2016.11.04 Lodowiec Franz Joseph, Nowa Zelandia (dzień 13)
Na dziś przypada nasza piąta rocznica ślubu. A co się robi w tak ważne święto? Jedni idą na pyszną kolację, inni kupują swoim żoną drogą biżuterię. Mój najukochańszy mąż zafundował mi test. A test wygląda mniej więcej tak:
Ale po kolei. Wczoraj po zrobieniu paru-set kilometrów dotarliśmy do małego miasteczka Fox Glacier. To tutaj i 30 km dalej można podziwiać dwa najsławniejsze lodowce Fox i Franz Joseph. Żeby pochodzić po lodowcu trzeba wynająć przewodnika i helikopter, który cię tam wywiezie, a potem przewodnik oprowadzi po lodowcu. Podobno w tym rejonie pada deszcz “tylko” 260 dni w roku więc loty w większość przypadków są odwoływane. Pewnie dlatego kosztują one dość dużo, ok. 500 USD od osoby.
My zdecydowaliśmy, że jak na lodowiec to do Patagonii albo do Chamonix więc na dzień dzisiejszy planowaliśmy tylko spacerki. Do obu lodowców można dojść w miarę wydeptaną drogą. Zajmuje to 1,5h w obie strony I można zobaczyć czoło lodowca.
Wyznając zasadę, że tam gdzie wszyscy jest nudno wybraliśmy trasę na Robert's point. Podobno stamtąd jest się najbliżej lodowca. Trasa ma 12,5 km i wg ich obliczeń powinna zająć nam 5,5h. Pierwsze pół godziny zrobiliśmy szybciej niż przewidywali. Trasa szła szeroką drużką przez typowy Nowo-Zelandzki las.
Potem pojawił się most wiszący. Oni tu kochają mosty wiszące. Jak do tej pory nie miałam doświadczenia z takimi mostami, a tu są na każdym kroku. Tak samo jak kręte drogi (nie ma tu tuneli ani wiaduktów) czy mosty dla samochodów jednokierunkowe. Mosty wiszące są zapewne tańsze w budowie, po za początkową fazą zamocowania lin nie jest wymagany dostęp do mostu z dołu. Dlatego ułatwia to budowę mostów w górach. W ciągu tych ostatnich paru dni przeszłam już chyba z 15 wiszących mostów. Nadal na niektórych czuję się nie pewnie, i nie lubię uczucia chwiejącej się podłogi, ale czego się nie robi dla ładnych widoków.
Tak więc mostek przeszłam a potem następny. Trasa już bardziej przypominała dobrze nam znane Adirondacks niż Great Walks w NZ. Trzeba było przeskakiwać mniejsze strumyczki, skałki i korzenie były standardem, a wszystko było dość mokre. Bo pomimo, że nie padało to i tak wszystko było mokre i wilgotne. Tutaj opady są bardzo częste i pewnie dlatego wszystko jest takie piękne zielone.
Szliśmy z 1.5h kiedy na naszej drodze pojawił się mostek...ten już do małych nie należał. Niestety tego testu nie zdałam. Mam nadzieję, że pomimo to i tak będziemy się kochać następne 50 lat i zwiedzać świat jak szaleńcy.
Przed Nepalem muszę chyba potrenować trochę więcej w NZ bo z tego co się orientuję też tam jest parę ciekawych mostków wiszących. Ten mnie powalił i stwierdziłam, że ja zawracam. Jakoś perspektywa wracania nim nie uśmiechała mi się.
A jak Darek opisuje mostek i dalszą część trasy?
Jeszcze chyba nigdy tyle nie chodziłem po wiszących mostkach co tutaj. I to nie mam na myśli 5 czy 10 metrowego mostku. Mówię o kilkudziesięciu, albo nawet o 100+ metrach w powietrzu.
Wiadomo, wszystkie są bezpieczne, ale to tak jak z role-costerem. Wiesz, że nic ci się nie stanie, a jednak przeżywasz ten moment stąpnięcia na wąską, drewnianą, wiszącą w powietrzu deskę.
Masz takie dziwne uczucie, jak jeszcze nawet nie jesteś w połowie, a mostek się już nieźle buja. Im dalej idziesz, tym huśtanie staje się coraz to bardziej odczuwalne. Starasz się nie patrzeć w dół, bo wiesz, czujesz i słyszysz, że pod tobą długo nie ma nic, a później to już tylko skały i wodospady. Jednak musisz patrzeć pod nogi, bo większość z nich jest bardzo wąska, praktycznie ciężko się jest na nich mijać. Deski też są śliskie, wiadomo, leje tutaj często.
Ufff.... najdłuższy mostek zaliczony. Jakoś długo się po nim szło. Teraz już powinno polecieć. Niestety nie. To już nie jest nowozelandzki Great Walk. Szlak nie był tak super przygotowany.
Szedł strono pod górę, po kamieniach i korzeniach. W dodatku ostro padał deszcz, więc wszystko było super śliskie. Jak to w Rain Forest, kamienie były obrośnięte mchem, po którym płynęła woda, a korzenie też nie stanowiły stabilnego gruntu.
Po jakiś dwóch godzinach doszedłem do punktu widokowego. Wow, cel uświęca środki, powiedziałem, jak zobaczyłem co mnie otacza.
Może nie było dobrej widoczności, ale i tak było wspaniale. Te góry, wodospady, lodowiec, no i oczywiście brak człowieka. Byłem sam. Tak stałem, patrzyłem i nawet nie wiem kiedy zleciało jakieś 10 minut.
Teraz już naprawdę ostro lało. Wiedziałem, że przede mną długa droga na dół, a w takich warunkach o wiele gorzej i wolniej idzie się na dół niż do góry. Schodząc tak na dół spotykałem nawet trochę ludzi, którzy dopiero teraz szli do góry. Prawie każdy się mnie pytał czy ma jeszcze daleko do końca. Pod koniec jak mówiłem, że macie jeszcze przynajmniej 1.5h, i podobnie tyle samo w dół, to niektórzy mówili, ILE?!
Dużo ludzi było odpowiednio przygotowanych do warunków. Był to najtrudniejszy hike jaki zrobiłem w NZ. Na dole były ostrzenia, że nie będzie łatwo. Niestety niektórzy chyba sobie nie zdawali sprawy gdzie idą i już na dole byli przemoczeni. A im wyżej tym było gorzej, stromiej, zimniej i bardziej wiało. Bez odpowiedniego ubrania na deszcz i w tenisówkach to ten "spacerek" chyba nie należy do przyjemności. Ach ta dzisiejsza młodzież.
Jak Darek wspomniał niestety pogoda się zepsuła. Zanim doszłam do auta to już ładnie zaczęło padać. Skoro zeszłam dużo wcześniej niż planowałam chciałam podejść jak wszyscy turyści na czoło lodowca. Spacerek nie duży 1.5h ale w deszczu to żadna przyjemność.
Poczekałam chwilkę ale nie zapowiadało się, żeby deszcz przestał padać. Tak więc zakryłam aparat kurtka i ruszyłam w kierunku lodowca - w końcu zdjęcia muszą być. Trasa jest bardzo dobrze przygotowana. Widać, że chodzą tam i ludzie w japonkach i butach na hike. Niestety ze względów bezpieczeństwa nie można dojść do lodowca i ogląda się go tylko z za barierek. Mogliby te barierki zrobić troszkę bliżej. Punkt obserwacyjny zmienia się w zależność od aktualnego stanu pogody i lodowca. Dziś był 750m przed lodowcem.
Szłam dość szybko więc cała trasa zajęła mi 1h. Na szczęście w autku jest sucho i można wreszcie wyschnąć. Darek dołączył do mnie, też cały przemoczony ale szczęśliwy, że udało mu się zobaczyć lodowiec. Doszliśmy do wniosku, że lodowiec Fox nie ma sensu oglądać dziś kiedy pogoda jest zła. Lepiej jutro rano podjechać tam. Podobno rano zawsze są większe szanse na ładną pogodę o czym przekonaliśmy się rano. Żal nam było trochę turystów, którzy kupili wycieczki helikopterem i teraz oglądali tylko chmury bo przecież nie wiało i wycieczki nie zostały odwołane.
Miasteczko Fox Glacier jest bardzo małe. Jedna główna ulica którą przejdziesz w 30 min. Parę sklepów z pamiątkami, bary i restauracje i oczywiście hotele. Pewnie gdyby nie fakt, że mają lodowiec nie byłoby tu nic. My odwiedziliśmy jeden lokalny Saloon. Było dość wcześnie i może dlatego nie było za dużo ludzi. My za to nie chcieliśmy długo siedzieć bo w domku czekało dobre winko i rocznicowa kolacja - dziś skromnie tylko lokalne serki, prosciutto i inne lokalne przysmaki, za to smacznie i przytulnie.
No i bym zapomniała...mieliśmy jednego gościa na naszej skromnej kolacji. Papuga Kea - jedyna górska papuga spotykana tylko w Nowej Zelandii. Kea aktualnie jest pod ochroną ale parę lat temu była mocno tępiona przez ludzi. Podobno potrafiła polować na jagniątka. Aż, ciężko uwierzyć jak taka mała papuga mogła upolować/zabić małego baranka.
Tak więc Kea przyszła na nasz ganek, zaczęła skrzeczeć w swoim języku a Darek zlitował się i poczęstował ją chlebem. Baliśmy się otwierać szeroko drzwi balkonowe, żeby nam nie weszła i nie zagościła w naszym pokoju. Tak więc przez szybę w drzwiach robiliśmy jej zdjęcia.
Zjadła kromkę chleba i odleciała, ale po jakiejś godzinie przyleciała znów i zaczęła skrzeczeć. Tym razem już jej nie dawaliśmy jeść. Chyba nie powinno się karmić dzikich zwierząt - nawet takich co się nie boją ludzi.