, pięknie tu. Z tego miejsca widać całą dolinę. Prawdziwe doświadczenie 360 stopni. Człowiek czuje się jakby był w idealnym środku świata.
Na szczęście tu byliśmy sami. Nie musieliśmy stać w żadnych kolejkach do zdjęcia. No piękna ta Nowa Zelandia.
W takim miejscu to aż się prosi przerwa na lunch. Nasz lunch to batonik i woda ale w takich warunkach to w zupełności wystarczy.
Jesteśmy na półkuli południowej w ziemie więc dni są krótkie ale według naszych obliczeń powinniśmy zrobić szczyt na który jest kolejne 30-45 minut i wrócić jeszcze przed zmierzchem. Tak więc po pamiątkowych zdjęciach ruszyliśmy dalej w górę.
Tu już szliśmy cały czas po śniegu. Zaczęliśmy też pomału wchodzić w chmury więc widoki troszkę się pogarszały ale nadal było co podziwiać.
Udało się, zdobyliśmy szczyt Roys. Ale tu wiało. Weszliśmy w te chmury, od razu zaczęło padać śniegiem z deszczem, było zimno, szaro ale nam to nie przeszkadzało, bo cudownie tu.
Sam szczyt nie ma już takiego widoku jak punkt widokowy poniżej. Szczyt jest troszkę “schowany” więc nie widać tej całej panoramy, ale cóż, góry mają to do siebie, że widoki się zmieniają i to jest piękne. No chyba, że przyjdą chmury i wszystko zasłonią ale nawet to mleko jest piękne.
Na szczycie już nie robiliśmy przerwy. Teoretycznie można tym szlakiem iść dalej w góry ale to już jest wyprawa parodniowa na którą nie jesteśmy przygotowani. Zawróciliśmy więc i zaczęliśmy w naszych raczkach zbiegać w dół. Wyprzedzaliśmy co jakiś czas ludzi co się patrzyli co my mamy na nogach, że tak szybko i pewnie schodzimy. Tak raczki/raki są super przydatne.
Tak naprawdę to nawet błoto w nich pokonaliśmy. Kijki i raczki pomogły nam prawie zbiec po błocie bez poślizgu. Na punkcie widokowym jakaś pani spytała się nas ile myślimy schodzić. Ja powiedziałam 2h, Darek, że 45 minut, na pewno nie dłużej. Hmmm… Tak schodzi się szybciej niż wychodzi ale jednak trochę jest do zejścia.
Ja byłam bliżej prawdy. Schodziliśmy jakieś 1.5h. To się tylko tak wydaje, że parking jest tam na dole, że już go widać. Ale 1300 metrów trzeba zejść i nóżkami przebierać trochę. Niestety zostawali za nami ludzie którzy nie czuli się pewnie na tym terenie i robili małe kroczki, żeby się nie pośliznąć. Mam nadzieję, że mają lampki bo czeka ich chyba schodzenie po ciemku.
Tymczasem my doszliśmy do parkingu i uświadomiliśmy sobie, że trochę głodni jesteśmy. Poza croissantem z szynką i serem na lotnisku i batonikiem w górach to nie jedliśmy nic więcej. Może jeszcze jakieś orzeszki. Pomyśleliśmy, że to idealna okazja, żeby zjeść McDonalds. Siedem lat temu byliśmy w szoku, że tutaj hamburger w McDonalds smakuje jak mięso. Chcieliśmy się przekonać czy nadal jest taki dobry. Nasza wyprawa dobiega końca a myśmy nadal nie zrealizowali tego planu. Niestety i tym razem się nie udało. W Wanace nie mają McDonalds. Widać, że cenią sobie tu dobre lokalne jedzenie bardziej niż jakieś fast foods. No i dobrze. Ruszyliśmy więc prosto w kierunku Queenstown do naszego hotelu. W naszym miasteczku wymyślimy coś z kolacją.
Wybór padł na schabowe. No i rewelacja. Obok naszego hotelu jest typowa niemiecka restauracja w której nawet piosenki lecą takie jak na Octoberfest (takie niemieckie disco jak nasze disco polo). Oczywiście w menu królują sznycle w różnej postaci… jest nawet sznycel który chce być sznyclem… Wannabe a Schnitzel to opcja dla vegetarianów, którzy jedzą substytuty mięsa. Restauracja dostała plusa za nazwę… wannabe… no chce ale jednak nigdy nie będzie prawdziwym sznyclem.
2023.08.07-08 Queenstown, NZ (dzień 8-9)
Jesteśmy już ponad tydzień w Nowej Zelandii a ja jeszcze nawet jednego dnia na nartach nie byłem. Chodzę z tymi butami narciarskimi i chodzę po tych lotniskach i szukam jakiejś górki.
Dzisiaj ten dzień w końcu nastąpił. Dzień na który oczekiwałem dziesiątki lat! Jadę na narty w Nowej Zelandii.
Nie jest to takie proste. Pomijając, że trzeba tu lecieć parę dni to jeszcze trzeba mieć sprzęt. Ubranie, kask, buty mam. Brakuje tylko nart i kijów. Na szczęście w Queenstown sklepów ze sprzętem jest wiele i można wybierać. Oczywiście nie chciałem iść do pierwszego lepszego z setkami innych ludzi, i byle jakim sprzętem, tylko bardziej butikowego i lokalnego gdzie można lepiej dopasować sprzęt i z kimś pogadać. Wybór padł na Alta Queenstown Sports.
Wczoraj wieczorem ich odwiedziłem. Pan się zapytał jakie narty chcę i jak jeżdżę. Ja mu zadałem parę pytań o warunkach jakie aktualnie panują w górach, jakie tutaj są tereny i ogólnie jak się jeździ w NZ. Fajnie się rozmawiało do momentu gdy pan mi zadał pytanie gdzie robiłem heli skiing (narty z helikoptera). Odpowiedziałem mu, że jeszcze nigdzie. Pan się zdziwił i zrobił takie aha….
Widać, że ludzie którzy tak jak ja jeżdżą po świecie na narty, zadają mądre pytania i przylecieli do NZ na narty to pewnie parę heli skiing mają już zrobionych.
Wybrnąłem jakoś szybko z tego mówiąc, że heli skiing jest za drogie i ja wolę w resortach wychodzić na szczyty i z nich zjeżdżać. I znowu rozmowa zaczęła się kleić.
Dostałem narty Atomic Alta, mapy resortów i dobre słowo na drogę.
NZ ma trochę resortów narciarskich. Prawie wszystkie znajdują się na południowej wyspie. W okolicach Queenstown są 3 resorty. Coronet, Cardona i Remarkables . Wszystkie mam zamiar odwiedzić. Po jednym dniu w każdym.
Pierwsza wielka różnica w resortach z półkuli północnej jest brak tutaj jakiegokolwiek miasteczka narciarskiego. Resorty są położone wysoko w górach do których codziennie trzeba dojeżdżać minimum godzinę. Tam w górach, poza jedną bazą gdzie jest wypożyczalnia, poczekalnia, restauracja, ubikacje, czasami bar to nie ma nic.
Każdy musi codziennie pokonywać kilkadziesiąt kilometrów żeby dostać się na narty. Uciążliwe na maxa, nie? Na szczęście nie wszyscy muszą kierować, są autobusy z Queenstown. Specjalne autobusy z wyższym zawieszeniem i napędem na wszystkie koła.
Droga w góry nie jest łatwa. Nie ma asfaltu i często jest pokryta śniegiem/lodem. Wije się stromo do góry z niezliczoną ilością serpentyn. Często wymagane są na niej łańcuszki na koła. Nawet autobusy musiały w niektóre dni zakładać. W sumie w NZ na południowej wyspie każdy samochód w zimie musi mieć łańcuszki na wyposażeniu. Jak wypożyczaliśmy samochód na jeden dzień to mieliśmy je w bagażniku.
Rezerwacja autobusów wymaga planowania z góry. Jest ich limitowana ilość, a co się z tym wiąże, limitowane są miejsca. Trzeba parę dni wcześniej rezerwować. Na święta czy weekendy zalecają tygodniami wcześniej.
Na szczęście my jesteśmy dobrzy w planowaniu wakacji i mieliśmy rezerwacje na 3 autobusy już zrobione wcześniej.
Parę minut na nogach od naszego mini hotelu znajdowało się całe centrum narciarskie skąd wszystkie autobusy odjeżdżały. Sprzęt wrzucali do części bagażowej i już mogleś usiąść i się niczym nie przejmować. Autobus zawoził cię na miejsce. Tutaj zrozumiałem dlaczego wypożyczalnie naklejają taśmy na narty z imionami. No bo jak większość ludzi wypożycza narty to przecież nie wiesz co masz. A w resorcie jak kilkadziesiąt ludzi z autobusu bierze narty to jest wesoło. Bez tych naklejek ciężko jest wiedzieć które są twoje. Z kijkami jest jeszcze lepiej. No bo skąd wiesz które są twoje. Nie ma naklejek z imionami na kijach. Czasami zakładają na narty, a czasami zgadujesz po długości. Ciekawe czyje kijki oddam do wypożyczalni.
Na pierwszy dzień pojechaliśmy do Coronet. Jest to najbliżej położony resort Queenstown. Podróż autobusem zajmuje jakieś 50-60 minut.
Jak powiedział „kolega” w wypożyczalni - „tutaj nie do końca będzie ci się podobało”. Mały resort z takim sobie terenem i bardzo limitowane off-piste (jazda poza trasami).
Tak też było. 3-4 wyciągi i większości jeździ się po zlodowaciałych trasach. W tym roku mają tutaj słabo ze śniegiem. Zresztą prawie cały świat w tym sezonie boryka się z brakiem śniegu. Poza zachodnimi Stanami gdzie ten sezon był rekordowy. Mammoth w CA dopiero zamknęli w sierpniu. Ciekawe czy go otworzą w październiku? Dwa miesiące przerwy, to się nazywa zimowy raj!
Ogólnie to w Queenstown w zimie nie ma za dużo śniegu. Są opady w miasteczku, ale śnieg długo się nie utrzymuje i szybko topnieje. Temperatury w zimie w dzień to jakieś 4-8C a w nocy spada gdzieś do 0C. Zresztą nie ma się co dziwić, wysokość Queenstown to tylko 350 metrów. Gdzie takie Chamonix czy Zermatt to ponad 1km wysokości
Autobusy wyjeżdżają kilometr wyżej gdzie warunki są zupełnie inne. Tak jak pisałem Coronet jest najmniejszy i najniżej położony z 3 resortów wokół Queenstown.
Wysiedliśmy z autobusy i każdy poszedł w swoim kierunku. Ja na wyciąg a Ilonka na jakiś hike.
Jest poniedziałek to na szczęście nia ma dużo ludzi do wyciągów. Maksymalnie może stałem 5-7 minut. Ponoć w weekendy i lokalne święta kolejki mogą być o wiele dłuższe. Tak też planowaliśmy wyjazd żeby nie jeździć na nartach w weekend.
Kolejki by były znacznie krótsze gdyby obsługa angażowała się w układanie ludzi na krzesełka. Coś podobnego jak jest w Stanach. Jak tylko robi się kolejka to osoba z obsługi wyciągu tak układa ludzi, że raczej puste siedzenie nie jedzie do góry. W wyciągu na 6 ludzi jedzie 6 osób a nie 2-3.
W NZ niestety jest inaczej. Nie ma obsługi co układa ludzi, a że większość wyciągów jest na 6 osób to tylko mniej więcej połowa jest wypełniona.
Większość narciarzy tutaj jest z Azji. Ich wysoka kultura pewnie nie pozwala na „wpychanie” się na krzesełka. Tak jak pisałem, na szczęście jest poniedziałek więc nie ma większego problemu.
Wyjechałem pierwszym wyciągiem. Pogoda była dobra. Lekki wiatr z małym zachmurzeniem. Natomiast widoki z góry są odlotowe. Czułem się jak na innej planecie. W Stanach czy Europie tego nie ma. Może trochę przypomina Chile.
Niestety pokrywa naturalnego śniegu jest stanowcza za mała. Próbują zaśnieżać, ale przy wietrze to ten zmrożony śnieg z armatek jest zwiewany z tras i niewiele go zostaje. Tylko przykleja się do gogli i trzeba je często przecierać.
Narty mam nowe i świetnie naostrzone, więc z tym lodem nawet dobrze sobie radziły. Skrobały zmarzlinę jak nóż ciepłe masełko. Dlatego też chciałem wypożyczać sprzęt w lokalnej i małej wypożyczalni a nie w jakiejś dużej w centrum gdzie narty pewnie są gorsze i mniej przygotowane.
Zjechałem parę razy, zagrzałem nogi i poczułem się jak na dobrych nartach mimo, że jest środek lata.
Coronet ma tylko 3 wyciągi krzesełkowe i jeden orczyk. Po dwóch godzinach cały resort zdążyłem poznać.
Zjechałem kilkanaście razy znalazłem Ilonkę i można było iść do baru odpocząć. Łatwo się mówi, gorzej wykonać.
W Europie czy Stanach na każdym rogu jest bar czy knajpa, tutaj niestety nie jest tak prosto. Amerykanom zajęło trochę zanim odkryli, że na barach robi się więcej kasy niż na biletach narciarskich. W NZ to pewnie trochę im zajmie. Zwłaszcza, że większość narciarzy jest z Azji a oni mało piją i przyjeżdża ze swoim jedzeniem. Tutaj o wiele większa kolejka była po gorącą wodę do zupek chińskich niż do baru po piwo. Noodle bar (makaron bar) jest przy wyciągach! Co świat to obyczaj.
Po przerwie wróciłem na narty i próbowałem coś ciekawego poza trasami zrobić, ale niestety było bardzo twardo. Dzisiaj było poniżej 0C więc śnieg niestety się nie topił.
Wiadomo, dalej do zjechania ale ostrożniej i wolniej. Pojeździłem gdzieś do godziny 15 i doszedłem do wniosku że już wystarczy. Zjechałem na dół, znalazłem Ilonkę co już pilnowała autobusu żeby nie uciekł i wróciliśmy na dół do Queenstown.
Na wakacjach nie wolno marnować czasu w hotelu, więc tylko się przebraliśmy i wyszliśmy na miasto.
Pogoda nie zachęcała na spacery, lekko padało, ale mimo wszystko trzeba pochodzić po miasteczku i go lepiej poznać i poczuć.
Przez 7 lat widać że przybyło sklepów, barów, restauracji, ale ludzi nie było za dużo na ulicach ze względu na pogodę
Zaczęło ostro padać, więc schowaliśmy się w naszym ulubionym barze sprzed siedmiu lat, w Atlas.
Atlas ma wiele lanych piw i swój klimat. Wielu lokalnych po pracy tu przychodzi posiedzieć i pogadać. Przewodnicy, instruktorzy, kierowcy…. dzielą się informacjami jaką to „wspaniałą” grupę dzisiaj mieli. Wszystko oczywiście obracają w żart i jest wesoło. Z własnego doświadczenia wiemy, że grupy turystów mogą być ciekawe.
Bar znajduje się nad samym jeziorem, więc też przyciąga wielu turystów. Do tego ma pyszne jedzenie w normalnej cenie jak na bar.
Ich beef tacos pobija wszystkie tacos jakie do tej pory jadłem. Nawet te ze Steamboat z CO. Duże kawałki z serem feta i jakimś sosem. Klasyka na maxa!
Do tego stopnia, że Ilonka musiała odwołać rezerwację na dzisiejszą kolację, bo oboje tak tu się najedliśmy, że nie było sensu gdziekolwiek dalej iść. No i ten klimat lokalnego baru położonego gdzieś na końcu świata jest niepowtarzalny. Fajnie się interaktywnie rozrabiało. Już wiem gdzie pierwsze piwko jak będę następnym razem w Queenstown wypiję.
Następny dzień (wtorek) też był narciarski. Tym razem wzięliśmy autobus do bardziej oddalonego resortu, pojechaliśmy do Cardrona. Jest to resort położony o 500 metrów wyżej niż Coronet i troszkę większy. Posiada 4 główne wyciągi i parę mniejszych.
Wyższe położenie powoduje, że. ma lepszy i więcej śniegu, a także bardziej górzysty teren. Więcej off-pistle (poza trasami) opcji i dłuższe trasy.
Wczoraj i dzisiaj padał deszcz w Queenstown, natomiast tutaj sypało. Pomyślicie…. super puszek w górach! Ogólnie tak, ale niestety był za duży wiatr. Tak wiało, że wyciągi stały po 10-15 minut żeby je bezpiecznie mogli włączyć.
Do tego niski pułap chmur ograniczał widoczność praktycznie do zera. Za bardzo nie dało się jeździć.
Ilonka próbowała iść w góry, ale wiatr skutecznie ją zawrócił. Nawet leżaki do opalania nie były zajęte.
Nie było innej opcji jak przeczekać przy piwku i hamburgerze.
Wiatr nie ustał, ale przynajmniej chmury się podniosły i można było cokolwiek widzieć. Wziąłem wyciąg i pojechałem w góry.
Północna część resortu jest dla bardziej zaawansowanych narciarzy, więc tam spędziłem popołudnie.
Off-pistle zachęcało i nawet nie było tak oblodzone. W NZ jest bardzo mało lasów. Większość resortów ich nie ma. Tereny narciarskie wyglądają jak w europejskich Alpach na wyższych wysokościach.
Plusem NZ jest niska wysokość. Nie ma tutaj problemu z aklimatyzacją czy z oddychaniem. Większość tras narciarskich jest poniżej 2,000 metrów.
Jeździłem do końca. Prawie do ostatniego autobusu.
Powrót był ciekawy. Około 20km w dół serpentynami. Autobus z napędem na wszystkie koła i z łańcuchami dobrze sobie z tym radził. Szacun dla kierowcy, który tak sprawnie zjechał w dół. Dobrze, że nie przyjechałem tu samochodem. Ze względu na opady śniegu wszystkie pojazdy musiały założyć łańcuchy. Przecież ja tego nie umiem robić.
Do miasteczka wróciliśmy dopiero około 6:30pm. Tak, długo się jedzie z tych resortów plus koreczki do wjazdu i w mieście.
Dzisiaj nie było czasu na zwiedzanie Queenstown. Mieliśmy rezerwacje w naszej ulubionej restauracji Botswana butchery.
Już nas tutaj znają i dali nam VIP stolik. Zaraz przy kominku. Stolik 109, jak by ktoś zabłądził na półkuli południowej i zgłodniał.
Jak zwykle poleciało dużo dobrego mięska. Na start tatar z jelenia….
Na główne danie krówka Wagu. Też zjadliwa.
Ilonka zakochana w lokalnej jagnięcinie, więc oczywiście zamówiła cały rack of Lamb (żeberka jagnięce).
Jest jeszcze jeden dzień na nartach, ale to był mój najlepszy narciarski dzień w NZ i wymaga osobnego wpisu.
2023.08.06 Queenstown, NZ (dzień 7)
Darek od jakiegoś czasu mówił, że ciężki dziś nas spacer czeka. No to poprosiłam go ładnie o nazwę szczytu na który się wspinamy i wpisałam w All Trails. Ben Lomond…nasza dzisiejsza destynacja.
Ops… 5,100 ft różnica wzniesień? Ponad 1600 m… i my to mamy zrobić w jeden dzień? Nie pamiętam kiedy ostatni raz robiliśmy szlak 5tys ft, różnicy wzniesień. Było parę długich hików w naszym życiu…
San Jacinto (4,353 ft - nie było jeszcze wtedy bloga) - ten zapamiętaliśmy na długo, w zimie, po śniegu… ehh ale wtedy młodzi byliśmy. To było 10 lat temu.
Mulhacen (wg. all trails 6,500 ft) - wyjście rozłożyliśmy na dwa dni… ale zejście już nie, oj bolały nogi, bolały.
Triglav (6600 ft / 2020 m) - Darka wyczyn życia. Zrobił to w jeden dzień. Prawie nikt tego nie robi w jeden dzień. Potem zabrakło piwa w barze, żeby ugasić jego pragnienie.
Jeju (4600 ft / 1400 m) - oj tam było jeju jeju… wulkan Hallasan na wyspie Jeju w Korei Południowej.
North Cascades NP (4500 ft / 1350 m) - tyle było świstaków, że o bólu nóg się zapomniało.
Rozumiecie już skąd nasza reakcja… to będzie długi dzień. Ale trzeba się sprawdzić. Wszystkie wymienione powyżej szlaki zrobiliśmy przed 2020 rokiem… ostatni Jeju w 2019. Zobaczmy więc co cztery lata z nami zrobiły i czy mamy jeszcze w sobie siłę na 4500ft plus.
Śniadanie przywitało nas pozytywnie
“Jesteś w wspaniałych miejscach. Dzisiaj jest twój dzień. Twoja góra czeka. Więc... ruszaj w drogę.”
No to ruszyliśmy…
Zaczęło się nieźle. Trasa wychodziła prawie spod naszego hotelu a tak naprawdę zaczynała się od cmentarza. To że mamy trochę dziś do przejścia to wiemy ale żeby od razu cmentarz był potrzebny na dole? Pierwsza część trasy idzie pod kolejką. Na górę można wyjechać kolejką albo wyjść trasą Tiki. My wybraliśmy nóżki bo po pierwsze to ja strasznie nie lubię płacić za kolejki bo uważam, że zdzierają kasę a po drugie trzeba ćwiczyć. Prawdziwy jednak powód był taki, że jak dobrze pójdzie to my na górnej stacji kolejki będziemy zanim ją w ogóle otworzą. Przynajmniej taki mieliśmy ambitny plan do póki nie spotkaliśmy krzesełka na swojej drodze…
Krzesełko a rzaczej krzesło rodem z Alicji w Krainie Czarów, wciągało… ale nie było widoku więc szybko je olaliśmy i poszliśmy dalej w górę. W końcu wspinamy się dla widoków więc nie wolno tracić czasu na jakieś przerwy.
Pierwsze widoki pojawiły się po około godzinie ale szybko znów weszliśmy do lasu i podziwialiśmy tylko piękne, potężne drzewa, albo to co się działo na drzewach…
Queenstown jest stolicą sportów ekstremalnych. Zwłaszcza tych które wymagają gór, wzniesień, mostów. To tu powstało Bungee Jumping. Trasy dla rowerów górskich, zip-line, i inne cuda, które nawet nie wiem jak się nazywają wszystko tu jest. Darek nie mógł się nadziwić, że oni jak te małpki latają na zip-linach tak wysoko w drzewach.
Nad Queenstown góruje Bob’s Peak na które właśnie wyjeżdża gondola a my się wspinamy. To jest taka ich Gubałówka. Dużo atrakcji dla dzieci i nie tylko.
Nam wyjście zajęło nie wiele ponad godzinę. Ale to był tylko początek. Bez śniegu, zig-zakami po leśnej dróżce nie było trudno wyjść. Póki mieliśmy siły to nie traciliśmy czasu na przerwy i ruszyliśmy w poszukiwaniu szlaku na Ben Lomond. Spytaliśmy się jakiegoś pracownika gondoli a on swoim bardzo ciężkim akcentem próbował nam wytłumaczyć gdzie się szlak zaczyna. Darek go nie zrozumiał, ja zrozumiałam ale i tak zrobiłam swoje (prawa czterdziestolatków)… najważniejsze, że na szlak trafiliśmy i mogliśmy odejść od tego tłumu. Coś czuję, że popołudniu jak będziemy schodzić to tu będzie niezła loża szyderców.
Szlak prowadził szeroką dróżką w lesie. Zero śniegu, cisza, spokój i pomału można się podnosić. Wiedziałam, że długo ta sielanka nie potrwa bo gdzieś w końcu trzeba zrobić ten kilometr do góry. I tak jak pomyślałam tak się stało… z lasu w miarę szybko wyszliśmy i pokazały nam się pierwsze widoki.
A potem było już coraz wyżej i coraz ładniej. Do momentu jak nie weszliśmy w chmury ale do chmur nam jeszcze trochę brakowało więc póki co rozkoszowaliśmy się widokami.
Powinnam wspomnieć, że tutaj Darek mnie trochę wystraszył z tymi 5000 ft więc aparatu nie wzięłam. Telefon też robi fajne zdjęcia na szczęście. Zasada jest bowiem prosta… im dalej chcesz zajść tym lżejszy miej plecak. Niestety nadal trzeba z sobą mieć parę rzeczy jak wodę czy kurtkę przeciwdeszczową i puchową. Bo do góry się fajnie idzie w samej koszulce ale mała przerwa i od razu się chłodno robi. Więc warto mieć z sobą jakąś kurtkę puchową.
Mniej więcej pół godziny od górnej stacji kolejki pojawił się śnieg. Był on mokry, ubity po wcześniejszych górołazach i nadal szło się dobrze nawet bez raków czy raczków.
Na dziś zapowiadali deszcz. Jak to się mówi nie ma złej pogody jest tylko człowiek źle przygotowany to mieliśmy ze sobą spodnie i kurtki przeciwdeszczowe. Na szczęście jednak nie padało i pogoda nam dopisała. Chmury się pojawiały i znikały ale przez większość czasu widoki były przepiękne i można było podziwiać odległe góry i jeziora.
Po około 3h od rozpoczęcia hiku wyszliśmy na tak zwane siodło. Jest to grań między szczytami z której rozpościerają się piękne widoki na wszystkie strony świata.
Ponad 3tys ft za nami a do szczytu jeszcze niecałe dwa tysiące. Dobrze, że widoki były to mogłam odpoczywać pstrykając zdjęcia.
Zanim jednak ruszyliśmy na szczyt to zrobiliśmy sobie przerwę. Trzeba pamiętać, że robimy to dla przyjemności. Tutaj troszkę czuliśmy, że siły nie są te co na dole. I tak cieszyłam się z czasu jaki mieliśmy wychodziło troszkę więcej niż 1tys ft na godzinę. Całkiem nieźle. W naszych lokalnych górkach Adirondacks jest to nie do zrobienia. Przygotowanie trasy robi jednak swoje. Tutaj trasa jest pięknie przygotowana i prowadzi jednostajnie w górę. W Adirondacks to jest jeden wielki burdel, błoto i bajzel. Z chodzeniem po górach na wschodnim wybrzeżu jest trochę jak z nartami. Jak to się mówi, życie jest za krótkie, żeby pić tanie wino… ja dodam, że życie jest za krótkie, żeby taplać się w błocie w Adirondacks.
No i najważniejsze. Tu nie ma misiów, rysiów i innych pum (mountain lion). I jak tu nie kochać Nowej Zelandii?
Po przerwie na batonika i wodę ruszyliśmy na szczyt. Tutaj zaczęliśmy pomału mijać ludzi. Część schodziła, część nas prześcignęła, część my dogoniliśmy. Ogólnie na szlaku było ok. 10 ludzi (różnych narodowości - Anglia, Chile itp.) plus my. Idealnie. Idealnie, żeby szlak był wydeptany ale nadal żeby czuć przestrzeń i samotność gór. W lecie tu pewnie jest tak tłoczno jak na szlakach w Tatrach. Choć Ben Lomond nie należy do “Great Walks” (top szlaków) to i tak pewnie są tu tłumy bo blisko miasta, bo blisko kolejki.
Tam gdzie my idziemy kolejka nie wyjeżdża więc nie pozostało nic innego jak się zabrać do roboty. Trochę marudziłam, że przecież i tak tam nic nie zobaczymy bo chmury coraz więcej zasłaniały ale Darek wyskoczył ze swoim standardowym hasłem… “Wyjdziemy nad chmury, zobaczysz!”.
Nad chmury nie wyszliśmy ale chmury czasem nas omijały. Na szczęście ruchy powietrza (choć nie było wiatru) były na tyle silne, że chmury się przemieszczały i w miarę często można było się znów napawać widokami.
Od siodła na szczyt trasa nie jest utrzymywana więc częściej tu się zapadaliśmy w śnieg albo musieliśmy używać rąk, żeby jakieś kamienie obejść. Nadal nie było to nic strasznego a my i tak po zrobieniu ponad 4tys ft nie spieszyliśmy się nigdzie. Czas mieliśmy nie najgorszy więc dreptaliśmy do przodu, każdy w swoim tempie.
Około 1:30 stanęliśmy na szczycie. Czyli po 5h wspinania się. Chyba rzeczywiście zrobiliśmy 5tys ft. Nasze nogi to czuły. A tu jeszcze zejść trzeba. Ale jak to się mówi, robimy to dla przyjemności.
A co było na szczycie? Nic nie było… bo nad chmury nie wyszliśmy, a chmury lubią się kumulować przy szczytach.
Ale to nic… i tak cieszyliśmy się, że nie padało, że pogoda nam dopisała, i że przez całą drogę do góry mogliśmy podziwiać piękne widoki. Nie było potrzeby siedzieć na szczycie. Troszkę zimno więc zawróciliśmy mając nadzieję, że niżej słoneczko wyjdzie i nas ogrzeje.
Czasem trzeba zejść pod chmury, żeby było pięknie.
Schodzenie to sama przyjemność… no prawie. Przy schodzeniu widoki są zazwyczaj ładniejsze, przy schodzeniu człowiek się mniej męczy, przy schodzeniu jest się bliżej piwa… tylko kolana i nogi mogą pod koniec marudzić, bo wyjść to jedno ale schodzić non-stop w dół przez około 2h to jest pewne obciążenie na nogi. Dlatego skoro zdobyliśmy szczyt to stwierdziliśmy, że z powrotem może weźmiemy kolejkę… jeśli będzie taka możliwość.
Słoneczko nas rozpieszczało w drodze powrotnej. Nie było już chmur i mogliśmy podziwiać Queenstown w dole i otaczające go góry. Fajnie jest położone to miasteczko, nie? Nie dziwne, że jest to stolica wszelkich sportów.
To jest właśnie klasyczna Nowa Zelandia, góry, jeziora i gdzieś pośrodku ty, mały człowieczek.
Darek cały czas powtarzał na szlaku czy ja wiem gdzie ja jestem. Prawda jest taka, że oczywiście wiedziałam, że jestem w Nowej Zelandii. I Nowa Zelandia nie jest już dla mnie taka nie dostępna bo jestem tu drugi raz w życiu. Ale jednocześnie patrząc na ten piękny krajobraz to myślałam, że jestem w jakimś nie dostępnym miejscu. Jakby ktoś mnie na chwilę przetransportował do świata który tak naprawdę na planecie ziemi nie istnieje… a jednak.
Ktoś może powiedzieć, czy chce nam się lecieć tyle godzin. No nie chce… ale może właśnie dlatego Nowa Zelandia jest taka piękna, dziewicza, bez tłumów (przyjemniej na szlakach) bo jest daleko. Wyobraźcie sobie jakby te góry były bliżej NY. Pewnie by były tak rozdeptane i zniszczone jak Adirondacks albo pełne turystów jak Tatry.
Na dół zjechaliśmy kolejką. Na zjazd nie trzeba było kupować biletu więc szybko wskoczyliśmy w wagonik i byliśmy już w hotelu. Dziś się troszkę spieszymy. Mamy parę rzeczy które są zaplanowane na konkretną godzinę. Po pierwsze Darek musi wynająć narty bo jutro czeka go zdobywanie piątego kontynentu na którym zjedzie na nartach. No, a wieczór zakończymy czymś o czym nie możemy przestać mówić i myśleć przez ostanie 7 lat.
To był piękny dzień w górach. Jutro też będzie pięknie - nie ma innej opcji. Trzeba jednak skołować Darkowi narty. Znaleźliśmy lokalną wypożyczalnię gdzie na drzwiach pisze… jesteśmy otwarci jak się świecą światła. I taki klimat małego miasteczka rozumiem. Jak zgaszone to pewnie sami pojechali na narty i kto nie zdążył to jego strata.
Narty stoją więc można przejść do punktu kulminacyjnego dnia.
Dawno, dawno temu a dokładnie 31 października 2016 roku zabrałam Darka na kolację urodzinową. Akurat wypadało to po też cudownym dniu w górach a wybór restauracji padł na Botswanę. Tak tą samą co byliśmy w Auckland. Ale ta w Queenstown była pierwsza. Pierwsza dla nas i pierwsza na świecie. Już z NY zrobiłam rezerwację na dwie kolacje bo nie mogliśmy tu nie wrócić. To właśnie tu zrozumieliśmy co znaczy dobra jagnięcina i od tego momentu w głowach (albo brzuchach) nam się poprzewracało. Ale kto nie spróbował ten nie zrozumie.
Cieszymy się, że za dwa dni znów tu wrócimy. Tym razem wybraliśmy sobie stolik i pani potwierdziła, że właśnie ten co chcemy nam przypisali. Jak to miło jak ludzie czytają w naszych myślach i spełniają nasze marzenia zanim o nie poprosimy. Mówię wam, że ta Nowa Zelandia to magiczne miejsce.
2023.08.05 Nowa Zelandia (dzień 6)
Rano trochę nogi nie chciały działać. Mimo, że wczoraj nie był to jakiś rekordowy hike to mimo wszystko prawie 20km po górach się zrobiło. Zwłaszcza po śniegu, w którym się o wiele bardziej męczysz. Dawno już nie byliśmy na hiku, więc mięśnie zapomniały jak się chodzi.
Nie mieszkaliśmy w hotelu, więc nie mieliśmy żadnego śniadania. Udało się znaleźć jogurt i banan w lodówce i to musiało nam narazie wystarczyć. Miejmy nadzieje, że po drodze do Auckland jakieś miasteczko z kawą i ciastkiem się znajdzie.
Podróżowanie samochodem po NZ nie jest łatwe. Nie dość, że musisz jechać lewą stroną to jeszcze nie ma autostrad. Maksymalna prędkość to 100km/h co w sumie jest ok, bo i tak za bardzo nie ma się gdzie rozpędzić.
Kraj ten jest mega górzysty, a co w związku z tym drogi mają niezliczoną ilość zakrętów, dolin i wzgórz. Na dodatek ogromna ilość turystów którzy zatrzymają się przy każdym widoku i nie wiedzą gdzie mają jechać sprawia, że chciałbyś żeby kolej była lepiej rozwinięta. Nie ma to jak wsiąść do pociągu i …… udać się w nieznane.
Jak wsiadaliśmy do samochodu pod domkiem i Ilonka wpisała adres na lotnisko w Auckland to GPS pokazał 300km!
Ile?! Stwierdziłem. Tymi pastwiskami mam jechać 300km. Przecież my tam nigdy nie dojedziemy.
Dokładnie. Nowa Zelandia ma bardzo mało lasów. Większość terenów to pastwiska z zieloną trawą. Raj dla zwierząt hodowlanych. Krowy, barany, czasami nawet jelenie się wszędzie pasą. A jak jeszcze do tego dodamy górzysty teren i małe zanieczyszczenie to już wiemy dlaczego mięsko tych zwierząt jest jedno z najlepszych na świecie. Wegetarianie w tym kraju nie mają lekko.
W połowie drogi w miasteczku Tokoroa Ilonka wyczaiła piekarnie co nawet ok wyglądała i była otwarta. Można było kawę i jakieś ciacho na śniadanie w końcu zjeść.
Bliżej Auckland nawet autostradę z dwoma pasami wybudowali. I podnieśli prędkość do 110km/h! Ale się sunęło….
Na lotnisko dotarliśmy o czasie. W końcu można było oddać samochód i się odstresować. Długa droga…
Od tego momentu rozpoczynamy oficjalną część wycieczki. Część dla której przylecieliśmy do NZ. Narty na półkuli południowej!
Nie wiem co oczekiwać. Jeździłem na nartach na czterech kontynentach, przyszedł czas na piąty. Jakie są warunki, tereny, trasy, ludzie? …. wiele niewiadomych. Nie sądzą, że NZ pobije Europę czy Stany, ale może dorówna Japonii czy Chile, albo zaskoczy mnie czymś zupełnie nowym. Myślę, że po tym tygodniu będę znał odpowiedzi na te pytania.
Jak narazie wsiadamy do samolotu i lecimy … do Chamonix na południowej półkuli. Czyli do Queenstown!
Queenstown jest największą i chyba najbardziej znaną miejscowością narciarską na południowej półkuli. Dlatego porównałem ją do Chamonix. Tak jak w Chamonix, w Queenstown poza nartami uprawia się też wiele innych sportowych zawodowo, jak rowery górskie, maratony, golf, kajaki, paralotnie…
Samolot podstawili, trzeba wsiadać. Lot trwa tylko 1.5h i oczywiście leci nad przepięknymi górzystymi terenami zwanymi Alpami Południa.
Tak lecąc i lecąc nad tymi górami zacząłem się zastanawiać które Alpy są większe, Europejskie czy NZ. Kiedyś może się dowiem, ale oba pasma górskie są wielkie i piękne. Mają wiele podobieństw. Jak lodowce, budowę, ukształtowanie, jeziora, głębokie doliny… po prostu oba trzeba złazić
Kiedyś lodowce w NZ dochodziły do oceanu jak np. na Alasce, Islandii czy Patagonii. Niestety ze względu na ocieplanie klimatu kurczą się i zmniejszają z roku na rok.
Jeszcze lecąc nad północną wyspą wpadł mi w oko ładny stożek.
Ładny, nie? Nazywa się Mt Taranak i jest położony w Parku Narodowym Egmont
Został już naniesiony na mapę gór do zdobycia. Ktoś dołącza?
Manager hotelu w Auckland powiedział, że lot do Queenstown będzie nam się podobał. Jest wyjątkowy. Miał rację.
Nie dość, że lecisz nad pięknymi terenami to jeszcze lądujesz w sercu gór.
Mało jest lotnik na świecie (a przynajmniej na tych co ja byłem), na których pilot manewruje między górami podchodząc do lądowania. Może Santiago w Chile czy Juneau na Alasce jest porównywalne.
Patrząc przez okno samolotu widać góry ponad tobą. Dziwne uczucie. Doświadczenie w lataniu między górami piloci w Air New Zealand na pewno mają wysokie, więc bezpiecznie wylądowaliśmy.
Hotel mamy w centrum miasta, więc z lotniska tak jak większość turystów poszliśmy na autobus. Niestety nie udało nam się tego ogarnąć, i też długo trzeba czekać. Uber jest niewiele droższy niż dwie osoby autobusem a dowozi cię pod same drzwi.
Byliśmy w Queenstown 7 lat temu. Pierwsze co nam się dzisiaj w oczy rzuciło to mega korki. Kierowca coś próbował robić i objeżdżał je górskimi drogami, ale wciąż to długo trwało. Ilość turystów jaka przyjeżdża do Queenstown jest ogromna. Z samego Auckland jest ponad 10 samolotów dziennie! A teraz tu jest zima i jest mniej turystów niż w letnim okresie.
Ilość nowych domów do wynajmu rośnie tu jak grzyby po deszczu. Coraz bardziej miasteczko się rozrasta i wchodzi wyżej i wyżej w góry.
Powstają nowe bary, restauracje, sklepy… ogólnie to dobrze, miasto się rozwija. Daje miejsca pracy. Ponad 70% ludzi pracuje tu w serwisie. Ale gdzie jest limit. NZ była prawie zamknięta przez długi okres ze względu na Covid. Teraz przeżywa wielki bum, już ilość turystów pobiła czasy sprzed Covid i ciągle rośnie. Niestety rosną też ceny wszystkiego. Przeciętnego mieszkańca Queenstown na mniej rzeczy stać. On musi tu mieszkać, jeść, tankować samochód… a ceny ponoć wzrosły dwukrotnie przez ostatnie 5 lat.
Nowa Zelandia jest wyspą, więc może tak jak Galapagos łatwo limitować ilość turystów. Wystarczy zmniejszyć ilość samolotów i problem z głowy. Ale czy tego chce, czy chce żeby liczyła się bardziej jakość a nie ilość? To nie jest takie proste. Limitowanie turystów jeszcze bardziej wywinduje ceny w górę. Rząd nowozelandzki musiałby zacząć to kontrolować. Ceny wynajmu mieszkań, wody, paliwa, piwa, usług turystycznych…. musiały by być z góry kontrolowane.
Jak narazie po 30 minutch (8km) podjechaliśmy pod nasz mały, butikowy hotel z 13 pokojami. Trafiliśmy na happy hour, wiec oczywiście musieliśmy to wykorzystać. Nie ma to jak NZ Sauvignon Blanc z orzechami.
Dosiedli się do nas lokalni z Auckland to mogliśmy się parę ciekawych rzeczy dowiedzieć. Ale oni mają ciężki akcent. Często musieliśmy się domyślać co mówią.
Dzisiaj za bardzo nie mamy planów na rozrabianie w mieście. Jutro czeka nas największy hike na tym wyjeździe. Jednak trzeba coś zjeść, więc musieliśmy wyjść z hotelu.
Pamiętaliśmy jak byliśmy tutaj 7 lat temu to bardzo zasmakowały nam hamburgery Fergburgers. Dobrze, że piszemy bloga to łatwo jest znaleźć informację sprzed lat. Pomyśleliśmy, że może to być szybka i tania opcja na dzisiejszą kolację.
Niestety jak podeszliśmy pod knajpę to stanęliśmy jak wryci. Kolejka chyba była na godzinę stania. Hamburgery może i są dobre, ale nie aż tak żeby stać z godzinę. Widać co internet robi z ludźmi. Paru influencerów napisało, że są dobre i już jest kolejka.
Poszliśmy do baru obok i bez kolejki dostaliśmy piwko i coś do jedzenia. Oczywiście zamówiłem jagnięcinę. Była dobra, a może i nawet lepsza niż te hamburgery obok.
Po kolacji szybko do hotelu i do spania. Jutro wielki hike nas czeka.
2023.08.04 Tongariro Park Narodowy, NZ (dzień 5)
Jemy i jemy tą jagnięcinę w NZ prawie codziennie. Najwyższa pora zacząć coś spalać tych kalorii i robić miejsce na kolejne przysmaki (czytaj: więcej baranków). One tutaj są po prostu przepyszne.
Mieszkamy gdzieś w środku północnej wyspy nad jeziorem Taupo, koło parku narodowego Tongariro. Ogólnie fajny resort i super widok z balkonu. Niestety ogrzewania nie ogarnęli. Łazienki i sypialnie nie mają ogrzewania. Ogrzewanie jest tylko na dole w kuchni/pokoju gościnnym. Za mało żeby te dwa pietra ogrzać. A w nocy temperatura spada tu do wartości ujemnych. Co prawda łóżko podłącza się do prądu i troche grzeje, ale dalej to za mało. Obudziliśmy się zmarznięci, z katarem i jak jeszcze było ciemno. Na szczęście dzisiaj mamy duży zimowy hike, więc na pewno się zagrzejemy.
Do parku/hiku mamy jakieś 45 minut samochodem piękną, górzystą drogą. Ja uważnie prowadziłem samochód (było koło 0C, więc trzeba było ostrożnie brać zakręty) a Ilonka starała się uchwycić piękno krajobrazu na kliszy.
Około 8:30 dojechaliśmy na parking gdzie było może 8-10 samochodów. Z tym parkingiem to nie jest tutaj łatwo. Na szczęście jest zima i można parkować. Natomiast w lato maksymalnie samochód może stać tylko 3 godziny. Dlaczego tak jest, jak hike zajmuje minimum 6-7 godzin? Za chwile wszystko wytłumaczę.
Nowa Zelandia jest rajem dla górołazów. Góry i szlaki są wszędzie. Każdy kto lubi góry marzy o spacerkach w tych odległych krainach. Z niezliczonej ilości szlaków można wyróżnić 9. Nazywają je „Great Walks” (Cudowne Trasy).
Pięć znajduje się na południowej wyspie, trzy na północnej i jeden na wyspie Stewart. Parę lat temu jak tutaj byliśmy to zrobiliśmy trzy na południowej wyspie. Teraz przyszła kolej na hike Tongariro Alpine Crossing.
Tongariro Alpine Crossing jest to Cudowny Hike w tym Parku Narodowym. Żeby zrobić go całego to trzeba iść 3-4 dni, albo tak jam my, jedną z ciekawszych jego odcinków w ciągu jednego dnia. Jest to jeden z najpopularniejszych hików na północnej wyspie. W lato jest tutaj masakra. Tysiące ludzi każdego dnia chce to zrobić. Dlatego jest limit na parking. W ten sposób ograniczają ilość turystów w lato. Nie jest to łatwy hike, 18-20 kilometrów i trochę skał. Wiele ludzi nie zdaje sobie sprawy z trudności i odległości i pewnie by były problemy. Ograniczenie parkingu powoduje, że ludzie biorą przewodnika, który zapewnia transport, doświadczenie i sprzęt w góry.
W zimie jest zupełnie inaczej. Znacznie mniej ludzi i nie ma limitu na parking. Przewodnik nie jest wymagany ale zalecany. Przy dobrej pogodzie, niskim zagrożeniu lawinowym, sprzęcie i doświadczeniu raczej go nie trzeba. Nie wzięliśmy przewodnika, bo baliśmy się, że nas przydzielą do słabej grupy i możemy nie zdobyć szczytu. Tak niestety się zdarza.
Było słonecznie, na dole bez wiatru, i około +2C. Idealnie na start.
Pierwszy odcinek szlaku prowadzi łatwą, szeroką trasą z niewielkim podnoszeniem się do gory. W oddali widać ośnieżone szczyty do których pomału się przybliżamy.
Jak narazie tylko na parkingu spotkaliśmy parę osób. Cały szlak należał do nas. Gdzie ponoć w lato jest tutaj rzeka ludzi.
W miarę podnoszenia się do góry, przybywało śniegu. Szlak dalej był szeroki i łatwy. Raki czy raczki jeszcze nie były potrzebne.
Ciągle mijaliśmy tablice informacyjne. Jedne ostrzegały turystów o trudnościach dalej z przodu, a drugie informacyjne o miejscu w którym aktualnie się znajdujemy.
Turysto, góry wciąż są żywe! Znajdujesz się w rejonie aktywnego wulkanu, który może wybuchnąć w każdej chwili bez ostrzeżenia - takie napisy spotykaliśmy na tablicach.
Miejmy nadzieję, że dzisiaj wulkan prześpi cały dzień, a my będziemy mogli podziwiać te piękne tereny.
Weszliśmy do doliny lodu i ognia!
Czasami zapachy siarki informowały nas, że wulkan nie śpi i tylko czeka na odpowiedni moment.
Piękna szeroka dolina z idealnie zrobionym drewnianym chodnikiem, który był lekko podniesiony nad ziemię. Pewnie jak są duże śniegi, albo wiosenne roztopy to łatwiej się tędy chodzi.
Po super łatwej dolinie zaczęły się schody. W dosłownym słowa tego znaczeniu. Następny odcinek nosi nazwę Devil Staircase (diabelskie schody).
Kilkaset metrów do góry. Drewniany schodek po schodku, przeplatany śniegiem, lodem, ostrą wulkaniczną skałą, albo sztuczną plastikową kratą, która poprawiała przyczepność butów. Za bardzo nie można było ubrać raków. Szkoda ich niszczyć w takim terenie.
Na szczęście góry w NZ nie są bardzo wysokie, więc nie ma problemu z aklimatyzacją. Maksymalna wysokość na jaką dzisiaj wychodzimy to jest 1,886 metrów.
Krok po kroku, zdjęcie po zdjęcie i osiągnęliśmy płaskowyż.
Wielkie płaskie jak stół pole o średnicy gdzieś 20 minut na nogach. Tutaj już było znacznie więcej śniegu. Na szczęście trasa była wydeptana a śnieg zbity, więc się nie zapadaliśmy. Pewnie dzień czy dwa po obfitych opadach śniegu spacer tędy bez nart czy rakiet może stwarzać problemy.
Po przejściu płaskowyżu musieliśmy już ubrać raki. Szlak ostro zaczął wspinać się pod górę na przełęcz. Usiedliśmy na skałach w słoneczku i zrobiliśmy sobie przerwę.
W tym rejonie zaczęliśmy spotykać znacznie więcej ludzi, którzy mówili, że na przełęczy bardzo wieje i lepiej tutaj się posilić.
Do przełęczy było może 15 minut w głębokim śniegu, ale rozdeptanym. Wyjście nie stwarzało problemu. Znacznie więcej ludzi zaczęliśmy spotykać. Chyba inne szlaki tutaj się krzyżują. Dużo grup ludzi z przewodnikami stało i słuchało uważnie instrukcji jak używać sprzętu. Każdy w kasku, rakach i czekanem.
Kask i raki rozumiem. Natomiast czekan 95% ludzi tutaj nie jest potrzebny i tylko przeszkadza. Ja wiem, on cię ratuje jak się poślizgniesz i lecisz w dół. Ale bez umiejętności użycia go bardziej się nim uszkodzisz niż wyratujesz z opresji. Z reguły czekany są bardzo ostre i szpiczaste. Ludzie trzymali go w ręce jak parasolki w słoneczny dzień, a nie jak sprzęt który ratuje życie w górach.
Z przełęczy na szczyt idzie się gdzieś 30 minut stromym i w zimie oblodzonym szlakiem. Tak też było. Stromo i po lodzie ze skałami.
Na samym początku spotkaliśmy dwoje ludzi którzy szli w dół. Nie wyszli na szczyt, nie mieli raków ani żadnych udogodnień do wspinaczki po lodzie
Jak się okazało jest to para z Czech która przyjechała do NZ na 3 miesiące, ale doszli do wniosku, że za 3 miesiące nie da się tego wielkiego i pięknego kraju zwiedzić. Już się starają o specjalną wizę na rok, która pozwali ci też tutaj pracować. Niestety maksymalny wiek na taką wizę to 45 lat. A szkoda…. chociaż Ilonka już intensywnie myśli…
Czesi chcieli kupić raki albo cokolwiek co poprawi szansę wyjścia na szczyt, ale niestety NZ mało produkuje rzeczy. Większość sprowadza i czas oczekiwania na produkty to są tygodnie. Sklepy niestety też świecą pustkami w sezonie. Na szczęście my mieliśmy raki i raczki przy sobie. Powiedzieliśmy im, że jak chcą zawrócić i iść w raczkach na szczyt to my im pożyczymy. Nie jest to rekomendowane (raczki mogą cię nie utrzymać na lodzie), ale to już ich decyzja.
Postanowili spróbować wyjść na szczyt jeszcze raz. Ubrali raczki i ruszyli za nami. Robiliśmy im mini-stopnie rakami, więc ułatwialiśmy podejście. Zresztą przewodnicy czekanami też robili stopnie. Za bardzo nie wiemy po co, bo na lodzie to nie ma większego znaczenia. Rak utrzyma cię na stromym ludzie. Ale wiadomo, bierzesz przewodnika, płacisz mu za to, więc się stara.
Ściana lodu zdobyta. Wyszliśmy na szczyt!!!! Ale tu wiało. Czasami ciężko było ustać. Parę szybkich zdjęć, oglądnięcie widoków i powrót w dół.
Zejście w dół po stromym lodzie jest trudniejsze niż wyjście. Trzeba bardzo uważać i mocno wbijać raki/raczki w lód żeby uniknąć poślizgu. Pomalutku do przodu, krok za krokiem i doszliśmy do przełęczy.
Tutaj Czesi oddali nam raczki i podziękowali za uratowanie im dnia. Nie muszą tu wracać i zdobywać tego szczytu jeszcze raz. NZ ma ponad 8,000 szczytów i nie ma czasu iść na tą samą górkę dwa razy.
Dalej trochę wiało, więc ruszyliśmy w dół i przerwę zrobiliśmy dopiero na dole w ciepłym słoneczku.
Zdziwiła nas mała ilość śniegu. Rano idąc tędy śnieg był wszędzie a teraz prawie go nie ma. Widać, że górskie słoneczko wykonało dobrą robotę i wszystko stopiło.
Piękny, pierwszy zimowy hike na tym wyjeździe. Naprawdę unikatowy i dzięki wspaniałej pogodzie wszystko przebiegło zgodnie z planem.
Jutro znowu za kółkiem kilkaset kilometrów do Auckland i wylot do największego i najsłynniejszego miasteczka narciarskiego na półkuli południowej…
2023.08.03 Północna wyspa, NZ (dzień 4)
Nie dziwię się, że Władca Pierścieni jest kręcone w Nowej Zelandii. Zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę, że ta piękna kraina jest domem reżysera Sir Peter Jackson. To właśnie on stworzył nie tylko niesamowite działo w historii kina ale też pokazał nam wszystkim jak piękna jest Nowa Zelandia.
Myślę, że Nowa Zelandia była bezsprzecznym wyborem na lokalizację. Natomiast znalezienie tej idealnej polany zajęło troszkę czasu. W 1998 roku reżyser Jackson okrążał helikopterem tą piękną wyspę i wpadła mu w oko farma Alexander. Farma należy do rodziny o nazwisku Alexander i stąd określa się ją jako Alexander Farm.
Znajduje się ona w okolicy Cambridge i właśnie ona stała się naszą pierwszą dzisiejszą atrakcją. Na potrzeby filmu wybudowano 39 domków Hobbitów, przesadzono nawet drzewa a jak trzeba było to i zrobili sztuczne drzewo. Jest takie jedno. Z daleka wygląda na prawdziwe ale podobno jest to sztuczna konstrukcja a liście zostały wyprodukowane w Tajwanie.
W 2009 roku plan filmowy został trochę przebudowany na potrzeby Trylogii Hobbitów. Po tym czasie jednak plan filmowy nie został zniszczony ale został udostępniony turystom pod nazwą Hobbiton.
My z Darkiem nie jesteśmy wielkimi fanami Władcy Pierścieni. Kiedyś nawet myślałam, że nudny to jest film - tylko idą i idą i tak przez parę godzin. Myślę, że teraz skuszę się na oglądnięcie filmu a może nawet przeczytanie książki. Przecież trylogia Tolkiena to ponadczasowe arcydzieło.
Hobbition jednak chciałam zobaczyć z czystej ciekawości. Dla fanów filmu to na pewno jest duże przeżycie, że mogą się napić piwa w Green Dragon Inn czy chodzić ścieżkami tak jak hobbity chodziły.
Prawda jest jednak tak, że większość filmu nadal była kręcona w studio. No bo jak aktor wielkości normalnego człowieka może zmieścić się do takiego domku… co to jednak kamera potrafi zrobić z perspektywą.
Hobbiton był też kręcony w górach i innych pięknych rejonach Nowej Zelandii. Po niektórych miejscach chodziliśmy albo będziemy chodzić pewnie nawet nie zdając sobie sprawy. Jedno jest pewne, oboje wyszliśmy z Hobbiton z przekonaniem, że w drodze powrotnej chyba oglądniemy całą trylogię. Przecież Air New Zealand powinno mieć te filmy w swojej kolekcji.
Wycieczka trwała około 2h. Pan nas oprowadził o wiosce, opowiadał anegdoty filmowe a na koniec zaprosił nas do Green Dragon Inn na piwko. W cenie biletu każdy mógł dostać piwo Ale albo Stout które jest tu ważone dla Hobbitów.. tych mniejszych i tych większych.
Green Dragon Inn robi wrażenie, taka fajna stara karczma gdzie piwo leje się do rana a kominek i głośne rozmowy ogrzewają atmosferę. Green Dragon Inn można też wynajmować na specjalne okazje jak wesela itp. Chyba, znaleźliśmy miejscówkę na nasze urodziny… ale obawiamy się, że dużo gości nie doleci… może na następne okrągłe urodziny. Zacznijcie już zbierać pieniążki.
Po Hobbitonie ruszyliśmy w drogę w kierunku jaskiń Waitomo. Tym razem mieliśmy do pokonania tylko 88km. Staliśmy dobrze z czasem więc po drodze zauroczeni znakiem KIWI skręciliśmy Otorohanga Kiwi House (na plakacie które widzieliśmy przy drodze mówili, że zobaczymy kiwi. W klatce czy jakimś innym pomieszczeniu ale w naturze podobno zobaczenie kiwi jest nie możliwe.
Kiwi jest unikatowym ptakiem, który występuje tylko w Nowej Zelandii. Ma długi dziób i kiedyś miał skrzydła ale ponieważ jego jedynym predatorem był jastrząb to Kiwi postanowiło się schować w krzaki i skrzydła przestały być mu potrzebne. Tak więc w procesie ewolucji skrzydła zniknęły i teraz biedne Kiwi nie może latać. Tak to jest jak się jakiegoś mięśnia albo części ciała nie używa - zanika. Kiwi ma też ciekawą sierść. Sierść jest zbudowana z włosków o podobnej budowie jak kocie wąsy. Przez to sierść kiwi jest dość szorstka a włosy wyglądają jakby stały.
Miejsce do którego zajechaliśmy ma też inne zwierzęta. Można przejść się i podziwiać jakieś lokalne jaszczurki czy inne robaki. Wiadomo jednak, że kiwi jest największą atrakcją. Kiwi jest zwierzęciem nocnym, dlatego stworzyli mu takie duże akwarium gdzie stworzyli warunki leśne a światłami sterują dzień i noc. Jak u nas jest noc to światła się zapalają, żeby kiwi myślało, że jest dzień i trzeba spać. Kiwi przesypia prawie cały dzień i aktywny jest w ciągu nocy. Przez te parę godzin jak kiwi jest aktywne gaszą lampy i ludzie mogą przez szyby podglądać kiwi. Darek miał szczęście i jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności szybciej i zobaczył kiwi zanim się schowało do pudła w którym śpi. Mi niestety nie udało się zobaczyć tego sławnego ptaka. Może w tym jest jego siła…najbardziej interesujące jest to co jest niedostępne.
Po kiwi (które było małą przerwą w drodze) przyszedł czas na jaskinie. Jaskinie Waitomo są chyba najpopularniejszymi jaskiniami w Nowej Zelandii. Ich sława wiąże się ze występowaniem tam świetlików. W folderach reklamowych często pojawia się zdjęcie ludzi na łódce/pontonie, płynących rzeką w jaskini a na skałach nad nimi są małe niebieskie punkciki. Ciekawe doświadczenie, które też chcieliśmy przeżyć. Jaskinia Waitomo nie jest jednak jedyną w tym rejonie która ma świetliki. Do wyboru są trzy jaskinie które mają różny poziom zwiedzania. My zdecydowaliśmy się nie brać najbardziej popularnej wycieczki łódką. My postanowiliśmy odwiedzić jaskinię Ruakuri.
Jaskinię Ruakuri zwiedza się na nogach, Jest to największa jaskinia w rejonie Waitomo. Została ona odkryta 400-500 lat temu. Jaskinie zostały odkryte a wraz z nimi świetliki. Jak tylko wzrok przyzwyczai się do ciemności to widać tysiące małych niebieskich punkcików. Robaczki uwielbiają ten klimat jaskini, wilgotny, ciemny, bezwietrzny. Tutejsze świetliki są jednak inne niż te które my znamy. Tutejsze świetliki nie latają a wręcz przeciwnie są przyklejone do skał. Mają główkę, która świeci przyklejoną do skały i nitkę zwisającą, która robi za ich ciało.
My wybraliśmy jaskinię Ruakuri ze względu na możliwość robienia zdjęć. Niestety światło świetlików ciężko jest uchwycić.
Jaskinia Ruakuri to nie tylko świetliki. Już na wejściu pojawiają się piękne formacje skalne. Pani przewodnik nazwała je falami lub kurtynami. Kurtyna mi zdecydowanie bardziej pasuje do tych formacji choć nie jestem przekonana, że tak właśnie się nazywają w fachowym slangu.
Wycieczka do jaskini Ruakuri pozwala na fotografowanie (nie ma takiej możliwości w Waitomo Glove Cave) co skłoniło nas do wyboru tej właśnie jaskini. Jest też do dłuższa wycieczka. Chodziliśmy po jaskini około 1.5h. W niektórych momentach pani przewodnik gasiła światła i mogliśmy podziwiać świetliki których pojawiało się coraz więcej z każdą minutą jak wzrok się przyzwyczaił do ciemności. Magiczne zjawisko. Ja skupiłam się na robieniu zdjęć żeby uchwycić tą magię ale jak zrozumiałam, że zdjęcia nie wyjdą to po prostu podziwiałam to cudo natury - magia.
W jaskini są zrobione deptaki oraz co widziałam po raz pierwszy, czujniki. Jeśli ktoś się wychyli za bardzo a tym samym zbliży do skał to wydziela się alarm. To dobrze, że tak dbają, żeby idioci nie dotykali skał. Bo skał nie wolno dotykać. Ludzkie ciało wydziela różnego rodzaju oleje, bakterie i inne szkodniki które po przeniesieniu na skałę robią powłokę i jaskinia przestaje rosnąć czyli nie pojawią się żadne nowe stalaktyty i stalagmity.
Muszę przyznać, że sceptycznie podeszliśmy do tej jaskini. Już widzieliśmy trochę jaskiń w życiu więc zastanawialiśmy się co tu może być takie wow co jeszcze nigdy nie widziałam. Tak, robaczkow świecących w jaskini jeszcze nie widzieliśmy ale poza tym? Pozatym zaskoczyła nas pozytywnie. Przypominała mi trochę jaskinię w Słowenii. Postojna jaskinia w Słowenii zrobiła na nas duże wrażenie i była najładniejsza jaką widzieliśmy. Ta była równie piękna i ciekawa. Szczególnie te kurtyny skalne.
Dodatkową ciekawostką było zobaczyć ludzi pod nami. My po jaskini poruszaliśmy się kładkami ale pod nami miejscami była rzeka. W tej rzece można zrobić spływ na oponach. My jednak preferujemy suche atrakcje więc pstrykneliśmy zdjęcie i poszliśmy podziwiać robaczki w ciemności.
Nawet nie zorientowaliśmy się kiedy minęły 2h. Wyszliśmy znów na światło dzienne i nie pozostało nic innego jak spakować się w auto i ruszyć w drogę kolejne 154 km do parku narodowego Tongariro. Nowa Zelandia ma wiele pięknych miejsce ale odległości między nimi są duże. Łączenie Hobbitonu i jaskiń w jednym dniu jest dość popularne, choć są i tacy co wybierają mniejsze odległości i rozdzielają to na dwa dni. U nas jak zawsze jest za dużo do zobaczenia, za mało dni więc pokonujemy 300-500 km dziennie.
2023.08.02 Cathedral Cove, NZ (dzień 3)
Ruszamy w drogę. W Auckland nie ma za bardzo celu siedzieć dłużej niż dzień czy dwa. Jeszcze wrócimy tu na jedną noc w drodze powrotnej ale póki co czas wypożyczyć auto i ruszyć w dalsze rejony.
Dalsze jest w dokładnym tego słowa znaczeniu. Nowa Zelandia może wydawać się mała ale taka nie jest. Schowana na samym południu często jest nie doceniana za swoją wielkość. Powierzchnia Nowej Zelandii jest porównywalna do stanu Kalifornia albo dla lepszego zobrazowania jest większa od Anglii. Położona na mapę Europy będzie się ciągła od Dani do morza Śródziemnego.
Już siedem lat temu przekonaliśmy się, że pokonywanie dużych dystansów w Nowej Zelandii nie jest łatwe. Myśleliśmy, że może północna wyspa z racji bliskości Auckland będzie mieć lepsze drogi ale szybko się przekonaliśmy, że to złudne przekonanie. Dziś i jutro mamy największe dni jeśli chodzi o czas za kierownicą. Wyjeżdżamy w Auckland i kierujemy się w stronę Parku Narodowego Tongariro. Zanim jednak dojedziemy do parku i spędzimy tam dwie noce czeka nas postój w Cambridge.
Na moim bucket list od jakiegoś czasu było zaznaczone miejsce Cathedral Cove. Jest to plaża piaskowa z przepięknymi formacjami skalnymi. Z Auckland jest tam ok. 234 km ale ponieważ mieliśmy cały dzień to stwierdziliśmy, że możemy odwiedzić ten zakątek wyspy.
Jazda po Nowej Zelandii może nie należy do najprzyjemniejszych jeśli chodzi o warunki ale jest bardzo przyjemna jeśli chodzi o widoki. Ta niekończąca się zieleń działa uspokajająco i nawet Darek tak bardzo nie narzekał na jedno pasmowe drogi, tysiące zakrętów i jazdę po lewej stronie. Nowe zakręty to i nowe widoki a widoki tu są piękne.
Droga do Cathedral Cove ma numer 25. Jest to droga gdzie na odcinku ok. 100 km cały czas są zakręty. Zakręt przemienia się w zakręt. Dobrze, że auto mieliśmy z automatyczną skrzynią biegów. Jakby Darek musiał jeszcze zmieniać biegi lewą ręką na tej drodze to by mnie chyba zwolnił.
Droga 25 jest tak słynna, że mają nawet naklejki “Przeżyj drogę 25” (Stay alive on 25).
Dojechaliśmy do Cathedral Cove a tu pisze, że zamknięte. Można niby podpłynąć tam taksówką wodną ale pogoda nie zachęcała. Deszcz pojawiał się i znikał co 15 minut. Ja wcześniej wyczytałam, że taras widokowy jest zamknięty ale doszłam do wniosku, że nam taras nie jest potrzebny, my sobie możemy zrobić spacerek. Zaparkowaliśmy więc niedaleko i chcieliśmy wybrzeżem jakoś przejść. Niestety skaliste wybrzeża mają to do siebie, że ciężko jest miejscami przejść bo skały jak mur oddzielają jedną plaże od drugiej.
Trudno, nie dojdziemy dziś do Cathedral Cove ale plaża na której wylądowaliśmy też piękna…i bez ludzi. Spotkaliśmy dwóch innych zabłąkanych turystów ale poza tym było cicho i spokojnie.
Skoro już byliśmy w tym rejonie to postanowiliśmy spędzić tu troszkę więcej czasu i znaleźć inne atrakcje. Padło na Shakespeare Cliff Lookout, wg. Google wyglądało, że można tam wyjechać, a że było tylko 15 min od nas to czemu nie. Wyjechaliśmy…
Widok super ale od razu wpadła nam w oko plaża, zapomniana, bezludna, niedostępna. Okazało się że dostęp jednak jest. Wiąże się to ze spacerem w dół a potem w górę ale ogólnie nieduży odcinek do przejścia i można podziwiać skały i piękną plażę.
Nawet tęcza nam wyszła.
No tak, deszcz, słońce, deszcz, słońce i tęcza gwarantowana. Bo tęcza to nic innego jak promienie słoneczne odbijające się od kropel wody. I właśnie ten deszcz nas przegonił z plaży. Po tęczy zaczęło padać więc my sru do auta. Troszkę musieliśmy wyjść pod górę na parking ale zanim dotarliśmy do auta znów przestało padać. Typowa pogoda w kratkę.
Z ciekawostek to Lonely Bay (do której zeszliśmy) miała plaże pokrytą muszelkami. Takiej ilości muszelek w jednym miejscu to ja jeszcze nie widziałam.
Pomimo, że Cathedral Cove było zamknięte i nie zobaczyliśmy najważniejszej atrakcji to i tak spędziliśmy tu miło czas podziwiając widoki. Może i lepiej, że Cathedral Cove jest zamknięte i nie ma tu tyle turystów. A może to przez pogodę ich stąd wywiało. Myślę, że jedno i drugie.
Jako bonus atrakcję mieliśmy ujście rzeki. Niespodziewanie na jednej z plaż zobaczyliśmy jak rzeka wpływa do oceanu. Chyba nigdy nie byliśmy przy ujściu rzeki i zawsze się zastanawialiśmy jak to wygląda. Ja z początku myślałam, że to zwykła woda spływa z lądu… no ale w sumie czym jest rzeka jak nie wodą spływającą do morza lub oceanu?
Nie wyglądało to na potężną rzekę, nawet nie wiem czy rzeka ta ma nazwę. Ale widać, że woda płynęła przez znaczną odległość więc ja to nazwę rzeką.
Czas na plażach mijał bardzo przyjemnie bo to są dokładnie plaże które lubimy. Skaliste, piękne widoki, mało ludzi i chłód, że można chodzić w bluzach dresowych.
Niestety pomimo, że pięknie tu, trzeba było się zbierać. Przed nami kolejne 185 km krętymi dróżkami. Tą noc śpimy w Cambridge. Miasteczko nie miało za bardzo wiele do zaoferowania poza fajnym hotelem, blisko jutrzejszych atrakcji. My też po pierwszym dniu jeżdżenia po lewej stronie mieliśmy dość. Dlatego jak spytałam się Darka czy kolację jemy w hotelu czy gdzieś idziemy to wybrał hotel od razu. Na miejscu i bez komplikacji.
Obiad był ok. Hotel nas trochę zdziwił i był idealnym przykładem dobrego marketingu. Spodziewałam się jakiegoś wypas hoteliku nad jeziorem (w końcu nazywa się Hidden Lake Resort) z dobrą restauracją i barem. Nie żebyśmy bar potrzebowali ale spodziewałam się, że będzie miejsce, żeby usiąść przy kominku itp. Jak się okazało to hotel był w zwykłym dwu piętrowym budynku, na dole sklepy na górze pokoje hotelowe. Restauracja, bar, kominek było wszystko razem i jakoś tak nie miało nastroju. My tu tylko na jedną noc przyjechaliśmy więc jakoś nam nie zależało i hotel naprawdę był przyjemny jak na taki, żeby się przy drodze przespać. Natomiast jak ktoś nastawia się na resort i wypoczynek przez tydzień to raczej nie polecam. My po kolacji rozeszliśmy się do swoich obowiązków. Darek pracy - ja bloga i zdjęć. Nie ma lekko, nawet na wakacjach trzeba pracować jak się ma własny biznes.
2023.08.01 Auckland, NZ (dzień 2)
Dzisiaj wielki dzień. Mecz Stany vs. Portugalia. Nie wiele się mówi o mistrzostwach świata kobiet w piłkę nożną. Do pewnego momentu nawet nie wiedziałam, albo inaczej nie myślałam o tym za dużo. W tym roku jednak o tym się dużo mówi zwłaszcza w Stanach bo zespół USA jest podwójnym mistrzem. Przez ostatnie dwie edycje wygrywał najważniejsze trofeum.
Pierwsze mistrzostwa kobiet FIFA World Cup odbyły się w 1991 roku. Wygrały wówczas Stany. Potem wygrały znów w 1999, 2015 i 2019 roku. Jak uda im się wygrać tą edycję to będą mistrzami trzy razy z rzędu. Jest to jakiś tam prestiż o jaki warto zawalczyć.
My do Nowej Zelandii polecieliśmy z totalnie innego powodu ale skoro już będziemy w Auckland, i grają Stany to czemu nie przejść się na mecz. Zwłaszcza, że to mój pierwszy mecz na żywo w piłkę nożną. Widziałam na żywo koszykówkę, hokej, baseball ale jakoś piłka nożna nie była mi po drodze. Tym bardziej cieszę się, że pierwszy mecz będzie babski. Nie jest łatwo przebić szklany sufit w korporacji a w sporcie jeszcze gorzej. Tym bardziej jestem dumna z kobie, że się nie poddają, że pomimo, że są mniej popularne, zarabiają z 10 razy mniej niż męscy piłkarze to nadal brną do przodu i przecierają szlaki. Let’s go girls!
Mecz jest dopiero wieczorem. W samym Auckland jakoś nie bardzo jest co zwiedzać więc jakby było nam mało łódek po Galapagos na przedpołudnie zaplanowałam wycieczkę łódką na delfiny.
Podobno połowa światowych waleni jest w wodach Nowej Zelandii. Delfiny widzieliśmy 7 lat temu jak na południowej wyspie wypłynęliśmy z Akaroa. Wtedy byliśmy dość blisko brzegu. Delfiny pojawiły się na chwilkę, ale nie były zbyt aktywne i szybko popłynęły w swoją stronę.
Z tego co czytałam to teraz jest całkiem dobry okres na zobaczenie delfinów, choć są one cały rok więc prawdopodobieństwo jest dość duże bez względu na porę roku.
Wypływaliśmy z Auckland w ocean, podobno wypłynęliśmy jakieś 30 mil morskich (ok. 55 km). Niby nie dużo ale wystarczająco, żeby zobaczyć morskie ssaki.
Rejony Nowej Zelandii są popularne wśród zwierząt ze względu na plankton. Na statku były dwie biolożki więc trochę nam opowiadały. I tak na przykład dowiedzieliśmy się o dwóch rodzajach planktonów fitoplankton i zooplankton. Słynne algi które może pamiętacie z blogu o Galapagos to fitoplankton. Na Galapagos dowiedzieliśmy się, że to one są głównym producentem tlenu na ziemi. Pani potwierdziła tą informację, choć wszyscy mówią o większości tlenu produkowanej przez oceany to nie ma jednoznacznej odpowiedzi co do procentów. Przyjmuje się między 50-80%.
Czy zatem Amazonka jest nam potrzebna? Myślę, że wszystko jest potrzebne. Przyroda i świat to jeden wielki ekosystem gdzie wszystko zależy od wszystkiego. I pomimo, że większość tlenu pochodzi z oceanów to na pewno dżungle, rzeki, góry są potrzebne, żeby ten ekosystem sprawnie funkcjonował. Nadal jeszcze nie odkryłam roli człowieka więc nie odpowiem na pytanie o sens człowieka na ziemi…poza tym, że jest największym niszczycielem.
Zawartość planktona (fitoplanktona) poznaje się po kolorze wody. Jak woda jest pięknie błękitna to znaczy, że promienie słoneczne przechodzą, woda jest ciepła i pomimo, że plankton ma słońce do fotosyntezy to jest trochę za ciepło i nie ma go tam za wiele. Woda zielonkawa, świadczy o dobrej ilości słońca a jednocześnie dużej ilości odżywczych składników więc jest idealna dla planktona. Brązowawa woda świadczy o zanieczyszczeniu, mule więc światło się nie przedostanie i plankton tam długo nie pożyje.
Zooplankton można zobaczyć w wodzie. Najlepiej pod mikroskopem ale też gołym okiem. Są to takie paprochy. Na powyższym zdjęciu można zobaczyć parę takich proroków pływających to właśnie zooplankton.
Dobra ale my tu na delfiny przypłynęliśmy…były delfiny. I to dużo. Jedyny problem? Za blisko. One pływały równo z łódka bawiły się z nami. Od czasu do czasu któryś złapał rybę ale ogólnie to sobie tak pływały razem z nami.
Delfiny nie tylko mają w rybach pożywienie ale też wodę. Podobnie jak my nie mogą one pić słonej wody więc dzienne zapotrzebowanie wody mają z ryb, które na marginesie połykają w całości bo nie potrafią przeżuwać.
A teraz zagadka…co jest największym zagrożeniem małego delfina?
Hipotermia. Małe delfiny nie mają tłuszczu a że spędzają cały czas w wodzie to hipotermia może ich dołapać. Dlatego mama delfin karmi małe co dwadzieścia minut mlekiem, które przypomina bardziej konsystencję jogurtu bo jest tak tłuste. Dzięki temu delfin buduje warstwę tłuszczu.
Delfiny są ssakami, które spędzają cały czas w wodzie…są też inteligentne więc potrzebują trochę godzin snu. Jak więc śpią? Śpią wyłanczając pół mózgu. Najpierw na 4h wyłanczają jedną półkulę aby potem zrobić to samo z drugą na kolejne 4h. Jak mózg jest wyłączony to delfiny nadal płyną choć jest to bardziej dryfowanie.
Super, że udało nam się zobaczyć tyle delfinów. Nie wiem czy nasza firma jest taka dobra czy ich tu jest tak dużo. Myślę, że to i to. Zdecydowanie załoga dbała o relację z delfinami i nie spędzaliśmy dużo czasu w jednym miejscu. Na koniec wypłynęliśmy jeszcze dalej w ocean i tam zobaczyliśmy wieloryba.
Z daleka ale widzieliśmy jak podnosił płetwy i chlapał na prawo i lewo. Też ciekawe przeżycie. Choć lądowe safari jest dużo lepsze. Tu jednak dużo dzieje się pod wodą i tylko można się domyślać co zwierzęta tam robią.
Rejs trwał jakieś 4h. Droga powrotna troszkę się dłużyła ale wiadomo, że trzeba wypłynąć, żeby zobaczyć zwierzęta. Załoga urozmaicała nam czas opowiadaniami o świecie zwierząt ale my woleliśmy podziwiać widoki.
Do miasta wróciliśmy po czwartej po południu a już o siódmej zaczynał się mecz. Przekąsiliśmy coś na szybko i wróciliśmy do hotelu po szaliki kibiców i chusty. Na mecz mogliśmy iść na nogach (ok 1h) albo wziąć pociąg (0.5h). Byliśmy trochę na styk z czasem więc wybraliśmy pociąg. Dojazd do stadionu był nawet jakoś ogarniety. Pociągi co 10 minut, wpuszczali ludzi bez biletów bo wystarczy mieć bilet na mecz. Cały pociąg kibiców więc portugalski z angielskim się przeplatał a flagi amerykańskie widać było wszędzie.
Przy stadionie wysiadła fala ludzi ale jakoś bez większych przepychanek dotarliśmy na nasze miejsca. Mamy ok siedzenia. Na FIFA jest loteria biletowa. Musisz wcześniej zgłosić, że chcesz bilet i jakiej kategorii. My wzięliśmy kategorii 1 a bilet kosztował nas nie całe $30 na osobę. Po wykupieniu biletów, dopiero po jakimś czasie dostaje się konkretne miejsce i rząd. Siedzieliśmy wśród kibiców amerykańskich więc to plus. Miejsca też były nie najgorsze. Dość wysoko ale te na dole to pewnie zarezerwowane dla ważniejszych gości.
Mecz był słaby trzeba przyznać. Staną wystarczył remis, żeby wyszli z grupy i pomimo, że mecz skończył się 0-0 to nie wiem czy Amerykanie zasłużyli na wyjście z grupy. Za mało się starali. Kibice też jakoś przycichli po połowie jak zobaczyli, że gra nie jest na poziomie mistrzów.
Ogólnie doświadczenie fajne. Chciałabym pójść kiedyś na mecz Argentyny bo oni podobno są lepszymi kibicami. Nasz sektor był dość ospały. Do tego w połowie meczu włączył się alarm pożarowy i część ludzi wyszła. Niby szybko ktoś z obsługi szybko powiedział, że to fałszywy alarm. Ale część ludzi i tak wyszła więc sektor stał się jeszcze cichszy.
Dotrwaliśmy do końca licząc na jakąś bramkę ale ona niestety nigdy nie padła. Troszkę zawiedzeni ruszyliśmy z tłumem w kierunku pociągu. To już była fala, która sama się poruszała. Niestety pakowania do pociągów nie ogarnęli. Chcieli być sprytni i postawili pracowników, żeby blokowali wejście do wagonów, tak aby ludzie poszli na początek składu. Super pomysł tylko że pierwszy wagon się zapełnił a oni dalej nie chcieli wpuszczać. Zaczęła się zamotka bo ludzie zawracali do drugiego wagonu a ci nie chcieli wpuszczać. My jakoś po nowojorsku wpakowaliśmy się do wagonu. Fakt faktem nie były one upchane jak metro w NY w godzinach szczytu przed Covidem. Ale jak na standardy światowe to dość mocno upychali ludzi. W końcu ruszyliśmy i prawie non-stop dotarliśmy do naszej stacji w centrum Auckland.
Jedno zostało nam w głowie…dlaczego nie było detektorów na metal jak się wchodziło na mecz… Pod kurtkami zimowymi można dużo niebezpiecznych rzeczy wnieść a oni tylko sprawdzają plecaki i torebki. Hmmm… czyżby prosili się o kłopoty? Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stanie i mistrzostwa przebiegną w spokoju.
2023.07.31 Auckland, NZ (dzień 1)
Poniedziałek… tak wystartowaliśmy w sobotę ale wylądowaliśmy w poniedziałek. Lecąc do NZ przekracza się granicę daty i takim oto sposobem Niedziela dla nas nie istniała. Za to z powrotem będzie cofanie się w czasie. Wystartujemy w sobotę o 22 godzinie a wylądujemy w sobotę w południe. Pogubić się można…ale kto na wakacjach śledzi jaki jest dzień tygodnia.
Wiedzieliśmy, że będziemy mega zmęczeni po podróży więc na dziś planowaliśmy głównie spanie a potem się zobaczy. Nie ma nic lepszego niż ciepły prysznic i wygodne łóżeczko po 32h w podróży. Zjedliśmy tylko szybko jakieś śniadanie i padliśmy.
Nową Zelandię odwiedziliśmy w 2016 roku. Kraj nam się spodobał i dlatego wracamy tu po 7 latach ale to co najbardziej zapamiętaliśmy z pierwszego wyjazdu to trzy rzeczy:
1) jajka mają piękne pomarańczowe żółtko
2) trawa jest niesamowicie zielona
3) jedzenie jest pyszne nawet w McDonaldzie czuć smak mięsa w hamburgerze.
Oczywiście wiele innych rzeczy wywarło na nas wrażenie, jak krajobraz, spokój, piękno i harmonia.
Pierwszy punkt chcieliśmy sprawdzić od razu…i zgadza się jajka są nadal pyszne (lepsze niż wszystkie organiczne w Stanach), mają piękny żółty kolor i z ciekawostek…jajecznica ma troszke inna formę (zdj. powyżej) ale smakuje dobrze i to się liczy.
Z ciekawostek, kolor żółtka nie świadczy o wartościach odżywczych ale o diecie kur. Na kolor żółtka wpływ mają karotenoidy. Niektórzy mogą dorzucać do jedzenia pigmenty albo wzbogacać dietę kur używając kukurydzy czy innych roślin bogatych w karotenoidy. Czyli ściema? Pewnie tak… nie można nabrać się na wygląd jedzenia bo zazwyczaj to co najładniej wygląda jest najmniej zdrowe. W naszym odczuciu NZ i tak ma jedną ze zdrowszych żywności i wszystko nam tu smakowało. Liczymy, że i tak będzie tym razem.
Jak już mówimy o jedzeniu to zauważyliśmy, że tu na produktach jest poziom zdrowia. I tak ciastka miały dość niski. Tylko 0.5 w skali 5 gwiazdkowej a jogurt 4.5. My jadamy w restauracjach więc nie mieliśmy w rękach wielu produktów spożywczych pakowanych ale, że ciastka mają tylko 0.5 ma sens.
Odespaliśmy troszkę lot i trzeba było zacząć zwiedzanie. Hotel mamy w centrum więc wszędzie na nogach. Auckland nie jest dużym miastem ma 1.67M ludzi. Porównywalnie do Warszawy, choć wydaje się mniejszy. Może jest bardziej rozłożyste miasto. Wieżowców jest tu zdecydowanie mniej niż w Warszawie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od wybrzeża. Auckland położone jest nad zatoką Shoal która łączy się z Pacyfikiem. Podobno jest tu największy port na yachty na południowej półkuli….w sumie jakby na to nie patrzeć to nie mają za dużej konkurencji. Ameryka Południowa, Afryka czy Indonezja pewnie nie ma zapotrzebowania na aż tyle statków dla bogaczy. Z Australią mogliby konkurować ale wygląda, że wygrali i są bardziej popularni. Albo w Australii porty są bardziej rozdzielone po miastach.
Nam w oczy wpadł browar… nie mogło być inaczej, nie? Brew on Quay jest położony nad samą zatoką. Piwo piwem…ale budynek. Wybudowany w 1904 roku był przez pierwsze 50 lat kwaterą główną cukrowni. Strategiczne położenie przy porcie i koleii było idealną lokalizacją. W latach 60tych budynek został zaadaptowany na posterunek policji a dziś….a dziś jest tam browar. Bardzo przyjemny.
Miła pani, która była bardziej śpiąca niż my poinformowała nas, że aktualnie jest tydzień piwa. Wow…my to trafimy zawsze na coś fajnego. W związku z tygodniem piwa mają promocję wagu hamburger i piwko za 30NZD ($18). Niezły deal zwłaszcza, że mięsko wagu.
Miasta powinno się zwiedzać na zasadzie atrakcja / przerwa / atrakcja itp. Było nabrzeże, piwko (choć w historycznym budynku to nie wiem jak to liczyć…) więc przyszedł czas na kolejną atrakcję.
Skytower - każde miasto ma to i Auckland musi mieć wieżę widokową. Otwarta w 1997 roku ma 328 metrów wysokości czyli jest wyższa od Eiffel Tower. Z ciekawostek to podobno wybudowana jest aby przetrwać różne anomalia pogodowe, nawet trzęsienie ziemi do 8 w skali Richtera (jeśli epicentrum jest 20m od wieży, lub dalej).
SkyTower ma kilka pięter, które można odwiedzić. Na 50 piętrze znajduje się bar, najwyżej położony w NZ, raczej nie dziwne skoro jest na najwyższej wieży w kraju. Na 51 piętrze jest VR experience. Jak robiłam virtualne reality to było to lata temu i wiele się od tego czasu zmieniło. Dlatego pomimo, że jest to bardziej atrakcja dla dzieci, ja też zdecydowałam się wykupić dla nas.
VR (virtual reality) jest symulacją jakbyś zjeżdżał na zjeżdżalni. Tylko że zjeżdżalnia jest długa, zawieszona w powietrzu na górze wieży. Gdyby jakość wyświetlanej animacji była lepsza to człowiek mógłby uwierzyć, że to prawda i się przestraszyć. Dla nas była to śmieszna atrakcja ale szczerze spodziewałam się czegoś lepszego. Całe doświadczenie VR trwało jakieś trzy minuty. Tak więc szału nie ma ale zawsze to coś nowego.
Po VR wyjechaliśmy na najwyższe piętro (56). Fajnie było zobaczyć miasto z góry. Zawsze to daje perspektywę i można zobaczyć cały przekrój miasta. Port i rejony nabrzeżne już znaliśmy z poziomu ulicy. W oko natomiast wpadł nam stadion na który jutro się wybieramy aby oglądać mecz. Wypatrzyliśmy też wzgórze (park w środku miasta), który mamy ochotę odwiedzić przed samym wylotem jeśli czas i siły pozwolą. Dziś czy jutro już tam nie zdążymy zaglądnąć ale ostatnią noc też spędzamy w Auckland więc może rano przed wylotem się uda.
Podobno jak na innych wieżach jak ktoś szuka adrenaliny to może przejść się po krawędzi albo nawet skoczyć, my jednak woleliśmy dostać się na dół przy pomocy windy.
Pisałam wyżej że przerwa/atrakcja/przerwa itp. tym razem przerwa to była woda z supermarketu. Samoloty jednak odwadniają na maksa. Darek powie pewnie, że nic lepiej nie nawadnia jak piwo…ja jednak się z tym nie zgodzę. Wodę trzeba pić bo bez wody nie ma życia…ciągle się tego uczymy i ciągle zapominamy, że woda to nasz największy skarb.
Przerwa była więc teraz atrakcja. W Nowej Zelandii i Australii aktualnie trwają mistrzostwa świata w piłkę nożną kobiet. Polska się nie zakwalifikowała ale Stany bronią tytułu. My na mistrzostwa specjalnie nie polecieliśmy ale jak już tu jesteśmy to czemu nie. Poszliśmy więc do strefy kibica aby zaopatrzyć się w jakieś bluzy kibica. Niestety nic ciekawego nie wpadlo nam w oczy. W ogóle jakaś taka ponura ta strefa kibica. Chyba powinni pojechać do Europy na Euro Cup żeby uczyć się od najlepszych.
Strefa kibica może nas nie wciągnęła ale za to położenie i okolica tak. Akurat byliśmy tam na zachód słońca a samo położenie jest nad wodą. Idealne połączenie. Nie ma ładniejszego zachodu słońca niż ten nad wodą jak pomarańczowe kolory rozpływają się na tafli wody.
Przerwa…no tak strefa kibica to kolejna atrakcja. Teraz pora na przerwę. Ta przerwa będzie najdłuższa i najbardziej oczekiwana. Kolacja…
Jak byliśmy w Nowej Zelandii 7 lat temu to zasmakowała nam kolacja w knajpie Botswana Butchery. Okazało się, że mają 4 lokalizacje i jedna z nich jest w Auckland. Tak więc na pierwszą kolację nie mogło być nic innego jak Botswana. Darek ocenił jagnięcinę na 4.25…w skali 1 (nigdy nie pójdę tam znów) a 5 będę jadł codziennie. To są jego słowa. Podobno ta w Queenstown sprzed 7 lat była lepsza….hmmm…ciekawe na ile nasze mózgi ja wyidealizowały. No bo przecież mózg wyrzuca z pamięci złe rzeczy a pamięta tylko te dobre. Najważniejsze, że było pyszne.
Pomimo drzemki popołudniowej padliśmy szybko spać. Miejmy nadzieję, że to dobry znak i jet lag jakoś nas ominie. Zobaczymy jutro rano.
2023.08.30 Houston, TX (dzień 0)
Houston mamy problem. Miałam nadzieję, że nie będę musiała użyć tego słynnego powiedzenia na blogu. Miałam nadzieję, że w blogu pojawi się to w troszkę innym kontekście. Nadzieję trzeba mieć ale podróżowanie jak i życie jest nie przewidywalne.
Słynne powiedzenie “Houston mamy problem” zostało pierwszy raz użyte przez załogę Apollo 13, w 1970 roku. Podobno prawdziwe brzmienie to “Okay, Houston…mamy tutaj problem”. Mass media uprościły to stwierdzenie i teraz każdy używa to częściej lub rzadziej ale zawsze w tym samym celu… mamy problem. Ironia, że nasze “Houston mamy problem” naprawdę tyczyło się Houston.
Pamiętacie naszą wycieczkę na Galapagos? Jak nie to zapraszamy na wcześniejsze wpisy na blogu. Galapagos był moją wycieczką urodzinową. Darek też ma okrągłe urodziny w tym roku więc i on mógł sobie wybrać destynację marzeń. Texas? Ale dlaczego, pomyślicie. Texas w środku lata gdzie temperatura codziennie przekracza barierę 100F (37.8C). Nie pasuje do nas, nie? Texas był jednak tylko pośrednim zakłóceniem. Miało być małą przerwą, stało się małą przeszkodą.
Darek wybrał na swoje urodziny krainę, którą oboje kochamy, ale która jest bardzo daleko. Nowa Zelandia, jeden z naszych top krajów na świecie. Tym razem lecą z nami buty narciarskie więc od razu się domyślacie, że będzie dużo śniegu, gór a wyjazd będzie inny niż typowe zwiedzanie Nowej Zelandii.
Zanim jednak będzie zimno, musi być ciepło i tak padło na przesiadkę w Texas. Air New Zealand, którym lecimy ma połączenie z NY, LA, San Francisco i Houston. Niestety non-stop z NY nie mial opcji SkyCouch (potem opiszę co to) więc musieliśmy się gdzieś przesiąść i padło na Houston.
Niestety Delta ostatnio ma same problemy. O ile dawniej mieliśmy może co dziesiąty lot z opóźnieniem tak teraz niestety jest to nagminne. Jak tylko zobaczyłam poniższy rysunek z demotywatorów to od razu pomyślałam o Delcie. Co tym razem? Tym razem odwołali nam samolot i nie przeżucili nas na nic innego. Tak więc do 2 w nocy siedziałam z Deltą na telefonie i udało im się przenieść nas na lot do Austin. Austin jest 3h samochodem od Houston więc autem musimy to nadrobić. Na szczęście mamy w Austin przyjaciół a oni byli tak mili, że odebrali nas z lotniska i zawieźli do Houston. Dziękujemy!
Co się stało? Nikt do końca nie wie. W piątek samolot, który miał przylecieć z Houston do NY został zawrócony w trakcie lotu i wylądował w Detroit. Czyli NY nie miało dla nas samolotu i skasowali całe połączenie. W momencie jak się dowiedziałam że jest lot skasowany to zaczęłam szukać innych linii lotniczych…niestety wszystkie loty do Houston zostały wykupione. Masakra … zero miejsc. Wtedy pomyśleliśmy o pobliskich lotniskach i Austin wydało się najlepszą opcją.
Z Deltą byłam na telefonie do 2 rano. Przynajmniej scones się upiekły. O4:30 rano już trzeba było wstawać na samolot. Nie zaczyna się dobrze. Nastepny sen za jakieś 34h. W samolotach pomimo, że mamy jakieś małe udogodnienia się na pewno nie wyśpimy. No ale cóż, kto powiedział, że latanie jest miłe i przyjemne. Tak nawet ja już dochodzę do wniosku, że nie lubię latać. Lubię być na miejscu, odkrywać nowe rejony świata ale nie latać.
Na szczęście samolot do Austin nie nawalił. Jakby tak było to chyba byśmy olali całą NZ i pojechali do Catskills na dwa tygodnie. Po śniadanku w samolocie padliśmy i obudziliśmy się dopiero na lądowanie. Udało się dolecieć do Texasu…postęp!
Do Austin chciałam polecieć i pozwiedzać ale nie jak jest ponad 100F (38C). Tak więc zwiedzanie trzeba było zrobić z auta i skupić się tylko na klimatyzowanych miejscach jak stodoła z najlepszym BBQ w mieście.
Pierwsze piwko zaliczone więc wakacje oficjalnie zaliczone. Fajnie było się spotkać z dawno niewidzianymi przyjaciółmi i posłuchać historii o Texasie. Bo Texas to stan ale umysłu!
Samolot do Auckland, NZ mieliśmy dopiero o 22 godzinie tak więc mieliśmy nie wiele ponad 12h przesiadki. Taka przesiadka jest wskazana, żeby zapomnieć o wcześniejszym samolocie. Pierwotnie mieliśmy wielkie plany, że zobaczymy muzeum i stację kosmiczną w Houston. Plan był zrobienia zdjęcia stacji kontroli i wtedy dopiero napisać “Houston mamy problem”. No nic, NASA będzie musiała poczekać na następny raz. Może i dobrze, bo zwiedzanie na szybkiego po 2h spania chyba nie byłoby najbardziej efektowne. W zamian za to udało nam się doładować troszkę baterie w samochodzie do Houston. Dobrze, że nie musieliśmy prowadzić.
W Houston chyba za wiele nie ma do zwiedzania. Samo miasto (a przynajmniej dzielnica gdzie zatrzymaliśmy się na kolację) dość przyjemna. Ale 109F (43C) zdecydowanie nie zachęcało do wysiadania z auta. Tak więc podjazd pod restaurację i kolacja…. a potem znów lotnisko i znów AC. Nie do końca przepadamy, za takim stylem życia, żeby tylko od AC do AC więc cieszyliśmy się, że uciekamy na południe… ale to dalsze południe, to zimne południe.
Na kolację wybraliśmy włoską restaurację La Griglia. Bardzo, bardzo miła obsługa i pyszne jedzenie. Przy takim upale jeść za bardzo się nie da więc ja delikatnie wybrałam tylko sałatkę. Natomiast Darek zaeksperymentował z dzikiem.
Był to trochę dziwny dzik bo nie był dziki… Nie smakował dziczyzną ale nie był to “nudny” smak wieprzowiny. Najważniejsze, że smakowało choć z godzę się z Darkiem jak na dzika to mięso nie zalatywało dziczyzną.
Jedzonko, wino, desery…. aż nie chciało się jechać na lotnisko. Ale po coś te buty narciarskie targamy ze sobą więc trzeba je w końcu wykorzystać. Przyjaciele odwieźli nas na lotnisko, pożegnaliśmy się z obietnicą, że wrócimy tu jak będzie chłodniej, no i ruszyliśmy przed siebie. Odprawa poszła szybko, lotnisko nie za wielkie ale na szczęście pasażerów też dużo nie było więc jakoś wszystko szło sprawnie. I przyszedł czas na dużego ptaka… Ogrom, 60 rzędów a w każdym rzędzie 10 miejsc, układ 3-4-3.
Jak wspominałam wyżej my mamy SkyCouch. Na 16h lot wiedzieliśmy, że chcemy coś więcej niż siedzenie w zwykłej klasie. Klasa business albo pierwsza byłaby najlepsza ale cena nie była zachęcająca. Tak więc do wyboru mieliśmy Premium albo SkyCouch. Stwierdziliśmy, że spróbujemy ten SkyCouch. Za dopłatą $500 w każdą stronę, mamy 3 siedzenia dla siebie. Wykupujemy jakby cały rząd. Do tego jest to specjalny rząd w którym podnóżek się tak rozkłada, że zamyka przerwę między fotelami i można się położyć.
Idealna opcja jak się podróżuje z dziećmi. Jeden rodzic jedno dziecko. Dla nas grubasów było troszkę ciasno ale i tak jak się wymienialiśmy to udawało nam się podreperować sen przez 2h i potem zmiana. Nadal uważamy, że SkyCouch jest troszkę lepszy od premium bo można wyprostować nogi.
“Załoga proszę przygotować samolot na lądowanie”. Najcudowniejsze słowa na tym wyjeździe. Darek czekał na nie od 48h, ja też się bardzo ucieszyłam, że w końcu koniec. Wiedzieliśmy, że jeszcze musimy odpowiadać na parę pytań czy nie przywozimy ze sobą żółwia albo błota na butach ale przynajmniej można robić to na stojąco poruszając się albo przynajmniej dreptać w miejscu.
I tak też było. Po wylądowaniu była najpierw odprawa paszportowa, mój nie przeszedł przez automat i troszkę czasu straciliśmy ale to nic…dzięki temu mam pieczątkę, a Darek nie. A pieczątka z Nowej Zelandii na wagę złota. Jak to się mówi, “ja nie zbieram rzeczy tylko pieczątki w paszporcie”. Po pieczątkach odebranie walizek a potem rozmowa z panią co mamy w walizkach i dlaczego. Czy mamy owoce, mięso, no i standardowo błoto. Na pytanie czy mamy sprzęt górski odpowiedzieliśmy grzecznie, że tak, mamy buty, kijki no i buty narciarskie. Pani się spytała czy buty używane ale my już wiedzieliśmy jakie będzie kolejne pytanie więc od razu dodaliśmy, że używane ale czyste, bo my zawsze myjemy buty po hiku.
Przeszło. Wyszliśmy na zewnątrz i tu od razu udeżył nas chłod. Aż ubraliśmy kurtki puchowe. Była 6 rano, ciemno, mgliście i chłodno. Było jakieś 5-8 C. Po tych wszystkich upałach cudo. Zawołaliśmy ubera i już o 7 rano byliśmy w hotelu.
Śpimy w lokalnym hotelu DeBretts w centrum Auckland. Od razu zrobiłam rezerwację od niedzieli (pomimo, że u nas już poniedziałek) bo chciałam mieć gwarancję, że pokój będzie na nas czekał jak tylko się pojawimy. I tak też się stało! Yupiii…. w końcu łóżeczko.
2016.11.06 Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 15)
Dzisiaj już opuszczany ten daleki i jakże inny kraj. Zanim jednak pojechaliśmy na lotnisko, to chcieliśmy się trochę przejść po Christchurch i pożegnać się z nim.
Miasto to leży na wschodnim wybrzeżu, więc ilość opadów jest znacznie mniejsza niż w górskiej, zachodniej części kraju. Świeciło słoneczko, nie było wiatru, jakieś 18C. Idealna pogoda na spacerek po mieście i na jakieś lokalne śniadanko.
"Trochę" nam żal opuszczać Nową Zelandię. Wiem, byliśmy tu tylko dwa tygodnie, ale staraliśmy się wykorzystać czas na maksa. Czasami odległości czy pogoda nie była po naszej stronie, ale ponoć mogło być gorzej.
Co myślimy o tym kraju po wizycie? Czy nasze wyobrażenie się zmieniło i czy jest inne niż to jakie mieliśmy przed postawieniem naszych stóp na tej dalekiej ziemi? Krótka odpowiedź: tak, trochę inaczej sobie to wszystko wyobrażaliśmy i chcemy tu wrócić.
Wiemy, że jest to długi i daleki lot. Byliśmy stanowczo za krótko. Na początku się zastanawialiśmy dlaczego ludzie się nam dziwią, że przyjechaliśmy tylko na dwa tygodnie. Teraz po tych dwóch tygodniach, my się sami sobie dziwimy. Ale uwierzcie nam, że jak byśmy mogli to byśmy z chęcią przyjechali na 2-3 miesiące i się nie nudzili.
Co nas najbardziej zaskoczyło?
Nie widoki. Spodziewaliśmy się bajkowych krajobrazów i takie zastaliśmy.
Nie ludzie. Wiedzieliśmy, że jest to na maksa turystyczny kraj i lokalni wiedzą, że turystyka to ich jeden z głównych dochodów. Każdy tutaj chce ci pomóc, pokazać drogę, wytłumaczyć, w barach i restauracjach objaśnić menu albo dopasować wino i piwo do ciebie. Zaufanie też jest wysokie. Oni ci po prostu ufają. Jak oddajesz samochód to nikt go nie sprawdza, jak wylatujesz, to nikt ci nie waży bagaży, itd....
Nie czystość i kultura. Każdy z nas ma chyba wyobrażenie o NZ jako o mega czystym kraju i taki zastanie. Od zapachowych mydełek na lotnisku, poprzez zupełny brak śmieci do kultury lokalnych, którzy wiedzą do czego służy kosz na śmieci. Nawet jak parę razy stałem na skrzyżowaniu i nie wiedziałem jak jechać, to ani raz nikt na mnie nie zatrąbił Czy wiecie, że w prawie każdej knajpie która ma siedzenia na zewnątrz były kremy z filtrem do opalania (oczywiście za darmo), żebyś nie dostał poparzenia słonecznego jak pijesz piwko w ogródku.
Byliśmy w szoku jeśli chodzi o jedzenie. Naprawdę, spodziewaliśmy się super świeżego, organicznego i dobrego. To co dostaliśmy to było jeszcze lepsze niż się spodziewaliśmy. Począwszy od fast-foods do dobrych restauracji. Robiąc jajecznicę na boczku rano w domu, czujesz i widzisz, że to jest coś innego niż jadamy w domu. Jedynie to chleb nam nie smakował. Większość mieli te miękkie waty, a nie taki dobry, świeży chlebuś. Mieli bagietki, ale jakieś takie twarde. Nie wiem, może nie znaleźliśmy dobrej piekarni, albo nie mają.
Pod wielkim wrażeniem byliśmy też powietrza. Wiadomo, spodziewaliśmy się czystego, bogatego w tlen powietrza. Ale chyba nie aż tak. Naprawdę, jak się zrobiło parę głębszych wdechów to aż się w głowie kręciło od nadmiaru tlenu. Z drugiej strony czego się spodziewać po kraju, który prawie nie ma ciężkiego przemysłu, a najbliższy sąsiadujący kraj jest oddalony o tysiące kilometrów. Posiada dużo lasów, pastwisk, gór.
Trochę mają słabo rozwiniętą sieć dróg. Przemieszczanie się czasami może stwarzać problem. Zwłaszcza w sezonie (grudzień, styczeń) ilość samochodów na drogach może być problemem. Plusem jest, że wszystkie drogi są za darmo.
Nowa Zelandia nie jest tanim krajem. Aktualnie kurs USD do NZD jest dla nas korzystny, około 1 USD = 0.7 NZD. Ale i tak paliwo, hotele, jedzenie, usługi turystyczne są drogie. Na dłuższy pobyt chyba RV jest dobrym pomysłem. Trochę więcej się wyda na wypożyczenie i paliwo, ale odpadną koszty hotelów i częściowo jedzenia.
Podsumowując wyprawę to jesteśmy zadowoleni i bardzo polecamy. Im dłużej tym lepiej. Jeśli się wybieracie na krócej niż miesiąc to nawet nie starajcie się planować zwiedzenia całego kraju. Nie ma sensu i fizycznie jest to nie możliwe. Myśmy za dwa tygodnie zwiedziliśmy tylko środkowo-południową część południowej wyspy. I tak czasami to już było naciągane. Bardzo polecamy hiki, zwłaszcza te ich Great Walks. Jeszcze bardziej się odrywasz od cywilizowanego świata, a widoki są oszałamiające.
Nowa Zelandia jest krajem z bardzo dużą ilością opadów. Tam na 100% będzie padało. Kurtka i spodnie przeciwdeszczowe, ochrona na plecak, to podstawa.
Jak się nic nie zmieni to planujemy tam wrócić w lipiec, albo sierpień 2019. Niestety też pewnie tylko na 2-3 tygodni. Trochę zwiedzić północnej wyspy, a trochę wrócić na południową. Wtedy tam będzie pełnia zimy, czyli nartki i zimowe spacery.
Przed nami jeszcze ponad 20 godzin w podróży i już w domu. Lecimy na wschód, więc samoloty w tym kierunku szybciej pokonują odległości. Po raz pierwszy zdarzyło nam się cofnąć w czasie. Wystartowaliśmy z Christchurch w niedzielę o 16, mieliśmy dwu-godzinną przesiadkę w Auckland i potem 12-to godzinny lot do Los Angeles. Wylądowaliśmy tam w niedzielę o 13. Siedząc w LA i czekając na kolejny samolot do NY, fajne zdanie powiedziałem: za dwie godziny wsiedliśmy do naszego pierwszego samolotu. Ach te podróże w czasie.
Air New Zealand. Przed przeleceniem się tymi liniami, czytałem trochę o nich i wydawało mi się, że są tak świetne jak najlepsi azjatyccy przewoźniki. Niestety nie są. Nie odbierzcie tego źle, dalej to są bardzo dobre linie. Porównuje ich do najlepszych europejskich, ale jednak do czołówki światowej troszkę im brakuje.
Na start, samolot był opóźniony po godzinie w obie strony. W tamtą stronę spóźniliśmy się na przesiadkę do Christchurch. Dobrze, że tam samoloty latają co godzinę, więc nas przerzucili na następny lot. Zanim wylądowaliśmy to kapitan powiedział, że na przesiadkę nie zdążymy, ale już mamy rezerwacje na następny lot.
Serwis na pokładzie też nie był na najwyższym poziomie. Jedzenie dało się zjeść, ale nie było pyszne, wybór alkoholi nie był super. Częstotliwość też wymaga poprawy.
Ogólnie linie są ok, polecam je, ale jakby jeszcze nad paroma szczegółami popracowali to naprawdę by byli super. Mają duży potencjał, piękny kraj, fajni ludzie, na pewno dadzą radę.
e noho rā (Goodbye)
2016.11.05 Droga do Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 14)
Dzisiaj jest to już nasz ostatni, pełeny dzień wakacji w tej wspaniałej krainie. W planie mamy dojechać do Christchurch, które znajduje się 410 km od Fox Glacier. Zanim to jednak zrobiliśmy postanowiliśmy odwiedzić lodowiec Fox.
Wczoraj zrobiliśmy dosyć duży hike w pobliskiej wiosce i oglądaliśmy Franz Josef. Fox glacier jest mniejszy, ale ponoć też ładny.
Niestety do, albo na żaden z tych lodowców nie można wyjść albo podejść. Na dole one są za bardzo strome i jest to niebezpieczne. Nie ma to jak w Chamonix, gdzie po Valle Blanche w lato można biegać ile się chce (w dolnej partii oczywiście). Tutaj można na oba te lodowce wylecieć helikopterem i dopiero tam, w górnej części (gdzie jest płaściej) z przewodnikiem pochodzić. Nawet to rozważaliśmy, ale często pogoda tutaj nie jest najlepsza, są chmury i nic nie widać. Szkoda czasu i pieniędzy, ta impreza kosztuje ponad 500 NZD na osobę.
W ciągu paru minut podjechaliśmy na parking i ruszyliśmy w górę rzeki lodowcowej. Szlak prowadzi głęboką doliną gdzie jeszcze niedawno (jakieś 200 lat temu) był potężny, gruby lodowiec. Niestety lodowce się kurczą od kilkuset lat. Nie tylko w NZ, ale i na całym świecie.
Po jakieś pół godziny, łatwym szerokim szlakiem doszliśmy do punktu widokowego znajdującego się jakieś 500 metrów od czoła lodowca.
Wszystkie lodowce posuwają się na dół. Ich prędkość zależy od wielu czynników. Ten w górnej części posuwa się 4-5 metrów na dzień, a w dolnej 50-60 cm. Postaliśmy tak chwilę i podziwialiśmy ten ogrom natury. Niestety długa droga przed nami, trzeba się zbierać, powiedzieliśmy.
Parę dni temu wspominałem, że Nowa Zelandia nie ma autostrad. Gorzej, ona, a zwłaszcza jej południowa wyspa jest bardzo górzysta. Oni też tutaj nie mają wiaduktów ani tuneli, a jak mają wiadukt, to aż robią punkt widokowy, bo to jest wielka atrakcja.
Podróżowanie odbywa się wąskimi drogami z niezliczoną ilością serpentyn. Do góry i na dół, do góry i na dół..... i tak cały czas. Często pada, więc nawierzchnia może być śliska. Trzeba bardzo uważać. Ma to też swoje plusy, nie jest nudno jak na autostradzie i kierowca raczej nie uśnie za kierownicą. NZ jest dużym krajem, więc odległości też są znaczne. Myśmy ograniczyli się tylko do środkowo-południowej części południowej wyspy, a i tak za dwa tygodnie zrobiliśmy ponad 3000 km. Średnio robiliśmy około 250 km tymi dróżkami. To tak jakby codziennie jechać z Krakowa do Zakopanego i z powrotem, o wiele bardziej krętą i górską drogą niż Zakopianka.
Jaka rada dla podróżujących? Miejcie dużo ulubionej muzyki (radio raczej nie działa), dobrze przypnijcie bagaże, bo będą latać na serpentynach i tankujcie jak macie już pół baku bo następna (czynna) stacja paliw może być za daleko. Jeszcze jedna rada. Wypożyczcie najmniejszy samochód do jakiego się zmieścicie i będziecie się czuć komfortowo. W tym kraju cena paliwa jest droższa niż w Europie, a po tych górach silniki wyjątkowo dużo palą. Cena ropy jest o wiele niższa niż benzyny, więc jak macie taką opcje, to bierzcie diesla.
Droga do Christchurch prowadzi przez piekny park narodowy, Arthur's pass. Idealne miejsce, na zrobienie sobie przerwy i podziwianie widoków. Aż dziw bierze, że tak blisko (100 km) od największego miasta na południowej wyspie są tak piękne góry, z resortami narciarskimi. Niektórzy to naprawdę mieszkają w raju.
Jeżdżąc tak tysiącami kilometrów po tym kraju, zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego nie widzimy żadnych pól uprawnych. Żadnego zboża, ziemniaków, kukurydzy. Wszystko to zielone pastwiska na których pasą się barany, owce, krowy, sarny....
Do tej pory nie wiemy. Może lokalny farmer lepiej zarobi na mięsie, mleku czy wełnie niż na ziemniakach, które pewnie można sprowadzać z innych krajów.
Około 17 dotarliśmy do Christchurch. Zameldowaliśmy się w tym samym hotelu co spaliśmy pierwszą noc jak tutaj wylądowaliśmy. Hotel Ibis znajduje się w centrum miasta, więc od razu ruszyliśmy na miasto. Dzisiaj mamy specjalny dzień, nasza piąta rocznica ślubu. Mamy to zamiar uczcić w fajnej knajpce. Ale zanim to zrobimy to troszkę powałęsamy się po mieście.
W 2011 (roku naszego ślubu), było tutaj trzęsienie ziemi. Zginęło 185 osoby. Widać, że miasto do końca się jeszcze nie odbudowało. Ku czci i pamięci ofiar, zorganizowali specyficzny rodzaj pomnika, białe krzesła. Każde krzesło symbolizuje jedną ofiarę tragedii. Niestety wśród "dorosłych" krzeseł, były też malutkie, dziecinne krzesełka. Przykre i bolesne....
Idąc dalej natrafiliśmy na specyficzny kościół. Większość konstrukcji jest z tektury. Dziwne, nie? Jak to się może utrzymać i nie zawalić. Ponoć cały mieli zbudować z tektury, ale niestety w Nowej Zelandii nie mają tak mocnej tektury. Sprowadzanie z innych krajów było jednak za drogie.
Dobra, wystarczy zwiedzana, trzeba zacząć świętować naszą rocznicę. Na start poszliśmy do browaru Pomeroy's. Jak to w takim miejscu, mają za dużo craft piw. Znowu musiałem wziąć sobie zestaw paru piw i jak zwykle te świeże piwka mi super smakowały.
Przyszła pora na kolacje. Trip Advisor nam powiedział, że jedna z lepszych restauracji to Bloody Marys. Zrobiliśmy rezerwacje na 21 i głodni udaliśmy się w jej kierunku.
Jeszcze w NZ nie jedliśmy ostryg, więc na start musiały polecieć. Były bardzo ciekawe. Moim zdaniem bardziej "mięsiste" niż te które jadamy na półkuli północnej. Muszle bardzie szpiczaste , mniej płaskie. Podają je bez żadnego sosu, tylko cytrynę dostajesz. Bardziej czujesz ostrygę niż wszystkie sosy jakie z nimi dostajesz.
Już trochę jagnięciny tu jadłem, więc najwyższy sposób spróbować czegoś innego. Dziczyzna też już była, więc przyszła pora na krówkę. W menu wyczytałem, że mają steaki, które leżały w soli 30 dni (dry aged beef). Jadłem je w Stanach wiele razy, są naprawdę pyszne. Ciekawe czy w NZ też robią wspaniałe steaki, takie jak w moim kraju. Cena podobna, za duży kawałek mięsa trzeba zapłacić około 50 NZD.
Po około 20 minutach wołowinka pojawiła się na stole. Na pierwszy rzut oka jest trochę cieńsza niż ta którą jadamy w Stanach. Mięso dalej było miękkie, miały dobry i bogaty smak, rozpływało się w ustach. Klient może sobie zamówić steaka z wieloma sosami. Zamówiłem z pieprzowym sosem, ale poprosiłem żeby podali go z boku, bo przecież dobre mięsko nie wolno jeść z żadnym sosem. Wziąłem sos bardziej dla doświadczenia innego smaku niż dla jego jedzenia. Tak jak pisałem, steak był bardzo dobry, ale nie był super. Jak na mięso, które leży 30 dni w specjalnych lodówkach, przy temperaturze około 0C i ze specjalnymi bryłami soli powinno być lepsze. Nie wiem czy to sprawa pieczenia, rodzaju mięsa, czy diety krówki, ale w Stanach w dobrym steak house dostaniesz lepszy kawałek. Nie wszystko można mieć najlepsze. Nowa Zelandia słynie z jagnięciny i łososia, najlepsze jakie do tej pory jadłem. Natomiast steaki to w Stanach. Chyba, że w tej restauracji nie umieli piec, ale knajpa wyglądała na porządną i miała świetne opinie na internecie. Ilonka miała łososia i pył pyszny.
Słyszałem też, że w Argentynie można dostać dobry kawałek mięcha. Jeszcze nas tam nie było, ale chodzi nam po głowie. Mendoza, steak house, lokalny Malbec, góry Andy..... już się staje głodny.
Oczywiście jak to bywa z winami do jedzenia, jedna butelka to stanowczo za mało. Musiała polecieć druga. Jest takie powiedzenie, że Magnum (1.5L) to jest odpowiedni rozmiar wina na dwie osoby do jedzenia. Pod warunkiem, że ta druga osoba nie pije. U nas nie ma osoby nie pijącej, to chyba musiały by być dwa Magnum, czyli 4 normalne butelki. Na szczęście nie musiało aż tyle wina być wypite.
Restaurację już pomału zamykali, więc przenieśliśmy się z tym winem do sąsiadującego baru. Tam wspominając wspaniałe wakacje, które niestety dobiegały już końca, a także nasze 5 latek w małżeństwie jeszcze chwile posiedzieliśmy.
2016.11.04 Lodowiec Franz Joseph, Nowa Zelandia (dzień 13)
Na dziś przypada nasza piąta rocznica ślubu. A co się robi w tak ważne święto? Jedni idą na pyszną kolację, inni kupują swoim żoną drogą biżuterię. Mój najukochańszy mąż zafundował mi test. A test wygląda mniej więcej tak:
Ale po kolei. Wczoraj po zrobieniu paru-set kilometrów dotarliśmy do małego miasteczka Fox Glacier. To tutaj i 30 km dalej można podziwiać dwa najsławniejsze lodowce Fox i Franz Joseph. Żeby pochodzić po lodowcu trzeba wynająć przewodnika i helikopter, który cię tam wywiezie, a potem przewodnik oprowadzi po lodowcu. Podobno w tym rejonie pada deszcz “tylko” 260 dni w roku więc loty w większość przypadków są odwoływane. Pewnie dlatego kosztują one dość dużo, ok. 500 USD od osoby.
My zdecydowaliśmy, że jak na lodowiec to do Patagonii albo do Chamonix więc na dzień dzisiejszy planowaliśmy tylko spacerki. Do obu lodowców można dojść w miarę wydeptaną drogą. Zajmuje to 1,5h w obie strony I można zobaczyć czoło lodowca.
Wyznając zasadę, że tam gdzie wszyscy jest nudno wybraliśmy trasę na Robert's point. Podobno stamtąd jest się najbliżej lodowca. Trasa ma 12,5 km i wg ich obliczeń powinna zająć nam 5,5h. Pierwsze pół godziny zrobiliśmy szybciej niż przewidywali. Trasa szła szeroką drużką przez typowy Nowo-Zelandzki las.
Potem pojawił się most wiszący. Oni tu kochają mosty wiszące. Jak do tej pory nie miałam doświadczenia z takimi mostami, a tu są na każdym kroku. Tak samo jak kręte drogi (nie ma tu tuneli ani wiaduktów) czy mosty dla samochodów jednokierunkowe. Mosty wiszące są zapewne tańsze w budowie, po za początkową fazą zamocowania lin nie jest wymagany dostęp do mostu z dołu. Dlatego ułatwia to budowę mostów w górach. W ciągu tych ostatnich paru dni przeszłam już chyba z 15 wiszących mostów. Nadal na niektórych czuję się nie pewnie, i nie lubię uczucia chwiejącej się podłogi, ale czego się nie robi dla ładnych widoków.
Tak więc mostek przeszłam a potem następny. Trasa już bardziej przypominała dobrze nam znane Adirondacks niż Great Walks w NZ. Trzeba było przeskakiwać mniejsze strumyczki, skałki i korzenie były standardem, a wszystko było dość mokre. Bo pomimo, że nie padało to i tak wszystko było mokre i wilgotne. Tutaj opady są bardzo częste i pewnie dlatego wszystko jest takie piękne zielone.
Szliśmy z 1.5h kiedy na naszej drodze pojawił się mostek...ten już do małych nie należał. Niestety tego testu nie zdałam. Mam nadzieję, że pomimo to i tak będziemy się kochać następne 50 lat i zwiedzać świat jak szaleńcy.
Przed Nepalem muszę chyba potrenować trochę więcej w NZ bo z tego co się orientuję też tam jest parę ciekawych mostków wiszących. Ten mnie powalił i stwierdziłam, że ja zawracam. Jakoś perspektywa wracania nim nie uśmiechała mi się.
A jak Darek opisuje mostek i dalszą część trasy?
Jeszcze chyba nigdy tyle nie chodziłem po wiszących mostkach co tutaj. I to nie mam na myśli 5 czy 10 metrowego mostku. Mówię o kilkudziesięciu, albo nawet o 100+ metrach w powietrzu.
Wiadomo, wszystkie są bezpieczne, ale to tak jak z role-costerem. Wiesz, że nic ci się nie stanie, a jednak przeżywasz ten moment stąpnięcia na wąską, drewnianą, wiszącą w powietrzu deskę.
Masz takie dziwne uczucie, jak jeszcze nawet nie jesteś w połowie, a mostek się już nieźle buja. Im dalej idziesz, tym huśtanie staje się coraz to bardziej odczuwalne. Starasz się nie patrzeć w dół, bo wiesz, czujesz i słyszysz, że pod tobą długo nie ma nic, a później to już tylko skały i wodospady. Jednak musisz patrzeć pod nogi, bo większość z nich jest bardzo wąska, praktycznie ciężko się jest na nich mijać. Deski też są śliskie, wiadomo, leje tutaj często.
Ufff.... najdłuższy mostek zaliczony. Jakoś długo się po nim szło. Teraz już powinno polecieć. Niestety nie. To już nie jest nowozelandzki Great Walk. Szlak nie był tak super przygotowany.
Szedł strono pod górę, po kamieniach i korzeniach. W dodatku ostro padał deszcz, więc wszystko było super śliskie. Jak to w Rain Forest, kamienie były obrośnięte mchem, po którym płynęła woda, a korzenie też nie stanowiły stabilnego gruntu.
Po jakiś dwóch godzinach doszedłem do punktu widokowego. Wow, cel uświęca środki, powiedziałem, jak zobaczyłem co mnie otacza.
Może nie było dobrej widoczności, ale i tak było wspaniale. Te góry, wodospady, lodowiec, no i oczywiście brak człowieka. Byłem sam. Tak stałem, patrzyłem i nawet nie wiem kiedy zleciało jakieś 10 minut.
Teraz już naprawdę ostro lało. Wiedziałem, że przede mną długa droga na dół, a w takich warunkach o wiele gorzej i wolniej idzie się na dół niż do góry. Schodząc tak na dół spotykałem nawet trochę ludzi, którzy dopiero teraz szli do góry. Prawie każdy się mnie pytał czy ma jeszcze daleko do końca. Pod koniec jak mówiłem, że macie jeszcze przynajmniej 1.5h, i podobnie tyle samo w dół, to niektórzy mówili, ILE?!
Dużo ludzi było odpowiednio przygotowanych do warunków. Był to najtrudniejszy hike jaki zrobiłem w NZ. Na dole były ostrzenia, że nie będzie łatwo. Niestety niektórzy chyba sobie nie zdawali sprawy gdzie idą i już na dole byli przemoczeni. A im wyżej tym było gorzej, stromiej, zimniej i bardziej wiało. Bez odpowiedniego ubrania na deszcz i w tenisówkach to ten "spacerek" chyba nie należy do przyjemności. Ach ta dzisiejsza młodzież.
Jak Darek wspomniał niestety pogoda się zepsuła. Zanim doszłam do auta to już ładnie zaczęło padać. Skoro zeszłam dużo wcześniej niż planowałam chciałam podejść jak wszyscy turyści na czoło lodowca. Spacerek nie duży 1.5h ale w deszczu to żadna przyjemność.
Poczekałam chwilkę ale nie zapowiadało się, żeby deszcz przestał padać. Tak więc zakryłam aparat kurtka i ruszyłam w kierunku lodowca - w końcu zdjęcia muszą być. Trasa jest bardzo dobrze przygotowana. Widać, że chodzą tam i ludzie w japonkach i butach na hike. Niestety ze względów bezpieczeństwa nie można dojść do lodowca i ogląda się go tylko z za barierek. Mogliby te barierki zrobić troszkę bliżej. Punkt obserwacyjny zmienia się w zależność od aktualnego stanu pogody i lodowca. Dziś był 750m przed lodowcem.
Szłam dość szybko więc cała trasa zajęła mi 1h. Na szczęście w autku jest sucho i można wreszcie wyschnąć. Darek dołączył do mnie, też cały przemoczony ale szczęśliwy, że udało mu się zobaczyć lodowiec. Doszliśmy do wniosku, że lodowiec Fox nie ma sensu oglądać dziś kiedy pogoda jest zła. Lepiej jutro rano podjechać tam. Podobno rano zawsze są większe szanse na ładną pogodę o czym przekonaliśmy się rano. Żal nam było trochę turystów, którzy kupili wycieczki helikopterem i teraz oglądali tylko chmury bo przecież nie wiało i wycieczki nie zostały odwołane.
Miasteczko Fox Glacier jest bardzo małe. Jedna główna ulica którą przejdziesz w 30 min. Parę sklepów z pamiątkami, bary i restauracje i oczywiście hotele. Pewnie gdyby nie fakt, że mają lodowiec nie byłoby tu nic. My odwiedziliśmy jeden lokalny Saloon. Było dość wcześnie i może dlatego nie było za dużo ludzi. My za to nie chcieliśmy długo siedzieć bo w domku czekało dobre winko i rocznicowa kolacja - dziś skromnie tylko lokalne serki, prosciutto i inne lokalne przysmaki, za to smacznie i przytulnie.
No i bym zapomniała...mieliśmy jednego gościa na naszej skromnej kolacji. Papuga Kea - jedyna górska papuga spotykana tylko w Nowej Zelandii. Kea aktualnie jest pod ochroną ale parę lat temu była mocno tępiona przez ludzi. Podobno potrafiła polować na jagniątka. Aż, ciężko uwierzyć jak taka mała papuga mogła upolować/zabić małego baranka.
Tak więc Kea przyszła na nasz ganek, zaczęła skrzeczeć w swoim języku a Darek zlitował się i poczęstował ją chlebem. Baliśmy się otwierać szeroko drzwi balkonowe, żeby nam nie weszła i nie zagościła w naszym pokoju. Tak więc przez szybę w drzwiach robiliśmy jej zdjęcia.
Zjadła kromkę chleba i odleciała, ale po jakiejś godzinie przyleciała znów i zaczęła skrzeczeć. Tym razem już jej nie dawaliśmy jeść. Chyba nie powinno się karmić dzikich zwierząt - nawet takich co się nie boją ludzi.
2016.11.03 Jezioro Wanaka, Nowa Zelandia (dzień 12)
Pomimo, że z Mt. Cook do fox Glacier w linii prostej jest ok. 30 km to my musieliśmy zrobić 460 km aby przejechać z jednego miejsca do drugiego.
To bynajmniej nie był nasz wymysł tylko wymysł departamentu dróg w NZ. Pomimo, że każdy (no może 95%) turysta zwiedza Nową Zelandię przemieszczając się non-stop z punktu A do B to ich drogi w cale nie są rewelacyjne. Ich autostrady to jedno-pasmowa droga. Teoretycznie możesz tam jechać 100 km/h ale jest to ciężkie do osiągnięcia bo non-stop są ostre zakręty. Na szczęście nie mają problemów z korkami i często ilość samochodów na drodze można policzyć na palcach jednej ręki.
Nowa Zelandia też nie ma żadnych tuneli ani wiaduktów. My rozpieszczeni przez tunel Mt. Blanc i ogólnie ilość tuneli i wiaduktów w Europie troszkę narzekaliśmy. Tak więc skoro nie ma tunelu pod górami to trzeba jechać na około i pokonać 460 km.
Po drodze nie ma wiele cywilizacji. W związku z tym widoki są powalające a jedyne stworzenia jakie się widuje po drodze to owce. Oczywiście nie narzekaliśmy tylko czasem po drodze stawaliśmy pstryknąć jakieś zdjęcie.
Pierwszym większym miastem napotkanym na naszej drodze była Wanaka. Miasto to jest położone nad jeziorem o tej samej nazwie. My postanowiliśmy zrobić sobie tam przerwę. Tym razem skomplikowałam Darkowi drogę do baru i najpierw kazałam mu przejść labirynt.
Puzzle World to rodzaj muzeum gdze przedstawiane są różnego rodzaju iluzje, hologramy czy przekrzywione domy. Posiadają oni też labirynt. Z począku nam się wydawało, że eee....damy radę, nic trudnego. Tak więc ambitnie zdecydowaliśmy się na zrobienie trudniejszej wersji. W labiryncie są 4 wieże, każda w innym rogu. Aby zaliczyć labirynt trzeba wejść do każdej wieży (łatwiejsza opcja) albo wejść do wieży w odpowiedniej kolejności (żółta, zielona, niebieska, czerwona). Podobno podstawowa wersja zajmuje 30-60 min a zaawansowana 60-90 min.
I tak szukając żółtego rogu doszliśmy najpierw do zielonego. Skoro robimy opcję zaawansowaną to sie nie liczy. Potem z żółtego znów zaczęliśmy szukać zielonego i tak w kółko. Musimy przyznać, że zabawa była przednia a labirynt wcale nie był łatwy. Nam zajęło około 90 min to znalezienie wszystkich wież w odpowiedniej kolejności. Potem przyszedł czas na pokoje iluzji. Najbardziej spodobał nam się "tilted house", przekrzywiony dom. Wchodzisz do niego i nagle błędnik zaczyna świrować.
Ponieważ podłoga jest przekrzywiona w stosunku do płaszczyzny ziemi i nie masz żadnych okien jako odnośnika to twój mózg nie wie co się dzieje. Słyszałam o tym wcześniej ale bycie tam w środku i przeżycie tego na własnej skórze jest nie do opisania.
Dzięki temu trikowi oszukują też fizykę. I tak woda płynie do góry a kulka na stole nie leci w dół tylko do góry.
Jak to łatwo jest oszukać nasz mózg. Mała zmiana otoczenia, zamknięcie człowieka w pomieszczeniu bez okien, dać mu inny punkt odniesienia i już nasza percepcja postrzegania świata jest inna.
Kolejnym punktem był pokój który z zewnątrz (bez obiektów, ludzi w środku) wygląda normalnie. Zwykły pokój, podłoga, sufit i dwie pary drzwi. Wszystko się zmienia kiedy wejdziemy do środka. W jednym rogu ludzie są bardzo mali a w drugim wielkoludy. Wrażenie takie jest ze względu na odległość sufitu od podłogi. Nic w tym pokoju nie jest proste i dzięki temu można się bawić w wielkoludy i liliputy.
Muzeum ma też do zaoferowania inne iluzje i ogólnie jest zabawą dla dzieci jak i dorosłych. Bardzo ciekawy pomysł na "muzeum". Po spędzeniu dobrze ponad 2h w Puzzle World pojechaliśmy nad jezioro. Jezioro Wanaka jest przepięknym jeziorem otoczonym górami, Miasteczko położone jest na jego południowym brzegu. Miasteczko nie duże ale przez swoją lokalizację widać, że bardzo popularne wśród turystów.
Wzdłuż jeziora jest deptak i parę barów i restauracji. My wstąpiliśmy do jednego z nich na lunch. Fajnie się tak zrelaksować po pokonaniu ponad 200 km. Niestety kolejne 200 km było przed nami i znów ruszyliśmy w drogę.
Teraz wjeżdżaliśmy w rejon zwany "West Coast". Najpierw droga wiodła przez góry i jeziora a potem wzdłuż linii brzegowej. Tak więc po jednej stronie mieliśmy piękne góry i lasy tropikalne a po drugiej plażę. A my jechaliśmy w kierunku lodowców.
Kiedy dojechaliśmy do naszego lodge (Fox Glacier Lodge) pani powiedziała nam, że tu niedaleko jest plaża na której się można opalać a całkiem niedaleko widać góry pokryte lodowcami...hmmm...ciekawe.
Podobno lodowce Fox i Franz Joseph są jedynymi lodowcami na świecie które wchodzą w las tropikalny. Dawniej były one dłuższe i dochodziły do oceanu. Teraz łączą się z lasem tropikalnym. No nic jutro zobaczymy te słynne lodowce. Póki co lekka kolacja i do spania bo jutro hike i oglądanie lodowców.
2016.11.02 Hike w Mt. Cook Parku Narodowym, Nowa Zelandia (dzień 11)
Mt. Cook Village rzeczywiście jest malutka. Wczoraj w ciągu paru minut udało nam się całą objechać. Z drugiej strony tutaj nie przyjeżdżasz na zakupy, ani na spędzanie czasu w wiosce. Każdy tutaj chce iść na hike, albo przynajmniej dojść do punktów widokowych gdzie może oglądać wspaniałe ośnieżone Alpy południowe z których schodzą lodowce.
My zaplanowaliśmy średniej długości hike, chcemy dojść do Schroniska Muller, wysokość 1800 metrów. Jak siła, pogoda i warunki śnieżne dopiszą, to obok schroniska jest szczyt Mt. Oliver (1933 metrów), który też mamy w planie zdobyć. Powyżej schroniska już nie ma szlaków, idzie się za pomocą mapy albo GPSa. Oliver nie jest techniczny i przy dobrej pogodzie widać go ze schroniska. Szczyt ten zyskał swoją sławę dzięki Edmundowi Hilary, który swoją karierę alpinistyczną rozpoczął właśnie od tego szczytu.
Zaparkowaliśmy samochód na parkingu i tu mała niespodzianka. Obok nas zaparkował RV. Wysiadła z niego para i zapytała się gdzie idziemy. Odpowiedzieliśmy, że idziemy do Muller House. Oni szli do Hooker Lake i chcieli się dowiedzieć jakie są warunki, bo mają ze sobą cztero-miesięczne dziecko. Warunki nie były najlepsze, +5C, chmury i lekki deszczyk. Chyba im to za bardzo nie przeszkadzało bo wybrali się tam na hike, na który idzie się jakieś 3 godziny. Ta para jest z Izraela i podróżuje po NZ miesiąc w RV. Coraz więcej ludzi z tego kraju spotykamy. Miesiąc temu w Monachium na Octoberfest też świętowali. Szacun!!!
Nasz start był z wysokości 700 metrów, czyli mieliśmy do pokonania 1100 metrów w pionie do schroniska. Obliczyliśmy, że w 4-4.5 godzin tam dotrzemy. Niestety pogoda nie zapowiadała się najlepsza. Chmury, mgła i lekki deszczyk. My się pogody nie boimy (na dole), ubraliśmy się w odpowiednie ubrania i ruszyliśmy przed siebie.
Nowa Zelandia może jest jednych z najładniejszych krajów, ale pogodę to nie ma najlepszą. Zwłaszcza rejon fiordów i gór jest bardzo mokry. Rocznie spada tutaj około 7-8 metrów wody w różnej postaci! Dla porównania średnia na Ziemi jest poniżej metra. W Seattle spada około metra, a w najbardziej mokrym mieście w kontynentalnej części Stanów ilość opadów wynosi 1.5 metra. Mowa oczywiście o Nowym Orleanie.
Dlatego pewnie ceny za helikoptery, albo za inne podobne usługi widokowe są tak drogie. Oni mają niewiele dni żeby zarobić kasę. Większość dni loty są odwołane ze względu na złą pogodę!
Na dole było jeszcze OK. Nie było wiatru, a chmury, aż tak bardzo wszystkiego nie zasłaniały.
Ten hike jest bardzo specyficzny. Idzie się bardzo stromo do góry, ale super przygotowaną trasą. Zrobili stopnie, które Ilonka w drodze powrotnej policzyła (tak, deszczowa pogoda czasami wpływa depresyjne). Naliczyła aż 1814 stopni! Stopnie mają wiele zalet. Główna to ta, że w klimatach w których ciągle pada deszcz albo śnieg, woda nie płynie trasą na dół i jej nie niszczy.
Od tego momentu szlak jest o wiele trudniejszy i już nie ma schodków, tylko są strome skały. Chodzenie po mokrych skałach w deszczu nie należy do łatwych rzeczy, więc nasza prędkość znacznie zmalała. Do tego już wyszliśmy z lasu i wiaterek czasami też dawał znać o sobie.
Idąc tak do góry spotkaliśmy pana co schodził w dół ze schroniska. Zamieniliśmy parę zdań. Powiedział, że koło chatki dalej nie ma słońca i że jest dużo śniegu. Raki mieliśmy ze sobą, więc śniegiem się nie przejmowaliśmy. Gorzej było z widokami. Mieliśmy nadzieję, że wyjdziemy z chmur i będą odlotowe widoki. Po dłuższej naradzie podjęliśmy decyzje o powrocie na dół. Szkoda, ale lepiej coś na dole zrobić niż siedzieć w chmurach.
I tak ze spuszczonymi głowami schodziliśmy w dół. Ilonki głowa była cały czas spuszczona bo liczyła schody.
Im niżej tym pogoda stawała się lepsza. Na dole już większość czasu byliśmy w słońcu. Dzisiaj chmury upatrzyły sobie wyższe partie gór i tam się zasiedziały.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się w letnie ubrania, zjedli po kanapeczce, wypili po piwku i ruszyli w inne miejsce. Pół godziny od parkingu można dojść do punktu widokowego Kea Point.
Jest to miejsce gdzie przy ładnej pogodzie można oglądać Mt. Cook (najwyższy szczyt w NZ, 3724 metrów), a także inne lokalne wysokie górki. Udało nam się zdobyć ławeczkę gdzie naprawdę się super siedziało i oglądało te wspaniałe górki. Pogoda jak to w górach, często się zmienia, więc tym razem słońce wygrało i wygoniło chmury.
Dalej już nie było szlaku, ale oczywiście my zawsze coś wymyślimy i poszliśmy dalej. Kilkaset metrów w górę znaleźliśmy świetną skałę, która posłużyła nam za ławeczkę.
Tak sobie siedzieliśmy, chłodziliśmy się piwkiem i obserwowali lodowce. Co jakiś czas odrywały się potężne bryły lodu i spadając w dół robiły wiele hałasu. Trochę ludzi też tu przyszło. Robili zdjęcia, chodzili wokół, każdy był pod wrażeniem potęgi lodowców.
Dosiadł się do nas pan z Kanady, z Toronto. Gostek uwielbia lodowce. Ponoć był na każdym kontynencie je oglądać. Mieliśmy trochę wspólnych tematów, bo my już też wiele "zamarzniętych rzek" widzieliśmy. Jednak Kanadyjczyk powiedział, że nie ma to jak Patagonia. Potężne, długie, schodzące do oceanu. Coś jak Alaska, tylko brak ludzi, i to jest piękne. Planujemy, planujemy....
Posiedzieliśmy tak chyba z godzinę i wróciliśmy do samochodu. Po drodze odebraliśmy pizze z takiego fajnego miejsca i na balkonie z fajnym winkiem (oczywiście Pinot Noir z Central Otago), patrząc na wspaniałe góry w promieniach zachodzącego słońca, wspominaliśmy dzisiejszy dzień.
Dzień rozpoczął się wielkimi planami zdobycia szczytu Oliver. Niestety pogoda miała inne dla nas plany. Wygoniła nas ze szczytów i kazała siedzieć w dolinkach, gdzie też było przyjemnie. W wysokich górach pogoda jest nie do przewidzenia. Jak to powiedział kapitan na jednym ze statków. Co 10 minut dostaje nową pogodę, bo dalej do przodu nikt nie jest w stanie przewidzieć. Zdobywanie szczytów w złych warunkach jest za bardzo niebezpieczne. Lepiej odłożyć to na inny czas, góra poczeka, nigdzie nie pójdzie.
2016.11.01 Winiarnie & Mt. Cook, Nowa Zelandia (dzień 10)
Po wczorajszej urodzinowej imprezce Darusia przyszedł czas na opuszczenie Queenstown. Miasteczko bardzo nam się spodobało i chętnie tu wrócimy w sezonie narciarskim. Musi tu być fajnie w zimie jak całe miasteczko zawalone będzie narciarzami. Póki co jest wiosna i rano postanowiłam przejść się po miasteczku, zrobić jakieś zakupy no i przede wszystkim skombinować jakieś śniadanko. W końcu solenizant zasługuje na śniadanie do łóżka. No i znalazłam.....śniadanie ze strzykawką... nie ma to jak kupić pączka (bardzo dobrego zresztą) i dostać do niego strzykawkę pełną nadzienia. Super pomyśl bo dajesz sobie tyle nadzienia ile dusza zapragnie.
Ciekawa sprawa – nie mamy tu kaca. Nie imprezujemy za dużo więc to na pewno jest powód ale przecież wczoraj wypiliśmy troszkę więcej i nadal dziś obudziliśmy się jakby nigdy nic. To chyba to powietrze. Na pewno wrócimy dotlenieni jak nigdy w życiu bo przecież nie ma chyba na świecie kraju, który ma lepsze powietrze.
Po śniadanku przyszedł czas na wino. Dosłownie i w przenośni. Dziś planowaliśmy przejechać z Queenstown do Parku Narodowego Mt. Cook. Droga która łączy te dwa miejsca przechodzi przez rejon zwany Central Otago. Rejon ten zaraz po Marlborough jest jednym z bardziej znanych winnic w Nowej Zelandii. Central Otago charakteryzuje się ciepłymi dniami (w lecie temp. dochodzą do 28C) jak i zimnymi nocami (temp. spada do 9C). Klimat taki jest dość dobry dla „zimnych” winogron. Tak więc uprawiane są tu głównie Pinot Noir, Riesling jak i Pino Gris etc. Również winogrona te, poprzez częste zmiany temperatur cechują się wyższą kwasowością.
Wczoraj do kolacji piliśmy wino z winiarni Gibbston Valley i bardzo nam smakowało. Tak się fajnie złożyło, że winiarnia ta jest dokładnie po drodze z Queenstown do Mt. Cook. Tak więc grzechem byłoby nie wstąpić.
Testowanie win jak i cała otoczka jest zbliżona do stylu amerykańskiego. Jest dedykowany bar gdzie każdy turysta może podejść i wybrać sobie co chce testować. Jest też sala restauracyjna gdzie można zjeść lunch i oczywiście zamówić wino z winiarni. My ograniczyliśmy się do testowania. Niestety win tych nie można kupić w Stanach. Produkują oni za mało win aby mieli co eksportować do USA. Nam winka zasmakowały i zdecydowaliśmy się przywieźć jedno do NY. Wygląda, że nasza lodówka znów się wzbogaci o nową pozycję.
Zauważyliśmy, że wszystkie wina jakie piliśmy w NZ są odkręcane. Troszkę nas to zaczęło zastanawiać. Spytaliśmy się więc Pana w winiarni o powód dlaczego nie używają korków. Podobno, przez to, że NZ jest stosunkowo małym producentem wina dostawali korki gorszej jakość. Przez co procent win które się psuły był dość wysoki i przestało im się to opłacać. Podobno najlepsze korki idą do USA, Francji czy innych krajów. Pewnie to i prawda, że mała, biedna Nowa Zelandia nie mogła się wybić ale myślę, że koszty też miały znaczenie. Przewiezienie tylu korków do NZ może być dość kosztowne.
Po zakupach w winiarni ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy inne winiarnie ale już sobie je darowaliśmy. Chcieliśmy się ograniczyć do tych najlepszych/unikatowych. Mijaliśmy też jakieś lokalne potworki/zwierzątka pasące się na łąkach.
Droga do Mt. Cook'a zajęła nam około 3h ale jak zwykle nie narzekaliśmy. Widoki po drodze były niesamowite a otaczająca nas zieleń tylko nas uspokajała. Około 17 godziny dojechaliśmy do wioski Mt. Cook. Spodziewaliśmy się czegoś małego ale nie aż tak. Wioska ta znajduje się w parku narodowym i ma tylko hotele. Jest ich ok 10 i jedyne restauracje to te hotelowe.
Fajnie tak mieszkać w samym parku i budzić się z widokiem na górki. Kolejny plus mieszkania w parku to odległość na hiki. Wszędzie blisko więc przed kolacją mogliśmy sobie podejść i zobaczyć lodowiec Tasman. Jest to największy lodowiec na półkuli południowej, poza Antarktydą, oczywiście. Niestety do samego lodowca się nie dojdzie ale można wyjść na punkt widokowy.
Widok jest piękny, a pewnie jeszcze ładniejszy jak jest mniejsze zachmurzenie. Z punktu widokowego można zobaczyć lodowiec który niestety zmniejsza się z każdym rokiem. Jest też piękny widok na jezioro powstałe z wód polodowcowych. Na jeziorze jeszcze od czasu do czasu są mniejsze odłamy lodowca.
Nam się jezioro tak spodobało, że zeszłyśmy na dół i inną trasą poszliśmy do jeziora. Stąd już nie widać lodowca ale jest się bliżej odłamków lodu. Najładniejszy jednak widok jest z rzeki Tasman. Tam można „prawie” dotknąć brył lodu.
W tym rejonie można jeszcze przejść się do Blue Lakes (niebieskie jeziora). Oczywiście, skoro jest trasa to my poszliśmy. Niestety jeziora miały niski poziom wody i nie było tego powalającego widoku. Dopiero trzecie jezioro jest lekko niebieskawe. Pierwsze dwa bardziej przypominają kałużę, niż piękne górskie jeziora. Ale warto się przejść dalej do trzeciego jeziora.
Po spacerku już nie wiele się działo. Kolacja, blog i do spania....jutro kolejny wielki hike. Mam nadzieję, że pogoda nam dopisze.
2016.10.31 Routeburn Track, Queenstown, Nowa Zelandia (dzień 9)
Routeburn Track, jeden z ośmiu wspaniałych Great Walks w Nowej Zelandii. Znajduje się w miarę blisko Queenstown, jakieś półtorej godziny malowniczą drogą wzdłuż jeziora Wakatipu.
Szlak ma 32km. Można go zacząć tak jak my, z Queenstown, albo z drugiej strony, z drogi na Milford Sound. Zalecane jest go pokonać w 2-3 dni. Jest firma co ci przewiezie samochód na drugą stronę jak planujesz zrobić całą trasę. Samochodem jedziesz prawie 5 godzin.
Można też go przejść tak jak my to zrobiliśmy, w jeden, długi dzień. Zaczynasz z dolinki, wychodzisz na przełęcz i wracasz tą samą drogą. Wtedy długość hiku wynosi 27km. Najlepsze widoki i tak są z przełęczy, wcześniej po obu stronach idzie się lasami.
Wyjechaliśmy wcześnie rano z Queenstown i przepiękną drogą wzdłuż jeziora udaliśmy się na początek szlaku. Pogoda zapowiadała się wspaniała, słońce świeciło na bezchmurnym niebie i było bezwietrznie.
W słońcu na parkingu na wysokości 460 metrów było +3C, natomiast jak weszliśmy w las, to poczuliśmy lekki mrozik na twarzy. Uwielbiamy taki start, można iść szybko, nie pocić się, a orzeźwiające powietrze dodaje wiele energii. Szło się dobrze przygotowaną, szeroką trasą wzdłuż strumyka. Woda w nim była nadzwyczaj czysta. Naprawdę, nawet na głębokości wielu metrów, dalej widziało się dno w tej turkusowej wodzie. Czasami szlak urozmaicały nam wiszące, huśtające się mostki.
Do pierwszego schroniska, Routeburn Flats doszliśmy gdzieś w 2 godziny. Ładnie położone schronisko na skraju wielkiej, trawiastej polany przez którą leniwie wiła się rzeczka. Usiedliśmy na ławce w słoneczku i podziwialiśmy wspaniałe widoki.
Schroniskiem opiekuje się pani, która pochodzi z Berlina. 10 lat temu tu przyjechała i powiedziała, że tu jest pięknie i nigdy już nie wyjechała. Ludzie to jednak mają odwagę na takie decyzje. Troszkę jeszcze z nią pogadaliśmy i ruszyliśmy dalej w drogę. Pani, dowiedziawszy się o naszych dalszych planach na hike, powiedziała, że jeszcze mamy dużo przed sobą. Ostrzegła nas też, że w godzinach popołudniowych wyżej w górach ma być silny wiatr i żeby jak najszybciej iść w góry i ewentualnie zawrócić jak będzie niebezpiecznie.
Słuchając rad Niemki, ubraliśmy plecaki i szybko ruszyliśmy w górę. Tutaj już nie było tak łatwo. Szlak nadal był w miarę szeroki, ale jego nachylenie drastycznie się zmieniło, było stromo. Nadal było chłodno, więc nie pocąc się posuwaliśmy się do góry. Dalej byliśmy w lesie, ale co krok to wyłaniały się przepiękne góry.
Po jakiejś godzinie doszliśmy do kolejnego schroniska, Routeburn falls. Jest to nawet dość spory kompleks budynków, które znajdują się na wysokości 1000 metrów, tuż na granicy lasu.
Nie tracąc czasu (pogoda ma się pogorszyć), ruszyliśmy dalej w górę. Zaraz jak wyszliśmy z lasu to poczuliśmy mocniejszy wiatr, ale nadal było ok. Wiedzieliśmy, że do przełęczy mamy jeszcze jakieś dwie godziny marszu. Tutaj już się zupełnie inaczej szło. Ponad lasami, alpejskimi polanami, wiele wodospadów, a te widoki...!!!
Można pewnie tu iść szybciej, ale się nie dało. Za piękne tereny nas otaczały. Za każdym zakrętem było coś innego, coś ciekawszego, coś co powodowało, że aparat i kamera sama wpadała do ręki.
Pod koniec były już nawet odcinki po śniegu, ale nie za długie, ani nie super strome. Łatwe do pokonania.
Przełęcz, Harris Saddle (1255 m), osiągnęliśmy koło 14. Tu już trochę wiało, ale nadal było znośnie. Tuż obok przełęczy znajduje się jezioro o tej samej nazwie. Idealnie wkomponowane w górski krajobraz, aż by się chciało rozbić namiot i spędzić tam kilka dni.
Ze względu na wiatr ciężko było na przełęczy się posilić. Około 10 minut w przeciwnym kierunku znajduje się schron, w którym w zaciszu można usiąść i odpocząć. Nie można tam nocować. Wiedzieliśmy, że potem 10 minut pod górę musimy wracać, ale i tak była to najlepsza opcja.
W schronie było trochę osób. Nawet spotkaliśmy parę z Polski, którzy mieli robić całą trasę, ale się wystraszyli pogody. Druga para była mieszana (Anglia i NZ). W latach 90 byli w Krakowie. Bardzo im się podobało. Najbardziej wspominali jak wyjechali na jakąś wioskę w okolicach Krakowa i się przejechali wozem drabiniastym. Ciekawie o jakiej wiosce mówili. Ale ten świat jest mały, co?
Fajnie się siedziało, ale niestety trzeba było wyjść i wracać na dół. Najpierw 10 minut na górę na przełęcz, gdzie znowu jeziorko nas przywitało wspaniałym widokiem.
Schronisko Routeburn falls w miarę szybko osiągnęliśmy. Od tego momentu zaczynają się lasy, więc wiatru już się tak bardzo nie baliśmy. Postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i w końcu zjeść jakiś lunch.
Teraz już leciało w dół. Dobrze przygotowana trasa, w lesie, bez wiatru. Co chwilę tylko zatrzymywaliśmy się na podziwianie widoków, oglądanie krystalicznie czystych wodospadów albo napotkanych po drodze mieszkańców lasu.
Około 18 dotarliśmy do samochodu. Był to duży i długi hike. 27 km i jakieś 1200 metrów do góry i na dół. Nogi to trochę odczuły, ale było warto, zwłaszcza w tak pięknej pogodzie, która rzadko się zdarza w tej części NZ.
Na 20:30 mieliśmy zrobioną rezerwacje w Queenstown na urodzinową kolację. Extra czas wykorzystaliśmy na farmę baranów. Musieliśmy sobie przecież jakiegoś wybrać na kolacje.
Tak jak wczoraj pisałem, Queenstown to imprezowe miasto, ale też słynie z bardzo dobrych restauracji. Dzisiaj mam urodziny, więc trzeba to jakoś godnie świętować. Wybraliśmy restaurację Botswana Butchery, która ponoć jest rajem dla ludzi którzy kochają mięska!
Teraz w Queenstown nie ma sezonu, a restauracja była pełna. Kelner nam powiedział, że w sezonie to trzeba rezerwacje robić tak wcześnie jak się rezerwuje hotel, tygodniami do przodu. Chyba jednak dobrze tu gotują
Na start poleciał tatar, i to nie byle jaki tatar, z sarny. Jedliście kiedyś? Oczywiście jak każdy dobry tatar, był posiekany, a nie mielony. Ponoć mielone mięso już nie ma tej struktury, co siekane. Wszystkie włókna są rozerwane i je się jak niedopieczony hamburger. Ostatnio jadamy tatary z różnych żyjątek (łosoś, tuńczyk, krowa...) i wszystko siekają. Coś chyba w tym musi być.
Jak smakuje surowa sarnina? Jednym słowem, pyszna. Mięsko rozpływało się w ustach. Oczywiście ma smak dziczyzny, ale tutaj nawet jagnięcina smakuje dziko.
Jak przystało na dobrą knajpę, listę win też mieli bogatą. Większość win to nowozelandzkie Pinot Noir, takie też szukaliśmy. Somalier polecił nam wino z pobliskiej winiarni, Gibson Valley 2014. Tak nam smakowało, że może jutro pojedziemy do tej winiarni na wine tasting i na zakupy. W końcu będziemy przejeżdżać przez Central Otago. Bardzo mała produkcja, więc te wina nie są osiągalne w Stanach. Nasze wyobrażenie o winach z NZ się "troszkę" zmieniło, zwłaszcza z Central Otago. Ich Pinot Noir bardziej przypominają wina z Oregon czy Burgundy a nie np. z Marlborough w NZ. Ach, jak te podróże nas kształcą!
Przyszedł czas na główne danie. Oczywiście wybór mięs mają olbrzymi, ale będąc w kraju, który hoduje najlepszą jagnięcinę na świecie, grzechem by było jej tutaj nie zamówić. Ponoć jagnięcina w Walii też jest pyszna. Jadł ktoś?
Zamawianie dalej nie było proste, bo mają parę rodzajów tego mięsa. Różne części baranka, a także z różnych części kraju (niziny, wyżyny).
Wybraliśmy Lamb Shoulder z górskiego baranka (to chyba jest udziec barani, albo łopatka). Mięso jest podawane na dwie osoby i waży "jedyne" 1.4kg. Kość z tego ważyła 250 gramów, więc mieliśmy ponad kilogram idealnie wypieczonego mięcha. Nie ma co opisywać jak to smakowało, bo to tak jak z widokami w górach, brak słów.
Było przepyszne! Z zewnątrz skórka idealnie zrumieniona, a w środku soczyste, delikatne mięsko. Wiem, że pieczenie to nie wszystko, trzeba mieć też dobre zwierze, które nie siedzi na farmie, tylko biega po górkach i zajada świeżą, czystą trawę. Jego mięśnie wtedy stają się mocne, silne, dobrze przerośnięte, co potem widać na talerzu.
Tak siedzieliśmy, ogryzaliśmy kosteczki i zastanawialiśmy się, że dzięki podróżą człowiek ma możliwości poznawania nowych kultur, zwyczajów, ludzi, a także kuchni, które oczywiście różnią się od naszej.
Do lizania kosteczek musiało polecieć drugie wino. Tym razem wzięliśmy Akitu, też PN z Central Otago. Nie było, aż tak złożone i pełne jak to pierwsze, ale też "dało się wypić".
Ach co to był za wieczór. Dziękuje Ilonko za wspaniałe urodziny.
2016.10.30 Queenstown, Nowa Zelandia (dzień 8)
Queenstown, centrum światowej ekstremalnej turystyki. Małe miasteczko położone w południowo-zachodniej części południowej wyspy w Nowej Zelandii.
Organizowane jest tu ponad 200 różnego rodzaju sportów. Od rybactwa, przez najszybszy zip-line na świecie, do bungy-jumping z balonów. Praktycznie większość ekstremalnych sportów jakie są na Ziemi można tu znaleźć i uprawiać. Warunki geograficzne na to pozwalają. Miasteczko położone jest w dolinie między wysokimi górami. Żeby tego było mało, to znajduje się nad 70km Długim jeziorem.
W tym rejonie znajdują się też 4 resorty narciarskie, które, jak patrzyliśmy na mapy tras, są ciekawe. Czarno to widzę! Wiem, lecieć 30+ godzin na nartki to trochę daleko, ale narty to przecież nie tylko narty, to cała otoczka tego wszystkiego. Teraz tu jest poza sezonem, a w barach są ciekawe imprezy, dużo lokalnych, muzyka na żywo..... W sezonie tu musi być ostro, pewnie coś jak w Zermatt, albo jeszcze lepiej. Myślimy, że lipiec lub sierpień 2019 nas tu ponownie zobaczą. Czy ktoś jeszcze lubi nartki i imprezy?
Ale od początku. Dzisiaj troszkę pospaliśmy i dopiero wyjechaliśmy koło 11 rano z Te Anau. Do Queenstown mieliśmy jakieś dwie godziny samochodem. Nigdzie się nie spiesząc, jechaliśmy powoli, malowniczą drogą wśród zielonych pastwisk lokalnej hodowli. Sarny, Jelenie, Owieczki....wszystko się pasło!
W tym rejonie jest chyba więcej turystów niż w miejscach gdzie do tej pory bywaliśmy. Parę razy stał samochód policyjny na poboczu i mierzył prędkość, a także widzieliśmy sytuację jak tajniak pogonił jeden z samochodów. My spokojnie, podziwiając wspaniałe widoki jechaliśmy do przodu, ciągle się zatrzymując i robiąc przepiękne zdjęcia.
Około 15 dojechaliśmy do Queenstown. Szybkie zameldowanie się w hotelu i na miasto. Trochę już zgłodnieliśmy, więc trzeba coś wrzucić na ząb. Ilonka już była na to przygotowana i powiedziała, że może pójdziemy na lokalne hamburgery do Fergburger. Coś w rodzaju Five Guys albo In&Out. Takie lepsze fast food.
Hmmmm..... a nie ma coś lepszego w tym mieście, zapytałem?
A co nie masz ochoty na Sweet Bambi albo Little Lamby, Ilonka odpowiedziała.
No dobra, pokiwałem głową i poszliśmy. Drugi raz pokiwałem głową jak zobaczyłem w jakiej kolejce muszę stać żeby je zamówić. Kolejka, aż była na zewnątrz. W kolejce dostaliśmy menu i przestałem już kiwać głową. Poza tradycyjnymi hamburgerami z krówki, mieli z jagnięciny, z sarenki i wiele innych kombinacji. Kiedyś zwykła knajpa z hamburgerami teraz stała się destynacją i nawet lokalni przychodzą tu na lunch.
Zamówiliśmy jeden z krowy, a drugi z jagnięciny. Oba były pyszne. Naprawdę mi smakowały. W Nowej Zelandii nawet fast food jest smaczne. Świeże, lokalne, bez dużej ilości wszystkich nikomu nie potrzebnych konserwantów.
Po lunchu postanowiliśmy wyjechać gondolą na górę. Miasteczko jest małe i w ciągu parunastu minut można prawie wszędzie się dostać na nogach. Gondolą nie jedzie się długo, natomiast bardzo stromo i w ciągu 5 minut można mieć zupełnie inne widoki.
Widać, że gondola w dużej mierze obsługuje rowerzystów, bo jest ich tu trochę. Mają wiele ciekawych tras z góry. Od zielonych do podwójnych diamentów. Co kto lubi, albo może lepiej, co kto umie! Na górze też jest bungy-jumping.
Nigdy tego nie robiliśmy, ale nie wiem czy bym się odważył. Musiał bym chyba wcześniej iść do baru i zrobić parę głębszych. Z tym tutaj nie ma problemu, bo parę barów jest na górze. Jest też restauracja, kawiarnia, sklepy, zjeżdżalnie na saneczkach po betonowych torach..... Wszystko co potrzebujesz żeby zabić czas i portfel.
Zjechaliśmy z góry i tu się zaczęło. Wiedzieliśmy, że jutro mamy duży hike i że dzisiaj przydało by się w miarę wcześnie wrócić do hotelu. Niestety nie do końca nam się to udało.
Zaczęliśmy od baru na statku, Perky's. Kapitan serwował dobre piwko, fajnie bujało, wokół inne łódki pływały, słońce świeciło. Posiedzieliśmy chwilkę.
Potem przenieśliśmy się do baru Atlas. Tu już było gorzej. Mieli za duży wybór piw, więc musieliśmy wiele próbować.
Świetny browar. Każdy, każdego tu zna. Nawet turyści są mile widziani i jest im objaśniane wiele rzeczy. Jak np. gdzie jest łazienka. Łazienka jest w lodówce.
W drodze do hotelu odwiedziliśmy jeszcze jeden bar, Searle Lane. Mieli live music, więc też dobrze się siedziało. Znowu zgłodnieliśmy, lokalna pizza uratowała nam życie.
Wracając do hotelu lokalni traktowali nas jak swoich. Do końca nie wiemy dlaczego. Może dlatego, że już było późno, a przecież turyści już śpią. A może dlatego, że Ilonka miała fajną kapuzę na głowie. No chyba nie dlatego, że było już bardzo zimno, a ja dalej w krótkich spodenkach plątałem się po ulicach.